- W empik go
Koncert w Krynicy - ebook
Koncert w Krynicy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 164 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z tym frazesem trochę wyszukanym na ustach, stał przede mną, w skromnej ciupce, w której w roku 1866 mieściłem się w Krynicy – unikając nieprzyjemnych odwiedzin pruskich w Dreźnie – człowieczek niewielkiego wzrostu, fizjognomii ożywionej, blady, ogolony, ale przed trzema dniami, z włosami niepewnego koloru rozrzuconymi fantastycznie dokoła twarzy zmizerowanej, z oczyma, których wyraz trochę obłąkanego przypominał. Ubranie jego było najosobliwszą mieszaniną ubóstwa i elegancji. Na kołnierzu od bardzo zbrukanej koszuli zawiązana była niedbale, rażąco niebieska chusteczka, ręce nie myte, ozdobione były dwoma dużymi pierścieniami, paltocik z kieszeniami powypychanymi, pomięty, zszarzały, leżał na nim obwisło, a reszta ubrania spod niego wyglądająca, niegdyś stalowego koloru, dziś i rozmiarami, i barwą wiele zostawiała do życzenia. Buty na ostatek, może niegdyś lakierowane, popękane, wykoszlawione, kazały powątpiewać, czy pod nimi znajdowały się podeszwy. W ręku trzymał cylinder zrudziały i chustkę fularową ogromną, której czerwoność nie mogła już skryć brudu.
Pomimo tej powierzchowności, obudzającej litość, i powątpiewanie o człowieku, minę miał jak najwyśmienitszą, uśmiech na bladych ustach, wiele ognia w wejrzeniu i ruchy śmiałe, a niemal poufałe. Było w nim coś wędrownego, biednego artysty, półwariata, a lekki zapach kminu i atmosfera wódczana – mówiły, że świeżo gdzieś pokrzepić się musiał.
– Czymże panu mogę służyć? – rzekłem trochę sucho.
– Pozwoli pan dobrodziej naprzód, że się wytłumaczę – przerwał żywo – nie chciałbym być posądzonym o jakieś natręctwo nikczemne.
Tu pochwyciwszy za blisko stojące krzesełko, przysunął je sobie, siadł na nim, kapelusz na ziemi, pod opieką szeroko rozsuniętych nóg, ustawił, starł pot fularem, chrząknął i mówić zaczął:
– Nie wiem, czy panu dobrodziejowi znajome jest imię moje, chociaż ma ono pewien rozgłos w świecie: Mikołaj Dereczko.
Widząc, że w milczeniu chłodnym słucham, sięgnął do kieszeni paltota, dobył z niego plik mocno zatłuszczonych papierków i zabierał się poświadczyć nimi, gdy ruchem ręki wstrzymałem go – i archiwum to podróżne nazad wpuszczone zostało do kieszeni.
– Tak. Mikołaj Dereczko – dodał z westchnieniem – to dosyć powiedzieć. Wirtuoz na gitarze i skrzypcach, uczeń Ernsta. Tak jest.
Uśmiechnął się dumnie.
– Ofiara przeciwnych losów, które się na niego spiknęły. Oprócz tego swego czasu poeta liryczny i dramatyczny. „Rozmaitości Lwowskie” drukowały niektóre moje utwory. Napisałem poemat Obrona Olsztyna, dwadzieścia cztery pieśni, dotąd nie wydanych. Nieszczęściem zastawić go musiałem u Igla. Potomność go ocenić potrafi, nie obecnie! Nie! Smak dziś jest zepsuty i świat ostygły. Tak, czcigodny panie, ofiara losu.
Tu parę razy powtórzona czkawka przerwała mu potok wyrazów, które jak lawa gorąco z ust mu płynęły.
Chciałem zapytaniem przerwać mu – aby rozmowę zwrócić do właściwego kierunku, nie mogąc znieść zapachu kminu ani anyżu, lecz pan Mikołaj Dereczko prosił o cierpliwość. Potarł czoło i włosy.
– W tym nieszczęśliwym kraju, który się na niczym nie zna, a o wszystkim chce wyrokować – rzekł z westchnieniem – potrzeba koniecznie przybyć z patentem z zagranicy, aby zostać uznanym, a w dodatku mieć palto eleganckie i nie wyglądać jak ja… negliżowo. Naprzód słuchać nie raczą, a potem złego od dobrego, miernego od genialnego, nie mogą rozeznać, takich skromnych męczenników geniuszu jak ja wprost za drzwi wypychają. Bo, że mam geniusz, to nie ulega wątpliwości, czuję go w piersiach moich, pod tym czołem. Ale z losem walczyć!…
Przerwałem mu nieśmiało: