Komendant. Życie Salomona Morela - ebook
Komendant. Życie Salomona Morela - ebook
Salomon Morel: Żyd i Polak, ofiara i oprawca… W czasie wojny w bestialski sposób zamordowano jego najbliższą rodzinę. Po wojnie on sam został słynącym z okrucieństwa komendantem obozu pracy Zgoda w Świętochłowicach, w którym po upadku III Rzeszy przetrzymywano w strasznych warunkach, głodzono, gwałcono i torturowano Ślązaków. Potem był funkcjonariuszem w więzieniu dla młodocianych w Jaworznie, gdzie próbowano ich nawracać na jedynie słuszne poglądy polityczne. Jednocześnie Szlomo, pieszczotliwie nazywany przez kolegów z partyzantki „wariatem”, był kochanym ojcem rodziny i lubianym, skorym do żartów kompanem zabaw. Kim zatem tak naprawdę był komendant Morel? Ofiarą, katem, mścicielem, nadgorliwym funkcjonariuszem systemu?
„W obozie Zgoda Salomon Morel kazał więźniom śpiewać nazistowskie piosenki, po czym ich bezlitośnie katował. W więzieniu w Jaworznie na jego rozkaz maltretowano nastoletnich działaczy antykomunistycznego podziemia. Anna Malinowska z reporterską precyzją rekonstruuje jego życie. Od Garbowa na Lubelszczyźnie, gdzie podczas wojny zamordowano jego żydowską rodzinę, po mieszkanie w katowickiej kamienicy, które w latach 90. opuścił w pośpiechu, uciekając przed przeszłością. Wstrząsająca opowieść o nierozliczonych zbrodniach popełnianych w polskim mundurze” – Bartosz Wieliński
O Autorce:
ANNA MALINOWSKA ukończyła politologię ze specjalnością dziennikarską na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Pracowała m.in. w Trybunie Śląskiej, a od 2005 r. jest dziennikarką katowickiego oddziału Gazety Wyborczej. W 2017 r. ukazała się jej „Brunatna kołysanka” opowiadająca o losach polskich dzieci uprowadzonych w czasie wojny przez Lebensborn. Książka stała się bestsellerem.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3342-7 |
Rozmiar pliku: | 17 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kilkanaście kilometrów dalej i 40 lat wcześniej za drutami kolczastymi stoi tłum przerażonych ludzi. Brudni, głodni, niektórzy ledwo trzymają się na nogach.
Kiedy przybyli do obozu, powitał ich przystojny mężczyzna w wypolerowanych oficerkach. „Nazywam się kapitan Morel – powiedział. – Mam 26 lat i jestem Żydem. Mój ojciec, moja matka i bracia, wszyscy zostali zabici, jestem jedynym, który przeżył. Ja... Byłem w Oświęcimiu. Byłem w Oświęcimiu przez sześć długich lat i przysięgłem sobie, że jeśli stamtąd wyjdę, zapłacę wam, nazistom, za wszystko”.
Tylko że niewiele z tych słów jest prawdą.
– Śpiewać, faszystowskie świnie! – krzyczy przystojny mężczyzna w wypolerowanych oficerkach. I zanosi się śmiechem. „Die Fahne hoch! Die Reihen fest geschlossen!” – słychać pojedyncze ciche głosy. Jest rok 1945. Do obozu Zgoda w Świętochłowicach przybywa kolejny transport więźniów. Ślązaków. Zabrano ich z domów, kopalni, hut. Trafili tu, bo w czasie wojny musieli podpisać folkslistę. A czasem tylko dlatego, że mieszkają na Górnym Śląsku.
Przystojny mężczyzna w oficerkach za kilka lat zostanie ojcem uśmiechniętej dziewczyny ze Spodka.
Górnicy z tej hali to często synowie tych, których w 1945 roku zamknięto w Zgodzie.
Rozdział 1
Strzały przed Wigilią. Lata 1942-1943
Jest 21 grudnia 1942 r.
W malutkim Garbowie niedaleko Lublina, malowniczo położonym wśród lasów, pól, stawów, ludzie od kilku dni szykują się do Bożego Narodzenia. Za trzy dni Wigilia, a domowe spiżarnie puste, bo Niemcom trzeba oddawać drób, zboże, mięso i mleko.
Ciszę grudniowego dnia przeszywają strzały. Najpierw cztery, bo cztery są ofiary. Po chwili słychać piąty. Jedną z ofiar trzeba dobić. To egzekucja.
Kto ginie najpierw? Chaim? Hana? Irena? A może Izrael?
Izrael ma 25 lat, Irena to jego bratowa, prawdopodobnie w podobnym wieku albo o kilka lat starsza. Chaim i Hana to rodzice Izraela.
Oprócz Izraela Chaim i Hana mieli jeszcze trzech synów. Izaaka, męża Ireny. Joska, który jeszcze w 1939 r. wyjechał do Związku Radzieckiego i słuch po nim zaginął. Najmłodszym z braci jest Szlomo. Ma 23 lata. Rodzinny wesołek i największy psotnik. Sąsiedzi go lubią. Jak trzeba, napije się wódki, zagryzie kiełbasą. Wśród miejscowych ma wielu kolegów. Nie opuścił żadnej wiejskiej zabawy. Niejeden raz ojciec za nim ganiał, żeby wracał do domu.
Szlomo i Izaak uciekli tuż przed egzekucją. Nie wiadomo jak, nie wiadomo dokąd.
Widok wschodniej części Garbowa z kościołem Przemienienia Pańskiego w tle, 1937 rok
W Garbowie przed wojną mieszkały cztery żydowskie rodziny. Reszta to Polacy. Przynajmniej tak po latach opowiedzą mi sami mieszkańcy. W czasie spisu powszechnego z 1921 r. już 27 mieszkańców Garbowa zadeklarowało narodowość żydowską. A 14 spośród nich przyznało, że jest wyznania mojżeszowego. Centralnym punktem wsi jest pałac Zygmunta Broniewskiego. Otacza go stary park. Broniewscy, potentaci przemysłu cukrowniczego, są posiadaczami majątku w Garbowie od pierwszych lat XX w. We wsi jest jeszcze potężny kościół ze strzelistymi wieżami. Wybudowano go w 1912 r. Ale są też ruiny starszego kościoła. Spłonął w czasie I wojny światowej.
Mieszkańcy Garbowa i okolicznych wiosek wiedzą, co to wojna. Wielu wciąż pamięta lato 1915 r. W niedalekim Jastkowie stanęły naprzeciwko siebie dywizje piechoty wojsk austro-węgierskich i armii rosyjskiej. Rosjanie kazali ludziom pędzić na wschód cały żywy dobytek. Co zostało – palili.
A teraz po jednej wojnie przyszła druga.
Do czasu, gdy 17 września 1939 r. po południu przez wioskę przemaszerowała kolumna wojsk niemieckich, Chaim i Hana prowadzili w wiosce piekarnię. Pomagali im synowie. Mimo to się nie przelewało. Cztery lata przed wybuchem wojny Szlomo musiał wyjechać do pracy. Zamieszkał u ciotki w Łodzi, a zajęcie znalazł w firmie konfekcyjnej.
Garbów – ruiny kościoła, który spłonął podczas I wojny światowej, 2019 rok
Młodziutkiemu chłopakowi ze wsi, z siedmioma klasami szkoły powszechnej, Łódź pewnie wydawała się wielkim światem.
* * *
Lubelszczyzna w latach 30. miała słabą sieć dróg i linii kolejowych. Rolnictwo i przemysł były rozdrobnione i zacofane. Ponad 18 proc. wszystkich gospodarstw liczyło mniej niż 2 hektary ziemi. Zakładów zatrudniających powyżej 20 robotników było zaledwie nieco ponad 200. Blisko 25 proc. ludności w wieku 10 i więcej lat nie umiało pisać i czytać. Na 100 tys. mieszkańców pracowało tu zaledwie 18 lekarzy (w całym kraju – 37). W miastach Lubelszczyzny mieszkało tylko 19 proc. ludności województwa. A miast powyżej 10 tys. mieszkańców było jedynie 12. Żadne z nich nie było ośrodkiem przemysłowym czy osadą fabryczną.
Czy młodemu Szlomowi podobało się życie w przemysłowej Łodzi? Nie wiadomo. Wiadomo, że kiedy wybuchła wojna, wrócił w rodzinne strony.
Garbów, lata 1939-1941
Lubelszczyzna stała się jednym z dystryktów Generalnego Gubernatorstwa (obok krakowskiego, radomskiego, warszawskiego, a potem także galicyjskiego). Te ziemie miały dostarczać III Rzeszy surowców i siły roboczej.
* * *
Przed wybuchem wojny w Lubelskiem żyło blisko 300 tys. Żydów. Po wkroczeniu Niemców przez jakiś czas wszyscy oni mogli mieszkać we własnych domach. Podczas gdy pierwsze getto w Generalnym Gubernatorstwie powstało już jesienią 1939 r. w Piotrkowie Trybunalskim, w Lublinie rozporządzenie o jego utworzeniu wydano dopiero w marcu 1941 r. Dla rodziny Morelów największe znaczenie miał fakt, że w maju 1942 r. getto założono w odległym o kilka kilometrów od Garbowa Markuszowie. To tutaj mieli zostać skupieni Żydzi z najbliższej okolicy.
20 stycznia 1942 r. podczas konferencji w Wannsee niemieccy dygnitarze dopracowali organizację „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Żydzi mieli być kierowani do „pracy” na Wschodzie. W praktyce podróż na Wschód oznaczała wyrok śmierci.
Heinrich Himmler, komisarz Rzeszy do spraw umacniania niemieckich wartości narodowych, już w lipcu 1941 r., gdy odwiedzał Lublin, podjął decyzję o wybudowaniu tam obozu koncentracyjnego. Więźniowie Majdanka mieli być darmową siłą roboczą dla III Rzeszy. Po naradzie w Wannsee obóz staje się jednak ważnym elementem niemieckiej machiny śmierci. Więźniowie umierają tu z głodu i z powodu chorób, giną w egzekucjach, są mordowani w komorach gazowych. Spośród prawdopodobnie 150 tys. więźniów, którzy przejdą przez Majdanek, życie straci około 80 tys. Wśród nich najwięcej – blisko 60 tys. – Żydów.
Żydzi z getta w Lublinie zaganiani do wagonów – wywózka do obozu zagłady w Sobiborze, 1942 rok
Pierwszym obozem zagłady nie tylko na Lubelszczyźnie, ale też w całym Generalnym Gubernatorstwie był jednak Bełżec. Dla nazistów to prawdziwy poligon doświadczalny. Wypróbowują tam wszelkie możliwe techniki eksterminacji, w tym gazowanie. Upychają ludzi do specjalnych samochodów – mobilnych komór gazowych. Budują drewnianą komorę, w której zginie 80 tys. osób. Później murowany budynek – zgładzą tam nawet 400 tys. ludzi.
Na Lubelszczyźnie powstają też obozy tranzytowe, jak ten w Izbicy Lubelskiej. Więźniowie trafiają tam przed umieszczeniem w Bełżcu i w znacznie większym Sobiborze (gdzie zostanie zamordowanych blisko 170 tys. Żydów z Polski i innych krajów okupowanej Europy).
* * *
21 grudnia 1942 r. późnym wieczorem dwa cienie zakradają się na podwórko rodziny Tkaczyków. Walenty Tkaczyk to najbogatszy gospodarz w Garbowie. Jako jedyny we wsi ma murowany dom.
– Józek, psy szczekają. Idź no, zobacz, co się dzieje – mówi Walenty do syna. Józek wychodzi w ciemność. Po chwili w mroku rozpoznaje znajome twarze.
– Zabili rodziców... Zabili Izraela, Irenę! Nie mamy gdzie iść... Nie mamy co ze sobą zrobić – to już nie ten sam wesoły Szlomo, cały trzęsie się od płaczu.
– Chodźcie – rzuca Józek i otwiera drzwi obory. Jest młodszy niż Szlomo i Izaak, ma 19 lat. Ale dobrze zna braci. Jego rodzina zawsze dobrze żyła z rodziną piekarza. Józek wpuszcza uciekinierów i idzie do domu po jedzenie. Po cichu woła matkę. – W oborze jest Szlomo i Icek – szepcze. Walenty leży w łóżku. Niedawno Niemcy wypuścili go z Majdanka, jest ciężko chory.
– Matko Boska! – żegna się matka Agnieszka Tkaczyk. I idzie do spiżarni przygotować jedzenie.
– Musicie sobie tu poradzić – Józek wraca do obory z prowiantem. Szlomo i Izaak wciąż płaczą. Drżą tak, że ledwo jedzą.
– A jak nas znajdą? – Szlomo zamiera.
– Śpijcie. Rano coś się wymyśli – pociesza ich Józek. I wraca do domu. Ale jest przerażony. Modli się, żeby tylko nie napatoczył się Mazurczak. To przyjezdny, pracuje w granatowej policji. Zakwaterowano go u Tkaczyków, bo jako jedyni we wsi mieli dobre warunki.
To Mazurczak rozstrzelał rodzinę Szloma i Izaaka.
Rodzina Tkaczyków: Agnieszka i Walenty z dziećmi – córkami Anną, Zofią, Marią i (na dole) najmniejszą Genowefą oraz synem Józefem (pośrodku), lata 20. XX wieku
Dom Genowefy Filipek, obok którego podczas wojny ukrywał się Salomon Morel wraz z bratem
Józek wie, że Żydów długo nie da się ukrywać. Na razie przenosi ich z obory do stodoły. Czasem wieczorem mężczyźni przekradają się do innej znajomej rodziny. Józef i Julianna Jędrejek otwierają dla uciekinierów swoją stodołę. Stoi przy niej psia buda. Mądry kundelek nigdy na widok Szloma i Izaaka nie szczeka.
– Idź no do stodoły. Niby po drzewo – Julianna daje koszyk kilkunastoletniej córce Zosi. W koszyku jest garnek z kaszą ze skwarkami albo z czerwonym barszczem. Zosia posłusznie wędruje do stodoły.
Czas mija. Po ponad tygodniu Józek coraz bardziej się boi. – Porozmawiam z siostrą Genią. To lepsze miejsce na kryjówkę – mówi. Genia mieszka na górce za wsią, blisko lasu. Dobrze zna Szloma, chodzili razem do szkoły.
Choć z bogatej rodziny, Genia wyszła za mąż za biedniejszego gospodarza, Stanisława Filipka. Męża Niemcy zabrali na Majdanek. Ledwie miesiąc temu dowiedziała się, że zginął.
Genia mieszka sama z dwójką dzieci: Tadzio ma trzy lata, Janek kilka miesięcy. Mają małą, pobieloną chałupkę. Obok jest studnia i obora, w której znajdują schronienie Szlomo i Izaak.
Do Geni od czasu do czasu przychodzą ludzie z lasu. – Dajcie, gospodyni, jedzenia. A może wódkę macie? – śmieją się.
– Dajcie spokój. Męża mi zabrali, biedna wdowa jestem – Genia daje trochę chleba, ziemniaków. Byle tylko poszli, byle był spokój. Bo po lasach różni chodzą. Są partyzanci, ale i bandytów nie brakuje. Ci zabierają, co chcą, a jak się sprzeciwisz, to biją. Genia ze względu na Szloma i Izaaka boi się teraz jakichkolwiek odwiedzin. Nawet ludzi ze wsi.
– Musicie iść do lasu. Tam dla was będzie najbezpieczniej – uważa Józek Tkaczyk. Zna kilku partyzantów. Wie, że uciekinierom pomogą. Szlomo się zgadza. Lepiej żyć w lesie, niż chować się w oborze jak zaszczute zwierzę.
„Salomon Morel wraz z bratem i kilkoma kolegami w czasie wojny założył na terenie województwa lubelskiego bandę grabiącą okoliczne wioski. Pech chciał, że na tym terenie działały dwie partyzantki. Aelowska i akowska. Istniała umowa między nimi o »poszanowaniu własnych terytoriów«. Banda Morela, nie wiedząc o tym, wtargnęła pewnego dnia do aelowskiej wsi” – pisze w książce „Łagier Jaworzno” Mateusz Wyrwich. Autor nie podaje, skąd pochodzą te wiadomości.
– Nie był w żadnej bandzie – zapewnia mnie po latach Tadeusz Filipek, syn Geni. – To wujek, Józef Tkaczyk, skontaktował Szloma z partyzantami. Kiedy Szlomo był już w lesie, zdarzało się, że nocami przychodził do nas do domu. Czasem nawet z innymi chłopakami ze swojego oddziału. Nie narzekał. Wiedział, że musi być z partyzantami. Mówił, że inaczej złapią go Niemcy i zabiją. W oddziale Morela byli też inni Żydzi.
Genowefa Filipek ze swoim trzyletnim synkiem Tadeuszem
Szlomo miał szczęście, że nie trafił do innego oddziału komunistycznej partyzantki, który w tym samym czasie działał w innej części Lubelszczyzny, w okolicach Kraśnika. Podkomendni Grzegorza Korczyńskiego zaczęli rabować i mordować Żydów ukrywających się we wsiach Ludmiłówka, Garbówka i w okalających je lasach. Mordowano też tych należących do Gwardii Ludowej. Jak Jankiela Skrzyla „Kaczora”, którego Korczyński osobiście kazał zabić. Postać Szloma pojawia się we wspomnieniach Franka Blaichmana (Franciszek Blaichman po wyjeździe do Stanów Zjednoczonych zmienił imię na Frank) „Wolę zginąć walcząc. Wspomnienia z II wojny światowej”.
Franciszek Blaichman pochodził z żydowskiej rodziny z Kamionki, miejscowości oddalonej od Garbowa o kilkanaście kilometrów. Uciekł z Kamionki w 1942 r. na wieść o przygotowanym przesiedleniu Żydów do getta w Lubartowie. Pomogli mu polscy gospodarze. Ale ostatecznie trafił do pobliskiego lasu. „Przez drzewa dostrzegłem grupę około piętnastu osób, z których wiele znałem z Kamionki. (...) Wszyscy przywitali mnie ciepło. (...) Łącznie w obozie ukryło się ze stu ludzi. Pobyt w lesie wyraźnie odbijał się na ich stanie – byli zmęczeni i zniechęceni, czy wręcz kompletnie pozbawieni nadziei. W różnych miejscach obozu znajdowało się kilkanaście dobrze zakamuflowanych podziemnych bunkrów. Każdy z nich wykopano przy drzewie, tak aby śpiący w nim ludzie nie mieli problemów z jego zlokalizowaniem. Rolę drzwi pełniła deska z doklejonymi liśćmi i gałęziami. Wejścia były na tyle małe, że do środka dawało się dostać wyłącznie na czworaka. Także wewnątrz nie dawało się stanąć. Poszczególne bunkry miały około 2,5 metra szerokości i 6 metrów długości. Sklepienie podtrzymywały drewniane bale ustawione w rogach i pośrodku. Ściany dodatkowo wzmacniano kłodami. Blacharz zrobił też otwory wentylacyjne zapewniające dopływ świeżego powietrza” – opisuje kryjówki Blaichman.
Blaichman razem z innymi mężczyznami stworzyli oddział obrony obozowiska. „Kiedyś udając się po drewno na opał, nagle zostałem otoczony przez sześcioosobową grupę partyzantów. (...) Poznałem dwóch z nich: Sewera Rubinsteina i Michała Lotersteina. (...) Przywódcą grupy był rosyjski oficer, któremu udało się uciec z niemieckiego obozu dla jeńców wojennych. Miał na imię Tolka. Wyjaśnił mi, że przeszukiwał okolicę, planując założyć tu bazę dla operacji partyzanckich, kiedy natknął się na dużą grupę Żydów z Markuszowa. Sewer i Michał należeli do jego grupy i zgodzili się służyć pod dowództwem Rosjanina. (...) Gdy dotarliśmy do obozowiska uciekinierów z Markuszowa odkryliśmy, że także oni mieszkali w podziemnych bunkrach” – wspomina Blaichman.
W swoich wspomnieniach Blaichman podaje „imiona zasłużonych”. „Nie jest to lista pełna – brakuje w niej być może nawet 200 osób, których nie pamiętam” – zastrzega. Nazwiska dzieli na grupy. W grupie z Markuszowa wśród 25 wymienionych osób widnieje Szlomo Morel i Icchak Morel. Grupa z Markuszowa w marcu 1943 r. połączyła się z grupą z Kamionki.
– Pamiętam, że Morel często wspomniał nazwisko jednego z dowódców – Grubera. Chwalił go, mówił, że to dobry partyzant – twierdzi Tadeusz Filipek.
Blaichman wspomina, że grupa Samuela Grubera wiosną 1943 r. połączyła się z grupami z Markuszowa i Kamionki. W tym samym czasie dowodzenie trzema połączonymi grupami przejęła Armia Ludowa.
Rozdział 2
Mandolina i pociągi. Lata 1943–1944
Lubelskie lasy, mokradła, bezdroża to wymarzona kryjówka. Rzeki Tanew, Huczwa, Tyśmienica, Krzna, Wieprz i inne są jak naturalne zapory. Ich nieregularne koryta i szerokie tereny zalewowe utrudniają przemieszczanie się. Chyba że jest się miejscowym, zna ścieżki, skróty. Mostów na Lubelszczyźnie jest niewiele. Do zachodniej Polski można się przedostać tylko dwoma na Wiśle. Na 300-kilometrowym odcinku Bugu jest ich jedynie pięć, a na ponad 200 kilometrach Wieprza – dziewięć. Puszcza Solska, Lasy Janowskie i Parczewskie są tak gęste, że bez problemu można w nich budować bunkry czy baraki. Niektóre miejsca oddalone od miast, linii kolejowych, bitych dróg to prawdziwe uroczyska, dostępne jedynie w niektórych porach roku. Wiele wsi jest rozproszonych: mają swoje kolonie, przysiółki i osady. To wyśmienite kwatery dla partyzantów.
„Będąc jeszcze w Łodzi, o Lubelszczyźnie słyszałem wiele. Opowiadali o niej często w różnych okolicznościach szeregowi członkowie naszej organizacji. Robotnicy Łodzi czy Pabianic, gdy się z nimi zetknąłem, wprost domagali się wiadomości o walce GL na Lubelszczyźnie, tak o powodzeniach, jak i stratach” – będzie po latach wspominał „Mietek”, czyli Mieczysław Moczar, w latach 60. minister spraw wewnętrznych. A naprawdę Mikołaj Demko, bo tak się nazywał. Jego ojcem był prawosławny chłop z Grodzieńszczyzny, który przywędrował za pracą do Łodzi i związał się z Komunistyczną Partią Polski. Syn poszedł w ślady ojca. W 1938 r. został aresztowany i skazany na dwa lata za działalność komunistyczną. W czasie okupacji został komendantem Łódzkiego Obwodu Gwardii Ludowej (późniejszej Armii Ludowej). Wtedy ze względów konspiracyjnych przybrał nową tożsamość – Mieczysław Moczar. Przy nowym nazwisku zostanie na zawsze.
* * *
Region ze względu na swoje położenie geograficzne odgrywa ważną strategicznie rolę. Kiedy III Rzesza przygotowywała się do uderzenia na Wschód, na Lubelszczyznę zaczęły ściągać potężne kontyngenty wojsk. Już po zaatakowaniu Rosji na front wschodni przerzucano tędy nowe siły, sprzęt i zaopatrzenie. A wszystko to wśród pól i kartoflisk. Gubernator Hans Frank wszak nazywa Lubelszczyznę „kręgosłupem gospodarki rolnej w Generalnym Gubernatorstwie”. Więcej tu niż gdziekolwiek indziej w okupowanej Polsce posterunków policji i wojska. Na początku 1944 r. posterunki żandarmerii, granatowej i ukraińskiej policji znajdują się aż w 150 miejscowościach. Na tym terenie są też niezliczone garnizony Wehrmachtu i innych formacji militarnych.
Tutejsi mieszkańcy dobrze wiedzą też, co znaczą represje. W lubelskich wsiach w sumie wymordowano w czasie okupacji ponad 7 tys. osób (w kieleckich ofiar egzekucji było 3,3 tys. – to pod względem ich liczby drugie miejsce).
Codziennością stały się deportacje do obozów, palenie całych wiosek. Stosowana jest odpowiedzialność zbiorowa. Za pomoc „bandytom” Niemcy w 1943 r. puszczają z dymem wsie Sochy, Tokary, Momoty Dolne i Górne.
* * *
Szlomo z bratem i partyzantami przenoszą się w 1943 r. z lasów w pobliżu Garbowa. Zmierzają w okolice Parczewa. W tamtejsze lasy pełne stuletnich sosen, świerków, dębów. Z biednymi wioskami: Rudką, Jedlanką, Białką czy Plebanią Wolą.
Pójdziemy w bój polskiego ludu syny,
Niestraszny nam krzyżacki krwawy kat,
Za morze krwi przelane z Niemców winy
Damy odpowiedź godną polskich chat.
Więc gotuj broń, niech lśni w niej blask zwycięstwa,
Pójdziemy w bój, niech drży Krzyżaków ród.
Niech z serca ludu buchnie płomień męstwa,
Zgoreje w nim faszystowski płód.
Poszliśmy w las, by rzucić w świat wyzwanie,
Zniesiemy zło, ból, krzywdę, płacz i łzy,
A z morza krwi świat nowy nam powstanie,
Spełnimy szarych mas roboczych sny
– na polanie płonie ognisko i słychać śpiew.
Dookoła ognia Szlomo widzi chłopaków w podobnym wieku i starszych mężczyzn. Stara się zachowywać tak jak pozostali. Nie płacze po zamordowanej rodzinie. Sypie kawałami, a wieczorami przy ognisku gra na mandolinie. Sztacha się papierosami z samosiejek, obiera ziemniaki.
„Minął rok, a może i więcej, gdy po raz pierwszy pewien mieszkaniec nadbużańskiej wsi przyjechał do oddziału partyzanckiego furmanką wyładowaną po brzegi kartoflami. Od tego czasu stał się on niejako głównym dostawcą tego tak bardzo ważnego produktu dla stacjonujących w okolicy oddziałów AL. Doprawdy ziemniaki znaczyły dla nas bardzo wiele. Uważaliśmy wówczas, że jeśli są kartofle, to bieda niewiele nam zrobi. Kartofel może być smażony, upieczony, ugotowany w mundurku, w pancerzyku do mleka, do grzybów, do kapusty, w ogóle kartofel to cudo” – po latach będzie wspominał Moczar.
– Ty, wariat! Zagraj „My ze spalonych wsi” – proszą partyzanci. A Szlomo od razu stroi mandolinę. Johnowi Sackowi, amerykańskiemu dziennikarzowi, opowie po latach, że w lesie mandolinę zawsze miał przy sobie. Sack napisze o tym w swojej książce „Oko za oko”. Szlomo z mandoliną na ramieniu wspólnie z innymi partyzantami wysadza pociągi, rozbija mleczarnie, pali urzędy gminne.
Oficerowie Obwodu Lubelskiego Armii Ludowej. W środku mjr Mieczysław Moczar „Mietek”, 1944 rok
W maju 1943 r. dowódcą Okręgu Lubelskiego Gwardii Ludowej zostaje Mieczysław Moczar. Już niedługo wśród kolegów z lasu zasłynie ze specjału własnej produkcji. To żółta, gęsta ciecz, którą z dumą rozlewa do kieliszków. „Mietek” nawet kilka godzin potrafi spędzić na mieszaniu miodu, jajek i spirytusu. Smak jajecznego koniaku na zawsze zapamięta „Bolek”, Gustaw Alef-Bolkowiak, dowódca oddziału specjalnego. Tak pisał we wspomnieniach o partyzantce zatytułowanych „Gorące dni”: „Żadna akcja partyzancka nie dawała tyle satysfakcji, co dywersja przeciwko transportowi nieprzyjaciela. Wymagała ona szczególnej ostrożności i napięcia. Szło się terenem specjalnie chronionym przez placówki wroga i prawie pod ich nosem układało miny. Ale jaka za to była radość, gdy w błysku wybuchu dawał się słyszeć przenikliwy syk pary uszkodzonego kotła, trzask i łomot gwałtownie zatrzymanych wagonów, jęk i krzyk hitlerowców”.
Wkrótce partyzanci stają się dla Szloma jedyną rodziną. Rok po śmierci rodziców ginie Izaak. W kwestionariuszach Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Szlomo będzie potem pisał: „W 1943 roku w grudniu ginie brat Izaak w walce z NSZ pod Lublinem we wsi Ługór”. Szlomo zapewne omyłkowo podał nazwę miejscowości. Chodzi o wieś Ługów, położoną 5 km na południe od Garbowa, przy drodze w kierunku Ożarowa.
Blaichman w swoich wspomnieniach opisuje tę „walkę”. „Wkrótce Icchak Morel, mierzący dobre dwa metry, a więc łatwo rozpoznawalny, został wysłany do wioski po jedzenie z innym członkiem grupy z Markuszowa. Wracał na saniach, stojąc przy polskim ckm-ie. Pochodził z tej okolicy i miał tu sporo znajomych, więc kiedy zobaczył paru mężczyzn przy drodze i usłyszał swoje imię, myślał, że ci po prostu chcą się przywitać. Dwaj napastnicy wskoczyli momentalnie na sanie, zabili Icchaka i jego towarzysza, po czym zabrali ze sobą ckm. Kiedy od chłopa dowiedzieliśmy się o tym zajściu, wysłaliśmy zwiadowców z grupy z Markuszowa, aby sprawdzili, co się wydarzyło. Znaleźli oni dwa ciała na poboczu i pochowali je w lesie wolskim. Dzięki naszej sieci informatorów szybko ustaliliśmy, kim byli mordercy, i zaczęliśmy ich szukać. Gdy przygotowywaliśmy się do otoczenia ich wioski, powitały nas strzały. Odpowiedzieliśmy ogniem i podpaliliśmy pięć, sześć domów, korzystając z pocisków zapalających. Część przeciwników rzuciła się do ucieczki. Wówczas zabiliśmy dwóch lub trzech z nich. Następnie podeszliśmy z bronią w ręku do domostwa jednego z morderców. Członkowie rodziny twierdzili, że nie ma go w wiosce. Po paru dniach dowiedzieliśmy się, że był jednym z tych, których zabiliśmy podczas wymiany ognia. Drugiemu z morderców Icchaka najwyraźniej udało się uciec” – opisuje Blaichman. Z opisu nie wynika, o jaką wioskę chodzi. Nie wiadomo, czy w akcji odwetowej brał udział sam Szlomo.
Johnowi Sackowi będzie opowiadał, że w partyzantce ciągle sypał dowcipami, śmiał się, a w akcjach nie pokazywał strachu. – Wariat ty jesteś, prawdziwy! – śmieli się w lesie koledzy. Szlomo nie wybrał sobie konspiracyjnego pseudonimu. Ale wszyscy nazywają go wariatem. Bo Szlomo na przekór losowi jest wesoły i wszystkich bawi. Czy to tylko poza, maska, pod którą chowa ból i strach? Stracił przecież całą rodzinę. A może zamiast bólu w jego duszy rodzi się chęć odwetu, zemsty?
* * *
Pod koniec 1941 r. ze Związku Radzieckiego do Warszawy dotarli Marceli Nowotko, Paweł Finder i inni komuniści. Niedługo później, w styczniu 1942 r., powołali oni Polską Partię Robotniczą. O jej programie i władzach decydowała Moskwa. W marcu podjęto decyzję o utworzeniu zbrojnego ramienia PPR – Gwardii Ludowej. Ta rodziła się w bólach. Szefostwo PPR nie podjęło próby ujęcia jej w organizację przypominającą wojsko. Struktura organizacyjna była niejasna, nie wystarczyło broni, kadry przedstawiały się tragicznie. W szeregach komunistów brakowało fachowców, którzy mieliby pojęcie o wojsku.
Zwykli Polacy wobec PPR zachowywali wstrzemięźliwość. Ci aktywni w walce niepodległościowej byli już zaangażowani w działające od dwóch lat podziemie. PPR chętnych musiała szukać gdzie indziej. Pozyskiwano więc zbiegłych jeńców sowieckich, werbowano osoby zupełnie przypadkowe, z niejasną przeszłością lub podejrzanego autoramentu. Do komunistycznych partyzantów dołączali też żydowscy zbiegowie z gett. Dla tak stworzonych leśnych grup w 1942 r. najważniejsze było jedno: przeżycie. Po półrocznym funkcjonowaniu konspiracja komunistyczna liczyła do 1 tys. osób.
Podziemie niepodległościowe od początku nie miało wątpliwości, czym jest PPR. W tej agenturze Moskwy dostrzegano niebezpieczeństwo. Uważano jednak, że będzie działać w izolacji. Że po wojnie komuniści będą funkcjonować na marginesie polskiego życia politycznego, bez żadnych szans na poparcie społeczne.
W ocenie historyków wiele wątpliwości budzą akcje prowadzone przez GL, później przemianowaną na Armię Ludową. Ataki na transport kolejowy, które z taką lubością opiszą po wojnie partyzanci, nierzadko nie przynosiły szkód okupantowi, a uderzały w Polaków. W październiku 1943 r. partyzanci ostrzelali pociąg z Lublina do Warszawy. Zginęło pięciu pasażerów, dziesięciu zostało rannych. Wszyscy byli Polakami. Padł też jeden żołnierz niemiecki i jeden węgierski. Niedługo później partyzanci wykoleili pociąg pod Kraśnikiem. Sześć osób zginęło, byli też ranni. Ofiary to wyłącznie Polacy.
Według danych Sztabu Głównego GL w 1942 r. organizacja ta miała wykoleić ok. 20 pociągów, zniszczyć ponad 200 obiektów gospodarczych i komisariatów policji. Używano przy tym określeń „zniszczono”, „wysadzono”. Nie pozwala to na jednoznaczne określenie, kto wykonał daną akcję.
Kolejne wątpliwości budzi sama „walka” AL. Niejednokrotnie jej partyzanci napadali na miejscowych i ich rabowali. Przykładowo – w lutym 1944 r. miejscowość Zakrzówek została trzy razy napadnięta przez leśnych komunistów. Partyzanci rabowali po domach. Lepsze obuwie i ubrania zdzierali z ludzi na ulicy. Tydzień później komuniści zniszczyli tam zarząd gminy i przy okazji z prywatnej apteki ukradli 10 tys. zł. W czasie trzeciego napadu porwali miejscowego lekarza Jana Kołtuna i farmaceutę Bronisława Górnickiego. Ludność musiała ich wykupić za 100 tys. zł.
Oficerowie Obwodu Lubelskiego Armii Ludowej i partyzantki sowieckiej. W środku mjr Mieczysław Moczar „Mietek”, pierwszy z prawej dowódca radzieckiego oddziału partyzanckiego Mikołaj Kunicki „Mucha”
* * *
Jeden z pierwszych oddziałów przyszłej AL, pod koniec 1941 r., stworzył „Kirpiczny” – Jan Hołod. Ten syn małorolnego chłopa już jako 16-latek wstąpił do Komunistycznej Partii Polski. Po klęsce wrześniowej 1939 r. znalazł się na terenie Związku Radzieckiego. Był tam m.in. kierownikiem cegielni. Stąd jego pseudonim – „Kirpiczny” (od rosyjskiego słowa kirpicz – cegła). Kiedy Niemcy uderzyli na Związek Radziecki, wrócił w rodzinne strony. I zaczął formować oddział partyzantów.
„Z towarzyszem Janem Hołodem spotykałem się z racji swych obowiązków często. Niestety nadszedł dzień, gdy ujrzałem go po raz ostatni. Było to na początku stycznia 1944 roku, tuż po moim przyjeździe z Warszawy. Zorganizowaliśmy wówczas w Borejowie dwudniową odprawę, na którą przybyło wielu aktywnych działaczy Obwodu, wśród nich »Kirpiczny« . Po dwóch dniach wracał wraz z innymi towarzyszami w swoje strony, nie wiedzą, że w Ostrowcu hitlerowska żandarmeria przygotowała zasadzkę. Po krótkiej walce partyzanci, a było ich kilkunastu, postanowili przedrzeć się na wschód, lecz pod Kolechowicami zaatakowani zostali znów przez żandarmów ogniem broni maszynowej. Jan Hołod »Kirpiczny«, jeden z najbardziej wsławionych bojowników Lubelszczyzny, padł w tym nierównym boju. 1. batalion Gwardii Ludowej, przez niego dowodzony, nazwano jego imieniem, wkrótce zaś z tego batalionu wyrosła potężna Brygada Armii Ludowej im. Hołoda” – będzie wspominać później Moczar.
Dowódcą 4. kompanii brygady zostanie Chil Grynszpan. W jej skład wejdą grupy Grubera z Kamionki i Markuszowa. W brygadzie im. Hołoda służyć będzie więc również Szlomo.
* * *
W marcu 1944 r. Szlomo wraz z 18 innymi chłopakami mają eskortować przejazd przedstawicieli Krajowej Rady Narodowej z Lasów Parczewskich za Bug. Słyszą, że to ważni ludzie, bo będą tworzyć przyszłą władzę. W życiorysie spisanym w latach 70. do wniosku o przyjęcie do ZBoWiD-u Szlomo zanotuje: „Na przełomie marca i kwietnia otrzymałem rozkaz od »Mietka«, aby wraz z grupą 15 partyzantów pod dowództwem porucznika Mażenty przetransportować bezpiecznie przedstawicieli KRN: Osóbkę Morawskiego, Mariana Spychalskiego do terenów zabużańskich, skąd z partyzanckiego lotniska odlecieli do Moskwy”.
Szlomo nie może mieć pojęcia, że w lesie znajduje się w samym epicentrum wydarzeń, pośród postaci, które już wkrótce będą budować nową Polskę. Edward Osóbka-Morawski zostanie premierem Rządu Tymczasowego, a Marian Spychalski zajmie wiele ważnych stanowisk, łącznie ze stanowiskiem marszałka Polski.
„Bolek”, czyli Gustaw Alef-Bolkowiak, zostaje zastępcą do spraw polityczno-wychowawczych dowódcy batalionu im. Hołoda.
„Batalion liczył około czterystu ludzi, składał się z czterech kompanii. Postanowiłem przede wszystkim wytypować oficerów oświatowych dla poszczególnych kompanii. Pomogliby mi i prowadziliby stałą pracę wychowawczą w swoich oddziałach.
Armia Ludowa. Ćwiczenia w strzelaniu z broni krótkiej. Na zdjęciu od prawej: Maria Sidor, płk Mieczysław Moczar „Mietek”, kpt. Franciszek Woliński „Franek”, 1944 rok
W trzeciej kompanii natomiast znakomitą większość partyzantów stanowili towarzysze pochodzenia żydowskiego. W pogadankach dla nich szeroko omawialiśmy zagadnienie stosunków narodowościowych w Armii Ludowej i w wyzwolonej Polsce. Z całą mocą podkreślaliśmy, że w Polsce, która powstanie i o którą walczy PPR, wszyscy będą równi, bez względu na narodowość i wyznanie” – napisze „Bolek” we wspomnieniach.
Pogadanek musi wysłuchiwać Szlomo. Czy traktuje je jako nudny obowiązek czy chłonie każde słowo i głęboko wierzy? Trudno powiedzieć, w każdym razie dalej wysadza w powietrze pociągi, ostrzeliwuje jadące samochody. Jest niebezpiecznie, ale czasem śmiesznie. Po latach partyzanci we wspomnieniach będą barwnie opowiadać o swoim życiu w lesie. Jak Stanisław Glinka w swojej „Burzy majowej”, w której opisuje pomysłowość partyzantów.
„– Co, na bal ją prowadzita? – grupa partyzantów ryczy ze śmiechu na wioskowej drodze. Widzą, jak dwóch z plutonu gospodarczego prowadzi krowę. Zwierzę człapie odziane w zasznurowane trzewiki. A dwóch je prowadzących idzie boso.
– Powariowali! – rży grupa.
– Nie śmiejta się. Krowa idzie w butach, to fakt, ale przyjrzyjta się, jak te buty ubrane. Widzita, że śpicami w zadek obrócone. Dla zmylenia śladów – mówi dwójka bosych, zupełnie poważnie.
– Niech was... cholewa! Sami idzieta śpicami... do przodu, tylko krowa... ma buty... śpicami... do... zadu... Oby was czort... z takim zmyleniem – ryczą partyzanci. Najważniejszy z nich – »Mietek«, gdy słucha opowieści o krowie w butach, uśmiecha się dość powściągliwie”– opisuje Glinka.
Niedługo później Lasy Parczewskie odwiedza ważna persona. W białym prochowcu i kaszkiecie, średniego wzrostu, o okrągłej twarzy. Generał „Rola”. Zabiera innych dowódców na przyjęcie do radzieckich przyjaciół. Przed wyjściem wszyscy wspólnie jedzą obiad.
– Pamiętajcie, chłopcy, partyzanci radzieccy na pewno uraczą nas moskiewską wódką, byłby wstyd, gdyby który z nas nie wytrzymał tempa – przestrzega generał.
– Nie ma obawy, generale. Jakoś damy radę, mamy trochę doświadczenia – melduje „Bolek”.
– Ej, „Bolek”, nie bądź taki mocny i nie przechwalaj się zbytnio. Jak cię poczęstują czystym spirytusem, a słyszałem, że ostatnio otrzymali całą baryłkę, to nie wiem, czy nie ty właśnie będziesz pierwszą ofiarą – przestrzega kolegę „Mietek”.
Nie wiadomo, czy Polacy bardzo na przyjęciu się spili. Ale to na tej wspólnej naradzie z partyzantami radzieckimi postanowiono opuścić tereny wokół Parczewa i przenieść się z kolei do Lasów Janowskich.
* * *
„Sytuację w dystrykcie lubelskim cechują przeszkody ze strony band. Liczba wysadzeń w powietrze dokonanych przy użyciu materiałów wybuchowych, napadów na stacje i urządzenia kolejowe w okresie od lutego do maja stale wzrasta. Obecnie zdarza się to 10-11 razy dziennie. Kolej Wschodnia jest za słaba, aby bronić się przed tymi napadami. (...) Pociągi wartownicze, przyjeżdżające na miejsce napadu, są natychmiast rozstrzeliwane. Miny zakładane są również w dzień, tak że pociągi nie mogą jechać ani w przód, ani w tył. (...) Na ogół sytuacja w dystrykcie lubelskim przedstawia się w ten sposób, że większe transporty nie mogą być już przeprowadzane bezpiecznie” – melduje kierownik wydziału kolei Gerteis na posiedzeniu rządu GG w 1944 r. Opinię Gerteisa przytacza Zygmunt Mańkowski w swojej pracy „Lubelszczyzna w latach drugiej wojny światowej”. Zdaniem autora jest ona „tylko w pewnym stopniu przesadna”. Na dowód przedstawia statystyki. Z zachowanych meldunków niemieckiej policji porządkowej wynika, że od 1 stycznia do końca czerwca 1944 r. na Lubelszczyźnie dokonano 545 akcji kolejowych. Najwięcej w maju – aż 170, co daje około sześciu akcji na dobę. I właśnie w maju Niemcy postanawiają rozpocząć akcję „Maigewitter” („Burza majowa”). Celem jest likwidacja wszelkich leśnych oddziałów, które atakują transporty kolejowe.
Wszelkich oddziałów. A na terenie Lubelszczyzny najliczebniejsze należą do Armii Krajowej – zbrojnego ramienia polskiego rządu na uchodźstwie. AK do organizacji oddziałów partyzanckich przystąpiła na początku 1943 r. Była to reakcja na masowe wysiedlanie przez Niemców ludności Zamojszczyzny.
Działały też inne organizacje konspiracyjne. Do najsilniejszych należały utworzone przez ludowców Bataliony Chłopskie i związana z ruchem narodowym Narodowa Organizacja Wojskowa. BCh co prawda wprowadziły do lubelskiego okręgu AK około 12 tys. członków, ale scalenie miało charakter powierzchowny. Z NOW z kolei do AK przeszło na Lubelszczyźnie blisko 2 tys. członków. A przeciwnicy scalenia powołali Narodowe Siły Zbrojne. W 1944 r. AK w okręgu lubelskim liczyła sobie 60 tys. ludzi. Ilu partyzantów było w AL? Historycy nie są zgodni. Padają różne liczby. Zygmunt Mańkowski podaje, że na Lubelszczyźnie AL liczyła sobie 15 tys. osób. Piotr Gontarczyk wskazuje, że wiosną 1944 r. maksymalna liczba konspiracji komunistycznej to 5 tys. osób. Z całą pewnością liczebność AL w porównaniu z całym podziemiem była dość nikła.
Jak w lasach Lubelszczyzny wyglądały wzajemne stosunki AK i AL? Bardzo dobrze ukazuje je Zdzisław Broński „Uskok”, dowódca oddziału partyzanckiego AK, w swoim „Pamiętniku (wrzesień 1939 – maj 1949)”.
Broński brał udział w kampanii wrześniowej. Dostał się do niewoli, uciekł i wrócił w rodzinne strony, na Lubelszczyznę.
„Uskok” w pamiętniku odnotował, że w terenie współpraca AK z BCh i NSZ układała się dobrze. O działaniach bojowych partyzantów PPR był jak najgorszego zdania. Uważał, że prowadzono je bez żadnych środków ostrożności, co skutkowało prześladowaniem przez okupanta miejscowej ludności. „Przyczyny można się było dopatrywać w lichym elemencie ludzkim tworzącym PPR, ale tkwiła ona właściwie gdzie indziej. Kierownicy PPR okazali się agentami Moskwy i nie liczyli się z interesami narodu polskiego” – pisał Broński.
Opisuje też przypadki AK-owców zamordowanych przez PPR-owców, jak Józefa Milerta „Sępa” i innych partyzantów z obwodu włodawskiego. Wspomina również o tym, co wydarzyło się w Owczarni, gdy AK-owcy zostali podstępnie zaatakowani przez partyzantów oddziału „Cienia”. AL-owcy zamordowali tam 18 żołnierzy AK.
O AL-owcach pisał: „Naiwnych i nieuświadomionych przyciągają do siebie, dając im broń, stopnie wojskowe, a nawet pieniądze. Z opornymi potrafią się załatwiać bez skrupułów”.
Broński o działaniach komunistów meldował władzom. Odpowiadano, że należy unikać starć, na ostrożną współpracę można się godzić, ale uważać i nie pozwalać na wchłanianie ludzi przez PPR.
„Uskok” opisuje też swoją interwencję u Moczara. Nastąpiła ona po tym, jak AL-owcy splądrowali i ograbili kilka wiosek. A następnie zaczęli zmuszać AK-owców do składania broni i zaciągania się do ich formacji. O Moczarze pisze „krewki chłop” o pospolitej twarzy.
„Zerwał się na nogi i przyszedł do mnie, wskazującym palcem prawej ręki stuknął się w czoło, dając tym do zrozumienia, że niby mam źle w głowie. (...) Gdy znalazł się przy mnie, położył mi obie ręce na ramionach i począł mnie lekko potrząsać.
– Chłopie! – krzyczał (wyraz nieczytelny). – Chłopie! Biedny, nieuświadomiony człowieku! Ty nie wiesz o tym, że w dowództwie AK siedzą sympatycy Hitlera, którzy połączeniu się sprzeciwiają, bo im zależy na tym, aby Polacy z bronią u nogi stali i czekali. Żeby nie przyczynili się do zwycięstw demokratycznych, ludowych! Oni jednak (uważają), że zwycięstwo Hit(lera) (to sprawa) drugorzędna! A ty, nie widzisz, że wojsko już nie ma chwili do stracenia! Że ten lud – wskazał szerokim gestem na obecnych – pragnie wielkiego wyzwolenia natychmiast! Zniszczyć (muszą) tych, którzy się temu sprzeciwiają – tutaj Moczar oderwał ręce ode mnie jak od czegoś wstrętnego i usiadł na swoim miejscu. (...) To komedianckie i grubiańskie zachowanie się Moczara wprawiło mnie w zakłopotanie” – przyznaje „Uskok”.
„Zamiast wziąć się do solidnej walki z Niemcami, uprawiają propagandę komunistyczną” – Broński cytuje we wspomnieniach opinię Kazimierza Głowackiego „Bartosza”, innego z AK-owców. Trzeba pamiętać, że Broński prowadzi swój dziennik do 1949 r. Ostatniego zapisu dokonał na dwadzieścia dni przed śmiercią. Nie jest to więc zbiór wspomnień spisany po wojnie, z perspektywy czasu.
AL-owcy nie mieli skrupułów wobec niechętnej im, „reakcyjnej” ludności. W kwietniu 1944 r. cztery oddziały AL – „Przepiórki”, „Cienia”, Andrzeja Flisa „Maksyma” i Zbigniewa Pietrzyka „Zbyszka” – otoczyły wsie Kolonię Potok-Stany, Potok-Stany i Dąbrówkę i przystąpiły do krwawej pacyfikacji. Tuż po wkroczeniu partyzanci zabili trzech mężczyzn – dwóch zostało zastrzelonych, trzeciego uśmiercono siekierą. Bili zwykłych mieszkańców, rodziny członków żołnierzy podziemia. Jednej z kobiet połamali ręce. Zabrali ze sobą dziesięciu aresztowanych. Zaprowadzili ich w rejon Puziowych Dołów, gdzie wszyscy zostali zamordowani.
* * *
O przygotowaniach do niemieckiej obławy mówi AL-owcom pochwycony dezerter z Wehrmachtu, który przed wojną pracował w Hamburgu jako listonosz. Kto w lesie zna niemiecki? Jest jeden. To „Adam”, czyli Stanisław Glinka, Ślązak z Mikołowa. „Niemniej wiadomości o koncentracji większych sił hitlerowskich, i to jednostek frontowych, dochodziły do nas codziennie z różnych źródeł” – we wspomnieniach pisze z kolei Gustaw Alef-Bolkowiak.
Partyzanci muszą rozpocząć przegrupowanie. Pada rozkaz wymarszu.
* * *
7 maja 1944 r. oddziały w sile około 800 żołnierzy opuszczają Lasy Parczewskie. Skrzypią zaprzęgi wozów, partyzanci formują kolumnę. Na jej czele szpica. Dwóch konnych i dziesięciu pieszych. Kolumna ciągnie się jak gąsienica, wśród niej pluton gospodarczy. Jest prowiant, amunicja i drużyna sanitarna. Każdy z maszerujących stara się być czujny. Trzeba zwracać uwagę na szczekanie psów z pobliskich chałup, daleki warkot motoru, chrzęst gałęzi, echo wystrzału czy urwany raptownie żabi rechot. Ale należy też uważnie wąchać, co jest w powietrzu. I łapać w nozdrza bezpieczne zapachy łąk, pól i lasu oraz te alarmujące, jak spaliny czy dym. Trzeba też patrzeć, czy gdzieś nie widać błysku rakiety, sygnału latarką czy żaru palonych przez kogoś papierosów. „Ciekawy to był widok, ta Armia Ludowa w marszu (...). Nie było tam porządku wojskowego. Wszystko szło i jechało dosłownie kupami. Mieli masę taboru, tj. wozów, bryk i koni wierzchowych. Wśród koni moi chłopcy poznawali konie zrabowane gospodarzom w okolicy”. Tak jeden z przemarszów AL-owców opisał w pamiętniku Zdzisław Broński „Uskok”.
Niemcy atakują kolumnę partyzantów AL pod Amelinem. Ci uchodzą bez większego szwanku. Idą ciepłą majową, krótką nocą. Zmęczeni docierają w okolice wioski Rąblów. Ale ciszę majowego ranka przecina świst nadlatujących samolotów. Partyzanci po chwili orientują się, że są okrążeni. Strzały padają z haubic, moździerzy. Partyzanci nie poddają się. Nocą udaje im się wyjść z okrążenia.
Mży deszcz. Bitwa pod Rąblowem w historycznych annałach zostanie odnotowana jako sukces. Partyzanci będą się chwalić, że zabili 300 Niemców. Historycy później uznają, że te statystki mogą być przeszacowane. Po stronie partyzanckiej zabitych było 40, tylu samo było rannych. Czy objawił się geniusz taktyczny Moczara? Jeśli nawet, to świadkowie z partyzantki zapamiętają, że „Mietek” ma skłonność do lekceważenia niebezpieczeństwa i przeceniania wartości bojowej swoich ludzi. Lubi też wypić. A to pomaga w brawurze.
...Jakby ktoś niebo wyżymał, tak padał deszcz
nasi chłopcy wracali z Remblowa w rozsypce
Trudno było milczenie w zębach ponad wodami nieść
i broń zdobyczną chronić na sercu jak skrzypce...
– napisze później poeta Stanisław Jerzy Lec, który również walczył pod Rąblowem. (W wierszu wydanym w zbiorze „Notatnik polowy” w 1946 r. poeta podaje błędną nazwę miejscowości).
Jakiś czas później „Mietek” opuszcza Lubelszczyznę. Obejmuje dowództwo okręgu kieleckiego AL.
Już 1 września 1945 r. „Mietek” udzieli „Głosowi Robotniczemu” wywiadu. Szczegółowo opowie o bitwie pod Rąblowem.
Nie ma pewności, czy Szlomo wziął udział w walce. Nie wszystkie oddziały wymaszerowały z Lasów Parczewskich. W żadnej z ankiet, które Szlomo wypełni po wojnie, nie padnie ani jedno słowo o Rąblowie.
Fakt, że Moczar dostał rozkaz przeniesienia, wiąże się z postacią, która na jego terenie pojawiła się w styczniu 1944 r. Wówczas to na Lubelszczyznę przerzucono ze Wschodu grupę Leona Kasmana. Ten przedwojenny polski komunista o żydowskich korzeniach wykonywał misję na polecenie Moskwy. Trafił jednak na teren, na którym rządził Moczar. Kasman nie chciał mu się podporządkować – i odwrotnie: Moczar nie chciał się podporządkować Kasmanowi. „Mietek” traktował go jak intruza. Kasman z kolei uważał, że ma wyłączność na kontakty z Rosjanami. Konflikt między dowódcami narastał tak bardzo, że niewiele brakowało, a doszłoby do bratobójczej walki. W końcu kierownictwo PPR zdecydowało, że Moczar opuści Lubelszczyznę. W czerwcu 1944 r. objął on dowodzenie okręgiem kieleckim. Była to dla niego porażka.
Rozdział 3
Niemca trzeba przeczekać. Lata 1943-1944
– Ino żeby ci jeść dawali. Ino żebyś jod – Maria Wiesiołek, nazywana przez bliskich Mari, głaszcze po głowie syna, 15-letniego Herberta. Jest 1943 rok, a Herbert po raz pierwszy musi opuścić rodzinny dom w Dębie. Jest najmłodszy z sześciorga rodzeństwa. Jednego syna Mari już straciła. 19-letniego Ernsta wzięli do wojska. Po dwóch tygodniach zginął na froncie wschodnim.
– Przeca nie bierom go na front – Jan Wiesiołek, zwany Hankiem, głowa rodziny, podkręca wąsa. W głębi duszy też się martwi. Herbert to chudziaszek. A każą jechać na roboty. – Jak ten synek se poradzi? – myśli Jan. Ale na głos mówi co innego. – Tylu synków bierom z Dębu. Ni bydzie tam som – zapewnia.
– Ojciec dobrze godo – Herbert ucina rozmowę. Od zawsze małomówny, boi się tego wyjazdu w nieznane, ale niczego po sobie nie pokazuje. Tylko Mari puszczają nerwy i szlocha nad pętem kiełbasy, które przygotowała synowi na drogę. Prowiant cudem zdobyła. W domu się nie przelewa. W końcu jest wojna. Choć i przed wojną ciężko było.
Wiesiołkowie mieszkają w familoku. Jeden duży pokój, kuchnia i wychodek w sieni.
Dąb to stara górnośląska wieś. Pisano o niej już w 1299 r. Z biegiem lat rozbudowała się wzdłuż jednej ulicy. Płynął nią potok, ale wysechł w XIX w., bo pojawiły się kopalnie i poziom wód gruntowych się obniżył. A Dąb stał się osadą przemysłową. Najpierw była huta Baildon wybudowana przez Johna Baildona, później kopalnia Eminencja.
Huta Baildon, 1927 rok
Przodkowie Jana Wiesiołka pochodzili z Opolszczyzny. W latach 20. XIX w. wyruszyli za chlebem. Pracę znaleźli w hucie Baildon. Sto lat później Dąb został włączony do Katowic. Jan Wiesiołek dobrze pamięta, jak mieszkańcy śmiali się, że od teraz są już miastowi.
Załamanie na giełdzie z 24 października 1929 r., który do historii przejdzie jako „czarny czwartek”, dało znać o sobie także w familokach w Dębie. Wydobycie węgla na początku lat 30. spadło dramatycznie – o blisko 30 proc. Jan Wiesiołek, jak wielu górników, przestał być potrzebny w kopalni Eminencja. Żeby utrzymać rodzinę, węgla szukał w biedaszybach. Chodzili tam też inni. Niektórzy z takich wypraw nie wracali, bo przysypała ich ziemia. Bo biedaszyb to nic innego jak wykopana dziura w ziemi, przez którą docierano do podziemnych wyrobisk. Dziury rzecz jasna kopano nielegalnie, biedaszybikarzy ścigała policja. Jan chciał pracować, nie chciał być elwrem. Bo tak na Śląsku nazywają bezrobotnych. I pewnie dlatego zaczął chodzić na spotkania socjalistów, nawet zapisał się do PPS. A w oknie w swoim familoku każdego 1 Maja zaczął wywieszać flagę.
Mimo problemów i braku pieniędzy Wiesiołek nigdy nie zdecydował się sprzedać jednej z najcenniejszych rzeczy – radia z detektorem kryształkowym. Pierwszy w Dębie miał taki cud techniki. Posłuchać przychodzili sąsiedzi, znajomi. Mari na stole stawiała kołocz i puchła z dumy.
Kiedy wybuchały powstania śląskie, Hanek zapowiedział, że flinty do ręki nie weźmie. Zbyt dobrze pamiętał niedawną I wojnę światową. I okopy pod Verdun. – Co my tu robimy? To nie nasza wojna – mówił pod Verdun, chowając głowę przed świszczącymi kulami. Tak samo mówili inne synki z Dębu, których sporo trafiło w niemieckich mundurach do Francji. Jan z natury jest pacyfistą. Nigdy nie podniósł na nikogo ręki, przemoc go brzydzi.
Po wojnie na Górnym Śląsku zorganizowano plebiscyt – ludzie głosowali, czy chcą mieszkać w Polsce, czy w Niemczech. Hanek i ponad połowa mieszkańców Dębu opowiedzieli się za przyłączeniem do Polski. Stało się tak, jak chcieli. Hanek był wtedy przekonany, że wojny już nigdy nie będzie. Mylił się. W dodatku w 1941 r. Wiesiołków uznano za Niemców. Zostali zapisani do drugiej grupy folkslisty. Jak wszystkie rodziny byłych żołnierzy I wojny światowej.
* * *
Herbert trafia do gospodarstwa bauera pod Hamburgiem. Gospodarz na posiłki zaprasza chłopaka do stołu. Nie zleca mu ciężkich prac, najczęściej wysyła do ogrodu. Herbert plewi grządki; lubi tę robotę. – Wracaj, chłopcze, do domu – mówi bauer pod koniec 1943 r. Młody Wiesiołek już swoje odpracował.
Hanek znowu fedruje na Eminencji i nasłuchuje wieści z radia. Wie, że front się zbliża. Ślązacy o Ruskich mówią straszne rzeczy. Że idzie dzicz, co gwałci i rabuje. – Przecież to tacy sami ludzie jak my. I też swoje od szkopów przeżyli – 57-letni Hanek uspokaja Mari.
* * *
W hucie Laura w Siemianowicach Śląskich 7 kilometrów od mieszkania Wiesiołków pracuje 30-letni Ernest Jański. Dobry spawacz, uznany fachowiec. Upomniał się o niego Wehrmacht, ale huta go wybroniła. Ręce do pracy też były potrzebne. Jańscy mają „dwójkę”, drugą grupę folkslisty, bo Niemcy doceniają wykwalifikowanych spawaczy.
Marta, żona Ernesta, jest krawcową. Ale zleceń ma mało. Przed wojną pracowała u siemianowickiego przedsiębiorcy, Żyda. W 1939 r. uciekł przed Niemcami. Marta straciła pracę, ale nie narzeka, jest szczęśliwa, że Ernesta nie wzięli na front.
Jańscy żyją spokojnym, monotonnym życiem. O tym, że jest wojna, przypominają tylko spotkania z sąsiadami. Kiedy każdy mówi, co Niemcy zajęli, a później – gdzie Niemcy łupnia dostali.
Przy swoim familoku hodują króliki. Przed każdymi świętami Ernest przeżywa męki, bo Marta czeka w kuchni na mięso, a on nie potrafi zabić zwierzęcia. – Może byś mnie czymś wnerwiła? – prosi żonę. Myśli, że wtedy łatwiej mu będzie zabić nieszczęsnego królika. W końcu idzie do sąsiada. I prosi, by wyręczył go w tym przykrym obowiązku.
Egon, ich synek, miał trzy lata, kiedy zaczęła się wojna. Marta specjalnie wybrała mu takie imię. Wyczytała je w jakiejś książce, której akcja rozgrywała się w Skandynawii. – Dobre imię: ani polskie, ani niemieckie. Nie jak u innych dzieci – przekonała męża.
Jańscy mieszkają w jednopokojowym mieszkaniu. Marta o pokoju mówi z dumą „salon”. Jeszcze przed wojną kupili z Ernestem wymarzone meble. Drewniane, solidne, które Jańska pucuje przed każdą niedzielą. Nie pozwala Egonowi bawić się w salonie, bo dziecko meble może porysować. Nie otwiera drzwi z salonu do kuchni, bo para z gotowania może im zaszkodzić.