- W empik go
Komornicy - ebook
Komornicy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 255 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powszechnym jest mniemanie, że górale to ogromnie wesoły naród; śmiechu i gwaru u nich pełno, wesele tryska im z oczu snopami iskier świetlnych, humor niewyczerpany ich owiewa… Zaiste! Przyjeżdżającym w odwiedziny chłop nie pokaże smutnego oblicza.
Nie jest to jednak ten bezinteresowny, szczery uśmiech, jaki ubielał twarz dawnego kmiecia, gdy witał w progu nowych gości. Jest to raczej maska, konwencjonalny śmiech, banalny owoc cywilizacji, która każe robić „przyjemną twarz” wobec spotykanych ludzi, kiedy dusza płacze, albo, co gorsza, radość zwykła uprzedzająca spodziewany zysk.
Pierwszy rodzaj tej wesołości sztucznej widzi się powszechnie w całym plemieniu góralskim, drugi stał się płaską grzecznością kupiecką dwóch miejscowości, zatracających szybko charakter swój pierwotny, czysty. Mam tu na myśli rabczanów i zakopiańców. Ci wykształcili jedną władzę umysłu – spryt. Staną się też niezadługo zupełnie poprawnymi Europejczykami, bo i krew ich góralska odbarwia się powoli… Cywilizacja uszlachetnia! Wiadoma rzecz.
A naród cały górski jest w sercu swoim smutny, daleko bardziej niż dolinne Lachy. Smutek to ziemski, bo wynikły z biedy, z ekonomicznego upadku – po prostu smutek pragnących ciał… Ale gdy się rozpęta, gdy się uduchowi – staje się smutkiem ugorów i tłoków, i tych jałowców, i tej pustki głuchej, rozpaczą prawie, żalem beznadziejnym, tęsknicą wieczną trawiących się dusz…
Stąd w realnych obrazach piszących górali będzie to smutek owiec szukających paszy, a w poezjach – własna ich dusza idąca ugorem, wśród pustki głuchej, nieskończonej, z melodią wieczną, dziwnie smutną: „Na Anioł Pański biją dzwony…”
Powszechnym też jest mniemanie, że chłopska dusza jest mało złożoną, myśli zaś, o jednym skrzydle, trzepocą się jak drób; wesołość musi stać się koniecznie grubym śmiechem, strapienie musi być koniecznie lamentacją! Subtelnych uczuć nic…
A przecież jest w tej duszy tak szeroka skala, tyle nieznanych strun, że potrącone, grają przeczystą lirykę naiwnego serca pierwotnych ludzi-pasterzy albo szepcą dziwne słowa płanetniczą gwarą, zrozumiałą jedynie tym, co zwykli siadać na powietrznych chmurach i patrzeć stamtąd okiem smutnym na tę małą okruszynę u stóp swoich – ziemię… W zapadłym jakimś kącie można spotkać panteistę, co zna mowę ptaków, nerwowego poszukiwacza skarbów, milczącego filozofa rezygnacji, który się już niczemu na świecie nie dziwi, a prócz tych naturalnie wszystkie warstwy ludzi, jakie się widzi i w szerokim świecie.
Najmizerniejsza z wioszczyn ma swoją arystokracją rodową, średniozamożnych chałupników i bezdomną, od wspólnego stołu życia odłączoną rzeszę.
Na zewnątrz, podobnie jak w cywilizowanym całym świecie, wszystko zdaje się jednako szarym, smutnym, nie wartym uwagi – a wewnątrz, pod skorupą bezbarwnego życia, dzieją się rzeczy straszne, tragedie ciche… snują się bez ustanku te podwodne widma – czasem bełkot, wir mówi, że coś tam się stało – lecz wnet powierzchnia się wygładza i dalej płynie to życie mętną rzeką: jednakie, szare, monotonne…
Maleńka fala tego życia bełkocze, szemrze i w niniejszym szkicu, aż połączona z szumem wodospadów – zahuczy głośniej w roztokach…
Dobromil, 1900.
W.O.I
W cichej, głębokiej kotlinie leży górska wioszczyna: Koninki. Przytuliły ją Gorce do piersi i objęły z dwóch stron ramionami. Dokoła spadającej wartko roztoki leśnej rozłożyły się osiedla mniejsze i większe, po dwa, cztery i więcej zabudowań.
Grunta jałowe, kamieniste podnoszą się z obydwu stron wody ku ogołoconym z lasów górom. Na wąskich, poprzecinanych wysokimi miedzami zagonach szarzeją nierzadko potracone kępy, zarośnięte gęstą krzewiną. Stoki gór pokryły nagie, skaliste ugory, na których bydło rokrocznie zberczy zębami po próżnicy. Trudno skuść trawę, gdy jej nie ma… Pastwiska te i tłoki, jałowcami porosłe, opierają się drobnymi przylaskami o długie wyręby.
W Koninkach cicho żyją ludzie. Góry odcięły ich od świata, z którym łączy ich tylko jarmark, odpust lub jakie wielkie święto. Poza tym nic. A, prawda! jedno jeszcze: zarobek. Co roku bowiem część młodych opuszcza wieś „la chleba”. Tłucze się za nim po świecie i wraca z dziwnymi powieściami o „tamtych krajach”, ale z próżnymi rękoma i co najczęściej, z uteranym zdrowiem.
Zresztą pojęcie „świat” ma dla nich takie samo znaczenie jak księżyc lub słońce: coś bardzo dalekiego, nieznanego, o czym im tam czasem ktoś coś opowie, czemu jednak nie bardzo radzi dowierzają.
Chętnie natomiast słuchają wszelkich nieprawdopodobnych bajek. W tym praktyczny umysł chłopa przystępny jest pierwotnej fantazji. A może też już wyssał z niewolnych pokoleń, że „co świat dobrego zrobił, to nie la chłopa…” i z fantastycznych zdarzeń wysnuwa dla siebie pociechę.
„Bedzie ta wojna?” – pytają jedni, a drudzy: „Co ta słychać?…” Jedni i drudzy nie z prostej ciekawości. W zapytaniu o wojnę widać obawę przed nowymi ciężarami, a w pytaniu „co słychać?” kryje się jakaś nadzieja nieokreślona, jakby spodziewanie się skądś niewiadomego polepszenia bytu. W pierwotnym umyśle chłopa rodzi się pojęcie „czegoś” lub „kogoś”, co przyjdzie nie wiadomo skąd i rozweseli jego dolę… Stąd legendy o tajemniczym „arcyksięciu”, to o jakimś wybawicielu z bajki, który się kryje między ludem.
W Koninkach lud wiedział coś o tym. Na ucho sobie opowiadali starzy i młodzi, snując na przyszłość najdziwaczniejsze pomysły.
Poza tym żyli sobą i swoją gromadą zamkniętą w cichej kotlinie.
O „życiu politycznym” nikt tu nie słyszał, nie wiedzieli nawet, czy istnieje takie życie, kto by im doniósł!… A zresztą kogo by mieli słuchać; kiedy im „ksiądz o tym nie mówił”.
Słyszeli wprawdzie starsi o wybieraniu na posła ale cóż ich to mogło obchodzić? „Nikomu się ta z nas – powiadali – do Wiednia nie spieszy, bo na to trza mieć pieniądze… no, i rozum do tego!” Jak wójt chciał, tak głosowali, i było. Co by nie miało być!
I spokojnie żyli ludzie w Koninkach, nie kłopotali się światem, bo powiadali, że mają dość swojej biedy…
Za to sobą nawzajem interesowali się rzetelnie. Weszło to nawet w przysłowie. „Nikt – pada – we wsi nie kichnie, co by mu na drugim końcu wsi nie pozdrówkali…”
Powiedziałby ci każdy na ucho: z kim Zośka od Zapały ma dziecko (ta, co to na plebanii sługowała), za kim ulatuje Hanka od Kozery, czyj się chłopiec utopił na jazie łońskiego roku i wiele swoich dzieci ma Szymonek znad Brzegu (ten, co ma taką prymną babę, a sam dochodzi sześćdziesiątki!…).
O Satrowej, co synów trzyma na uwięzi, nie dając się im żenić, o Kozerze bałamucie, co go zawdy po nocach „cosi” wodzi – wie dobrze każde dziecko. A o starym tracznym Złydaszku, zwanym powszechnie Chybą, pasterze śpiewają przy bydle…
Słowem, jeden o drugim wiedział więcej niż każdy o sobie. Przy żniwach, przy kopaniu – najczęściej opowiadano o nieobecnych. Pono i w mieście tak?… Z tą różnicą, że tam kąsają, aby kąsać, tu opowiadają ino do śmiechu. I o śmiech trudno w biedzie – musi zawdy rodzić się czyimś kosztem…
Co jeno ktoś o kimś zasłyszał – podawał dalej i przez to każdy był na widoku całej gromady. Musiał się strzec, by go nie wzięli na języki. I to coś znaczy w takim zbiorowisku… Byli też ludzie, o których nic powiedzieć nie zdołano, mimo chęci; takich szanowano i poza oczy. Wielom sprzyjano w oczy tylko – lecz było paru, z których się na głos śmiano.
Choć nie byli złymi. Bo złego śmiech nie dotknie. Ich zaś bolał…
W samym środku wioski, koło wody, gromada kobiet kopie ziemniaki. Napytał je stary traczny i kopią mu od rana. Czasem którejś z nich przewlekły głos wiater odnosi, a niekiedy gromadne hałaśliwe śmiechy…
– Dziwna i to rodzina, jak i ci od Satra…
– Hej!
– Żyją na kupie. Ani się żaden nie żeni…
– E, bo im matka nie da! – objaśniła któraś. – Pedziała, że jej pierwy włosy na brodzie urosną, zanim przyjmie synową do chałupy.
– O, niechże se ich też chowa do wóle Boskie! – roześmiała się Kozerowa Hanka. – Dyć by ich wnetki i gdowa nie chciała. Najmłodszemu Jantkowi trzydzieści roków mija…
– Co też ty gadasz? Chyba śtyrdzieści! Dyć Romkowi bedzie z pięćdziesiąt…
– Zaczkajcie – podjęła Łukaska – mnie już na świętą Magdalenę minie sześćdziesiąt parę, a ja małą dziewczyną u nich służyła, kie sie urodził.
– Stara, wicie, gruntu nie puści – przerwała inna – pokiela bedzie żyć. Nagazdują sie, pada, na czas, skoro mnie nie stanie…
– I na co jej to wyjdzie?
– Poradźcież!
– O, przejęta trusica! Ino przytupkuje, przyklaskuje i sierdzi sie, a łazić nie zdole… Ożeniłaby którego i miałaby spokojny łeb.
– Dyć jej powiedz! to by ci odpaliła jak staremu tracznemu… Z nią dużo nie naśpasujesz.
– Małe to, wicie, suche, a takie złe!
Głośny wybuch śmiechu przerwał na chwilę ciche obgadywanie. Kopały dalej i szukały w myśli, o kim by tu zacząć… Miałyby co mówić o Chybie tracznym, ale synowa by mu doniosła… I o starym Kozerze niemało wiedziały, ino że córka słucha! Żeby jej nie było…
– Ale, ale! Wiecie, co sie stało Diabłowi od Malarza?
Wszystkie stanęły ciekawe.
– Cosi go na drodze urzekło… Szedł poskurczany, nieborak, a tak jajdał! Myślałach, że świnię żenie z jarmaku, bo tak skuczał…
– Może go i kto śturknął niechcęcy…
– Któż wie. Jemu to sie ta byle co przytrafi…
– Bo łazi tam, ka nie trza.
Śmiały się i uprzyjemniały sobie pracę, jak mogły.
Z drugiej strony wody, na Satrowym polu, widać trzy baby pochylone nad rządkami. Satrowa skąpa, nie przynajmie do kopania, nie upyta ludzi. Za to sama haruje za dziesięcioro. Ledwo ją uznać pomiędzy rządkami, takie to nikłe, wyschnięte, ale dotrzyma chłopu przy robocie.
Służąca jej pomaga i biedna, niemłoda Jagnieska, co już od wiosny u niej komuruje. Komornica obstoi za trzy dziewki – powiadają ludzie bez przesady. Jagnieska wszędy idzie do roboty, gdzie jej upytają; a proszą ją chętnie, bo się o małym obejdzie. Dadzą jej dobre słowo, ziemniaków parę, to weźmie… U Satrowej ma schowek na cały swój majątek: w piwnicy kąt na ziemniaki, w sąsieku na ziarno – i pościel na boisku… Cóż jej po więcej?
Na nalepę przystawi ku garnkom podczas warzywa swój żełeźniaczek – i zje w kąciku, co jej Bóg nagodził… Zresztą i nie zawdy im przy ogniu zastępuje, bo trzy dni w tygodniu suszy regularnie, zje ta raz na dzień pieczonego ziemniaka i dość ma, nie krzywdzi se…
Satrowa rada wzdęła ją do siebie. Roboty dość w chałupie i na polu, to się przyda. Płacić by obcemu trzeba, a ona ta popchnie kielo teloi nie przykrzy się o nic. Nie robi ludziom, to jej pomoże, jak i dziś… Wyszła od rana i kopie. „Może jej trza dać obiad i wieczerzę, ale cóż to płaci? Nikt ci za darmo nie przyjdzie” – uspokaja się w swym sumieniu stara Satrowa i przy robocie daje dobry przykład. Pierwsza zaczyna nowy rządek…
– Chybowe hań kopią, – powiedziała Wikta, służąca, aby coś powiedzieć.
– Kopią i ony sporo, ubywa im. – dodała Jagnieska.
– Nie próżnują ludzie! – rzekła Satrowa, jakby im chciała rzec: „Kopmy i my!”
– Kto im hań to kopie? – przystanęła Witka, by choć tyle odpocząć – Kozerowa Hanka, Haźbieta od Chyby…
– Kop, kop, nie wypatruj – zgromiła ją stara.
– Przecie się nie pali… – zamruczała Wikta.
– A Margośki hań nie ma, tej zza wody? – spytała Jagnieska.
– Nie widzę jej… Pono sie gniewają ze starym Chybą.
– Uwięzła i ona jak mrowczyca w smole… mocny Boże!
– Biedne to, samo ni ma co do gęby włożyć…
– Hej!
– A tu trza robić na cudzym gruncie.
– Ja też zawdy padam – mówiła Jagnieska – że lepiej sie pomykać pomiędzy ludźmi niźi wystawić swoją chałupę na czyim i potem odrabiać jak pańszczyznę jaką…
– Dyć nie ona, bo nieboszczyk jej chłop.
– Cóż z tego? Umarł zawczasu, ostawiwszy ją i dziopę , i tego Józka…
– Dyć żeby nie Józek, to by z głodu pomarły! On dzień w dzień przy fornalach i zarobi przecie kielo telo. A stary Chyba…
– Ani mi nie gadajcie o nim! – przerwała Satrowa – bo mnie tu, tu mnie boli! – uderzyła się pięścią w serce – jak se na niego, wspomnę… Ten stary human przeklęty! Ten… ten… już nie wiem, jak go nazwać! Mojemu Michałkowi cięgiem napowiada: „A zeń sie! A matki nie słuchaj!…” Juści! Bo Michałek taki głupi!… Jak ino wejdzie do izby, to mi wszystko opowie… Kiesi znowu Jantka złapał u kościoła, dalejże namawiać go do żeńby!… Co on ma do moich dzieci, ten opalony łeb! ten strzygoń!… Niech se lepiej swoich patrzy. Ja sie do niczyich rządów nie mieszam… Ale by mu tracz ustał do znaku, żeby nie moje dzieci kochane. One zwożą tramy i rzną dzień po dniu, a on ino piniądze zgarnuje… Do tego dobry! Ho! ho! ho! Liczyć, chować, zgarnować!… I cóż ma, choć je taki bogacz. Kieloż gruntów naskupował? Na swoim ledwo zdole wyżyć. Żeby nie tracz…
– Nie komornicy, co za wodą siedzą… – To by skrepirował do znaku!
Ustała zdyszana, zapieniona… nikt by nie przypuścił, że w tym nikłym, skulonym takie wielkie zło siedzi.
– Co on ma do moich dzieci? – zaczęła po chwili. – Czy on ich chował abo co, że sie teraz nimi zajmuje? Taki nieproszony ociec!
– A zły, niech ręka Boska broni! – mówiła Jagnieska. – Dyć-ech mu ta robiła, to wiem… Ze synową co nie nawydziwia, to strach! Nieraz w głósecki na niego krzyczy… I cóż ma biedna robić? Chłopa ma do niczego. Panie, ratuj! Ino chodzi a mruczy, a medytuje, wsze cosi do siebie gada… taki dumać. Dyć robi, bo robi, jak i w kuźni, ale cóż z tego? Skoro on jakiśi głuptawy… Wsze o czymsi myśli.
– Pan Bóg pokarał go takim synem – rzekła poważnie Satrowa. – O! Pan Bóg dobrze wie, jaki kto kany jest i co sie mu patrzy… Choć On ta wysoko, ale widzi!
Wszystkie trzy spojrzały nabożnie do góry i zamilkły na chwilę, zajęte zbieraniem wykopywanych ziemniaków.
– A jacyż i ci dwa najmłodsi! – podjęła stara – ani to do Boga, ani do ludzi, takie obieśniki skończone. Sobkowi już bedzie ze dwadzieścia roków a jeszcze nie był do spowiedzi… tak żyje! Wojtek ino światem patrzy, lofer bedzie z niego, nic więcy…
– Dyć prawdę gadacie, bo nie śpas! – potwierdziła Jagnieska. – Pokarał go Pan Bóg – ciągnęła dalej – ale też nic godnego nie wyrośnie, jak ojce ladaco… dyć wiecie! Bo to lumpok był, jak i Chyba… stary za młodu, wszyscy sie na niego skarżyli. Ojców nie szanował, nie słuchał, od czasu był taki zewzięty jak tchórz. Powiadali, że jak ssał, to matce piersi poobgryzał…
– Ratunecku! – szepnęła Wikta i zatrzęsła się cała,
– Tak, tak… wilk był i wilk jest dosiela. Kopały dalej zawzięcie i opowiadały gorszące historie o starym Chybie. Satrowa przesadzała w opowiadaniu, szarpnięta przez niego w najdrażliwszą strunę sercową, strunę matczynej troskliwości. Najbliższy przyjaciel stawał się wrogiem, skoro jej wspomniał tylko o żeńbie „dzieci”. Nic to, że dzieci miały po kilkadziesiąt lat, chciała być do śmierci ich matką.
Jagnieska też chowała w głębokości serca urazę do Chyby, że robił na despet Margośce… Czuła się z nią spokrewnioną przez biedę i wspólny los komorniczy.
Wikta zaś przyświadczała każdą razą, bo co jej to szkodziło? Nie służy u Chyby, ino u Satrowej… Gospodyni schlebiać nie zawadzi, skoro sam człek na tym nie ucierpi.
Weprały w Chybę, co ino wlazło. Nie szczędziły mu ostatnich przezwisk.
W rzeczywistości Złydaszek, inaczej Chybą zwany, nie był takim czarnym do znaku, jak go odmalowała Satrowa… Nie. Był to gospodarz zasiedziany na swoim kawałku od dziada pradziada. Grunt miał wydajny i żyzny, nad samą wodą, na wodzie tracz i młyn do tego.
Walny był z niego chłop – jak powiadali dalsi ludzie; a że sąsiedzi pśkali nań okrutnie, to nie dziwota. Z sąsiedztwem żyje się całe życie, z dalszymi tylko czasem.
Synów miał trzech. Baba mu pomarła na jadwencie, ino nie pamięta, którego roku… dość, że pomarła i nie ma jej… a szkoda! boby się przydała w chałupie. Z konieczności musiał syna żenić i przyjął niepotrzebny kłopot, bo się synowa z młodszym, Sobkiem, nie zgadza. Ciągle obraza boska i nic więcej…
Z niewiastą wprawdzie wziął parę stówek i krowę, ale to jakosi przeszło i nie znać w chałupie Babskie wiano – padają – jak wilk nie zje, to zdechnie samo…
Dziwny był ten syn najstarszy, Jasiek. Cichy i spokojny, dniami całymi chodził jak noc zasępiony…
– Jak sie uweźmie, to – pada – tydzień przejdzie i słowa do nikogo nie przepowie… taki dumac! Na kogo on sie podał? Przecie matka była rozmowna… ba! na minutę gęby nie zawarła, i mnie, chwała Bogu, gwary nie brak… a ten taki! Dopust boski czy co takiego… – mówił stary przed ludźmi, a w sercu myślał: „Dumaj! Choćbyś do sądnego dnia dumał, to nie wydumasz…”
Nikt z ludzi nie wiedział, jaka cicha walka toczyła się pomiędzy Jaśkiem a starym. Była to walka dwóch talentów – z jednej strony nieświadoma, z drugiej przezorna i zawzięta.
Ojciec, praktyczny gazda i między ludźmi obrotny, był majstrem zawołanym. Robił tracze, młyny i młynki, był kołodziejem, stolarzem na całą wieś i dalej… Słyszano o nim wszędy i znoszono z okolicznych wsi robotę – póki syn nie dorósł.
Jasiek małym już chłopcem strugał fujarki, harmonijki naprawiał i robił w kuźni, przy ojcu. Z czasem ojciec zdał na niego kuźnię i rad widział, że syn garnie się do świata. Ale cóż? Jaśkowi kuźnia nie starczyła, począł majstrować koło tracza, porobił nowe koła, młyn naprawił – i ojciec ze zgrozą zobaczył, że syn umie więcej od niego.
„Skąd jemu to przychodzi? – myślał stary – czyby się już z tym urodził, czy co?”
Ale nic – czekał, co to będzie dalej.
Jasiek wolnymi godzinami wciąż „majstrował” coś w kuźni albo siadywał na traczu z podpartą głową. Przychodzili ludzie z zamówieniami – to się budził i w mig wykończał robotę. Znali go już wszędy. Robił koła i kółka, pługi nowe, żelazne, zegary naprawiał przy czasie, a nawet fuzje zrobił ze dwie i skrzypiec parę.
Wieść o nim leciała daleko. Na ojca nikt się nie oglądał – zaćmił go syn.
Co się tam w sercu ojca działo – nie wiadomo. Nie przeszkadzał Jaśkowi, żył jak dotąd, lecz gdy kto pochwalił zasłużenie Jaśkową robotę – zieleniał, klął cicho i zamykał się w chałupie. Zdawało się, że „majsterkę” zarzucił do znaku; pracował ino na gruncie.
– Dyć jest syn, to wam niech zrobi! – odpowiadał, gdy go prosić przyszli. – Ja sie ta już tym nie trudnię.
Ale inaczej myślał w sercu. Postanowił zrobić coś takiego, czemu syn nie sprosta. Nie wiedział jeszcze co, ale czuł, że musi zrobić, inaczej powiedzą ludzie: „Wicie! Jasiek przemyślniejszy od ojca…”
– Bedziemy widzieć, kto przemyślniejszy! – mruczał, zacinał się w zawziętości wewnętrznej i pozierał z boku na Jaśka.
Ten zaś, cichy, nieświadom gniewu ojca, przesiadywał w kuźni albo dumał siedząc na traczu z podpartą głową.
– Dumaj choćby do sądnego dnia! to nie wydumasz – powtarzał stary i skarżył się przed ludźmi na syna, że taki „dumac i niemrawa”.
Ludzie śmiali się, żałowali starego w oczy, że szkoda było nakładu i pracy, by dać synowi „talant do ręki” – ale z robotą chodzili do Jaśka.
Chyba też czuł wewnętrzną wzgardę dla ludzi.
– Żarłyby ino, bestyje – klął po cichu – o brzuchu ino wiedzą i myślą, że im każdy równy…
Czuł się o wiele wyższym od sąsiadów, choć z nimi żył, bo żyć trzeba, nic nie pomoże. Ino tego nie mógł pojąć u Jaśka, że z byle komornicą będzie gadał (choć mało mówi) i nieraz porządnemu gaździe robotę zatrzyma, a jej kopaczkę poklepie…
– Nie musi on więcy wiedzieć – pocieszał się wtedy – boby przecie z byleśkim nie był tak za pan brat. Już Sobek inakszy jest, choć nie majster.
Sobek też z gruntu inakszy był od Jaśka. Obertal , jakich mało, bitnik i zawadiaka, znany na całą wieś. Nie było święta, żeby się w karczmie bez niego obeszło; a jak on był, to i bitka była. Twardą miał skórę, poobijaną zewsząd, wytrzymały był na wszystko. Nie lubili go ludzie, ale się bali. Wiedział on o tym i rad wzniecał postrach diablimi figlami. W domu kłótnik był nieznośny. Najwięcej od niego ucierpiała bratowa. Nie było komu jej bronić. Jasiek ciągle na traczu, dobrze, że choć na noc przyjdzie do chałupy…
Sobek kpił z Jaśka, schlebiał staremu i uchodziły mu przez to różne sztuczki, które by Wojtkowi, młodszemu, nie uszły.
– Ten huncwot – jak go nazywał ojciec – nigdy nie przyjdzie, jak co przeskrobie, nie przeprosi, ino sie chowa poza węgły. Myśli, że ja go będę przepraszał… Skiśniesz, hyclu, jak tak będziesz robił. Poczkaj! – odgrażał stary – nie słuchasz ojca, to posłuchasz kiedyś psie skóry!…
Wojtek śmiał się w oczy, co drażniło starego, i uciekał na wieś albo za wodę do „Margoścynej Zośki”, Nieraz i trzy dni nie było go widać. To najbardziej ojca gniewało.
– Po co on tam lata? Nie ma co jeść w chałupie ten huncwot!… Idź no, Haźbieś, po niego – mawiał do synowej – bo jak pódę, to mu wszystkie kosteczki porachuję!… A zapowiedz tym dziadom, niech mi dziecka nie ściągają do siebie! Pokiel znoszę, to znoszę…
Haźbieta wychodziła i zwykle wracała sama.
Wtedy stary ciskał się i przeklinał godzinę, w której puścił na swój kamieniec „komorników, dziadów przeklętych”, którzy mu dziecko zwlekli.
Zapomniał jednak stary Chyba, że to ojciec jego ożenił długoletniego służącego swego z Margośką sierotą, dał im plac na za wodą i drzewa udzielił na chałupę. Oni zaś mieli pomagać mu w polu i pomagali.
Zabaczył se o tym stary Chyba… Może się mu zdawało, że to już było za jego gazdowania abo że już tak długo żyje na świecie… Któż wie!II
Na Chybowym traczu zebrało się sporo chłopów. Był Szczypta spod Gronia, Jędrek od Zapały, Błażek od Kusia, zwany także Kurierem, Kozera stary, no i trzej Satrowie: Romek, Michał i Jantek.
Ci ostatni bywali tu co dzień. Zwozili z lasu odziomki, wykroty suche skupowali, gdzie mogli, i rżnęli w traczu od wiosny do zimy i w zimie nawet.
Deski sprzedawali mszanikom, każdy na swoją rękę. Pracowali wspólnie, a dzielili się zarobkiem. Było to ciche sprzymierzenie trzech braci przeciwko matce. Żaden się z tym głośno nie odzywał, ale każdy myślał po cichu, że jak zarobi parę stówek, to się przyżeni byle gdzie do gruntu i nie będzie czekał na matczyne przyzwolenie do ożeńby… Tymczasem słuchali drwin ludzkich i przycinków i od świtu do nocy pracowali jak woły.
Szczypta i Jędrek mieli w traczu tramy, chcieli je zerżnąć i sprzedać, bo na sól nie ma. Leżą one tu już od wiosny, przyłożone innymi, ale nieporada się było wyrwać z chałupy. Zawdy roboty mocki na polu i w izbie. Jesienią swobodniejszy czas ku temu, kiedy się już z pola pozbierało i przewaliła się ta praca ustawiczna. Jest, co prawda, kopanie, ale to babska rzecz, to się ta niech schylają nad rządkami. Chłopa prędzej krzyże rozbolą… Tak se to myślęcy ułożyli i przyszli.
Błażka bo tu nic nie przywiodło pilnego, ale on się ta wszędy znajdzie, choć go nie proszą. Rad na wieś idzie i przesiaduje po chałupach godzinami, to i tu mógł zajść i posiedzieć przy czasie. Za młodu światem chodził, to ma co opowiadać. Ino że nie wie, gdzie się prawda kończy, to mu się i gada czasem, samo nie wie co… Lubią go wszędy, zwyczajnie człeka, z którego się można uśmiać. Ozór ma długi – powiadają – ale też ta i nikomu nie szkodzi, bo mu nikt nie wierzy… A że nowinki rad zbiera i po chałupach nosi, za to go też „Kurierem” zowią.
Kozerę musiało tu „cosi” przywieść, bo jego tak wodzi, jak zwyczajnie pijaka sprawnego i bałamuta.
Zeszli się wszyscy na traczu i otoczyli gromadą Jaśka, który robił palcowe koło; tuż obok leżało wodne i trzy ostrugane walce.
– Co też to będzie, słyszycie? – spytał ciekawy Błażek.
– Gonciarnia – szepnął cicho Jasiek podnosząc głowę.
– Niby co?
– Gonciarnia! – powtórzył głośniej.
– Ja wiem, ale co to?
– Ujrzycie…
– To, wicie, bedzie taki mały traczyk – objaśniał Szczypta, który zawdy rad był uchodzić za mądrego – tu piłka, tam wodne koło, a teraz robi palcowe… Nie widzicie?
– Dyć widzę.
– No, to o cóż sie pytacie?
Każdy udawał, że rozumie, choć nie wiedział, co to ma być.
Piła na traczu ochliła drzewo zawzięcie i wyrzucała trociny na deski. Sobek, który co dopiero wyszedł z izby, zgarnował je kerpcami.
– Michał, do piły! bo dochodzi… – zawołał w stronę chłopów. Poruszyli się wszyscy. Michał z Jantkiem zastawiali wodę. Romek obracał korbą. Zasadzili piłę po nową deskę i zgrzyt puszczonego w ruch tracza rozległ się na nowo. Jedni wrócili do Jaśka, drudzy otoczyli półkolem watrę ułożoną przy traczu.
– On ta, rzekę, cosi wymani, jak i Jasiek… – podjął ten od Zapały.
– Hej!
– Wyduma, wyśtuderuje i zrobi.
– Zwyczajnie, chłop przemyśny…
– Talant ma, bo ma. Nikt mu nie zaprzeczy. Ino z ludźmi niemrawy, niepojęty.
– To, to! Z nim, rzekę, wiele nie nagada…
– O nie!
– Taki dumac.
– E, wykopaliście ta? – zapytał Jędrka Szczypta.
– Dyć, rzekę, mogłyby już wykopać, jak i baby, kieby się były ze lnem uwijały. Bo czas był, wicie, dobry. Ale tak, rzekę, schodzi to z tym, to z owym. Powiadam babie: Chyćże się, rzekę, wartko, nie odkładaj… Ale baby, jak baby.
– Nie spieszy sie im.
– Nie. Ona, rzekę, woli śwarniać po izbie, koło pieca, a robota niech czeka. Nie zając, powiada, to nie ucieknie.
– Tak zawdy. Dyć i moja…
– Michał, do piły! bo dochodzi – zawołał Sobek. Satrowie poskoczyli żwawo – przy watrze chłopi grzali się dokoła, siedząc na grubych tramach. Kozera tylko plątał się bez ustanku, zazierał na Jaśka, to znów powracał do watry. Piekło go cosi wewnątrz na sumieniu – szukał, komu by się mógł zwierzyć. Znalazł przecie.
Przy pile, na tramiku oberzniętym dokoła, siedział Sobek samotny, bił kerpcem o podłogę i gwizdał jakąś nutę. Mało go obchodzili zebrani chłopi. Widywał ich tu co dzień; znał ich wszystkich, oni go jeszcze lepiej. Kołysał się i gwizdał, czasem dla większej fantazji przyklął sobie siarczyście.
Do niego to przytoczył się Kozera cierpiący.
– Tak mnie, Sobuś, tak mnie to nadeszło…
– Mówcie głośniej, bo piła!
Zgrzyt przyduszony tłumił gwarą i wchłaniał ostre słowa.
– Niech cie Bóg broni, Sobuś, niech cie Bóg zachowa!
– Od czego?
– Ja ci powiem, ino mie słuchaj uważnie. Rano było… Ty już wiesz, co ja rano robię. U mnie pacierz i chwała Boska przede wszystkim. Juści ta mówię ten pacierz i mówię – a tu mi cosi szepce: „Kozera, podź do Żyda! Kozera, podź do Żyda!” Co to jest? – myślę sobie – czy mnie diabeł kusi, czy co? Ale nic – mówię dalej… Ojcze nasz… Zdrowaś… Wierzę… A tu jak mnie szarpnie cosi za ramię, jak mi wrzaśnie nad uchem: „Kozera, podź do Żyda!!” Tak cóż było robić? Zebrałech sie i idę… idę, idę – a cięgiem czuję, jak mnie cosi popędza, popędza… No i przyszedłech do Zyśla. Jakech przyszedł…
– Michał, do piły! bo dochodzi… – wrzasnął Sobek.
– Jakech przyszedł, takech ci ta i ostał… od rana do połednia, od połednia do wieczora. Naschodziło sie chłopów! Był i Kanty, i Luberda, i Grela, było tego sporo. Pijemy ta, pijemy, a czas leci, nie stoi… Juści ja kazuję półkwaterek, Grela też; znalazł sie przy nas i kumotr znad miedze, i ktoś jeszcze… dość, że nas było mocki. Popiliśmy se święcie, jak sie patrzy… Słuchajże! bo to jeszcze nie koniec… Tak ci przeszedł i wieczór, i noc nadeszła niezadługo. Wszyscy sie potracili, ka mogli – ja ostał sam… Co tu robić? E myślę se, pódę na wólę Boską! Przecie chałupa nie precki , to i dojdę…
Ale mnie cosi wstrzymowało… Nie pytałech już przecie na nic i poszedłech. Juści idę i idę prostą drogą, jak sie patrzy… dyć zajdę! Naraz – jak mnie cosi zajęło, jak mnie zaczęło wodzić!… Zwodziło mnie wszędy: woda nie woda, miedza nie miedza… wodziło i wodziło do samego rana. Co ja sie razy zamoczył, z kielu ja brzegów spadł, to ani, ani!… zeżyjesz świat, a nie uwierzysz. Ino, jakby ciebie samego kiedy tak zajęło, czego Boże broń, zachowaj! Matko Najświętsza!… Dopieroch ci rano przyszedł do siebie, jak sie już dobrze rozwidniło… i wiesz, kanych sie znalazł?… Hań – na Zapałowym brzyzku – w tych jamach!… Tam mnie już opuściło, toż toch sie osatał i wrócił do chałupy… Nie wierzysz mi? Przypatrz sie! – wyciągnął nogę – nowiutkie kerpce kupiłech na jarmarku, toch ci je zdołał do znaku zedrzeć… za jednę noc!
– Michał, do piły! bo już doszła… – krzyknął Sobek zastawiając wodę.
– Tak ci padam, mój Sobuś, nie wierz nic, choćby ci gadało nie wiem co! Choćby cie szarpało ze wszystkich stron!… Bo to kusiciel krotny, nic więcej. Jużech sie zaprzysiągł: Nie póde ani razu do karczmy, choćby mie w gardle piekło. Nie pódę – wolę skonać… Tak, Sobuś…
– Będzie karczma próżniejsza!
– I ty nie chodź, radzę ci… Usłuchnij mnie starego! Bedziesz widział, że mi podziękujesz! Bo to piekło. Obraza Boska! Nic więcy… Tak, tak, Sobuś – zakrztusił się Kozera i poszedł wolno ku watrze.
– Filut stary! – zamruczał Sobek – widuje mnie u Zyśla i boi sie o dziewkę… Myśli, pokraka, że ją haw mam w głowie… Już, zaraz! Trza ci zięcia! Zjesz ty diabłów trzysta…
Przy watrze gwarno było. Błażek cuda naopowiadał o świecie.
– Rozmaite światy są… rozma-ite!
– Dyć każdy wie o tym, nie ino wy…
– Ja, rzekę, nika nie był – podjął Jędrek – a ni mam sie za głupiego…
– Wyręczą was w tym ludzie… dajcie spokój – pokpiwał z niego Szczypta.
A Błażek stracił miarę zwykłą i opowiadał dalej.
– Szliśmy wtedy spod Rusa i zatrzymalimy sie pod Krakowem. Ładne miasto, przystojne!… ni ma co rzec. Jest co widzieć, ino żeby był czas po temu… Są tam wieże dwie, straśne okropeczne!… Strach hań wyjrzeć. A na wieżach onych patrol stoi i trąbi bez cały dzień…
– Niby na co?
– Ja nie wiem. Tak muszą mieć nakazane.
– Bajecie!
– No, dy idźcie, ujrzycie, czy wam bajtki gadam… Narodu mocki w Krakowie! – ciągnął dalej." – Jedni spacerują, drudzy po kościołach siedzą, nic nie robią, tak żyją.
– A tu człek… Panie ratuj!
– Padam wam, że jest co widzieć.
– Pono rynek jest taki jak we Mszany?
– Ho, ho, ho! Ani przytykać!… Tam na rynku trzy kościoły stoją i jest jeszcze telo placu, żeby sto reimentów wojska mógł ustawić…
– Co gadacie?