Koncert dla sir Warrena - ebook
Koncert dla sir Warrena - ebook
Marianne Domville wciąż ponosi konsekwencje skandalu wywołanego przez matkę. Choć od jej śmierci minęło kilka lat, Marianne wciąż nosi piętno córki zdrajczyni i nie jest mile widziana w towarzystwie. Nie mogąc uczestniczyć w balach i atrakcjach Londynu, oddaje się swej największej pasji – komponowaniu i grze na fortepianie. Wkrótce poznaje sir Warrena Stevensa, który jest pod wielkim wrażeniem jej muzyki. Warren obiecuje spełnić marzenie Marianne o wydaniu jej utworów, jeśli ona przyjmie jego nietypową propozycję. Warren chce, aby Marianne dawała mu prywatne koncerty…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3736-9 |
Rozmiar pliku: | 792 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Anglia, wrzesień 1820
Trzask tłuczonej porcelany przerwał panującą w gabinecie ciszę. Panna Marianne Domville odwróciła się gwałtownie. Na podłodze między kawałkami dużej chińskiej wazy leżała lady Ellington, hrabina wdowa Merrell. Jeszcze sekundę wcześniej waza stała na brzegu stołu, hrabina obchodziła pokój, podziwiając włoskie pejzaże, zdobiące jego ściany.
– Lady Ellington! – Marianne podbiegła do swojej protektorki i zarazem przyjaciółki. – Nic się pani nie stało?
Z drugiej strony przyklękła pani Stevens. We dwie pomogły hrabinie podnieść się do pozycji siedzącej. Zauważyły, że ostry brzeg jednego z odłamków wazy jest zabarwiony na czerwono.
– Ja… ja nie wiem – wyjąkała lady Ellington, przyciskając chusteczkę do rozciętej dłoni. Spomiędzy jej palców sączyła się krew, spływając do satynowej rękawiczki. – O coś się potknęłam i padając, musiałam strącić wazę.
– Proszę pokazać. – Marianne chciała obejrzeć zranienie.
Hrabina zasłoniła rękę i zaoponowała drżącym głosem:
– Nie ma potrzeby robić zamieszania. To tylko lekkie skaleczenie, nic więcej.
– Proszę jednak pozwolić, że je obejrzymy – nalegała pani Stevens, a na widok szerokiego rozcięcia zmarszczyła czoło. – Trzeba to natychmiast opatrzyć – zawyrokowała.
Lady Ellington skrzywiła się z bólu, a na jej czole pod linią przeplatanych siwizną jasnych włosów pojawiły się kropelki potu.
– Nic jej nie będzie? – Zaniepokojona Marianne zwróciła się do pani Stevens.
Jedna z jej koleżanek ze szkoły protestanckiej we Francji, gdzie Marianne spędziła kilka lat, podobnie się zraniła. W ranę wdało się zakażenie i nie minęły nawet dwa tygodnie, a pełna życia dziewczynka spoczęła na przykościelnym cmentarzu. Żadne z nieszczęść, które spotkały Marianne, nie równałoby się z utratą lady Ellington.
– Nie ma takiej obawy – zapewniła ją matczynym tonem pani Stevens. – Jednak ranę trzeba zeszyć. Przyprowadź mojego syna. Był medykiem podczas służby w marynarce. Zajmie się tym.
– Przecież nie było go na obiedzie – zauważyła Marianne.
– Przyszedł później i przypuszczalnie jest teraz w męskim gronie. Idź szybko. Ja zostanę tutaj.
Marianne podniosła się i wyszła z gabinetu, przybita niespodziewanym zranieniem hrabiny, do której zdążyła się przywiązać. Skręciła do hallu, ale zaraz się zatrzymała, straciwszy orientację. Kiedy po opuszczeniu salonu szła z obiema paniami do gabinetu, była zbyt poirytowana drwiącymi uwagami panny Cartwright, żeby zwracać uwagę na otoczenie.
„Gdzie się podziewa lokaj, kiedy jest potrzebny?” – miała nieuzasadnioną pretensję panna Cartwright.
Podczas obiadu i potem w salonie było ich pełno, pomyślała Marianne, ale teraz nie ma nawet jednej służącej, która ścierałaby kurze. Lady Ellington może utracić dużo krwi, zanim znajdę drogę do pozostałych gości, pomyślała zaniepokojona, ale zaraz pocieszyła się, że wszystko będzie dobrze. Muszę tylko odszukać pana Stevensa.
Poszła dalej i jej oczom ukazały się otwarte drzwi salonu. Odetchnęła z ulgą i pospieszyła w tę stronę, starając się nie biec. Nie chciała wyglądać na spanikowaną, zwłaszcza że lady Ellington liczyła na jej trzeźwość umysłu. Miała nadzieję, że mężczyźni nie zasiedzieli się w pokoju jadalnym. Stanąwszy w drzwiach salonu, ujrzała jedynie panie, które zgromadziły się przy stoliku do kart. Uniosły głowy. Ich twarze nie były ani trochę życzliwsze niż piętnaście minut wcześniej, kiedy opuszczała to pomieszczenie.
– Możemy w czymś pomóc, panno Domville? – spytała lady Cartwright, przeciągając samogłoski, jak gdyby uprzejmość przychodziła jej z największym trudem.
– Lady Ellington się zraniła i potrzebuje pomocy. Muszę znaleźć pana Stevensa – wyjaśniła Marianne.
– Sir Warrena – skorygowała z naciskiem panna Cartwright, ukazując krzywy przedni ząb, i dodała:- Wraz z innymi panami przebywa jeszcze w jadalni.
– Powiem lokajowi, żeby go poprosił. Ostatecznie to nie może być nic poważnego. – Lady Cartwright posłała ironiczny uśmieszek lady Astley i lady Preston, które siedziały obok niej przy stoliku.
– Nie, dziękuję, sama po niego pójdę. – Marianne skierowała się do jadalni, nie chcąc czekać, aż te wrogo do niej nastawione kobiety zdecydują, czy ważniejsze jest pokazanie Marianne, gdzie jej miejsce, czy udzielenie pomocy hrabinie wdowie.
Przyspieszyła kroku, potykając się lekko na zmarszczonym dywanie, ale szybko chwyciła równowagę. Przytłumionemu śmiechowi mężczyzn dochodzącemu zza podwójnych dębowych drzwi wtórował nerwowy szept pań dobiegający z otwartego salonu. Znieruchomiały zszokowane, kiedy pchnęła drzwi jadalni i weszła do środka.
Nie tylko one nie posiadały się ze zdziwienia. Przejęty lokaj natychmiast stanął przy Marianne, nieomal gubiąc perukę.
– Panienko, nie powinna tu pani wchodzić. – Przesuwał się w przód i cofał, chcąc zasłonić jej widok na wnętrze jadalni, jak gdyby w środku tańczyli wokół bufetu nadzy mężczyźni.
– Proszę się odsunąć, muszę się zobaczyć z sir Warrenem. – Marianne zręcznie ominęła zdenerwowanego lokaja i ruszyła w stronę stołu.
Mężczyźni byli tak spowici gęstym dymem papierosowym i oszołomieni winem, że nawet jej nie zauważyli.
– Powiadam ci, Warren, tej inwestycji nie możesz pominąć. – Rupert Hirst, szwagier sir Warrena, uderzył pięścią w stół.
Mówił mniej wyraźnie niż podczas obiadu, kiedy siedząc obok Marianne, nieprzerwanie perorował na temat planów importowania nowego gatunku tabaki z Karoliny Północnej. Prosił, żeby porozmawiała z markizem Falconbridge o zainwestowaniu w to przedsięwzięcie, jednocześnie wpatrując się w jej piersi. Obleśny typek. Pożądanie było wszystkim, czego Marianne mogła się spodziewać od większości mężczyzn. Dżentelmeni napływający do domu madame de Badeau chcieli od niej jedynie rozkoszy cielesnej, a kiedy im odmawiała, mieli dla niej tylko pogardę.
Dżentelmeni siedzący po obu stronach pana Hirsta skinęli głowami potakująco, z wyjątkiem lorda Cartwrighta, który opadł na wypolerowany stół i zachrapał obok pustego kieliszka po winie.
– Mógłbyś zbić fortunę – przekonywał pan Hirst.
– Rupert, ja już zbiłem fortunę, wydając powieści – powiedział mężczyzna, który musiał być sir Warrenem. Siedział zwrócony plecami do Marianne, niedbale trzymając w palcach kieliszek porto.
– Sir Warrenie – odezwała się Marianne.
Krzesła zaskrzypiały, a mężczyźni zakasłali i wymamrotali coś pod nosem, pospiesznie wstając. Nawet lord Cartwright podniósł się z pomocą lorda Astleya. Skierował zaczerwienione oczy na Marianne.
– Co pani tu, na litość boską, robi? – wybełkotał, chwiejąc się na nogach.
– Potrzebny mi jest sir Warren. To pilne – odparła Marianne.
– To ja. – Zwrócony do niej plecami mężczyzna odstawił kieliszek na stół i się odwrócił.
Marianne zebrała się w sobie, przygotowana na następne miażdżące spojrzenie, ale nic podobnego jej nie spotkało. Sir Warren popatrzył na nią ciemnozielonymi oczami i przez dłuższą chwilę ich nie odrywał. Marianne speszyła się do tego stopnia, że na moment zapomniała o pilnej sprawie, która ją tutaj przywiodła.
Sir Warren był wysoki – przewyższał wzrostem pozostałych panów. Miał szeroką klatkę piersiową, na której mogłaby złożyć głowę, jeśli lubiłaby się tulić do mężczyzn. Ręce były zakończone szerokimi dłońmi o szczupłych palcach, zabarwionych na delikatnie czarny kolor na czubkach. Długie nogi, wąskie biodra i płaski brzuch ukryty pod kamizelką dopełniały wizerunku bardzo przystojnego mężczyzny. Jasne włosy były nieco dłuższe, niż zwykłe nosili dżentelmeni, parę kosmyków opadało mu na czoło. Wyglądał elegancko, a zarazem dość swobodnie. Ubranie nie było tak starannie odprasowane i wymuskane jak u zgromadzonych w jadalni panów, a fular był związany luźno.
W odróżnieniu od innych mężczyzn, nie wbijał wzroku w pełne piersi Marianne, która starała się ukrywać je pod przodzikiem osłaniającym dekolt i wysoko zapiętym stanikiem sukni. Czekał cierpliwie na jej wyjaśnienia, podobnie jak zwykł to czynić pan Nichols, stary pastor w szkole we Francji, ilekroć przyłapał ją na niesubordynacji. Gdzie był ów mężczyzna w czasie obiadu? Gdyby to jego, a nie tego nudziarza Hirsta miała za towarzysza przy stole, mogłaby nawet delektować się przypaloną jagnięciną.
Pozostali dżentelmeni nie zachowywali się tak uprzejmie, omiatając Marianne lubieżnymi spojrzeniami pełnymi dezaprobaty.
– W czym mogę być pani pomocnym? – spytał sir Warren, przywołując ją do rzeczywistości.
– Musi pan natychmiast pójść ze mną. Lady Ellington poważnie się zraniła – odpowiedziała.
Wyciągnęła rękę, chcąc pociągnąć go za sobą do gabinetu, ale od razu ją opuściła. Nawet niewinne dotknięcie byłoby przez niego odebrane jako zachęta do flirtu, o którym nie myślała, a jedynie o jak najszybszym opatrzeniu rany hrabiny.
Uśmiech na twarzy sir Warrena zgasł niczym ostatni płomień liżący resztkę polan w kominku. Zerknął na pana Hirsta. Podobne spojrzenia – ostrożne i zatroskane – wymieniali państwo Smith podczas pierwszego miesiąca pobytu Marianne w ich domu, kiedy byli zmuszeni jej oznajmić, że madame de Badeau wciąż nie napisała.
Najwyraźniej sir Warren nie zamierza mi pomóc, pomyślała rozczarowana Marianne. Jak wszyscy inni szacowni dżentelmeni unika wszelkiego z nią kontaktu, pomny jej złej sławy. Co za małostkowość!
Już miała mu wykrzyczeć, że nie ma na tyle przyzwoitości, aby – jak na dobrze wychowanego osobnika przystało – pospieszyć z pomocą cierpiącej kobiecie, ale sir Warren odezwał się pierwszy.
– Już idę. Proszę prowadzić. – Skierował się do drzwi.
Marianne odetchnęła z ulgą.
– Co się stało? – spytał głosem tak niskim jak nuta A uderzona w klawisz fortepianu.
Marianne zacisnęła dłonie, zauważywszy surowe twarze kobiet obserwujących ich z salonu.
– Zraniła się odłamkiem porcelanowej wazy – odrzekła.
Sir Warren gwałtownie się zatrzymał, jakby postanowił zmienić decyzję.
– Pańska matka powiedziała, że może pan pomóc – dodała szybko Marianne, obawiając się, że zostawi ją na oczach kobiet.
– Tak, oczywiście. – Sir Warren przestał się wahać i ruszył dalej.
Kiedy mijali otwarte drzwi salonu, ucichły szepty pań skupionych wokół lady Cartwright, która z władczą miną popatrzyła na przechodzącą parę. Marianne już sobie wyobraziła, jakie plotki na temat jej skandalicznego zachowania zaczną krążyć w okolicy. Mogła się zatrzymać i wszystko wyjaśnić, ale nie było sensu tracić czasu. Niektóre damy może by zrozumiały i wybaczyły, ale pozostałe nie byłyby tak wielkoduszne, nawet gdyby prosiła o pomoc dla arcybiskupa Canterbury.
– To właśnie ten rodzaj niewłaściwego zachowania, jakiego można się spodziewać po kimś spokrewnionym z madame de Badeau – zauważyła lady Cartwright.
– Powinna się wstydzić – wysyczała lady Astley.
Marianne skrzywiła się, oczekując, że ich uwagi skłonią sir Warrena do zmiany decyzji. Ku jej zaskoczeniu, odwrócił się i podszedł prosto do pań skupionych przy stoliku karcianym.
– Lady Cartwright, może będzie pani tak uprzejma i każe przynieść do gabinetu zestaw do szycia, rolkę płótna, kilka ręczników i ocet winny – zwrócił się do pani domu. – Lady Ellington poważnie się zraniła, muszę ją opatrzyć.
– Naturalnie, majordomus zaraz przyniesie panu potrzebne rzeczy. – Lady Cartwright zmieniła wyraz swojej nadmiernie wydłużonej twarzy, kiedy wreszcie zdała sobie sprawę z powagi sytuacji.
Wstała, zgarnęła spódnicę i pospiesznie wyszła z salonu, zostawiając córkę i zaaferowane przyjaciółki.
– Idziemy? – Sir Warren zwrócił się do Marianne.
– Oczywiście – odparła Marianne.
Była zdumiona kategorycznym tonem, jakim przemówił do lady Cartwright. Żałowała, że nie ma takiej mocy, która pozwoliłaby jej zetrzeć jadowite uśmieszki z twarzy tych kobiet. Po czterech latach jej obecności w tej okolicy większość utytułowanych rodzin wciąż była przekonana, że Marianne jest tak samo zepsuta jak zmarła madame de Badeau. Nie dopuszczali do świadomości, że Marianne nie jest bezwstydną ladacznicą jak jej krewna.
– Czy lady Ellington jest silna fizycznie? – spytał sir Warren.
– Tak, i to bardzo – odrzekła.
– Jest pani pewna? Jeśli rana jest głęboka, będzie to miało istotne znaczenie dla jej dochodzenia do zdrowia.
– Jestem absolutnie pewna. Mieszkam u niej – powiedziała Marianne. – Jest moją opiekunką i przyjaciółką.
I bodaj jedyną osobą, która ją zaakceptowała po tym, jak wybuchł skandal z udziałem madame de Badeau. Wsparcie lady Ellington oraz postawa jej wpływowego bratanka i jego żony, markiza i markizy Falconbridge, uchroniły Marianne przed izolacją towarzyską.
Kiedy szli dalej korytarzem, obecność sir Warrena oddziaływała na Marianne niczym najsubtelniejsza sonata fortepianowa. Nigdy wcześniej nie była tak świadoma obecności mężczyzny, a w każdym razie takiego, który nie pożerał jej pożądliwym wzrokiem. Nie było w jego spojrzeniu niczego niestosownego, nawet wtedy, gdy pierwszy raz popatrzyła na jego twarz. Zastanawiało ją, dlaczego sir Warren tak silnie na nią oddziałuje i czy aby nie oznacza to skłonności do rozwiązłego zachowania, tkwiącej w niej głęboko i tylko czekającej na wydobycie. Bądź co bądź, madame de Badeau przez wiele lat zachowywała samokontrolę, dopóki myśl o utracie markiza Falconbridge nie doprowadziła jej niemal do obłędu. Jeśli i ona miała tego rodzaju inklinacje, to musi dać im odpór, tak jak opierała się wszelkim niegodziwościom ze strony madame de Badeau, i mieć pewność, że nigdy nią nie zawładną.
Wreszcie jej oczom ukazały się drzwi do gabinetu. Zapomniała natychmiast o sir Warrenie i skupiła całą uwagę na przyjaciółce.
– Zostań tutaj na wypadek, gdybyś był potrzebny – zwrócił się sir Warren do towarzyszącego im lokaja, który natychmiast zajął miejsce pod ścianą.
Marianne pierwsza podeszła do drzwi gabinetu, ale sir Warren delikatnie położył dłoń na jej ramieniu i odwrócił ku sobie. Zacisnęła dłoń w pięść, gotowa go uderzyć, co zwykła robić w stosunku do nachalnych mężczyzn u madame de Badeau, ale na widok jego przygnębionego wyrazu twarzy rozluźniła pięść.
– Panna? – spytał tonem tak delikatnym jak jego puls widoczny pod skórą skroni.
– Domville – przedstawiła się Marianne, przygotowując się na to, że skojarzy jej nazwisko i cofnie się z niechęcią. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
– Panno Domville, zrobię, co w mojej mocy dla lady Ellington, ale musi pani zrozumieć, że w razie zakażenia mam bardzo niewielkie możliwości działania.
– Mówi pan to, żeby mnie przestraszyć? Zapewniam pana, że jestem wystarczająco przerażona.
Gestem subtelnym i kojącym Warren przesunął kciukiem po jej ręce, uspokajając ją tak, jak o tym tyle razy marzyła w czasach dzieciństwa i wczesnej młodości. Cofnęła się, nauczona niedobrym doświadczeniem. Już przed laty przekonała się, że nie należy szukać pociechy u innych ani akceptować dotknięć mężczyzn. To najkrótsze drogi do rozczarowania. Po raz pierwszy z niezrozumiałej przyczyny zignorowała złe wspomnienia.
– Ależ nie. Jedynie nie chcę zwodzić pani umiejętnościami swoimi ani też innych wykonujących moją wcześniejszą profesję – wyjaśnił. – Jesteśmy bezradni wobec rzeczywistości, nie mówiąc już o chorobach, jakie nękają ludzi. Od czasu do czasu sytuacja nas przerasta, ale tej prawdy wielu medyków nie chce przyznać.
Wydawało się, że to raczej jego osobiste wyznanie aniżeli potrzeba umniejszenia własnych kompetencji zawodowych. Coś z jego lekarskiej przeszłości kazało mu to powiedzieć, uznała Marianne, gdy tymczasem większość medyków wymusiłaby na niej drogą i niczemu niesłużącą kurację. Czy chodziło o jakieś niepowodzenie w leczeniu czy może o śmierć pacjenta? Niezależnie od przyczyny, brzmiała w jego wyznaniu cicha prośba nie tyle o zrozumienie, co o wybaczenie. Marianne położyła rękę na jego dłoni, a on ścisnął jej palce. Mimo że zdawała sobie sprawę z niestosowności takiego gestu, wiedziała aż nadto dobrze, co znaczy ból, żeby móc pozwolić komuś cierpieć.
– Sir Warrenie – rzekła – lady Ellington jest dla mnie bardzo ważna. Uczyniła dla mnie więcej niż ktokolwiek inny i nigdy nie żądała w zamian niczego prócz przyjaźni. Zdaję sobie sprawę z niedostatków pańskiej profesji i doceniam pańską szczerość oraz gotowość przyjścia z pomocą. Cokolwiek się stanie, nie będę pana winić. Ja tylko proszę, żeby pan zrobił wszystko, co w pańskiej mocy.
Dłoń Warrena stała się chłodna, jak tylko puścił rękę panny Domville. Po plecach spływała mu strużka zimnego potu, przez co koszula kleiła mu się do ciała. Nienawidził tego uczucia – wiedział, że to lęk.
Kiedy wszedł do gabinetu, od podmuchu zamigotały płonące w kandelabrze świece. Z grymasem na twarzy, lady Ellington siedziała na podłodze, podparta poduszkami. Spod przesiąkniętej krwią chusteczki sączyły się czerwone smugi. Na podłodze widniały ciemniejsze ślady, a na spódnicy i dywanie czerwone plamy.
Warren zatrzymał się w progu, doznając uczucia déjà vu. Poczuł na języku dobrze mu znany słony smak stęchłej wody z beczki. Wziął głęboki oddech, zakasłał, ponieważ zapach palącego się drewna i prochu strzelniczego wypełnił mu nozdrza. Pani Stevens, jego matka, podniosła głowę, a w jej spojrzeniu prośba o wybaczenie mieszała się z troską o przyjaciółkę.
– Dzięki Bogu, że jesteś – powiedziała.
Warren podszedł bliżej, zmuszając nogi do stawiania kroków. Ostrożnie usunął na bok kawałki porcelany, żeby móc uklęknąć obok rannej i lepiej przyjrzeć się skaleczeniu.
– Jak się pani czuje, lady Ellington? – Starał się, żeby jego głos brzmiał serdecznie, ale słowa z trudem wychodziły mu ze ściśniętego gardła.
– Z całą pewnością bywało lepiej. – Hrabina posłała mu słaby uśmiech; lśniący na jej piersi brylantowy naszyjnik odbijał mdłe światło świec.
– Panno Domville, proszę przybliżyć świece. – Warren zwrócił się do Marianne.
Spódnica panny Domville załopotała, kiedy wzięła kandelabr stojący nieopodal drzwi i postawiła go na stole tuż nad głową lady Ellington. Warren przypomniał sobie, jak jego pomocnik trzymał nad nim świecę, podczas gdy wyjmował odłamki z szyi rannego marynarza. Niejeden żeglarz przeżył dzięki jego umiejętnościom, lecz niestety znacznie więcej, mimo jego starań, odeszło z tego świata.
Panna Domville uklękła obok. Cichy szelest jedwabiu i świeży kwiatowy zapach perfum przytłumiły zapamiętany z przeszłości odór palącego się ciała. – Bardzo mi przykro, ale rana jest głęboka i będzie wymagała zeszycia. – Warren zwrócił się do lady Ellington.
– To będzie bolało, prawda? – spytała, a jej twarz stała się niemal przezroczysta.
– Tak, ale to konieczne dla zahamowania krwawienia – odrzekł Warren.
– Proszę się nie martwić, lady Ellington, mogło być gorzej. – Panna Domville starała się dodać otuchy przyjaciółce.
Obawa, którą sir Warren słyszał w jej głosie, kiedy ostrzegł ją, by nie pokładała zbyt dużej wiary w medyków, został zamaskowany uspokajającymi słowami.
– Masz rację, moja droga – zgodziła się hrabina. – Jak zawsze i dziś wieczór nie wolno nam się poddawać, prawda? – Poklepała Marianne po kolanie.
– Sir Warrenie, przyniosłam rzeczy, o które pan prosił. – Dobiegł ich głos lady Cartwright. – Stanąwszy w drzwiach, zszokowana zasłoniła dłonią usta.
Warren nie orientował się, czy sprawił to widok zranionej hrabiny, czy poplamionego krwią dywanu. Podejrzewał to drugie, kiedy brał od niej pudełko z przyborami do szycia i buteleczkę octu winnego.
– Proszę natychmiast się odsunąć, panno Domville. – Lady Cartwright zrobiła wymowny ruch ręką. – Młoda dama nie powinna być tak blisko medyka. To nie wypada, a w dodatku przeszkadza sir Warrenowi.
– Nic podobnego, potrzebuję pomocy panny Domville, a jej przyjaciółka wsparcia – zaoponował Warren.
Wziął igłę i zaczął nawlekać jedwabną nić. Robił to zręcznie i pewnie, mimo że czuł drżenie przenikające ciało. Był zdecydowany dokończyć dzieła, zanim opadnie z sił i okaże się bezradny. Wziął głęboki oddech, wdychając słodki zapach panny Domville. Uspokajał go bardziej niż laudanum czy kieliszek rumu. Kiedy nawlókł nitkę, podał jej igłę.
– Proszę potrzymać – powiedział.
Ich palce się zetknęły i w tym momencie Marianne gwałtownie cofnęła rękę, jakby się sparzyła. Warren wziął buteleczkę z octem, spryskał czystą chusteczkę i przyłożył ją do rany. Twarz lady Ellington wykrzywił grymas bólu.
– Mógł mnie pan ostrzec – żachnęła się, ale w jej głosie nie było pretensji.
– Gdybym to zrobił, bolałoby bardziej – zauważył z uśmiechem sir Warren. Odłożył chusteczkę i ocet na bok, po czym wziął igłę od panny Domville. Tym razem zrobił to ostrożnie, tak by jej nie dotknąć. – Proszę przyłożyć palce do brzegów rozciętej skóry i ścisnąć je – polecił.
Bez wahania, o nic nie pytając, Marianne wykonała zadanie. Spomiędzy jej smukłych palców spłynęła strużka krwi, ale ani się nie wzdrygnęła, ani nie zbladła. Warren podziwiał jej hart ducha. Większość młodych panien, będąc na jej miejscu, już by się wycofała. Wziął się w garść i przystąpił do zszywania rany, aby nie okazać się gorszym od swojej dzielnej pomagierki.
Przy każdym ukłuciu igły lady Ellington wydawała z siebie cichy jęk, ale ani nie krzyczała, ani się nie poruszyła. Warren pracował szybko, nie chcąc sprawić jej więcej bólu, niż to było konieczne. Nad jego ramieniem od czasu do czasu rozlegał się szept, utrudniając mu koncentrację. Na korzyść lady Cartwright trzeba było jednak zapisać to, że powstrzymała wścibskie towarzyszki, które szybko nadciągnęły za nią, przed wtargnięciem do gabinetu. Źle świadczyło o niej natomiast, iż nie sprzeciwiła się drwinom adresowanym do panny Domville.
– Zniszczy sobie suknię – szydziła lady Preston.
– Zachowuje się jak markietanka – wtórowała jej panna Cartwright.
Warren zrobił ostatni ścieg, zakończył nitkę supełkiem i odciął ją od igły.
– Postąpiła pani jak prawdziwa asystentka chirurga, panno Domville – zwrócił się z uznaniem do Marianne. – Ma pani silne nerwy.
W odpowiedzi zmarszczyła czoło i spojrzała ponad jego głową w stronę drzwi.
– Nie każdy by się z panem zgodził – zauważyła.
– Proszę je ignorować. – Podał jej czysty ręcznik, chcąc jak najprędzej zobaczyć jej smukłe palce bez krwawych plam.
– Całymi dniami to robię – odrzekła.
Warren zastanawiał się, z jakiego powodu towarzystwo zwróciło się przeciwko pannie Domville. Może to zazdrość? – pomyślał, bo nie ulegało wątpliwości, że jest zjawiskowo piękna, kształtna niczym grecka bogini. Kiedy wytarła palce, wręczyła mu poplamiony ręcznik, wyraźnie starając się nie dotknąć Warrena, po czym poprawiła koronkowy przodzik sukni przykrywający dekolt. Muśnięcie palcami piersi było wabiące i skromne zarazem. Warren zapomniał o poplamionych rękach, obserwując, jak urodziwa pomocnica wpina szpilkę w złociste włosy z lekko bursztynowym odcieniem. Były zwinięte w małe pukle, ściągnięte razem z tyłu głowy, co podkreślało zarys karku i zdobiące go małe loczki. Gdyby wiedział, że ta piękna kobieta znajduje się w salonie, od razu po posiłku opuściłby jadalnię.
– Powinieneś chyba zabandażować ranę – przypomniała synowi pani Stevens, przerywając mu podziwianie panny Domville.
– Oczywiście. – Warren wziął rolkę płótna i obwiązał ranę. – Lady Ellington, wszystko jest już w porządku – oświadczył.
– I pomyśleć, że cały ten kłopot wynikł dlatego, że się potknęłam – powiedziała z westchnieniem hrabina.
– Żaden kłopot – uspokoił ją sir Warren. – Cieszę się, że mnie pani wezwała.
Dotknął lekko ramienia lady Ellington i posłał jej uśmiech, w nadziei że zatuszuje on kłamstwo. Tak się nie stało. Matka zorientowawszy się w sytuacji, rzuciła mu przepraszające spojrzenie, ale on je zignorował. Dawne lęki, które powróciły w najmniej odpowiednim momencie, upokorzyły go wystarczająco, nawet jeśli nikt tego nie zauważył.
– A teraz pomożemy pani usiąść na sofie, żeby mogła pani wypocząć – dodał.
Gdy lady Ellington znalazła się w wygodnej pozycji na sofie, przerwała się niewidoczna tama powstrzymująca wścibskie panie. Napłynęły do pokoju, otaczając hrabinę wdowę zwojami jedwabiu i szczebiotem. Warren wycofał się z gabinetu i z zaskoczeniem stwierdził, że panna Domville mu towarzyszy.
– Czy naprawdę nic jej nie będzie? – spytała z nutą lęku w głosie. Nie była pierwszą osobą, która szukała u niego takiego potwierdzenia.
– Do rany nie dostało się nic, co by ją mogło zanieczyścić i zaognić, więc biorąc pod uwagę dobre zdrowie hrabiny, myślę, że szybko do siebie dojdzie. – Tylko tyle mógł w tej chwili powiedzieć.
Na dziewczęcych policzkach Marianne bladość ustąpiła miejsca delikatnym rumieńcom, świadczącym o tym, iż doznała ulgi. Warren przypomniał sobie, jak wrócił z kolejnego rejsu do Portsmouth, zrezygnował ze służby oficerskiej i poczuł, że zrzucił z siebie wielki ciężar. Wtedy poprzysiągł sobie, że już nigdy jego noga nie postanie na pokładzie żadnego okrętu marynarki wojennej i Bóg świadkiem, że dotrzymał słowa.
– Napiszę ścisłe instrukcje, jak właściwie opatrywać ranę, i dam receptę na laudanum, które złagodzi ból – powiedział.
Podszedł do sekretarzyka i napięcie, jakie czuł, zajmując się po raz pierwszy od śmierci siostry przed rokiem osobą potrzebującą pomocy medycznej, nieco zelżało. Wysunął krzesło, które zazgrzytało na drewnianej podłodze, poirytowany, że zwykłe rozcięcie wydobyło z ukrycia wiele okrutnych wspomnień. Na prośbę panny Domville, lękającej się o zranioną przyjaciółkę, zareagował równie silnie jak wtedy, gdy matka zwróciła się do niego o pomoc, kiedy rodziła jego siostra Leticia.
Usiadł przy sekretarzyku i wziął kartkę papieru ze stosu leżącego na blacie. Czubki palców wciąż miał powalane krwią. Zacisnął pięść, marząc o wodzie i mydle. Podniósł głowę, chcąc wyjść z pokoju, żeby się umyć, i jego wzrok spoczął na pannie Domville. Patrzyła na jego zaciśnięte dłonie, po czym przeniosła wzrok na twarz. Była w nim ta sama siła, która pozwalała jej wspierać lady Ellington, zanim on zajął się raną.
Chwycił pióro i drżącymi palcami zaczął pisać instrukcję mieszania laudanum i alkoholu. Odsunął od siebie prześladujące go wspomnienia ciasnej kajuty poniżej linii wody i skupił uwagę na proporcjach, pilnując, żeby nie podać błędnego dawkowania i nie pozostawić biednej panny Domville z poczuciem winy, że na dobre uśmierzyła ból przyjaciółki.
– Na Boga, ależ tu zimno – rozległ się nagle głos lady Astley i w tym momencie pogrzebacz uderzył o ruszt kominka.
Warren wzdrygnął się i kropla atramentu rozlała się na papierze. Zgrzyt prętów ponownie przywołał wspomnienia z dawnych lat.
– Szanowne panie, myślę, że lady Ellington powinna zostać sama, żeby wypocząć przed odjazdem. – Stanowczy ton głosu panny Domville uciszył rozmowy.
Warren nie krył zdziwienia, że młoda dama potrafiła zachować opanowanie wobec tak wielu wrogich jej spojrzeń. Przypominała mu zaprawionego w boju marynarza, obserwującego nadchodzącą bitwę, podczas gdy rekruci pocili się ze strachu.
– Nie sądzę, że powinnaś instruować nas w kwestii zachowania – zauważyła nieprzychylnie lady Cartwright. – Nie starczyło ci przyzwoitości, by nam powiedzieć, co się stało, tylko wpadłaś między mężczyzn, pozostawiając nas w nieświadomości.
– Sprawa była pilna, nie było czasu na uprzejmości – zauważyła stanowczo Marianne, choć wargi jej drżały.
– Panna Domville zrobiła, co należało. Dobrze, że mnie wezwała – włączył się Warren. – Ma rację. Lady Ellington potrzebuje spokoju i wypoczynku. Lady Cartwright, zechce pani posłać po powóz? A ty, matko, będziesz mogła towarzyszyć lady Ellington i pannie Domville w drodze do domu? Wyślę po ciebie mój powóz.
– Naturalnie. – Pani Stevens wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z hrabiną.
– Wezwę powóz – oświadczyła Lady Cartwright, nie posiadając się z oburzenia. – Nie będziemy dłużej zatrzymywać lady Ellington ani jej podopiecznej. – Rzuciła nienawistne spojrzenie pannie Domville i opuściła gabinet.
Marianne odetchnęła z ulgą. Warren rozumiał jej stan ducha. Wyglądało na to, że prowadziła aż za dużo podobnych bitew, ale musiała nadal walczyć. On na pokładzie okrętu oczekiwał zbliżających się jednostek nieprzyjaciela z taką samą pełną rezygnacji akceptacją. Nie mogąc znieść dłużej panującego wokół jazgotu, skończył pisać instrukcję i wyszedł z gabinetu. Znalazłszy się w hallu, potarł mocno zaplamioną dłoń chusteczką. Rozsmarował tylko w ten sposób czerwony ślad. Po raz kolejny wróciły wspomnienia. Na okręcie nigdy nie było wystarczająco dużo wiader z wodą morską, żeby móc usunąć brud spod paznokci. Zacisnął powieki. Tu nic takiego się nie dzieje. Tamte dni minęły bezpowrotnie.
Wojna z Napoleonem dobiegła końca, on wystąpił z wojska. Nie był już porucznikiem Stevensem, medykiem pokładowym na „Bastionie”, okręcie Jej Królewskiej Mości. Jest sir Warrenem Stevensem, właścicielem Priorton Abbey i znanym oraz cenionym pisarzem, który nawiasem mówiąc, ma problem z przystąpieniem do pisania następnej powieści. Zaczął mocniej trzeć dłoń, aż czerwona plama zbladła.
– Sir Warrenie, dobrze się pan czuje?
Zbliżała się do niego panna Domville, w ruchu jedwabna spódnica uwydatniała długie i smukłe nogi. Stanik sukni podkreślał wysoko sklepione piersi, płaski brzuch i zarys bioder. Zatrzymała się przed nim, miała oczy tak czyste i pełne zrozumienia jak wtedy, gdy wymieniali spojrzenia.
Warren poczuł się upokorzony. Nie powinien pozwolić, by gnębiły go wspomnienia. Ściągnął łopatki i wyprostował barki, obdarowując pannę Domville takim samym gładkim uśmiechem, jaki posyłał czytelnikom, podpisując swoje książki.
– Dobrze, a czemuż by nie? – odparł, wzruszając ramionami.
– Nie wiem. Wydaje się pan zatroskany.
Panna Domville wpatrywała się w niego uważnie, jak to miała w zwyczaju jego siostra Leticia, przechylając na bok głowę, z kasztanowymi loczkami muskającymi jej gładkie policzki. Wydawały się matowe w porównaniu z czołem pokrytym potem i orzechowymi oczami, z których uciekało życie. Poczucie beznadziejności uderzyło go niczym dźgnięcie w trzewia.
– Nic mi nie jest.
Podał pannie Domville zmiętą i wilgotną od potu kartkę, wstydząc się ataku słabości. Już dawno wspomnienia z okresu pracy na morzu nie przytłoczyły go tak jak dziś. Myślał, że przez dziesięć lat, które minęły od czasu opuszczenia armii, zdołał je przezwyciężyć, ale najwyraźniej się mylił.
– Proszę ściśle przestrzegać zaleceń, w przeciwnym razie może pani zrobić więcej szkody niż pożytku.
– Będę, i dziękuję raz jeszcze za pomoc. – Panna Domville rozprostowała kartkę i wygładziła ją. Rzuciła okiem w kierunku podekscytowanych kobiet. – Za wszystko – dodała.
– Przynajmniej tyle mogłem zrobić. A teraz, proszę wybaczyć.
Odwrócił się i odszedł, nie zważając na wyraz zakłopotania widoczny na twarzy urodziwej panny. Prawdę mówiąc, po prostu uciekł zarówno od niej, jak i tego całego rozgardiaszu. Żałował nagłego odejścia, ale był już i tak wystarczająco zakłopotany. Opanował pokusę, by zatrzymać wzrok na słodkim uśmiechu i żywych niebieskich oczach panny Domville, świadomy, że aby uspokoić demony, które nawiedziły go tego wieczoru, potrzebuje samotności domowego zacisza i zagłębienia się w pisaniu.