- W empik go
Komin Pokutników - ebook
Komin Pokutników - ebook
Książka najwybitniejszego polskiego taternika lat 50. i 60., przez blisko pół wieku uchodząca za kultową. Jan Długosz, ginąc w 33. roku życia na grani Zadniego Kościelca, pozostawił po sobie legendę oraz trzynaście opowiadań, których akcja rozrzucona jest pomiędzy Tatrami, Alpami i Kaukazem. Wydane po raz pierwszy przez Iskry w 1964 roku w zbiorze Komin Pokutników do dziś wygrywają czytelnicze plebiscyty na bestseller górski wszech czasów.
Komin Pokutników to książka szczególna; to dobra górska literatura, ale też niemal reporterski zapis wspinaczek o znaczeniu przełomowym dla historii taternictwa. Można ją czytać jako literacką opowieść o przygodzie, z wartką akcją i ujmującym dowcipem, bądź jako źródło faktograficzne – w tym pomaga komentarz historyczny dodany do obecnego wydania, stanowiący klucz do rozszyfrowania bohaterów oraz dokonanych przez nich przejść.
Tekstowi towarzyszy blisko setka unikalnych zdjęć, przeważnie dotąd niepublikowanych.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0242-7 |
Rozmiar pliku: | 7,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Komin pokutników” to książka szczególna. To dobra górska literatura, ale też solidny kawałek historii taternictwa. Można ją czytać wyłącznie jako literaturę, opowieść o przygodzie, z wartką akcją i specyficznym dowcipem – i na tej przygodzie, przeżyciu poprzestać. Tak właśnie czytano „Komin…” przez 40 lat od chwili jego pierwszego wydania w 1964 roku.
Równocześnie jednak każde niemal opowiadanie w tej książce dotyczy jakiegoś ważnego momentu w historii taternictwa – nie na darmo był Długosz autorem kilku przełomowych dokonań. Można więc pokusić się o odtworzenie szczegółów tamtych przejść, które miały przecież swoją historię, daty, uczestników. Taką właśnie rolę – faktograficznego przyczynka do Długoszowych opowieści – pełni „Komentarz historyczny”, dodany współcześnie do oryginalnego tekstu autorskiego. W jego stworzeniu pomogli mi sami bohaterowie książki – taternicy, partnerzy od liny i towarzysze wspinaczek Długosza lub tylko świadkowie opisywanych przez niego wydarzeń. Dzięki nim poznałam dodatkowe szczegóły i okoliczności wielu faktów, często ciekawe, ale pozostające „za kulisami”. Dołączenie owego historycznego aneksu nadaje książce dodatkowy, obok literackiego, walor – czyni z niej pozycję z pogranicza literatury pięknej i reportażu. Za reportera uchodził zresztą sam Długosz już za życia, gdy swoje opowiadania-relacje ze wspinaczek publikował w prasie, stając się najsłynniejszym w latach 50. i 60. polskim alpinistą-literatem.
Ponieważ opowiadania ułożone są zgodnie z chronologiczną kolejnością wydarzeń, komentarz pozwala śledzić rozwój kariery górskiej Długosza, a równolegle – również pisarskiej; zamieszczona bibliografia odnotowuje wszystkie publikacje poprzedzające ostateczne, książkowe wersje opowiadań.
Same opowiadania zostały opracowane – względem wydania pierwszego z 1964 roku – na nowo. Było to możliwe dzięki odnalezionemu przeze mnie archiwum autora; wśród bogactwa dokumentów rodzinnych znalazłam także rękopisy, maszynopisy, notatki i własnoręczne szkice Długosza – te właśnie materiały posłużyły mi do przygotowania obecnej postaci „Komina pokutników”. Odnalezienie słynnej w środowisku wspinaczkowym „skrzyni Długosza”, której istnienie przez blisko 40 lat uważano li tylko za legendę, odbiło się w światku górskim sporym echem. Zwłaszcza że niemal wszystkie elementy owej legendy okazały się prawdą – między innymi ten, że skrzynia zawiera nieznane dotąd teksty Długosza przeznaczone do kolejnych planowanych przez niego książek. Z tych tekstów istotnie skomponowałam później jeszcze dwie książki Jana Długosza, „Flirt z Czarną panią” oraz „Wywiad z yeti”, wydane w 1994 i 1995 roku. Ale – co tu ważniejsze – odnalazłam w niej także wiele notatek Długosza z czasów pracy nad „Kominem Pokutników”, dzięki czemu możliwe było przywrócenie kompozycji niektórych opowiadań według jego autorskiego zamysłu. Mogłam też poprawić nieścisłości i błędy, jakie zakradły się do wydania pierwszego – co często staje się udziałem książek wydawanych pośmiertnie, nad którymi nie czuwa już oko autora.
Zmiany w warstwie językowej ograniczone zostały do niezbędnej redakcji uwzględniającej dzisiejsze reguły ortograficzne i interpunkcyjne, przy zachowaniu najdalej posuniętego szacunku wobec oryginalnego stylu autora, za który „Komin pokutników” jest kochany przez wciąż nowe pokolenia czytelników.
Mimo iż Długosz nie rezygnował z obszernych i szczegółowych opisów wspinaczek, książka doskonale może się obejść bez słowniczka wyrażeń fachowych. Jest zrozumiała dla każdego, będąc raczej zbiorem wspomnień, refleksji i przeżyć niż technicznych opisów.
Dlatego należy do kanonu lektur początkujących wspinaczy I dlatego należy do kanonu lektur górskich weteranów.
Pragnę złożyć najserdeczniejsze podziękowania „kustoszowi” Długoszowego archiwum, także alpiniście, Pawłowi Mularzowi, który przechował i uchronił przed rozproszeniem nie tylko osobiste papiery autora „Komina pokutników”, lecz również archiwalia, rzucające snop światła na dzieje jego zasłużonej – także dla historii Polski – rodziny.
Równie serdeczne podziękowanie kieruję pod adresem Grzegorza Głazka, który służył mi radą i pomocą przy przygotowaniu I wydania pełnego „Komina Pokutników” w 1994 roku.
Ewa Dereń
Katowice, marzec 2008Lawina
Wypadek to dziwna rzecz –
nigdy go nie ma,
dopóki się nie wydarzy.
A.A. Milne,
Chatka Puchatka
Kłęby rozpylonego w powietrzu śniegu zaczynają z wolna opadać. Stoję na niepewnych, chwiejnych nogach, zbierając myśli. W zupełnej pustce kołaczą natrętne pytania: „Czy tylko ja się uratowałem? Trójka jest na pewno tam, w dole, ale gdzie jest Adam? Może został wyżej?”.
Wytężam nie najlepszy wzrok; w górze majaczy ciemna sylwetka. Przymrużam oczy: chyba się porusza…
– Adam, to ty?! – wrzeszczę.
– Janek! Żyjesz? – dolatuje niepewna odpowiedź.
Niewyraźna ciemna plama powiększa się, kontury zarysowują się ostrzej – wreszcie rozpoznaję wystraszoną twarz człapiącego ku mnie Adama. Wygląda raczej na całego, tylko czekan i czapkę porwała mu lawina.
– Aleśmy mieli niewiarygodne szczęście! – powtarzam chyba po raz dziesiąty.
– Tak, tak, chodźmy prędko do nich – odpowiada niespokojnie Adam.
Za chwilę stajemy nad krawędzią kilkusetmetrowego, przeciętego stromym, miejscami pionowym żlebem urwiska. Patrzymy w dół, nie mówimy nic. Wielkiej nadziei nie ma.
Schodzę wolniej, przeszkadza mi brak okularów i złe raki. Na niektórych głazach czerwone plamy – krew. Boję się tego, co zastaniemy. Wciąż jeszcze nie mam wrażenia, że to rzeczywistość, raczej zły sen. Idę jak w transie, w szoku pokonuję trudne strome odcinki. Chciałbym się zbudzić, ale w głębi duszy wiem, że to niemożliwe. Z dołu słyszę okrzyki:
– Janek, prędzej!
Mijam ostatnie kręte skały i widzę niewiarygodnie wielkie lawinisko, sięgające aż po zamarznięty staw, do połowy zasypaną figurkę Staszka i Adama nerwowo grzebiącego rękami w śniegu. Za chwilę cwałuję po ubitej lawinie i zaczynam ryć z drugiej strony bezwładnej ręki w skafandrze. To Hanka.
Nie wiem, czy to sekundy, minuty czy kwadranse. Hanka żyje – jest żółta jak Chińczyk, zdaje się złamana ręka – ale żyje, choć potępieńczo szczęka zębami.
– Adam! Janek! – woła unieruchomiony złamaną nogą Staszek. – Zostawcie ją! Szukajcie Maryny!
Jak szaleńcy chwytamy za ginącą pod śniegiem linę i potykając się, upadając i podnosząc, wyrywamy ją z białego labiryntu. Lina – wściekle poskręcany wąż – robi przedziwne pętle, odbiega, zawraca. Opór, kopiemy gołymi rękami – psiakrew, blok skalny! I znów w lewo, prawo, ósemki, łuki, nareszcie w dół. Głębokość śniegu jest odwrotnością naszych nadziei, z uporem krwawimy palce o zamarzniętą szreń. Słychać tylko świszczące oddechy. Nad nami słońce, beznamiętne, obojętnie oświetlające nas słońce. Hanka i Staszek bez słowa czekają na wynik.
Znikamy prawie w wykopanym dole, przeszkadzając sobie nawzajem…
Dokopuję się pierwszy. Leży metr pod śniegiem, głową w dół. Zlepione krwią włosy, sina twarz, wpółotwarte usta… To chyba koniec. Adam ustawia jej język we właściwym położeniu i nagle… cichy jęk – zaczyna oddychać.
– Żyje! – krzyczę.
– Żyje… – cieszą się asystujący z oddali Hanka i Staszek.
Jest zupełnie nieprzytomna.
Słońce cofnęło się trochę ku zachodowi i obejmuje nas cień; kilkanaście stopni mrozu, trzecia po południu, za półtorej godziny noc…
Przerywamy bezskuteczne cucenie.
– Adam, leć do Popradzkiego, ja zostanę z nimi. Znasz drogę?
– Przez próg do Złomisk, potem prosto?
– Tak. Wracaj zaraz. Jakieś jedzenie, koce, tobogan… i zadzwoń po „Zachrankę”¹.
– Trzymajcie się. Lecę!
– Adaś, tylko po gazie, po gazie, bo zamarzniemy! – wtrąca Staszek.
Adam pędzi twardym lawiniskiem, ale wnet zaczyna zapadać się w śniegu, fika kozła za jakimś wystającym głazem i znika. Zostaję sam z trzema połamańcami. Sam, na nie wiadomo jak długo – w najlepszym wypadku na pięć, sześć godzin, w najgorszym…
Cień obejmuje już Hankę, dochodzi do Staszka. Hen w górze, prawie kilometr nad nami, niedostępne Czeski Szczyt i Wysoka. Z lewej jakieś potężne urwisko – z niedowierzaniem rozpoznaję wschodnią ścianę pogardzanych Kopek.
– Wiesz – mówi Staszek – kiedy to wszystko stanęło i spojrzałem do góry… najpierw pomyślałem, o rany! jak wysoko trzeba będzie podchodzić… Teraz – dodaje – chciałbym tylko jakoś z tego wyjść…
– No, no, nie przesadzaj, nie jest znowu tak źle – odpowiadam niepewnie. Robi się cholernie zimno. Nadaremnie usiłuję odszukać zarzucone w śniegu rękawiczki. Jestem w samej koszuli, bo na moim skafandrze i swetrze leży Maryna. Zaczyna mną trząść, ponownie zabieram się do cucenia. Maryna nie reaguje na słowa, na rozcieranie skroni śniegiem, na klepanie po policzkach. Bełkocze coś. Wtem otwiera oczy i przypatruje mi się uważnie:
– Ktoś ty? – pyta. – Czemu mnie budzisz! Ja chcę spać! – Zaczyna płakać: – Zostaw mnie! Zostaaw! Tak ciepło… Wiosna, ptaszki, pszczoły brzęczą… Zostaw! Brzęcząą!!!
Po chwili otwiera oczy, tym razem przytomniejsza:
– Janek – szepcze słabo – co się stało? Ja chcę do domu… Mamusiu! Tłumaczę jej jak dziecku, że to niemożliwe; polecieliśmy z lawiną, Adam poszedł po pomoc i zaraz wróci. Kiwa potakująco głową, ale zaczyna znowu swoje:
– Czemuś mnie zbudził? Ja chcę do domu…
Jestem trochę tym wszystkim zmęczony. Na dobitkę Staszek i Hanka dają znać o sobie chóralnymi krzykami i szczękaniem zębów – nie czują zmarzniętych nóg. „Muszę posadzić moich rozbitków razem – myślę – zawsze cieplej. Najlepiej będzie ściągnąć Staszka w dół”. Ale napotykam opór; Staszek nie pozwala ruszyć złamanej nogi, jego optymizm przez te półtorej godziny ulotnił się trochę. Niosę więc w górę półprzytomną Marynę i wracam po Hankę. Odwracam się na krzyk. Maryna jak wańka-wstańka kiwa się nad Staszkiem:
– Ktoś ty? Ja idę do domu…
– Mańka! Maańka! Zwariowałaś? Uważaj!!!… Janek! Janek! Bo ona upadnie i do reszty złamie mi tę nogę!
Zanim zdążyłem dobiec, Maryna, zataczając się jak nałogowy alkoholik, schodzi w dół – w połowie lawiniska leży jak długa. A więc – od początku. Wreszcie wszyscy są razem. Sadzam ich na skafandrze. Robi się zupełnie ciemno. Noc.
***
Była nas piątka: Maryna, Staszek, Hanka, Adam i ja. Zdecydowaliśmy się na powrót do Krakowa i z żalem patrzyliśmy na bajeczną biel panoramy Mięguszowieckich Szczytów, na potężną zachodnią ścianę Niżnich Rysów i na ciemne, gdzieniegdzie tylko przyprószone śniegiem urwisko Kazalnicy. Wiedzieliśmy, że góry zobaczymy nie wcześniej niż wiosną, słonecznym, ciepłym kwietniem.
I nagle Staszek zawołał:
– Popatrzcie! Chmurka nad Żabim Koniem!
Rzeczywiście – maleńka różowa chmureczka… To ona była wszystkiemu winna.
Kusiła. Opowiadała o słońcu, niebieskim niebie i białych śniegach… Opowiadała o samotności, ciszy, o nawisach, o ogromnych soplach i o lśniących lodem przewieszkach. Mówiła, że na szczytach przez te kilka miesięcy nie staje ludzka stopa… Wabiła nieznanym, niewypowiedzianym… Ulegliśmy.
Dobrze po południu, zamiast jechać wygodnie w wagonie, daliśmy się zaskoczyć zmierzchowi na stromej grzędzie pod wierzchołkiem Rysów. Ciemną już nocą dygotaliśmy na szczycie w burzy i zawiei, a Staszek usiłował znaleźć drogę do schroniska na Wadze. Robiło się coraz przepastniej, teren nawet jak na noc – gdy nie widzi się ekspozycji – był stanowczo zbyt stromy. W końcu jednak dobrnęliśmy do rozległych śnieżnych pól, ukrywających gdzieś na swoich zboczach maleńkie pudełeczko – Chatę pod Rysami. Dolinkę zalegała mgła, było bardzo zimno – dziewczęta skarżyły się na odmrożone nogi. Rozstawiliśmy się w tyralierę, przeszukując stok. Mieliśmy szczęście: jak po sznureczku trafiliśmy na majaczące w ciemności schronisko.
Zimą nikt tu nie mieszka… pewien kłopot sprawiło dostanie się do środka, ale uchylona okiennica i ruchoma szyba przyszły nam z pomocą. Wewnątrz ciemno, zimno – nie palono tu ładnych parę miesięcy – temperatura poniżej zera. Troskliwie zamknęliśmy targane śnieżycą okno.
– Kto ma zapałki? – zapytałem.
Odpowiedziało mi głuche milczenie.
– Jak to? Nikt nie wziął zapałek ani latarki? – pytam jeszcze raz zdumiony – ładna historia… No nic, szukajmy…
Piątka ludzi, potrącając się nawzajem i obijając o sprzęty, człapie niezdarnie po ciemku i obmacuje każdy przedmiot. Trwa to dość długo. Nagle moje palce dotykają małego, kanciastego kształtu, który nie może być niczym innym niż…
– J e s t!
W środku tylko jedna zapałka.
– Macie świeczkę?
– Tak.
Pocieram główką o szorstką ściankę pudełka. W krótkim błysku widzę zmarznięte, zaniepokojone twarze. Przytykam płomyczek do knota, skwierczenie, głośny syk – i zapałka gaśnie.
– Cholera! Niech to jasny szlag…
I znów głuchy tupot nóg i szelest macających rąk, jak w jakimś wielkim domu ślepców. Pod moim adresem sypią się wyrzuty za niewykorzystanie szansy. Sam siebie także przeklinam w duchu, z każdą minutą utwierdzając się w przekonaniu, że była to ostatnia zapałka w schronisku. Ale los jeszcze raz się do nas uśmiecha: ręka znów potrąca coś lekkiego, co spada na ziemię i wydaje charakterystyczny, kołaczący odgłos.
– Uwaga! Nie ruszać się!
Ostrożnie obmacuję podłogę, centymetr po centymetrze…
– M a m!
Kogoś, kto nie wierzy w złośliwość losu, może ta sytuacja jednak przekona: w pudełku znów była tylko jedna zapałka. Stanęliśmy wszyscy wkoło, żeby osłonić płomyczek od ewentualnego podmuchu. Wyciągnąłem plik starych listów miłosnych. Adam trzymał je koło mojego nosa, kiedy pocierałem zapałkę. Od nikłego płomyka buchnął silny płomień, po raz pierwszy oświetlając kąty kuchni.
– Hurra! – wyrwało się z pięciu gardeł.
*
Spaliśmy jak zabici, nie słysząc jednej z największych tatrzańskich śnieżyc, jaka rozszalała się wkrótce. Rankiem termometr pokazywał minus dwadzieścia pięć stopni, a huragan pędzący masy śniegu chciał zerwać dach. O wychyleniu na zewnątrz choćby nosa nie mogło być mowy.
W świetle dnia okazało się, że pudełek z zapałkami jest znacznie więcej. Ale zaczęły się perypetie z paleniem w piecu. Rozpalony ogień natychmiast gasł. Kiedy wykryliśmy, że rura do komina zatkana jest papierem, wiatr zaczął nam dąć śniegiem poprzez palenisko na pokój. Staszek znalazł gdzieś w rupieciarni komin z kogutkiem od wiatru. Wyprawa – z rakami i z liną – by ustawić go na dachu, trwała około pół godziny, a Adam odmroził rękę. Ale jak za to potem było ciepło… Odkryliśmy zamaskowany skład drewna i napaliliśmy jak w łaźni.
Miło wspominam tamte chwile. Naokoło nas szalało piekło, w krótkim czasie niszczące każde życie, a tutaj my – zagubieni w ogromnych śniegach, w samym sercu gór, samotni i niezależni – zastanawialiśmy się, jaką jeszcze potrawę można wykombinować z długiego makaronu i konserwowych paradajków. Wieczorem, kiedy wiatr targał z wściekłością okiennicami, zmywaliśmy talerze, śpiewając smętną „bandoskę”. Byliśmy szczęśliwi, że burza trwa, byliśmy szczęśliwi wbrew wszystkiemu, wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Koło południa przejaśniło się trochę. Mężczyźni postanowili zrobić wypad na Wysoką. Na szczęście wiatr pozwiewał śnieg z północnych ścian i nie groziły lawiny. Sto metrów pod wierzchołkiem zatrzymała nas przewieszka. Zrobiło się późno – musieliśmy zatrąbić do odwrotu. Zmrok złapał nas koło przełęczy, ale światełko doprowadziło do schronu. Postanowiliśmy jutro znów spróbować.
*
Rano pogoda przedstawiała się kiepsko – lecz cóż, słowo się rzekło. Szczyt osiągnęliśmy w huraganie, śnieżycy i mgle. Schodząc, tonęliśmy w białej pierzynie aż po uszy, śnieg zasypywał ślady. Nie obeszło się bez lekkich odmrożeń i trudno byłoby trafić do „domu”, gdyby nie Hanka stojąca z lampą naftową w oknie.
*
I znów dzień szaleństwa żywiołów, podobnie jak i następny. Dopiero pod wieczór trochę się uspokoiło. Adam i Staszek wpadli na szatański pomysł wyskoczenia na pobliski, niewielki szczyt Kopek. Tym razem nawet ja się zbuntowałem:
– Nie zdążycie przed nocą!
To ich oczywiście tylko zdopingowało. Wrócili koło szóstej, przynosząc na dowód jakąś kartkę z puszki szczytowej, sami jednak przyznali, że mieli więcej szczęścia niż rozumu.
Ale w końcu głód zajrzał nam w oczy. Nawet makaron i pomidory się skończyły. Należało wracać. Pogoda dopiero o zmroku pozwoliła na rekonesans; szczyt Rysów i droga zejściowa tonęły w śniegu. A więc jutro wieczorem powrót – zadecydowaliśmy. Znaleziona przypadkiem puszka mięsa poprawiła humory. A może by tak rankiem – jeśli będzie ładna pogoda – skoczyć z dziewczętami na Czeski Szczyt? Zrobić kilka zdjęć?
*
Zimowe wieczory są długie. Ciemno się robi już o czwartej, a zasypia dopiero o dziewiątej. Co tu robić? Dyskutować, śpiewać, grać w karty – można też tylko do czasu.
– Postaw mi kabałę – zaproponowała Maryna.
Jako baczny obserwator zajmującej się tym nałogowo starej ciotki, miałem pewne umiejętności w tym kierunku. Z nudów, dla żartu, dałem się uprosić. Z niewielu zestawień kart i pojęć natury ogólnej, że kier to miłość, a trefl – kłopoty, zapamiętałem zestawienie oznaczające śmierć: as trefl, dama trefl i dziewiątka trefl. Kiedy koło damy karo symbolizującej Marynę ułożyła się powyższa kombinacja – poczułem się trochę nieswojo.
Reszta towarzystwa wyraziła pewne zainteresowanie:
– No to postaw mnie! – z uśmiechem zaproponował Staszek.
Ku ogromnemu zaskoczeniu, mimo wielokrotnego tasowania i przekładania kart – as trefl, dama i dziewiątka otaczały Staszka wianuszkiem… popatrzyliśmy na siebie…
– Teraz moja kolej – powiedział Adam.
Wszyscy skupili się przy stole, kiedy odkrywałem karty. W najbliższym sąsiedztwie Adama czerniły się krzyże: as, dama…
Poczułem się bardzo głupio, jak rzadko kiedy w życiu. Coś, w co nie sposób było uwierzyć, co traktowałem jak żart, jednak – pomimo wszystko – dawało wiele do myślenia. Kiedy kładłem kabałę dla siebie, po czole spływał mi pot, a czwórka zbitych głów zasłaniała widok na czarne i czerwone obrazki. Wszyscy milczeli, słychać tylko było gorączkowe oddechy. Obok mnie stały rzędem: as, dama, dziewiątka…
Nagłym ruchem ręki zmiotłem karty:
– Do diabła z głupstwami!
Ale pogodny nastrój już nie wrócił. Milczeliśmy, patrząc na siebie nieufnie.
– Polecimy z lawiną – zawyrokował Adam.
– Trzeba będzie cholernie uważać przy zejściu…
– Wracajmy wieczorem, jak nie będzie słońca – powiedział Staszek.
Usiłowałem się uśmiechnąć:
– Eee, kto by tam wierzył w karty…
To nie była prawda. Już mówiąc te słowa, słyszałem, że brzmiały fałszywie. Irracjonalny niepokój z każdą chwilą rósł.
*
Dzień wstał piękny jak nigdy. Noc wypędziła strachy, a reszty dokonało nieoglądane od wielu dni słońce. Weseli pstrykaliśmy zdjęcia i w najlepszych humorach podchodziliśmy pod Kogutka². Śnieg był twardy, ale wczorajsza kabała podświadomie kazała dmuchać na zimne. W efekcie związaliśmy Staszka z dziewczętami i szliśmy ostrożniej niż zwykle. Na Kogutku znów ogarnęło nas słońce i weszliśmy na oświetlone południowe stoki. Tutaj jednak spuszczane w dół małe kulki śnieżne szybko rosły w ogromne kule. Przytłumiony niepokój obudził się znowu.
– Jest cholernie lawiniasto – powiedziałem do Staszka.
Ale Staszek miał do mnie jakieś zadawnione pretensje i każdą uwagę zbywał ironicznymi okrzykami. Zresztą słońce, ciepło – nie pozwalały uwierzyć w nieszczęście. A potem stało się to wszystko bardzo nagle.
Dochodziliśmy do szczytu, kiedy śnieg drgnął pod nogami i raczej wyczułem, niż usłyszałem tępy dźwięk. Nagle pobledli przystanęliśmy z Adamem, bezradnie patrząc w dół. Wiem doskonale, co oznacza takie głuche tąpnięcie… Gdzie uciekać? Ogromne pola śnieżne, podcięte dwustumetrowym progiem skalnym, odcinają odwrót. Kilkanaście metrów nad nami wyrasta ze śniegu potężny głaz… Boże! Żeby się tam dostać!
– Uważajcie! Pękło! – krzyczę do Staszka i nie bacząc na nic, w szalonym, zwierzęcym wprost strachu przebiegamy kilkadziesiąt nerwowych kroków. Trzymam już z całej siły ręką chropowatą, mocną skałę, ale nie czuję się bezpiecznie. W żlebku nade mną widzę głęboką szczelinę w białej pokrywie, w dole słyszę gderający głos Staszka:
– Gdzie pękło? Gdzie pękło? Przecież wcale nie jest lawiniasto…
Ale już podminował nas lęk. Adam zdławionym głosem żąda, żebym szedł dalej. Jestem bezradny jak dziecko, w głowie bolesna myśl: „wszystko przepadło…”. Do szczytu jakieś trzydzieści metrów, idę z rozpaczą dalej, brnę w mokrym śniegu po piersi, walczę o każdy metr i sekundę. To już nie ja – to sam instynkt życia…
Pęknięcie zostaje w dole, teren lekko się kładzie, śnieg już tylko do połowy łydek, raki zgrzytają po skale – ostatnie metry do wierzchołka. Zaczynam mieć nierozsądną nadzieję, że i tym razem się uda. Po cichu ślubuję sobie, że już nigdy więcej…
Jeszcze dwa, trzy kroki i będę bezpieczny. I nagle…
W ułamku sekundy rusza cały otaczający mnie świat. Próbuję hamować czekanem, lecz jeszcze niezupełnie zdaję sobie sprawę z tego, co zaszło. Wylatuję w powietrze jak z katapulty i w szaleńczych saltach widzę tysiące ton śniegu sunące po zboczach. Wiem, że to koniec, żadne tam obrazki z dzieciństwa, tylko myśl: „szkoda, że tak głupio…”. Nie ma we mnie cienia nadziei. Lecę, uderzam, odbijam się i znów lecę. Mam tylko jedno pragnienie – palnąć tak, żeby przestać czuć i mieć spokój! Nie może być mowy o jakimś działaniu; porwał mnie piekielny kołowrót, magluje, przewraca, strąca z kilkunastometrowych progów, dziwnym zrządzeniem losu – w miękki śnieg.
W pewnej chwili lawina trochę zwalnia – ogromne zwały nie mogą się pomieścić w wąskim ujściu żlebu. Powraca pragnienie życia. Uzmysławiam sobie, że trę brzuchem po zlodowaciałym zboczu, że przygniatają mnie mokre masy śniegu i że mam czekan w garści. Próbuję hamować. Wyrywa mi ostrze, ale pętelka na przegubie pozwala walczyć dalej. Tym razem wychodzi mi lepiej, robi się jaśniej, jasno – staję.
Kątem oka widzę przewalającą się na prawo, rwącą śnieżną powódź, kawałek liny, czyjeś rozwiane włosy. I cisza… Cisza. Świeci słońce.
Wstaję oszołomiony, ogłupiały i właściwie bardzo zadowolony. Żyję! Naprawdę żyję! Świat wygląda nierealnie. Nade mną jakieś ogromnie wielkie góry, których przedtem nie było, i niewiarygodny fakt, że jednak żyję. Okulary oczywiście zginęły w lawinie, toteż otaczające kontury są nieco zamazane. Powoli wraca zdolność rozsądnego myślenia. Gdzie reszta? Do świadomości przebija się przytłumiony, rosnący huk. Patrzę w dół i daleko w głębi widzę wysypującą się na gładką taflę stawu lawinę. Podnoszący się śnieżną chmurą pył lśni kryształkami w słońcu. Ciarki przechodzą mi po plecach – reszta jest t a m !
***
Noc. Wyiskrzone gwiazdami niebo. Czarne kontury szczytów. Cisza, zastygłe lawinisko i my – czwórka rozbitków, która czeka, trwa i musi przetrwać. Z mroków odzywają się co chwilę żałosne głosy:
– Janeczkuu, ja już nogi w ogóle nie czuję…
Biegam, masuję nogi, ręce, biję po plecach. Nie mogę się roztroić, dlatego ciągle ktoś narzeka. W myśl niezbyt może słusznej zasady, że tego boli najwięcej, kto najgłośniej wrzeszczy – najgłośniejszych obsługuję w pierwszej kolejności.
– Janek, jak myślisz, czy Adam doszedł? A może Słowacy nie chcą tu przyjść? – dopytuje się Staszek.
– Może c… coś mu s… się stało, przecież do… dobrze nie z… znał drogi – jąka się Hanka.
– Rany Boskiee, jak boliii! – narzeka Staszek.
– Janeczku, rozgrzej mi nogi… Jasieńku, wołajmy! – prosi Hanka.
Minęło dopiero kilka godzin i pomoc, o ile jest nawet w drodze, to daleko. Ale lepiej robić coś niż nic. Krzyczę w ciemność – chwila oczekiwania. Hen w dole jakby głos syreny okrętowej.
– Oho, pogotowie – mówi Hanka.
Wiem doskonale, że to elektricka w Szczyrbskim Jeziorze, ale niech tam!
Hanka szczęka zębami, Staszek narzeka, Mańka jest chwilami zupełnie nieprzytomna, ale właściwie wszyscy są dzielni. Chcę ich jakoś zająć, opowiadam niestworzone historie, deklamuję nawet bardzo aktualny wiersz Gałczyńskiego:
Księżyc w niebie jak bałałajka,
ech! za wstążkę by go tak ściągnąć
i na serduszko…
Księżyc rzeczywiście jest, z tym serduszkiem byłoby trochę gorzej… Jestem w samej koszuli i po kilku minutach masowania, kiedy czuję, że sztywnieją mi ręce, urządzam dziki bieg dookoła naszej trójki, zabijając po dorożkarsku ręce. Staszek patrzy na mnie z zazdrością. Jestem lekko podniecony, zmarznięty i głodny. Chciałbym, żeby już przyszli. Wierzę, że wszystko skończy się dobrze – tylko ten przeklęty mróz. Nie zastanawiam się nad tym, co będzie jutro lub za tydzień – teraźniejszość absorbuje mnie całkowicie. Nie czuję jeszcze posmaku tragedii – dotąd wszystko w porządku – ale niejasne przeczucie mówi mi, że za kilka godzin, jeśli nie daj Boże zerwie się wiatr.
Ciągle nie mogę zrozumieć, jak piątka ludzi może zjechać kilkaset metrów z tak apokaliptyczną lawiną i żyć.
Nogi, ręce, plecy, bieg wkoło, monotonne pojękiwanie Staszka, szczękanie zębami Hanki i bredzenie Maryny. „Księżyc w niebie jak bałałajka”… Dlaczego jak bałałajka, do cholery? Ogarnia mnie złość na Bogu ducha winny księżyc i na Gałczyńskiego. Żeby już przyszli albo co…
Minuty rosną w kwadranse, te przemieniają się w godziny. Cisza. Wygwieżdżone niebo, ciemne góry, księżyc. „Czy ja się boję? Chyba nie… Tego uczucia niepodobna nazwać lękiem”.
– Jasieńku, masuj…
– Czemu ich nie ma? – pyta Maryna.
Tłumaczę spokojnie to, o czym sam nie jestem już tak głęboko przekonany, że jeszcze nie mogą być. Zaczynam marznąć. Koszula, choć wełniana, na dwadzieścia stopni mrozu to mało. Znów bieg z zabijaniem rąk…
– Ja się boję! Mamo! Mamo! – bredzi Maryna.
Biję, klepię i spokojnym, rzeczowym argumentowaniem wypędzam wkradające się zwątpienie. Boję się jednego: najpóźniej za godzinę powinniśmy usłyszeć pomoc – czyżby Adam jednak nie doszedł?
– Janek, wołajmy. Może już idą?
Chcę im tłumaczyć, że to nie ma sensu, ale macham z rezygnacją ręką i nawet dołączam się do przypominającej bardzo, bardzo stary i rozstrojony instrument trójki.
Z dołu słychać niewyraźną jeszcze, ale niebędącą echem odpowiedź. Nasze krzyki zmieniają się w triumfalny ryk. Nastroje od razu inne. Staszek dowcipkuje, wraca troska o doczesne sprawy, o to, żeby nie odmrozić kilku palców. Jestem zatrudniony jak nigdy przedtem. Wołamy co chwilę w ciemność. Jak wolno, jak długo wlecze się czas w oczekiwaniu na to, w co już prawie przestaliśmy wierzyć. Myślimy teraz tylko o tym, że wkrótce zjemy może coś ciepłego i otulimy się w koce. Ale głosy nie przybliżają się zbytnio, stale są jakby w jednakowym oddaleniu. Pozwalam sobie na makabryczny żart:
– Wiecie co? Ale byłaby heca, gdyby ich teraz przysypała lawina!
Żart nie znajduje uznania:
– Daj spokój wróżbom… Już raz stawiałeś kabałę!
Zamierzam ich wykpić, ale mój uśmiech niknie na łoskot schodzącej niedaleko lawiny. Hanka i Staszek patrzą na mnie jakoś dziwnie i zaczynają krzyczeć w ciemność, by się upewnić, że nic nie zaszło.
Cisza. Teraz i ja próbuję bezskutecznie siły swojego głosu – nikt nie odpowiada. Spada na mnie grad pretensji:
– A widzisz! Widzisz, co narobiłeś?! To twoja wina!
Śmieję się z tych zarzutów, ale nie potrafię wytłumaczyć milczenia ekipy ratunkowej. Moich rozbitków znów ogarnia apatia – siedzą osowiali, nie żądają już masowania, Maryna bredzi. Patrzą na mnie krzywo… Nie ma rady, sam mimo wszystko zaniepokojony, schodzę lawiniskiem w dół. Wkrótce czarna, żałośnie pokrzykująca grupka, podobna do stadka przycupniętych w gnieździe piskląt, niknie mi z oczu. Brnąc w śniegu i przewracając się na nierównościach, schodzę na staw. Kiedy staję na progu opadającym do Doliny Złomisk, wydaje mi się, że już wiem. „Muszą być blisko i wielki załom ściany tłumi ich głosy” – myślę.
Z drżącym sercem decyduję się na okrzyk:
– Heej! Haloo!
Chóralna odpowiedź wybucha tuż-tuż…
To pierwszy rzut – Adam i trójka ze słowackiego schroniska: kucharz, kelner i tragarz. Tobogan, wódka, kiełbasa i bułki. Jemy, masujemy. Maryna przestała bredzić i goli wódę.
Pogoda się psuje, gwiazdy znikają. Zaczynamy transport. Adam z Julem prowadzą Hankę pod ręce. Ja z dwoma innymi ciągniemy Staszka i Marynę na toboganie. Na twardym lawinisku jest dobrze – potem katorga. Kopny śnieg, obciążone ponad normę sanie wcinają się głęboko. Ciągniemy cztery, pięć kroków i trzeba odpocząć. Serce wali jak młotem. Nie wiem, jak długo to trwało – może godzinę, może dwie, jak przez mgłę przypominam sobie, że dobrnęliśmy do stawu.
Nagle Julo pochyla się w przód, nadsłuchuje, zwija rękę w trąbkę i krzyczy Odpowiada mu bliski odzew.
„Zachranka”!
Wyczerpani stajemy i patrzymy, jak na niedalekim progu Doliny Złomisk pojawia się mała figurka – jedna, dwie, potem cała chmara. Andrasi, Julo Parak, Vlado Simo, Stefan Sepela i inni. Starzy znajomi. Powitaniom nie ma końca. Staszek zapomina o złamanej nodze i szczebiocze do Vlada jak ptaszek:
– A pomniš, pomniš u Téryho³? Ano, ano Marta, velmi dobre… Akoje s’Martou? (Marta to żona Vlada, jedna z najładniejszych Słowaczek, do której po cichu wszyscy wzdychali).
W rozgwarze powszechnej radości i odprężenia uświadamiam sobie, że jestem potężnie zmęczony, głodny i mam tego wszystkiego dość. Nagle dają znać o sobie rozmaite części ciała, których przedtem nie czułem. Zaczyna mnie boleć głowa. Jednak okazuje się, że mój lot nie przeszedł zupełnie bez echa. Opanowuję się z wysiłkiem – przed nami strome zbocze.
Po chwili ruszamy. Po pięciu, sześciu ludzi przy każdych saniach, z przodu, z tyłu, z boku. Wczepieni palcami w linę, wleczeni ciężkim toboganem – zwalamy się z parometrowych progów w śnieg. Hamuję całym ciałem, myśląc o jednym – nie wolno puścić! Księżyc otula się lisią czapą, zrywa się wiatr – kurniawa. Walka nie skończona.
Dno doliny, zaciszniej. Pada śnieg. Idziemy ubitym traktem i co moment wpadamy w wykroty. Jedna godzina, dwie… Jestem już tak zmęczony, że idę, prawie śpiąc. Nikt nic nie mówi, automatycznie poruszam nogami i podając w przód ciężar ciała – naprężam linkę toboganu. Nie reaguję nawet na pytania. Wtem niewyraźny błysk przebija przez kurtynę śnieżnych płatków. Trzecia godzina w nocy. Dobijamy do schroniska.
*
Co dalej? Ciepłe rzeczy, herbata, jedzenie i łóżko. Koce. Sterta kocy. Upragnione nade wszystko łóżko. Niestety, ze snem nie jest tak łatwo. Adam zmordowany chrapie, a ja nieszczęsny, obdarzony lekkim snem – nie mogę. Staszek wrzeszczy, że boli go noga i żeby mnie o tym zupełnie przekonać, zrywa ze mnie koce. Maryna w ciemnościach monologuje:
– Jak to się właściwie stało? Janek był na górze, Adam pod nim, potem Hanka, Staszek i ja. Hm… to jednak dziwne, że żyjemy…
Nie mogę jej rozumowaniu odmówić słuszności, tym niemniej odsyłam ją w myślach do wszystkich diabłów: też pora na rozważania.
Już, już zasypiam, kiedy słyszę jęki Hanki i przenikliwy, wypełniający pokój szept:
– Janeczku…
Udaję, że śpię.
– Janeczkuu…
Krew mnie zalewa, ale jestem twardy.
– Janeczkuu…
Adam smacznie chrapie. Załamuję się:
– Co?
– Popraw mi nogę…
Zrezygnowany wstaję. Poprawiam. Teraz zaczyna Staszek:
– Janeczkuu!
– Co?!
– Ja chcę siusiu…
Co mam zrobić? Odbijam jakiejś flaszce po winie szyjkę – jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
Jęki i krzyki, monologi Mańki, zbiegają się w jakąś przedziwną całość. Moje ciało takie ciężkie…
– Janeczkuu!
Mruczę coś w odpowiedzi… Nic nie słyszę, nic nie pamiętam. Śpię.