Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Komu bije dzwon - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Komu bije dzwon - ebook

„Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie”
Do grupy republikańskich partyzantów działającej w górach na południu Hiszpanii, na terenie kontrolowanym przez faszystów, zostaje wysłany młody amerykański ochotnik. Robert Jordan ma za zadanie wysadzić strategiczny most w określonym czasie, aby ułatwić jednoczesny atak republikanów na miasto Segowia. W ciągu trzech dni spędzonych wysoko w górach Jordan mierzy się z niebezpieczeństwami wojny, ale też zawiązuje braterstwo broni z antyfaszystowskimi partyzantami. I tam spotyka Marię, młodą kobietę, która uciekła przed bojownikami generała Franco…
W 1937 roku Ernest Hemingway udał się do Hiszpanii, aby relacjonować tamtejszą wojnę domową (1936–1939) dla North American Newspaper Alliance. Trzy lata później ukończył swoją największą powieść o lojalności i odwadze, miłości i porażce oraz tragicznej śmierci ideału. „Jeśli funkcją pisarza jest odsłanianie rzeczywistości” – napisał redaktor Maxwell Perkins do Hemingwaya po przeczytaniu rękopisu – „nikt nigdy nie wykonał tego tak całkowicie”. Komu bije dzwon to wyjątkowe dzieło: piękne, brutalne, poruszające i mądre. Uważa się, że jest to jedna z najlepszych i najważniejszych powieści wojennych wszech czasów.
Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68226-15-7
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Le­żał pła­sko na po­kry­tym igli­wiem brą­zo­wym pod­łożu lasu, brodę trzy­mał na skrzy­żo­wa­nych ra­mio­nach, a wy­soko nad nim w czub­kach so­sen wiał wiatr. Tu, gdzie le­żał, zbo­cze opa­dało ła­god­nie; ni­żej jed­nak było strome, wi­dział więc ciemne pa­smo utwar­dzo­nej szosy wi­ją­cej się przez prze­łęcz. Wzdłuż tej szosy biegł stru­mień, a w głębi prze­łę­czy nad stru­mie­niem wi­dać było tar­tak i wodę spa­da­jącą z tamy, białą w bla­sku let­niego słońca.

– Czy to ten tar­tak? – za­py­tał.

– Tak.

– Nie pa­mię­tam go.

– Zbu­do­wali go po tym, kie­dy­ście tu byli. Stary młyn jest da­lej, dużo pod prze­łę­czą.

Roz­ło­żył na le­śnym pod­łożu fo­to­ko­pię mapy woj­sko­wej i spoj­rzał na nią uważ­nie. Sta­rzec pa­trzył mu przez ra­mię. Był to sta­rzec ni­ski i mocny, ubrany w czarny chłop­ski ka­ftan i sztywne szare spodnie oraz w buty na sznur­ko­wej po­de­szwie. Gło­śno dy­szał po wspi­naczce, a dłoń opie­rał na jed­nym z dwóch cięż­kich ple­ca­ków, które nie­śli.

– Czyli nie wi­dać stąd mo­stu.

– Nie – od­po­wie­dział stary. – Tu jest ła­godny te­ren prze­łę­czy, gdzie stru­mień pły­nie spo­koj­nie. Ni­żej, za za­krę­tem, gdzie droga znika mię­dzy drze­wami, jest na­gły spa­dek i głę­boki wą­wóz...

– Pa­mię­tam.

– Most jest nad tym wą­wo­zem.

– A gdzie ich pla­cówki?

– Jedna przy tym mły­nie, co go tam wi­dzi­cie.

Młody czło­wiek, lu­stru­jący kra­jo­braz, wy­jął lor­netkę z kie­szeni wy­bla­kłej fla­ne­lo­wej ko­szuli khaki, chu­s­teczką wy­tarł szkła i po­ru­szał po­krę­tłem, aż rap­tem uj­rzał wy­raź­nie de­ski tar­taku i drew­nianą ławkę przy drzwiach, wielką stertę tro­cin za otwartą szopą, gdzie le­żała piła tar­czowa, oraz frag­ment ka­nału, któ­rym ze zbo­cza na dru­gim brzegu stru­mie­nia spusz­czano kłody. Stru­mień ja­wił się w lor­netce przej­rzy­sty i gładki, a po­ni­żej łuku opa­da­ją­cej wody piana z tamy roz­wie­wała się na wie­trze.

– Nie ma war­tow­nika.

– Z tar­taku idzie dym – po­wie­dział stary. – A na sznurku wi­szą ubra­nia.

– Wi­dzę, ale war­tow­nika nie ma.

– Może sie­dzi w cie­niu – wy­ja­śnił stary. – Tam te­raz go­rąco. Mógł pójść w cień na drugi ko­niec, któ­rego nie wi­dać.

– Moż­liwe. Gdzie na­stępna pla­cówka?

– Pod mo­stem. W chatce ro­bot­nika dro­go­wego na pią­tym ki­lo­me­trze od szczytu prze­łę­czy.

– Ilu lu­dzi jest tu­taj? – Wska­zał pal­cem tar­tak.

– Może czte­rech i ka­pral.

– A na dole?

– Wię­cej. Do­wiem się.

– A na mo­ście?

– Za­wsze dwóch. Po jed­nym z każ­dej strony.

– Po­trze­bu­jemy tro­chę lu­dzi – po­wie­dział młody czło­wiek. – Ilu mo­że­cie ze­brać?

– Mogę ze­brać tylu, ilu chce­cie – od­parł stary. – Tu na wzgó­rzach lu­dzi dużo.

– Ilu?

– Po­nad stu. Ale ma­łymi ban­dami. Ilu wam po­trzeba?

– Po­wiem, kiedy prze­stu­diu­jemy most.

– Chce­cie go prze­stu­dio­wać te­raz?

– Nie. Te­raz chcę iść tam, gdzie ukry­jemy ten ła­du­nek, do­póki nie przyj­dzie pora. Je­żeli to moż­liwe, chcę ukryć go jak naj­bez­piecz­niej nie da­lej niż pół go­dziny od mo­stu.

– To pro­ste – od­parł stary. – Z tego miej­sca, do­kąd idziemy, do mo­stu bę­dzie stale z górki. Ale te­raz trzeba się tam tro­chę wspiąć w po­wa­dze. Głod­ni­ście?

– Tak – po­wie­dział młody czło­wiek. – Ale zjemy póź­niej. Jak­że­ście zwani? Za­po­mnia­łem.

Był to dla niego zły znak, że za­po­mniał.

– An­selmo – od­rzekł stary. – Je­stem zwany An­selmo i po­cho­dzę z Barco de Avila. Po­mogę wam z tym ple­ca­kiem.

Młody czło­wiek, wy­soki i chudy, z ja­snymi wło­sami roz­świe­tlo­nymi słoń­cem oraz z twa­rzą sma­ganą słoń­cem i wia­trem, ubrany we fla­ne­lową ko­szulę wy­bla­kłą na słońcu, chłop­skie spodnie i buty na sznur­ko­wej po­de­szwie, schy­lił się, prze­ło­żył rękę przez skó­rzany pa­sek cięż­kiego ple­caka i za­rzu­cił go so­bie na plecy. Drugą rękę prze­ci­snął przez drugi pa­sek i uło­żył cię­żar na grzbie­cie. Ko­szulę wciąż jesz­cze miał mo­krą od no­sze­nia go wcze­śniej.

– Już pod­nio­słem – po­wie­dział. – Jak idziemy?

– Wspi­namy się – od­parł An­selmo.

Zgięci pod cię­ża­rem ple­ca­ków, spo­ceni, pięli się w rów­nym tem­pie przez so­snowy las, który po­ra­stał zbo­cze. Młody czło­wiek nie wi­dział ścieżki, lecz po­su­wali się wzwyż i okrą­żali górę, a póź­niej prze­cięli stru­myk i sta­rzec, nie zwal­nia­jąc, ru­szył da­lej po ska­li­stym brzegu ko­ryta. Było te­raz bar­dziej stromo i wspi­naczka szła opor­niej, aż w końcu stru­mień prze­le­wał się jakby przez kra­wędź wzno­szą­cej się nad nimi gład­kiej gra­ni­to­wej skały. Stary za­cze­kał u jej stóp, aż tam­ten go do­goni.

– Jak wam idzie?

– W po­rządku – po­wie­dział młody czło­wiek.

Po­cił się ob­fi­cie, a od mar­szu pod górę drgały mu mię­śnie ud.

– Tu na mnie za­cze­kaj­cie. Idę ich ostrzec. Le­piej, żeby do was nie strze­lali, kiedy nie­sie­cie coś ta­kiego.

– Na­wet nie w żar­cie – od­parł młody czło­wiek. – Czy to da­leko?

– To bar­dzo bli­sko. Jak­żeś jest zwany?

– Ro­berto.

Młody czło­wiek zsu­nął ple­cak i po­sta­wił go ła­god­nie mię­dzy dwoma gła­zami przy stru­mie­niu.

– Tedy tu za­cze­kaj­cie, Ro­berto, a ja po was wrócę.

– Do­brze – po­wie­dział młody czło­wiek. – Ale czy do mo­stu za­mier­za­cie zejść tędy?

– Nie. Gdy pój­dziemy do mo­stu, to bę­dzie inną drogą. Krót­szą i ła­twiej­szą.

– Nie chcę trzy­mać ma­te­riału zbyt da­leko od mo­stu.

– Zo­ba­czy­cie. Je­śli nie bę­dzie­cie za­do­wo­leni, to wy­bie­rzemy inne miej­sce.

– Zo­ba­czymy.

Młody czło­wiek usiadł obok ple­ca­ków i pa­trzył, jak tam­ten wdra­puje się na skałę. Sta­remu nie było trudno, a po­nie­waż znaj­do­wał do­godne chwyty, na­wet ich nie szu­ka­jąc, młody czło­wiek po­znał, że mu­siał się już tędy wspi­nać wie­lo­krot­nie. Kto­kol­wiek jed­nak cze­kał na gó­rze, był tak ostrożny, że nie po­zo­sta­wił żad­nych śla­dów.

Młody czło­wiek, który na­zy­wał się Ro­bert Jor­dan, był strasz­li­wie głodny i się mar­twił. Głodny by­wał czę­sto, zwy­kle na­to­miast się nie mar­twił, bo nie przy­wią­zy­wał wagi do tego, co z nim bę­dzie, z do­świad­cze­nia zaś wie­dział, jak w ca­łym tym kraju ła­two jest się po­ru­szać za li­nią wroga. Rów­nie ła­two było się za nią po­ru­szać, co ją prze­kra­czać, je­śli się miało do­brego prze­wod­nika. Je­dyna trud­ność po­ja­wiała się wów­czas, gdy ktoś przy­wią­zy­wał wagę do tego, co z nim bę­dzie, gdy go zła­pią, no i kiedy mu­siał wy­brać, komu ufać. Lu­dziom, z któ­rymi się pra­co­wało, ufać na­le­żało w pełni albo wcale, i w kwe­stii tego za­ufa­nia na­le­żało po­dej­mo­wać de­cy­zje. Tym wszyst­kim zu­peł­nie się nie mar­twił. Były jed­nak inne sprawy.

Ten An­selmo spraw­dzał się jako prze­wod­nik i cu­dow­nie umiał po­ru­szać się po gó­rach. Ro­bert Jor­dan sam był nie­złym pie­chu­rem, lecz cho­dząc od świtu za sta­rym, zdą­żył się prze­ko­nać, że ten zdo­łałby go wy­koń­czyć. Ro­bert Jor­dan ufał temu An­sel­mowi jak do­tąd we wszyst­kim oprócz zdol­no­ści oceny sy­tu­acji. Tej do­tych­czas nie zdą­żył wy­pró­bo­wać, a zresztą za ocenę sy­tu­acji od­po­wia­dał on sam. Nie, nie mar­twił się An­sel­mem, a pro­blem mo­stu nie był trud­niej­szy od wielu in­nych pro­ble­mów. Ro­bert Jor­dan po­tra­fił wy­sa­dzić każdy most, jaki przy­szedłby do głowy, i wy­sa­dzał ich wiele, róż­nej wiel­ko­ści i bu­dowy. W dwóch ple­ca­kach było dość ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych oraz cały sprzęt po­trzebny, żeby wy­sa­dzić ten most jak na­leży, na­wet gdyby oka­zał się on dwu­krot­nie więk­szy, niż mó­wił An­selmo, niż to za­pa­mię­tał, kiedy prze­mie­rzał go pod­czas pie­szej wę­drówki do La Granja w 1933 roku, i niż wy­ni­kało z opisu, który Golz od­czy­tał przed­wczo­raj wie­czo­rem w po­koju na pię­trze w domu nie­opo­dal Esco­rialu.

– Wy­sa­dze­nie mo­stu to jest nic – po­wie­dział Golz, wska­zu­jąc ołów­kiem dużą mapę. Blask lampy pa­dał na jego po­oraną bli­znami ogo­loną głowę. – Ro­zu­mie­cie?

– Tak, ro­zu­miem.

– Ab­so­lut­nie nic. Samo wy­sa­dze­nie mo­stu to po­rażka.

– Tak jest, to­wa­rzy­szu ge­ne­rale.

– Most trzeba wy­sa­dzić o okre­ślo­nej go­dzi­nie, uza­leż­nio­nej od ter­minu na­tar­cia. Oczy­wi­ście to poj­mu­je­cie. To wa­sze prawo i tak to trzeba zro­bić.

Golz spoj­rzał na ołó­wek i po­stu­kał nim o zęby.

Ro­bert Jor­dan nic nie po­wie­dział.

– Ro­zu­mie­cie, że to wa­sze prawo i tak to trzeba zro­bić – cią­gnął Golz, pa­trzył na niego i ki­wał głową. Ołów­kiem po­stu­kał w mapę. – Tak ja bym to zro­bił. I tak być nie może.

– Dla­czego, to­wa­rzy­szu ge­ne­rale?

– Dla­czego? – po­wtó­rzył Golz ze zło­ścią. – Ile na­tarć wi­dzie­li­ście, że py­ta­cie dla­czego? Kto za­gwa­ran­tuje, że moje roz­kazy nie ule­gną zmia­nie? Kto za­gwa­ran­tuje, że nie od­wo­łają na­tar­cia? Kto za­gwa­ran­tuje, że wszystko za­cznie się w ciągu sze­ściu go­dzin, od­kąd za­cząć się po­winno? Czy cho­ciaż jedno na­tar­cie po­szło kie­dyś jak na­leży?

– Za­cznie się w porę, je­żeli to bę­dzie wa­sze na­tar­cie – po­wie­dział Ro­bert Jor­dan.

– To ni­gdy nie są moje na­tar­cia – od­parł Golz. – Ja je prze­pro­wa­dzam. Ale nie są moje. Ar­ty­le­ria nie jest moja. Mu­szę o nią wnio­sko­wać. Jesz­cze ni­gdy nie do­sta­łem tego, o co pro­si­łem, na­wet je­śli to mieli. Zresztą to naj­mniej­szy kło­pot. Są inne sprawy. Wie­cie, jacy są ci lu­dzie. Nie ma co wda­wać się w szcze­góły. Za­wsze coś. Za­wsze ktoś się wtrąci. Więc mu­si­cie te­raz do­brze to zro­zu­mieć.

– Czyli kiedy trzeba wy­sa­dzić most? – za­py­tał Ro­bert Jor­dan.

– Go­dzinę po roz­po­czę­ciu na­tar­cia. Jak tylko na­tar­cie się za­cznie, ale nie wcze­śniej. Żeby tą drogą nie mo­gły do­trzeć po­siłki. – Golz po­ka­zał miej­sce ołów­kiem. – Mu­szę mieć pew­ność, że nic tą drogą nie doj­dzie.

– A kiedy bę­dzie na­tar­cie?

– Po­wiem wam. Ale ta data i go­dzina mają wam tylko wska­zać praw­do­po­do­bień­stwo. Mu­si­cie być wtedy go­towi. Most wy­sa­dzi­cie po roz­po­czę­ciu na­tar­cia. Wi­dzi­cie? – Wska­zał ołów­kiem. – To je­dyna droga, którą mogą do­trzeć po­siłki. To je­dyna droga, którą tamci mogą do­pro­wa­dzić czołgi, ar­ty­le­rię, a na­wet cię­ża­rówki do prze­łę­czy, którą ata­kuję. Mu­szę wie­dzieć, że mo­stu już nie ma. Nie wcze­śniej, bo go na­pra­wią, je­śli odło­żymy na­tar­cie. Nie. Musi zo­stać wy­sa­dzony po roz­po­czę­ciu na­tar­cia i mu­szę wie­dzieć, że go nie ma. War­tow­ni­ków jest tylko dwóch. Czło­wiek, który z wami pój­dzie, wła­śnie stam­tąd przy­szedł. Po­noć można na niego li­czyć. Prze­ko­na­cie się. Ma w gó­rach lu­dzi. Weź­cie tylu, ilu wam po­trzeba. Jak naj­mniej, ale nie za mało. Nie mu­szę wam tłu­ma­czyć ta­kich rze­czy.

– A skąd będę wie­dział, że za­częło się na­tar­cie?

– Weź­mie w nim udział cała dy­wi­zja. Po­prze­dzi je bom­bar­do­wa­nie lot­ni­cze. Nie je­ste­ście głusi, prawda?

– Za­tem kiedy sa­mo­loty spusz­czą bomby, mogę przy­jąć, że na­tar­cie się za­częło?

– Nie za­wsze można tak przy­jąć. – Golz po­krę­cił głową. – Ale w tym przy­padku ow­szem. To moje na­tar­cie.

– Ro­zu­miem – po­wie­dział Ro­bert Jor­dan. – Nie po­wiem, żeby zbyt­nio mi się to po­do­bało.

– Mnie też się zbyt­nio nie po­doba. Je­śli nie chce­cie się tego pod­jąć, mów­cie te­raz. Je­śli my­śli­cie, że nie da­cie rady, mów­cie te­raz.

– Zro­bię to – od­parł Ro­bert Jor­dan. – Oczy­wi­ście, że zro­bię.

– Tylko tyle mu­szę wie­dzieć – po­wie­dział Golz. – Że tym mo­stem nic nie prze­je­dzie. To ko­nieczne.

– Ro­zu­miem.

– Nie lu­bię pro­sić lu­dzi o ro­bie­nie w taki spo­sób ta­kich rze­czy – cią­gnął Golz. – Nie mógł­bym wy­dać wam ta­kiego roz­kazu. Ro­zu­miem, do czego mo­że­cie być zmu­szeni, skoro na­rzu­cam ta­kie wa­runki. Wy­ja­śniam wszystko sta­ran­nie, aby­ście zro­zu­mieli i aby­ście ro­zu­mieli wszel­kie moż­liwe trud­no­ści oraz waż­ność sprawy.

– A jak po wy­sa­dze­niu mo­stu ru­szy­cie na La Granja?

– Ru­szymy go­towi, żeby go na­pra­wić po ataku na prze­łęcz. To bar­dzo zło­żona i piękna ope­ra­cja. Rów­nie zło­żona i piękna jak za­wsze. Plan opra­co­wano w Ma­dry­cie. To ko­lejne ar­cy­dzieło Vi­cen­tego Rojo, tego nie­szczę­snego pro­fe­sora. Ja prze­pro­wa­dzam na­tar­cie i prze­pro­wa­dzam je, jak za­wsze, nie­do­sta­tecz­nymi si­łami. Mimo to ope­ra­cja ma duże szanse po­wo­dze­nia. My­ślę o niej z więk­szym opty­mi­zmem niż za­zwy­czaj. Może się po­wieść, je­śli wy­eli­mi­nu­jemy ten most. Mo­żemy za­jąć Se­go­wię. Spójrz­cie, po­każę wam, jak to bę­dzie. Wi­dzi­cie? Nie bę­dziemy na­cie­rali szczy­tem prze­łę­czy. Ten te­ren mu­simy utrzy­mać. Tylko znacz­nie da­lej. Pa­trz­cie... Tu­taj... O tak...

– Wo­lał­bym nie wie­dzieć – po­wie­dział Ro­bert Jor­dan.

– Słusz­nie – od­parł Golz. – Za­bie­rze­cie na tamtą stronę lżej­szy ba­gaż, tak?

– Za­wsze wolę nie wie­dzieć. Bo wtedy co­kol­wiek się sta­nie, ja nic nie wy­ga­dam.

– Le­piej, że­by­ście nie wie­dzieli. – Golz po­gła­dził się ołów­kiem po czole. – Ja czę­sto też wo­lał­bym nie wie­dzieć. Ale czy wie­cie na te­mat mo­stu tę jedną rzecz, którą wie­dzieć mu­si­cie?

– Tak, wiem.

– Wie­rzę, że tak – po­wie­dział Golz. – Nie wy­gło­szę wam te­raz prze­mowy. Na­pijmy się. Po tym ca­łym ga­da­niu bar­dzo chce mi się pić, to­wa­rzy­szu Hor­dan. Za­bawne ma­cie na­zwi­sko po hisz­pań­sku, to­wa­rzy­szu Hor­daun.

– A jak się wy­ma­wia Golz po hisz­pań­sku, to­wa­rzy­szu ge­ne­rale?

– Hoce – od­parł Golz z sze­ro­kim uśmie­chem. Wy­do­był to słowo głę­boko z gar­dła, jakby miał ka­tar i od­chrzą­ki­wał flegmę. – Hoce – wy­chry­piał. – To­wa­rzysz he­ne­rał Hoce. Gdy­bym wie­dział, jak wy­ma­wiają po hisz­pań­sku Golz, przed przy­jaz­dem na tę wojnę wy­brał­bym inne na­zwi­sko. Po­my­śleć, że gdy tu przy­jeż­dża­łem, żeby kie­ro­wać dy­wi­zją, mo­głem wy­brać każde na­zwi­sko, ja­kie chcia­łem, a wy­bra­łem Hoce. He­ne­rał Hoce. Te­raz już za późno je zmie­niać. Jak wam się po­doba ro­bota jako par­ti­zan? – Użył ro­syj­skiego okre­śle­nia na dzia­ła­ją­cych za li­nią wroga.

– Bar­dzo – po­wie­dział Ro­bert Jor­dan. Uśmiech­nął się sze­roko. – Bar­dzo zdrowa, dużo świe­żego po­wie­trza.

– Mnie też się bar­dzo po­do­bała, kiedy by­łem w wa­szym wieku – rzekł Golz. – Mó­wią mi, że bar­dzo do­brze wy­sa­dza­cie mo­sty. Bar­dzo na­ukowo. Ta­kie krążą słu­chy. Ja sam ni­gdy nie wi­dzia­łem tego, co ro­bi­cie. Może wcale nic się nie dzieje. Na­prawdę je wy­sa­dza­cie? – Te­raz się dro­czył. – Na­pij­cie się tego. – Po­dał Ro­ber­towi Jor­da­nowi kie­li­szek hisz­pań­skiej brandy. – Na­prawdę je wy­sa­dza­cie?

– Cza­sami.

– Le­piej, żeby na tym mo­ście nie było „cza­sami”. Nie, nie mówmy już wię­cej o mo­ście. Na te­mat mo­stu zro­zu­mie­li­ście już do­syć. Je­ste­śmy bar­dzo po­ważni, więc mo­żemy mocno żar­to­wać. Słu­chaj­cie, dużo ma­cie dziew­czyn po tam­tej stro­nie frontu?

– Nie. Nie ma czasu na dziew­czyny.

– Nie zga­dzam się. Im służba bar­dziej nie­re­gu­larna, tym bar­dziej nie­re­gu­larne ży­cie. Wa­sza służba jest bar­dzo nie­re­gu­larna. Poza tym po­win­ni­ście się ostrzyc.

– Włosy strzygę, kiedy to ko­nieczne – od­parł Ro­bert Jor­dan. Nie­do­cze­ka­nie, żeby go­lił głowę tak jak Golz. – I bez dziew­czyn mam o czym my­śleć – po­wie­dział po­nuro. – Jaki mun­dur po­wi­nie­nem no­sić?

– Ża­den – od­rzekł Golz. – Fry­zurę ma­cie w sam raz. Tylko się z wami dro­czę. Bar­dzo się ode mnie róż­ni­cie. – Po­now­nie na­peł­nił kie­liszki. – Wy ni­gdy nie my­śli­cie tylko o dziew­czy­nach. Ja ni­gdy nie my­ślę w ogóle. Niby po co? Ja je­stem Général So­vie­ti­que. Ja ni­gdy nie my­ślę. Nie pró­buj­cie wro­bić mnie w my­śle­nie.

Ktoś ze sztabu, sie­dzący na krze­śle przy ry­sow­nicy i pra­cu­jący nad mapą, wark­nął coś do Golza w ję­zyku, któ­rego Ro­bert Jor­dan nie ro­zu­miał.

– Za­mknij się – po­wie­dział Golz po an­giel­sku. – Jak chcę, to żar­tuję. Taki je­stem po­ważny i dla­tego mogę żar­to­wać. A te­raz pij­cie i idź­cie. Ro­zu­mie­cie, co?

– Tak – od­parł Ro­bert Jor­dan. – Ro­zu­miem.

Uści­snęli so­bie dło­nie, po czym Ro­bert Jor­dan za­sa­lu­to­wał i wy­szedł do wozu szta­bo­wego, w któ­rym spał tam­ten sta­rzec, który na niego cze­kał. Wo­zem wy­je­chali na szosę, mi­nęli Gu­adar­ramę, sta­rzec na­dal się nie obu­dził, a po­tem drogą do Na­va­cer­rady do­tarli do domku Klubu Al­pej­skiego, gdzie on, Ro­bert Jor­dan, zdrzem­nął się na trzy go­dziny przed wy­ru­sze­niem da­lej.

To wtedy po raz ostatni wi­dział Golza z tą jego dziwną białą twa­rzą, któ­rej nie imała się opa­le­ni­zna, z ja­strzę­bimi oczami, du­żym no­sem, wą­skimi war­gami i ogo­loną głową po­prze­ci­naną przez zmarszczki i bli­zny. Na­za­jutrz w nocy tamci wyjdą po ciemku na szosę pod Esco­rial do dłu­gich sznu­rów cię­ża­ró­wek, pie­chota bę­dzie się do nich ła­do­wała w mroku, żoł­nie­rze, ciężko ob­ju­czeni, będą się na nie wdra­py­wali, plu­ton ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych bę­dzie pa­ko­wał do nich swoją broń, czołgi będą wjeż­dżały po po­chyl­niach na dłu­gie trans­por­tery, dy­wi­zja wy­ru­szy pod osłoną nocy, żeby przy­pu­ścić na­tar­cie na prze­łęcz. O tym my­śleć nie za­mie­rzał. To nie jego sprawa. To sprawa Golza. On miał do zro­bie­nia jedno i o tym za­mie­rzał my­śleć, mu­siał to do­kład­nie prze­my­śleć i przyj­mo­wać, co się wy­da­rzy, i się nie mar­twić. Mar­twić się to pra­wie rów­nie źle jak się bać. Wtedy po pro­stu jest trud­niej.

Te­raz sie­dział nad stru­mie­niem i pa­trzył, jak przej­rzy­sta woda prze­pływa mię­dzy ka­mie­niami. Po dru­giej stro­nie spo­strzegł gę­sto ro­snącą ru­kiew wodną. Prze­szedł przez stru­mień, ze­rwał dwie gar­ście, opłu­kał za­bło­cone buty w wart­kim nur­cie, a po­tem usiadł obok swo­jego ple­caka i za­czął jeść czy­ste, chłodne li­ście i kru­che ło­dyżki o pie­prz­nym smaku. Uklęk­nął przy brzegu, pi­sto­let au­to­ma­tyczny na pa­sku prze­rzu­cił na plecy, żeby go nie za­mo­czyć, na­chy­lił się, pod­parł­szy się na obu gła­zach, i na­pił się ze stru­mie­nia. Woda była bo­le­śnie zimna.

Dźwi­gnął się na rę­kach, ob­ró­cił głowę i zo­ba­czył sta­rego scho­dzą­cego ze skały. To­wa­rzy­szył mu drugi męż­czy­zna, także w czar­nym chłop­skim ka­fta­nie i ciem­no­sza­rych spodniach, które w tej pro­win­cji były nie­mal jak mun­dur, w bu­tach na sznur­ko­wej po­de­szwie i z ka­ra­bin­kiem za­rzu­co­nym na plecy. Nie miał na­kry­cia głowy. Obaj ze­szli ze skały jak ko­zice.

Zbli­żyli się, a Ro­bert Jor­dan wstał.

– Sa­lud, ca­ma­rada – po­wie­dział do tego z ka­ra­bin­kiem i się uśmiech­nął.

– Sa­lud – od­parł nie­chęt­nie tam­ten.

Ro­bert Jor­dan przyj­rzał się jego ma­syw­nej twa­rzy po­ro­śnię­tej za­ro­stem. Była nie­mal okrą­gła, a głowa też była taka i mocno osa­dzona na ra­mio­nach. Oczy miał małe i roz­sta­wione zbyt sze­roko, uszy zaś małe i przy­le­ga­jące do głowy. Był męż­czy­zną tę­gim, mie­rzył około stu osiem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów wzro­stu, a dło­nie i stopy miał duże. Jego nos kie­dyś był zła­many, usta były na­cięte w ką­ciku, a spod brody wy­zie­rała bli­zna bie­gnąca po gór­nej war­dze i dol­nej szczęce.

Stary ski­nął do niego głową i się uśmiech­nął.

– On tu jest sze­fem. – Roz­pro­mie­nił się, po czym na­piął ra­miona, jakby chciał na­prę­żyć mię­śnie, i z na wpół drwią­cym po­dzi­wem spoj­rzał na tego z ka­ra­bin­kiem. – Bar­dzo silny czło­wiek.

– Wi­dzę – od­parł Ro­bert Jor­dan i znowu się uśmiech­nął.

Ten czło­wiek mu się nie po­do­bał i w du­chu by­naj­mniej się nie uśmie­chał.

– Co ma­cie na wy­ju­sto­wa­nie swo­jej toż­sa­mo­ści? – za­py­tał ten z ka­ra­bin­kiem.

Ro­bert Jor­dan od­piął agrafkę od fla­ne­lo­wej ko­szuli, przy­trzy­mu­jącą klapkę le­wej kie­szeni, i wy­jął zło­żoną kartkę, a po­tem wrę­czył tam­temu, który ją roz­ło­żył, spoj­rzał z po­wąt­pie­wa­niem i ob­ró­cił w dło­niach.

A więc nie umie czy­tać, od­no­to­wał Ro­bert Jor­dan.

– Obej­rzyj­cie pie­częć – po­wie­dział.

Stary wska­zał pie­częć pal­cem, a ten z ka­ra­bin­kiem przyj­rzał się uważ­nie, ob­ra­ca­jąc ją w pal­cach.

– Co to za pie­częć?

– Nie wi­dzie­li­ście jej wcze­śniej?

– Nie.

– Są dwie – po­wie­dział Ro­bert Jor­dan. – Jedna SIM, służby wy­wiadu woj­sko­wego. A druga sztabu ge­ne­ral­nego.

– Tak, tę wcze­śniej wi­dzia­łem. Ale tu­taj ko­men­de­ruję tylko ja – rzekł tam­ten po­nuro. – Co ma­cie w ple­ca­kach?

– Dy­na­mit – oznaj­mił z dumą stary. – Nocą prze­szli­śmy li­nię frontu i cały dzień nie­śli­śmy ten dy­na­mit przez górę.

– Dy­na­mit mi się przyda – po­wie­dział męż­czy­zna z ka­ra­bin­kiem. Od­dał pa­pier Ro­ber­towi Jor­da­nowi i zmie­rzył go wzro­kiem. – Tak. Mam dla niego za­sto­so­wa­nie. Ile­ście mi przy­nie­śli dy­na­mitu?

– Nie przy­nio­słem wam dy­na­mitu – od­parł spo­koj­nie Ro­bert Jor­dan. – Ten dy­na­mit ma inne prze­zna­cze­nie. Jak się na­zy­wa­cie?

– Co was to ob­cho­dzi?

– To Pa­blo – po­wie­dział stary.

Męż­czy­zna z ka­ra­bin­kiem spoj­rzał na obu po­nuro.

– Do­brze. Sły­sza­łem o was wiele do­brego – po­wie­dział Ro­bert Jor­dan.

– Co­ście o mnie sły­szeli? – za­py­tał Pa­blo.

– Sły­sza­łem, że do­sko­nały z was przy­wódca par­ty­zancki, że­ście wierni Re­pu­blice i do­wo­dzi­cie swej wier­no­ści czy­nami, i że­ście czło­wiek za­ra­zem po­ważny i dzielny. Przy­no­szę po­zdro­wie­nia ze sztabu ge­ne­ral­nego.

– Gdzie­ście to wszystko sły­szeli? – za­py­tał Pa­blo.

Ro­bert Jor­dan spo­strzegł, że po­chleb­stwa do niego tra­fiają.

– Od Bu­itrago po Esco­rial. – W od­po­wie­dzi wy­mie­nił całą po­łać te­re­nów po dru­giej stro­nie frontu.

– Nie znam ni­kogo w Bu­itrago ani w Esco­rialu – od­parł Pa­blo.

– Po tam­tej stro­nie gór jest wielu lu­dzi, któ­rych nie było tam wcze­śniej. Skąd je­ste­ście?

– Z Avili. Co zro­bi­cie z tym dy­na­mi­tem?

– Wy­sa­dzę most.

– Jaki most?

– To moja sprawa.

– Skoro na moim te­ry­to­rium, to moja. Nie wy­sa­dza się mo­stów tam, gdzie się mieszka. Miesz­kać trza w jed­nym miej­scu, a dzia­łać w in­nym. Znam się na swo­jej ro­bo­cie. Ktoś, kto po roku wciąż żyje, zna się na ro­bo­cie.

– To moja ro­bota – po­wie­dział Ro­bert Jor­dan. – Mo­żemy omó­wić ją ra­zem. Czy chce­cie nam po­móc z ple­ca­kami?

– Nie – od­parł Pa­blo i po­krę­cił głową.

Na­gle stary od­wró­cił się do niego i za­czął mó­wić coś szybko i wście­kle w na­rze­czu, za któ­rym Ro­bert Jor­dan le­d­wie na­dą­żał. Zu­peł­nie jakby czy­tał Qu­eveda. An­selmo mó­wił w sta­ro­ka­sty­lij­skim dia­lek­cie i brzmiało to mniej wię­cej tak: „Je­ste­śli by­dlę­ciem? Tak. Je­ste­śli be­stią? Tak, po wie­lo­kroć. Maszli mózg? Nie. Za grosz. My przy­cho­dzimy w spra­wie kar­dy­nal­nej waż­no­ści, a ty, co do­mo­stwa swego pra­gniesz nie tur­bo­wać, wła­sną li­sią norę przed­kła­dasz nad in­te­res ludz­ko­ści. Nad in­te­res ludu twego. Ja to i tamto w to i tamto ojca twego. Ja to, tamto i tamto w twoje to. Bierzże ten ple­cak!”.

Pa­blo spu­ścił wzrok.

– Każdy robi, co może, we­dle tego, co praw­dzi­wie zro­bić można – po­wie­dział. – Ja miesz­kam tu, a dzia­łam za Se­go­wią. Je­śli na­ro­bi­cie tu­taj za­mie­sza­nia, wy­pę­dzą nas z tych gór. Tylko nic nie ro­biąc, mo­żemy miesz­kać w tych gó­rach. Oto za­sada lisa.

– Tak – od­parł gorzko An­selmo. – Oto za­sada lisa, gdy nam po­trzeba wilka.

– Wię­cej we mnie wilka niźli w to­bie – po­wie­dział Pa­blo, a Ro­bert Jor­dan już wie­dział, że weź­mie ten ple­cak.

– Hejże ho... – An­selmo spoj­rzał na tam­tego. – Tyś bar­dziej wilk niźli ja, a mam sześć­dzie­siąt osiem lat.

Splu­nął na zie­mię i po­krę­cił głową.

– Tyle lat li­czy­cie? – spy­tał Ro­bert Jor­dan, wi­dząc, że chwi­lowo wszystko bę­dzie do­brze, i chcąc uspo­koić sprawę.

– Sześć­dzie­siąt osiem w mie­siącu lipcu.

– Je­śli tego mie­siąca do­cze­kamy – po­wie­dział Pa­blo. – Po­mogę wam z tym ple­ca­kiem – zwró­cił się do Ro­berta Jor­dana. – Drugi zo­staw­cie sta­remu. – Nie mó­wił już po­nuro, lecz nie­mal ze smut­kiem. – To sta­rzec wiel­kiej siły.

– Sam po­niosę ple­cak – od­parł Ro­bert Jor­dan.

– Nie – po­wie­dział stary. – Zo­staw­cie dru­giemu si­ła­czowi.

– Ja go we­zmę – oznaj­mił Pa­blo, a w jego po­nu­ro­ści był smu­tek, który na­pa­wał Ro­berta Jor­dana nie­po­ko­jem. Znał ten smu­tek i mar­twił się, że tu­taj go wi­dzi.

– Daj­cie mi więc ka­ra­bi­nek – po­wie­dział, a kiedy Pa­blo mu go wrę­czył, Ro­bert Jor­dan za­rzu­cił go so­bie na plecy, tamci ru­szyli przo­dem i wszy­scy trzej szli ciężko, wspięli się na gra­ni­tową skałę i wdra­pali na jej górną kra­wędź, gdzie była zie­lona le­śna po­lana.

Po­dą­żali brze­giem łączki, a Ro­bert Jor­dan, ma­sze­ru­jący już swo­bod­nie bez ple­caka, z ka­ra­bin­kiem przy­jem­nie prze­rzu­co­nym przez ra­mię w miej­sce wiel­kiego cię­żaru, od któ­rego się po­cił, spo­strzegł, że w kilku miej­scach trawa jest przy­strzy­żona, a tu i ów­dzie za­uwa­żył ślady po koł­kach do uwią­zy­wa­nia koni. Wśród traw bie­gła ścieżka, którą ko­nie pro­wa­dzono nad stru­mień do wo­do­poju, wi­dział też świeże łajno. Nocą przy­wią­zują je tu­taj, żeby się pa­sły, a za dnia ukry­wają w le­sie, po­my­ślał. Cie­kawe, ile ten Pa­blo ma koni.

Przy­po­mniało mu się, że choć wów­czas nie zwró­cił na to uwagi, to już wcze­śniej wi­dział, że spodnie Pa­bla są tak wy­tarte na udach i ko­la­nach, aż błysz­czą. Cie­kawe, czy ma ja­kieś buty jeź­dziec­kie, czy wsiada na koń w tych al­par­ga­tas, po­my­ślał. Musi mieć nie lada od­dział. Ale ten smu­tek mi się nie po­doba. Ten smu­tek jest nie­do­bry. To taki smu­tek przed re­zy­gna­cją albo zdradą. To taki smu­tek, który przy­cho­dzi, za­nim ktoś się sprzeda.

Przed nimi w le­sie za­rżał koń, a po­tem mię­dzy brą­zo­wymi so­snami, któ­rych gę­ste, nie­mal sty­ka­jące się ko­rony prze­pusz­czały tylko odro­binę świa­tła, Ro­bert Jor­dan zo­ba­czył za­grodę ze sznu­rów ob­wią­za­nych wo­kół pni. Ko­nie kie­ro­wały łby w stronę nad­cho­dzą­cych męż­czyzn, a u pod­nóża jed­nego z drzew, poza ob­rę­bem za­grody, le­żał stos sio­deł przy­kryty bre­zen­tem.

Gdy po­de­szli bli­żej, obaj męż­czyźni z ple­ca­kami przy­sta­nęli, a Ro­bert Jor­dan zro­zu­miał, że to po to, by mógł po­dzi­wiać ko­nie.

– Tak – po­wie­dział. – Są piękne. – Od­wró­cił się do Pa­bla. – Ma­cie wła­sną ka­wa­le­rię i wszystko.

W sznu­ro­wej za­gro­dzie koni było pięć: trzy gniade, je­den kasz­ta­nowy i je­den je­leni. Uj­rzaw­szy je po raz pierw­szy wszyst­kie ra­zem, Ro­bert Jor­dan przyj­rzał się każ­demu z osobna. Pa­blo i An­selmo wie­dzieli, że to do­bre ko­nie, Pa­blo stał więc te­raz dumny i nieco mniej smutny, przy­pa­tru­jąc im się z czu­ło­ścią, a sta­rzec uda­wał, że są ja­kąś wielką nie­spo­dzianką, którą nie­ocze­ki­wa­nie przy­szy­ko­wał sam.

– Jak się wam wi­dzą? – za­py­tał.

– Ja je wszyst­kie wzią­łem – oznaj­mił Pa­blo, a Ro­berta Jor­dana ucie­szyło, że mówi to z taką dumą.

– Tam­ten – Ro­bert Jor­dan wska­zał jed­nego z gnia­do­szy, wiel­kiego ogiera z białą la­tar­nią na czole i jedną białą nogą, przed­nią lewą – to jest dużo ko­nia.

Był to piękny koń, wy­glą­dał, jakby wy­szedł z ob­razu Ve­la­squ­eza.

– Wszyst­kie są do­bre – od­rzekł Pa­blo. – Zna­cie się na ko­niach?

– Tak.

– Mniej źle. Wi­dzi­cie u któ­rego de­fekt?

Ro­bert Jor­dan zo­rien­to­wał się, że ten nie­pi­śmienny czło­wiek wła­śnie spraw­dza jego pa­piery.

Ko­nie wciąż miały pod­nie­sione łby i pa­trzyły na męż­czy­znę. Ro­bert Jor­dan prze­śli­zgnął się mię­dzy sznu­rami ogro­dze­nia, a po­tem je­le­niego po­kle­pał po za­dzie. Oparł się o sznury i pa­trzył, jak ko­nie krążą po za­gro­dzie, przy­glą­dał im się jesz­cze przez mi­nutę, gdy się za­trzy­mały, po czym zgiął się i wy­szedł mię­dzy li­nami.

– Kasz­tanka ku­leje na tylną prawą nogę – ode­zwał się do Pa­bla, nie pa­trząc na niego. – Ma pęk­nięte ko­pyto i cho­ciaż pew­nie prędko jej się nie po­gor­szy, je­żeli do­brze ją pod­kuć, to dłuż­szej jazdy po twar­dym grun­cie mo­głaby nie wy­trzy­mać.

– Ko­pyto już ta­kie było, kie­dy­śmy ją wzięli – po­wie­dział Pa­blo.

– Wasz naj­lep­szy koń, ten gniady ogier z białą la­tar­nią, ma opu­chli­znę u góry nad­pę­cia, która mi się nie po­doba.

– To nic ta­kiego – od­parł Pa­blo. – Stłukł so­bie trzy dni temu. Gdyby to miało coś być, już by było.

Ścią­gnął bre­zent, żeby po­ka­zać sio­dła. Były tam dwa ty­powe sio­dła va­qu­ero, czyli pa­ster­skie, jak do wy­pa­sa­nia by­dła w Ame­ryce, jedno bar­dzo zdobne sio­dło va­qu­ero z ręcz­nie tło­czoną skórą oraz dwa woj­skowe z czar­nej skóry.

– Za­bi­li­śmy dwóch z gu­ar­dia ci­vil – po­wie­dział Pa­blo, by wy­tłu­ma­czyć te woj­skowe.

– Gruba zwie­rzyna.

– Zsie­dli z koni na dro­dze mię­dzy Se­go­wią a Santa Ma­ria del Real. Zsie­dli, żeby za­żą­dać pa­pie­rów od woź­nicy, który po­wo­ził wóz­kiem. Zdo­ła­li­śmy ich za­bić, ko­niom nie ro­biąc krzywdy.

– Dużo za­bi­li­ście gwar­dzi­stów? – za­py­tał Ro­bert Jor­dan.

– Paru – od­parł Pa­blo. – Ale nie ro­biąc krzywdy ko­niom, tylko tych dwóch.

– To Pa­blo wy­sa­dził po­ciąg pod Arévalo – oznaj­mił An­selmo. – To był Pa­blo.

– Był z nami cu­dzo­zie­miec, który zro­bił wy­buch – rzekł Pa­blo. – Zna­cie go?

– Jak jest zwany?

– Nie pa­mię­tam. Miał bar­dzo osobne na­zwi­sko.

– Jak wy­glą­dał?

– Blon­dyn, jak wy, ale nie tak wy­soki, miał duże dło­nie i zła­many nos.

– Kasz­kin – po­wie­dział Ro­bert Jor­dan. – To mu­siał być Kasz­kin.

– Tak – od­rzekł Pa­blo. – Bar­dzo osobne na­zwi­sko. Ja­kieś ta­kie. Co z nim?

– Nie żyje od kwiet­nia.

– Każ­dego to spo­tyka – stwier­dził Pa­blo po­nuro. – Wszy­scy tak skoń­czymy.

– Tak koń­czą wszy­scy lu­dzie – po­wie­dział An­selmo. – Tak za­wsze koń­czyli. Co z wami, czło­wieku? Co ma­szże w żo­łądku?

– Oni są bar­dzo silni – po­wie­dział Pa­blo. Zu­peł­nie jakby mó­wił sam do sie­bie. Pa­trzył po­nuro na ko­nie. – Nie poj­mu­je­cie, jacy silni. Cią­gle ich wi­dzę sil­niej­szych, cią­gle le­piej uzbro­jo­nych. Cią­gle z no­wymi za­pa­sami. A ja je­stem tu­taj z ta­kimi końmi. Czego mogę ocze­ki­wać? Że będą na mnie po­lo­wali i umrę. Ni­czego wię­cej.

– Sami nie mniej po­lu­je­cie, niż po­lują na was – stwier­dził An­selmo.

– Nie – od­parł Pa­blo. – Już nie. A je­śli te­raz wyj­dziemy z tych gór, to do­kąd pój­dziemy? Tyle mi po­wiedz­cie. Do­kąd?

– W Hisz­pa­nii dużo gór. Je­śli stąd się wyj­dzie, są Sierra de Gre­dos.

– Nie dla mnie – po­wie­dział Pa­blo. – Zmę­czy­łem się tym, że na mnie po­lują. Tu nam do­brze. A je­śli wy­sa­dzi­cie tu­taj most, za­po­lują na nas. Je­śli się do­wie­dzą, gdzie je­ste­śmy, i za­po­lują z sa­mo­lo­tami, to nas znajdą. Je­śli przy­ślą Mau­rów, żeby nas wy­ku­rzyć, to nas znajdą i pój­dziemy. Je­stem tym wszyst­kim zmę­czony. Sły­szy­cie? – Od­wró­cił się do Ro­berta Jor­dana. – Ja­kim pra­wem wy, cu­dzo­zie­miec, przy­cho­dzi­cie do mnie i mó­wi­cie, co mam ro­bić?

– Nie po­wie­dzia­łem, co ma­cie ro­bić – od­parł Ro­bert Jor­dan.

– Ale po­wie­cie – stwier­dził Pa­blo. – Wła­śnie tu. Oto jest to złe.

Wska­zał pal­cem dwa cięż­kie ple­caki, które po­sta­wili na ziemi, żeby się przyj­rzeć ko­niom. Wi­dok koni jakby wszystko to w nim roz­bu­dził i Ro­bert Jor­dan po­jął, że ko­nie roz­wią­zały mu ję­zyk. Wszy­scy trzej stali te­raz przy sznu­ro­wej za­gro­dzie, a plamy słońca pa­dały na sierść gnia­do­sza. Pa­blo spoj­rzał na niego, a po­tem trą­cił ciężki ple­cak stopą.

– Tu jest to złe.

– Spro­wa­dza mnie tu­taj obo­wią­zek – po­wie­dział mu Ro­bert Jor­dan. – Spro­wa­dza mnie roz­kaz tych, któ­rzy to­czą wojnę. Je­śli po­pro­szę was o po­moc, mo­że­cie od­mó­wić, a ja znajdę in­nych, co po­mogą. Na ra­zie jesz­cze na­wet was nie po­pro­si­łem. Mu­szę zro­bić, co mi ka­zano, i mogę was za­pew­nić o waż­no­ści sprawy. A że je­stem cu­dzo­ziem­cem, to nie moja wina. Wo­lał­bym uro­dzić się tu­taj.

– Dla mnie te­raz naj­waż­niej­sze, żeby nikt nam tu nie prze­szka­dzał – od­rzekł Pa­blo. – Ja te­raz mam obo­wią­zek wo­bec tych, co ze mną, i sa­mego sie­bie.

– Sie­bie sa­mego, tak – po­wie­dział An­selmo. – Sie­bie sa­mego, już od dawna. Sie­bie sa­mego i koni swo­ich. Do­pó­kiś koni nie miał, był­żeś z nami. Te­raz ty je­steś ra­czej na­stępny ka­pi­ta­li­sta.

– To nie­spra­wie­dliwe – od­parł Pa­blo. – Ko­nie stale na­ra­żam dla sprawy.

– Bar­dzo mało – stwier­dził z po­gardą An­selmo. – Bar­dzo mało na mój osąd. Aby kraść, ow­szem. Aby do­brze zjeść, ow­szem. Aby mor­do­wać, ow­szem. Aby wal­czyć, nie.

– Je­ste­ście sta­rzec, co kło­potu so­bie na­robi ustami.

– Je­stem sta­rzec, co się ni­kogo nie boi – od­po­wie­dział An­selmo. – Poza tym je­stem sta­rzec bez koni.

– Je­ste­ście sta­rzec, co może długo nie po­żyje.

– Je­stem sta­rzec, co po­żyje aż do śmierci. I nie boję się li­sów.

Pa­blo nic nie po­wie­dział, tylko dźwi­gnął ple­cak.

– Wil­ków także nie – do­dał An­selmo, pod­no­sząc ten drugi. – Je­śliś jest wil­kiem.

– Za­milczże – po­wie­dział mu Pa­blo. – Je­steś sta­rzec, co cią­gle za dużo gada.

– I co zrobi wszystko, co obie­cał – od­parł An­selmo, zgięty pod cię­ża­rem. – I co jest te­raz głodny. I spra­gniony. No da­lej, przy­wódco par­ty­zancki o smut­nej twa­rzy. Pro­wadź nas do je­dze­nia.

Źle się za­czyna, po­my­ślał Ro­bert Jor­dan. Ale An­selmo jest męż­czy­zną. Kiedy oni są do­brzy, są cu­downi, po­my­ślał. Kiedy są do­brzy, nie ma dru­gich ta­kich jak oni, a kiedy są źli, to nie ma gor­szych. An­selmo na pewno wie­dział, co robi, gdy nas tu spro­wa­dził. Ale nie po­doba mi się to. W ogóle mi się nie po­doba.

Je­dyny do­bry znak był taki, że Pa­blo niósł ple­cak, a ka­ra­bi­nek od­dał Jor­da­nowi. Może on za­wsze taki jest, po­my­ślał Ro­bert Jor­dan. Może jest z tych po­nu­rych.

Nie, po­wie­dział do sie­bie, nie oszu­kuj się. Nie wiesz, jaki był wcze­śniej, ale wiesz, że szybko mu się po­gar­sza i na­wet tego nie ukrywa. Je­żeli za­cznie ukry­wać, to bę­dzie zna­czyło, że pod­jął de­cy­zję. Za­pa­mię­taj, po­wie­dział so­bie. Gdy tylko po raz pierw­szy za­chowa się przy­jaź­nie, bę­dzie to zna­czyło, że pod­jął de­cy­zję. Ale to są dia­bel­nie do­bre ko­nie, po­my­ślał, piękne ko­nie. Sam nie wiem, co mo­głoby we mnie wzbu­dzić ta­kie uczu­cia, ja­kie ko­nie wzbu­dzają w Pa­blu. Stary miał ra­cję. Ko­nie dały mu bo­gac­two, a jak tylko stał się bo­gaty, chciał się cie­szyć ży­ciem. Pew­nie nie­długo bę­dzie ża­ło­wał, że nie może się za­pi­sać do Joc­key Clubu, po­my­ślał Ro­bert Jor­dan. Pau­vre Pa­blo. Il a ma­nqué son Joc­key.

Z tą my­ślą od razu le­piej się po­czuł. Uśmiech­nął się, spo­glą­da­jąc przed sie­bie na dwa zgięte grzbiety i cięż­kie ple­caki prze­su­wa­jące się wśród drzew. Przez cały dzień ani razu nie żar­to­wał w du­chu, a te­raz, gdy za­żar­to­wał, po­czuł się znacz­nie le­piej. Ro­bisz się taki sam jak oni, po­wie­dział do sie­bie. Też ro­bisz się po­nury. Przy Golzu zde­cy­do­wa­nie był po­ważny i po­nury. Za­da­nie tro­chę go przy­tło­czyło. Nieco przy­tło­czyło, po­my­ślał. Bar­dzo przy­tło­czyło. Golz był we­sół i chciał, aby on także był we­sół przed wy­ru­sze­niem w drogę, ale on nie był.

Je­śli się do­brze za­sta­no­wić, każdy z naj­lep­szych jest we­sół. Dużo le­piej być we­so­łym i to też pewna oznaka. To jak by­cie nie­śmier­tel­nym jesz­cze za ży­cia. Skom­pli­ko­wany był ten czło­wiek. Nie­wielu już ta­kich zo­stało. Nie, nie­wielu zo­stało we­so­łych. Dia­bel­nie nie­wielu. A je­śli da­lej bę­dziesz tak my­ślał, mój chłop­cze, to za­brak­nie i cie­bie. Wy­łącz na­tych­miast to my­śle­nie, stary chło­pie, stary to­wa­rzy­szu. Te­raz je­steś od wy­sa­dza­nia mo­stów. Nie od my­śle­nia. Niech mnie, ale zgłod­nia­łem, po­my­ślał. Mam na­dzieję, że Pa­blo do­brze jada.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: