Kongo w Polsce. Włóczęgi z Josephem Conradem - ebook
Kongo w Polsce. Włóczęgi z Josephem Conradem - ebook
Nie trzeba wyruszyć do Konga, żeby odnaleźć własne „Jądro ciemności”.
Ta opowieść zaczyna się od zagadki. Dlaczego pisarz Max Cegielski omijał łukiem żydowski cmentarz w Ustrzykach? Dlaczego tak długo nie dostrzegał jego obecności?
Żeby odpowiedzieć na to bardzo osobiste, jak się okaże, pytanie, autor wyrusza w niespieszną wędrówkę, która wiedzie przez bieszczadzką Atlantydę, przez Żuławy, Brukselę i Auschwitz. Z „Jądrem ciemności” Conrada jako swoistym przewodnikiem tropi historie mniejszości wymazanych z naszej zbiorowej pamięci, z pomocą lektur i własnych odkryć rekonstruuje przebieg ich małych i wielkich zagład.
Ale szuka również odciśniętych w przemysłowej historii Bieszczadów śladów własnej rodzinnej tożsamości. Opowiada o swoich przodkach, naftowych magnatach na miarę Galicji, a nie Teksasu. Konfrontuje się przy tym boleśnie z rodzinną historią i tym, co zostało w niej przeoczone, skłamane i wyparte.
Ta wielowarstwowa opowieść nie służy jednak oskarżeniu. „Kongo w Polsce” jest raczej medytacją w drodze o niejednoznacznościach historii, paradoksach pamięci i o tym, jak i do czego może nam się jeszcze przydać wielka literatura.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-4369-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piotra Cegielskiego
ROZDZIAŁ 1
NA KIRKUT
— czyli pustka —
Kiedy byłem małym chłopczykiem, miałem namiętność do map. Najbardziej pasjonowały mnie małe i niepewne w swym statusie państewka – jak Luksemburg. A nawet bardziej frapujący Lichtenstein i Andora, albo Ceuta i Melilla, hiszpańskie eksklawy, autonomiczne „jednostki administracyjne” jak Gibraltar. Na kolejnych stronach atlasu geograficznego należące do tego kraju karaibskie Wyspy Dziewicze czy Martynika – „departament zamorski” Francji, Curaçao, „terytorium zależne” Holandii. Dziwiły mnie te okruchy Europy w Afryce, na Karaibach i w Azji, gdzie portugalskie Makau dopiero w 1987 roku zostało „specjalnym regionem administracyjnym” Chin, a brytyjski Hongkong dziesięć lat później.
Byłem małym specjalistą od stolic państw i terytoriów, godzinami notowałem je w zeszycie. Wpatrywałem się w linie granic na mapach, biegnące gdzieniegdzie zaskakująco prosto, jak od linijki, w innych miejscach równie tajemniczo wijące się przerywanymi kreskami tworzącymi skomplikowane esy-floresy. Nie do końca zdawałem sobie sprawę, że każda z tych linii oddziela od siebie żywych, konkretnych ludzi, którzy do jej przekroczenia potrzebują pieniędzy i dokumentów. Fascynowała mnie sama plastyczność kolejnych stron atlasu i ogrom planety, jej różnorodność. Zestawianie planów gospodarczych z fizycznymi: proste, czarne znaki wydobycia węgla i ropy oraz zieleń plam lasów tropikalnych.
Nie wiedziałem, że pod postacią Ceuty czy Makau wpadają mi w oko odpady po imperiach kolonialnych. Skrawki lądu jak drobne kawałki szkła, fragmenty i odpryski stłuczonego lustra. Nie zamieniały mnie w lód, tylko zaraziły na zawsze chęcią podróżowania. Kiedy moja mama wsadziła mnie do pociągu w Warszawie, a tata odebrał w Berlinie Zachodnim, miałem dwanaście lat i wciąż stał mur oddzielający Wschód od Zachodu. Na ostatniej stacji NRD zobaczyłem żołnierzy w długich skórzanych płaszczach, z wilczurami rzucającymi się na smyczach, którzy wyglądali jak naziści z filmów o drugiej wojnie światowej. Dopiero wtedy zrozumiałem, że granice z atlasu są tak okrutnie konkretne i fizyczne, że nie każdy może je przekroczyć. Może dlatego, sfrustrowany powrotem do PRL-u, uciekałem od rzeczywistości, rysując w bloku z wielkiej płyty całkowicie fantastyczne mapy. Był tam „Archipelag Durufu”, a obok „Pomorin” z zaznaczonymi wysepkami „Popo” oraz „Pipi” i „Papa”. Czerwonym flamastrem naniosłem „domniemane tereny podziemnego kraju” znanego tylko obywatelom „Państwa Mędrców” (na pewno nie czytałem wtedy Platona, choć brzmi to jak Atlantyda). Na czarno mroki szańców „Morgoth” – w moich kulfonach od razu widać wpływ Tolkiena, ale także wcześniejszych lektur, książek Jules’a Verne’a.
„Otóż, kiedy byłem małym chłopczykiem, miałem namiętność do map. Wpatrywałem się godzinami w Południową Amerykę i Afrykę lub Australię, pogrążając się we wspaniałościach odkrywczych podróży” . Kiedy po latach przeczytałem to zdanie wypowiedziane przez Charliego Marlowa, poczułem, że odkryłem zaginionego brata, wręcz literackiego sobowtóra. Pomyślałem, że na pewno rysował swoje mapy, może nie tylko te realne? Nie sprawiał wrażenia groźnego doppelgängera, tylko starszego, doświadczonego przyjaciela, który przeniknął już dręczące mnie sprawy i teraz może przeprowadzić jako przewodnik przez kolejne granice. Nie tylko te oznaczone na mapach, nie tylko jako przemytnik w geograficznych wielu wymiarach.
Nie sądzę, żebym czytał Jądro ciemności, w jedynym wówczas dostępnym tłumaczeniu Anieli Zagórskiej, jako obowiązkową lekturę szkolną. Książka była na ministerialnej liście do 2017 roku, kiedy PiS uznało, że to niebezpieczne arcydzieło. W trzeciej czy czwartej klasie liceum, kiedy nauczyciele mogli ode mnie wymagać znajomości przygód kapitana Marlowa w Afryce, już rzadko bywałem w szkole. Sądzę, że poznałem tekst Josepha Conrada wcześniej lub później, z własnej, nieprzymuszonej woli, dzięki czemu mogłem zafascynować się opowieścią o poszukiwaniu agenta kompanii handlowej – Kurtza w głębi dżungli. Może zajrzałem do książki z powodu Czasu apokalipsy i od początku interesowała mnie wieloznaczność tej historii?
Nie pamiętam pierwszych kontaktów z Jądrem ciemności i właśnie dlatego chciałbym je sobie przypomnieć. Kiedy grubo po czterdziestce wróciłem na studia, trafiłem na zajęcia close reading, na których musiałem prowadzić „dziennik lektury” wybranej książki. Dlaczego zdecydowałem się na niebezpieczny tekst Conrada? Czułem, że nadal do końca nie rozumiem jego sensu, relacji między kapitanem małego parowczyka szukającego drogi a złowrogim – choć przecież przyciągającym jak magnes – agentem kompanii kolonialnej, Kurtzem.
Kraje, do których zagnała mnie chęć sprawdzenia, co kryje się pod tajemniczymi nazwami i znaczkami na mapach, wcale nie pokrywały się dokładnie z trasami Conrada. Nie dlatego skrupulatnie wynotowywałem i komentowałem kolejne fragmenty na studiach. Owszem, napotkałem ślady pisarza w Indiach i Singapurze, ale wiedziałem, że biografia oraz najważniejsza książka Conrada wcale nie są dla mnie bezpośrednimi przewodnikami. Nie chodzi o same miejsca, lecz raczej o ukryte sensy, które przeczuwałem. Miałem więc już swój poradnik podróży, ale nie wiedziałem, do czego ma posłużyć. Aż trafiłem na kirkut pod Ustrzykami.
° ° °
Człapię po zalesionych stokach Gromadzynia, śnieg sypie mi prosto w oczy. Włażę na sześćset pięćdziesiąt cztery metry nad poziom morza, co nie jest warte wzmianki w annałach górskich wspinaczek, ale do pozbierania rozpierzchniętych myśli nie potrzebuję najwyższych szczytów w Karakorum. Wystarczy mi niepozorny wierzchołek na skraju Ustrzyk Dolnych. Każdy ma własne Czogori.
Pokrzykiwania narciarzy ze stoku i szum muzyki giną powoli między drzewami, a im jest ciszej, tym bardziej przejaśnia mi się w głowie. Wyrównuję oddech i po płaskiej grani dochodzę do słupa z tabliczkami wyznaczającymi kierunki szlaków nowej i starej turystyki. Część tras jeszcze w głębokim PRL-u wyznaczyli członkowie i członkinie Polskiego Towarzystwa Krajoznawczo-Turystycznego, myślę o nich z wdzięcznością. Nowe powstały – o czym świadczą stosowne adnotacje – dzięki pieniądzom z projektów unijnych, ogólnokrajowym grantom, planom wojewódzkim lub inicjatywom gminnym. W asamblażu tabliczek, strzałek i mapek odszyfrowuję trasę śladami Bojków, greckokatolickiej architektury sakralnej, przemysłu naftowego albo szlak cudów natury w fabryce drzew pod władzą Lasów Państwowych. Kręci mi się w głowie od nadmiaru możliwości, z trudem skupiam uwagę na dwóch trasach. W dwadzieścia minut ścieżką w prawo i w dół mogę dotrzeć do czarnej jak relikt starożytności cerkwi w Równi. W trzydzieści minut drogą w lewo zejdę do Ustrzyk.
Nie chcę iść do miasta, które poniżej Gromadzynia śmierdzi smogiem. Mimo to decyduję, że ślizgając się po lodzie i chwytając się drzew, aby złapać równowagę, pójdę z pielgrzymką do ustrzyckiego kirkutu. Byłem już wielokrotnie na rozstaju u szczytu górki, sfotografowałem dla pamięci ogólny schemat „atrakcji turystycznych”, ale wyparłem fakt, że w pobliżu leży żydowski cmentarz. Czy pijany możliwościami nie zauważyłem wcześniej symbolu gwiazdy Dawida? A może tylko przed sobą udawałem, że go nie widzę?
Usprawiedliwiam się, że mapy są tylko dwuwymiarowe, ich „legendy” zrównują długie i skomplikowane historie, mieszają najdawniejsze z najnowszym. Wciąż stojąca cerkiew staje się tak samo ważnym punktem jak ostatnie macewy żydowskiego cmentarza. Jednak przeoczenia ustrzyckiego kirkutu nie mogę zwalić na grafiki map. Nie bez przyczyny omijałem miejsce, które miałem wielokrotnie przed nosem. Parę lat wcześniej mógłbym się wykpić, że wzorem jest dla mnie deklaracja Oskara Dawickiego: Nigdy nie zrobiłem pracy o Holokauście. Artysta z antypodów „medialnie chwytliwej i łatwo definiowalnej sztuki karmiącej się wielkimi tematami” mówi, że „artysta nie ma żadnych obowiązków i nie musi poruszać żadnego tematu, jeśli nie chce”.
Próbuję zrozumieć autora i siebie, ale zagapiłem się w telefon i zjeżdżam parę metrów w dół po oblodzonej ścieżce. Czytam dalej, że inspiracją dla Dawickiego była rozmowa z innym artystą, Zbigniewem Liberą, „na temat miałkiej i żenująco złej sztuki holokaustowej”. Czy chodziło im o koniunkturalność zajmowania się Zagładą dziś, we współczesnej i nadal antysemickiej Polsce? Zarówno artyści wizualni, jak i pisarze chcąc nie chcąc funkcjonują pośród elit, załamujących z wyższością ręce nad „ciemnogrodem” oraz historycznymi korzeniami nacjonalizmu, ksenofobii i rasizmu. Dlatego jako twórca często czuję się przymuszany przez opinię publiczną do podejmowania obowiązkowych tematów, tak jak pokolenie naszych dziadków w epoce socrealizmu realizuje odgórnie narzucone wątki ideologiczne. Przymus mnie drażni, więc z czystej przekory, jak Oskar, staję okoniem. Wywijam się jak mogę od obowiązków – choć liberalnych, to zalatujących prawicowymi powinnościami wobec narodu. Trawestując historyczne cytaty: jestem artystą, więc obowiązki mam tylko artystyczne.
Mało brakowało, a skręciłbym kostkę na wyjątkowo oblodzonej pochyłości trasy, więc przysiadam na papierosa. Nie spieszę się, nie jestem narciarzem na zawodach ani nie biorę udziału w rajdzie trekkingowym. Nasuwam kaptur, chowam pod nim tytoń i biorę niezdrowego macha na pohybel sportsmenom i na cześć Dawickiego. Ma on swoją drogą mocne alibi do trzymania się z daleka od wielkich narracji obowiązujących zarówno na lewicy, jak i prawicy. Autor Nigdy nie zrobiłem pracy o Holokauście wywodzi się z mniejszościowej „grupy etnograficznej” Kociewiaków, liczącej oficjalnie trzy tysiące osób, często i niesłusznie mylonej z Kaszubami. Ci ostatni, zgodnie z przepisami, mają prawo używać dwujęzycznych tablic z nazwami miejscowości w gminach, gdzie co najmniej dwadzieścia procent ludności deklaruje czynną znajomość języka kaszubskiego. Kociewiakom, ale też Ślązakom odmawia się prawa do takiej odrębności. Nie są uznawani za „mniejszość etniczną” i tylko w Niederschlesien oraz Oppelner Schlesien – na Dolnym Śląsku i Śląsku Opolskim – niektóre tablice z nazwami miejscowości wypisane są po polsku i niemiecku. Wciąż jednak nie po śląsku, choć w ostatnim spisie powszechnym tę narodowość zadeklarowało prawie sześćset tysięcy osób. Gdybym był w mieście, napisałbym na murze Wolny Śląsk oraz Free Kociewie, tak jak za młodu malowałem Punks not dead. Na mijanych drzewach dostrzegam zresztą kolorowe plamy sprayu, którym leśnicy oznaczyli swój teren, ale nie zamierzam na razie rozszyfrowywać ich znaczeń.
Chowam kiepa do plastikowej folii z paczki i leząc trochę w dół, trochę w górę na kirkut, pomyślałem (być może popadając już w pewien obłęd i rozmawiając sam ze sobą), że nieuznawanie odrębności etnicznej Ślązaków jest jednym z zewnętrznych kręgów polskiego piekła. Jeszcze głębiej w ukryciu tkwi historia Bojków i Łemków – ludności pochodzenia ukraińskiego.
„My byliśmy po prostu Łemki. Ludzie stąd, rożne od Ukraińców, choć, zdaje mi się, że my Ukraińcy, bo tak z nami zrobiono jak z nimi, za to inne od Ruskich, ale co się będę mądrzyć” – mówi jeden z bohaterów książki Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła”. Jeśli mimo różnic wrzucę tych ludzi do jednego worka statystyki i policzę, to w Polsce, po zmianach granic w wyniku drugiej wojny światowej, żyje siedemset tysięcy osób pochodzenia ukraińskiego. Zaledwie resztka z pięciu i pół miliona w II Rzeczpospolitej. Za Łemków uważa się wtedy co najmniej sto tysięcy osób. Na skutek przymusowych i brutalnych wysiedleń z lat 1944–1951 osób deklarujących pochodzenie łemkowskie jest dziś ledwie dziesięć tysięcy. Rubryka „Bojkowie” nawet nie pojawia się w urzędowych tabelkach spisu powszechnego.
W piekielnych kręgach straty i pustki tkwią też zapomniani ewangeliccy osadnicy w Bieszczadach. Oraz menonici, uchodźcy religijni z Niderlandów i Fryzji, którzy przynieśli na Żuławy sztukę osuszania podmokłych terenów i dali impuls dalszemu osadnictwu tak zwanych olędrów. Głębiej w infernie, w samym jądrze ciemności, w rejonie myśli oraz emocji jeszcze trudniej uchwytnych, uwięziono duchy ofiar Porajmos – zagłady Romów i Sinti. A najgłębiej jest kompletna pustka po społeczności żydowskiej, w której wypadku dane statystyczne stają się czarnymi plamami na białym śniegu. Z około trzech i pół miliona Żydów zamieszkujących Polskę w 1939 roku wojnę przeżywa ledwie trzysta tysięcy.
W ostatnim spisie powszechnym narodowość żydowską deklarowało ledwie siedem tysięcy osób. Zrobiłem to także ja. Nie tylko z przekory, ale również z powodów, dla których zamieniam w tę książkę opowieści z włóczęg przez dawne wsie ukraińskich górali oraz wzdłuż zarastających kanałów melioracyjnych menonitów. Jak się okazało, wszystkie drogi prowadzą na kirkut.
Pustka i Zagłada długo mnie przerastały, uciekałem, bo widziałem w nich jedynie gęstniejący mrok. Do tego, tak jak wielu Polakom, wydawało mi się, że nie muszę schodzić w głąb piekieł. Przecież to nie moja sprawa i nie mój problem. Aż wyszło na jaw, że żydowskie historie zostały usunięte również z mojej rodzinnej pamięci. Dlatego muszę wyruszyć do jądra ciemności, które nie jest tylko pojęciem geograficznym. Głęboko ukryte nosi je każdy z nas. Piekło zagłady i straty odczuwanej przez pokolenia otwiera się w różnych miejscach, zmuszając i mnie do podróży w mrok. Nie jedno piekło i nie jedna pustka, lecz wiele opustoszałych miast i wsi. Różnie pustych, czasem ledwie wystających ze śniegu, kiedy indziej zupełnie zarośniętych przez dziką przyrodę.
Na kirkucie jest zimno, ale robi mi się jeszcze zimniej. Historyczny i literacki mit Galicji uwodzi i kieruje w utarte koleiny wyżłobione przez Rotha, Pollacka, Stasiuka, Szczerka, Szkołę. Wydawałoby się, że nic tu po moim pisaniu, że wszystko już zostało powiedziane. Ale nawet jeśli tak, to wciąż nie zostało wysłuchane i zrozumiane.
° ° °
Moja babcia, urodzona w Krakowie, wychowana w Gorlicach w Beskidzie Niskim, choć przemilczała równie wiele, co zagadała aż do znudzenia, pozostawiła mi starą mapę, wskazówki na wyprawę do rodzinnych tajemnic i wyspy skarbów. Jej wspomnienia wydane jako Podróż do Brazylii każą mi zabrać na wyprawę nie tylko mapy południa Polski, lecz także mój stary, już zdezaktualizowany atlas świata.
W tytule Maria Cegielska odwołuje się do południowoamerykańskiej wyprawy swojego ojca Franza Rzihy pochodzącego z czeskiej miejscowości Pšovlky (Psochblik), który Franzem był aż do 1932 roku. Wtedy pradziadek wystąpił o polskie obywatelstwo i otrzymał je, potwierdzone dyplomem z podpisem prezydenta Mościckiego. Stał się Franciszkiem. Ale pisząc o tym, babcia odsłoniła tylko pół albo wręcz ćwierć prawdy o rodzinnej tożsamości.
„Jeszcze w latach okupacji niejednokrotnie roztaczał przede mną miraże podróży, w jaką zabierze mnie po zakończeniu wojny”. Babcia ujawnia świadomość, na którą ja musiałem pracować przez wiele lat. Każda wyprawa pełna jest pułapek – fatamorgan, pozornych obrazów odległych miejsc. Miraż, ukazując coś, co nie istnieje, ukrywa zarazem prawdę. Mapa Marii Cegielskiej wydaje się złudzeniem pełnym białych plam, więc prowokuje do rysowania dalej i zadania pytania: czego zabrakło w jej sentymentalnych pamiętnikach? Co zataiła albo czego nie wiedziała?
Nie dziwię się więc ani mojemu ojcu szykującemu wspomnienia, ani Piotrowi Cegielskiemu, wytrawnemu dziennikarzowi, który podejrzliwie szukał asów ukrytych w rękawie skomplikowanych dziejów naszego rodu. Za życia opublikował książkę Galicyjskie portrety, czyli mój kolaż rodzinny, ale zdążył też wyrysować zupełnie nową rodzinną mapę czy wskazówkę marszruty. To ona kieruje mnie na ustrzycki kirkut, ale też wertepy dróg wiodących do wielu innych opustoszałych miejsc. Podtytuł książki babci brzmi: Wspomnienia córki galicyjskiego naftowca, ale skoro tak wiele ukryła, zasłaniając się „Galicją”, to będę musiał znaleźć inny klucz otwierający drzwi do tej ekspedycji. Poszukam w wyrwanych stronach z oprawionego w bordowy safian albumu rodzinnego, w śladach wyprawy Franciszka Rzihy do Ameryki Południowej, pośród egzotycznych węży wijących się jak rzeki w dżungli.
W zimnej i ciemnej bieli drogi na kirkut powraca do mnie po latach głos Marlowa z książki Conrada. Nie obiecuje zbyt wiele, tylko „rzucenie pewnego światła” na wydarzenia „ponure i żałosne”, na sprawy „nie bardzo jasne”. Narrator od razu ostrzega, że opowieść będzie „pozbawiona konkluzji”. Właśnie ten brak konkretu i niejednoznaczność odpowiadają mi. Nie szukam guru, mistrza duchowego, który powie, gdzie czarne, a gdzie białe. W Conradzie wyczuwam autora wskazówek, które mogą mnie wyzwolić, pozwolić znaleźć zupełnie nową ścieżkę. Czy idąc na kirkut, nie zmierzam właśnie do samego sedna zła, do Jądra ciemności? Tropikalne Kongo rzuca „swego rodzaju światło” na zimne Bieszczady.
Tytuł książki w pierwszym, młodopolskim tłumaczeniu Anieli Zagórskiej kieruje ku metaforze wręcz geologicznej. Wskazuje na to, co w głębi, pod spodem, ale też pod podłogą, w kryjówce. Kieruje myśl właśnie na zapomniane grupy etniczne oraz ich kultury przywalone grubymi skibami ziemi, na groby i ruiny zagarnięte przez chwasty, krzaki i drzewa – jak kirkut ustrzycki.
Takie jądra zła leżą na dnie piekła skonstruowanego jak u Dantego, za Acheronem, za Styksem, w kolejnych kręgach zmierzających w dół ku czarnej otchłani. Jak gdyby menonici mieli być tchórzami, polscy Żydzi heretykami, a Ukraińcy zdrajcami, bez wyroku sądu głęboko zakopaliśmy ich trupy. Kirkut pod Ustrzykami staje się moją Islandią (jak u Verne’a w książce Podróż podziemna. Przygody nieustraszonych podróżników), gdzie odkrywcy zstępują do czeluści, by w końcu wyjść bezpiecznie przez wulkan na wyspie Stromboli. Ja zaczynam od żydowskiego cmentarza i spróbuję wrócić dzięki nici lektur prowadzącej przez podziemne labirynty.
Angielski, oryginalny tytuł książki Conrada Heart of Darkness pozornie jest o tym samym co polski odpowiednik, samym środkiem, ukrytą w głębi „dziesiątką” na tarczy duszy człowieka. Heart – serce to jednak nie tylko metafora, lecz także organ, część ciała żyjącej istoty ludzkiej oraz nie ludzkich, ale dziś stowarzyszonych ssaków. Serce ciemności może więc kochać lub nienawidzić, jak zapisałem w „dzienniku lektury” przed laty. Wymaga strzałów w fizyczny organizm oraz w emocje, we wrażliwość moją oraz innych osób czytających, ułatwia odnalezienie uniwersalnego znaczenia mroku.
Powszechnego i ponadczasowego nie tylko geograficznie i historycznie, co pozwala Coppoli nakręcić Czas apokalipsy, a Dukajowi napisać spolszczenie-uwspółcześnienie właśnie pod tytułem Serce ciemności, gdzie dokonuje medycznej wręcz „transfuzji”, nowego „wżycia się” w Charliego Marlowa, „wżywającego się” z kolei w agenta Kurtza. Dukaj chce, abyśmy nie tylko wysłuchali na nowo tej opowieści, lecz także poczuli ją i zobaczyli, teraz i tutaj. Jego wersja tekstu oraz tłumaczenia, Anieli Zagórskiej i Magdaleny Heydel, a także, choć rzadziej, Jędrzeja Polaka, będą użytecznymi kosturami w mojej wędrówce, prowadzącej przez miejsca i czasy, ale również w odmęty człowieczeństwa i do moich własnych korzeni.
° ° °
Józef Konrad Korzeniowski, niezależnie od prób ponownego przyszpilenia go do ojczyzny dokonywanych przez niektórych krajowych badaczy, pod koniec życia w spisie powszechnym nie określiłby się jako Polak. Stając się Josephem Conradem, dokonał rewolucyjnej przemiany, wybrał nową tożsamość. Ten gest imponuje mi do tego stopnia, że próbowałem przed wielu laty napisać książkę po angielsku. Poległem, nie potrafiłem się uwolnić od ciężaru ojczystego języka. On zaś zwyciężył. Nie tylko na lingwistycznym polu bitwy, ale także uciekając z ramion zaborczej macierzy. Chłopiec z głębi lądu, z „kresów”, stał się człowiekiem morza, obywatelem planety i Anglikiem – neofitą.
Pochodził z drobnej szlachty, która choć żyła z wyzysku chłopów i sprzedaży niewolniczo przez nich uprawianego zboża, sama nie jeździła na handel ani nad Bałtyk, ani Morze Czarne. W XIX wieku na Litwie pośrednikami w handlu pszenicą, polskim złotem, byli najczęściej Żydzi. Tak przynajmniej socjologię i ekonomię kolonialnych plantacji na północy „kresów” opisywał Bronisław Grąbczewski, który uciekł w świat wkrótce po Conradzie. Porzucając jak on zaścianek, przeistoczył się w rosyjskiego oficera, podróżnika i szpiega. Z borów Żmudzi ruszył w góry Azji Środkowej, w szerokie doliny Pamiru, pomiędzy wysokie i ośnieżone szczyty. Józef był odważniejszy od Bronisława, nie tylko zamienił się w Josepha, ale także ze szczura lądowego w marynarza, oficera, a wreszcie pisarza piszącego i myślącego po angielsku. Dlatego historia Conrada jest dla mnie jak wybuch wulkanu, mapa ucieczki do przodu, jak najdalej od lawy i skorupy Polski.
Biografia pisarza jest zarazem lustrem, w którym odbija się mój niemieckojęzyczny pradziadek Franz, który odwrotnie niż Józef, stał się Franciszkiem i Polakiem. Obydwaj, choć pierwszy był artystą wywodzącym się ze szlachty, a drugi przemysłowcem z awansującego społecznie chłopstwa, wierzyli najwyraźniej, że w epoce nowoczesnej człowiek ma prawo samodzielnie zdecydować, kim będzie. Dlatego wydają mi się tak bliscy.
Do tego stopnia wierzyłem w plastyczność losu pradziadka, że napisałem kiedyś powieść, jego alternatywną biografię, w której jest tajnym agentem walczącym o przyszłość świata. Książka utknęła w szufladzie, w głębokich folderach komputera, i może dlatego zjawa Rzihy nie chce mnie opuścić.
Generałowi Grąbczewskiemu poświęciłem książkę Wielki gracz. Ze Żmudzi na dach świata, natomiast duch Conrada chodzi za mną od wielu lat, podczas bliższych i dalszych włóczęg. Od zawsze domaga się uwagi, więc marzyłem o popłynięciu jego śladem przez wodne szlaki planety, za wzór i punkt odniesienia mając podróż oceaniczną tropem pisarza opisaną w PRL-u przez Andrzeja Brauna. Maya Jasanoff zrealizowała ten pomysł przede mną, ale czytając jej książkę i rozmawiając z autorką, pojąłem, że bycie z Conradem nie musi odbywać się podczas dalekiej, spektakularnej wyprawy. Morska biografia była dla niego inspiracją oraz kopalnią postaci i opowieści. Ale jako autor oddalał się coraz bardziej od własnych dziejów i przeżyć, nie tylko stając się kimś innym, ale także mieszając wątki, tropy i odniesienia, relacje między fikcją a rzeczywistością. Wielokrotnie powtarzał, że nie chce być „autorem morza”, nie zamierza pozostać jedynie sobą piszącym o sobie. Tak jak Artur Rimbaud – i tak jak ja – od zawsze chciał być kimś innym. Został powieściopisarzem z uniwersalnym przekazem i dlatego właśnie po stu latach od jego śmierci jego widmo wciąż mnie nawiedza. Czuję, osuwając się co chwila, z każdym krokiem i napisanym słowem w to, co minione, że on i przeszłość stają się tym bardziej aktualne. XIX wiek rozgrywa się na moich oczach, tak samo jak wiek XXI. A zarazem nie ma już znaczenia, czy płynę statkiem do Afryki, czy leżę na kanapie. Pisząc, mogę medytować z Conradem teraz i tutaj, w domu, w parku, w lesie, w pociągu.
° ° °
Na ekspedycję pakuję także teksty o kolonialnym stosunku Polaków do ludności rusińskiej. Bogdan Huk nadał swojej książce tytuł Ukraina. Polskie jądro ciemności. Wyznaczył azymut, który większość z nas przeoczyła. Z takim kompasem odkrywam, że polskie Kongo leży w Bieszczadach, na ostatnim geograficznym skrawku naszej wspólnej, ale pełnej przemocy relacji z narodem ukraińskim. W trakcie sowieckiej inwazji na wschodniego sąsiada przepisujemy historię na nowo, więc tym bardziej powinniśmy dopowiedzieć dzieje z ostateczną szczerością. Na biurku leżą więc także książki o pańszczyźnie, szlacheckiej, wewnętrznej kolonizacji chłopów i Ukrainy oraz rzeziach i wysiedleniach po wojnie.
Oprócz polskich autorów, pisarze tacy jak Sebald, Lindqvist i Hochschild łączą pozornie odległe kropki i wskazują drogę z Afryki do Europy, zagład oraz Holokaustu. Pierścienie Saturna tego pierwszego są peregrynacją w cieniu niewypowiedzianej wprost Zagłady i wiążą Conrada mocno z Rogerem Casementem, który alarmuje opinię publiczną skalą eksterminacji Afrykańczyków dokonywanej przez Belgów. Dyplomata okazuje się wyrodnym synem angielskiego imperializmu (na takie odszczepieństwo nie zdobywa się nigdy Korzeniowski) i obnaża równie brutalnie mordercze praktyki Amazon Company w Ameryce Południowej, gdy podróżuje po Brazylii w tym samym okresie co mój pradziadek.
Książka Wytępić całe to bydło wyprowadza trop z Konga do wniosku ostatecznego. Lindqvist uważa, że Auschwitz jest nowoczesną, przemysłową realizacją planu eksterminacji, której zamysł od dawna już „drzemie wśród europejskich władców świata”. „Kiedy w sercu Europy zdarzyło się to samo, co w jądrze ciemności, nie znalazł się nikt, kto dostrzegłby tę analogię”. Hochschild pogłębia śledztwo w dżunglach belgijskiej kolonii i porównuje skalę dokonanych tam mordów do Holokaustu. W sensie prawnym i sądowniczym w Kongu nie było ludobójstwa, ponieważ Europejczycy nie starają się wyeliminować ze świata jednej grupy etnicznej – nie wprowadzają bowiem rozróżnienia między ludem Bakongo a Luba i innymi plemionami. Uniwersalność książki Conrada dowodzi jednak, że każdy i zawsze ma swoją ciemną dżunglę Afryki. Każda historia lokalna ma własne jądro zła, gdzie działa jakaś kompania handlowo-cywilizacyjna. Na każdej mapie Jądra ciemności znajdą się miejscowi „dzicy” oraz Marlow, który peregrynuje, aby odnaleźć swojego sobowtóra – Kurtza. Opowiadający historię zarazem przemilcza przed niektórymi odkrycia z podróży, nie geograficzne, lecz dotyczące ludzkiej kondycji.
To są właśnie wskazówki i mapy, których potrzebuję, aby udźwignąć bagaże i dobrnąć do celu. Wszyscy ci autorzy otworzyli drzwi, w których stoję, gdy wychodzę z bezpiecznego domu. Moi przewodnicy nie są mistrzami idealnymi, jak i ja nie jestem najlepszym uczniem. Wyruszam w głąb siebie i do serca piekła obarczony bagażami – jeden własnoręcznie pakuję, drugi zaś to ten niechciany. Pochodzenie społeczne i etniczne: płeć, klasa i kolor skóry, który mnie i „białym” mężczyznom daje uprzywilejowaną pozycję, to goście niezaproszeni na tę ekspedycję. Pamiętając o kontekstach i zniekształceniach obrazu, które powodują, wracam przerażony z kirkutu, ponieważ lęk i śmierć są wieczne i powszechne.
° ° °
Pierwsza notatka ze spaceru na żydowski cmentarz pod Ustrzykami Dolnymi urywała się nagle. Niedopowiedzenie wypełniają jedynie zdjęcia bieli na uporządkowanym, ale ledwie widocznym kirkucie, którego ostatnie macewy spowija kir śniegu. Białe plamy jak w negatywie filmu okazują się czarnymi kleksami, żałoba ma jasny kolor. W latach dziewięćdziesiątych przywrócono to miejsce pamięci, przenosząc z powrotem płyty, których naziści używają do wzmacniania brzegów płynącego poniżej Strwiąża. W międzywojniu Żydzi stanowią około połowy mieszkańców, modlą się w trzech synagogach. Pozostają po nich jaskrawe cienie i czarne słońca – żaden nie wraca do Ustrzyk po wojnie.
Struchlały jestem nie tylko z zimna. Mrozi mnie również myśl, że coś może aż tak bardzo nie istnieć, że ludzie mogą aż tak pogrążyć się w nicości. Równie strwożony jestem własną niemożnością i tym, że choć włóczę się i myślę, wspominam i próbuję zrozumieć, wciąż wymyka mi się ta pustka. Mam jednak nadzieję, że pisanie „słowami ciemnej barwy” o chodzeniu po granicach, po rubieżach, po wyklętych historiach, z duchami pomiędzy zgliszczami, pozwoli mi w końcu zbliżyć się do najgłębszego inferna, nawet jeśli chodzę w kółko i ciągle się gubię.
Świadomy wszelkich różnic między zagładami, muszę z kirkutu ustrzyckiego pójść przez Polskę i zboczyć do zachodniej Europy. W ruchu i przy pracy medytując z Charliem Marlowem, szukając rodzinnego trupa w szafie, własnego Kurtza skrytego w ciemności dżungli oraz jego narzeczonej z Brukseli, której nie można powiedzieć prawdy. Wyruszam z książkami, podróżuję po rubieżach przestrzeni, czasów, gatunków i kultur. „Pełznę” z „cieknącymi rurami” (w tłumaczeniu Anieli Zagórskiej) jak parowiec powoli w głąb puszczy, ponieważ nie mogę zapomnieć o „Horrorze!” – „Ohydzie” lub „Zgrozie”.ROZDZIAŁ 2
DO RÓWNI
— czyli Piktowie i Rzymianie —
Pierwsza część krótkiej włóczęgi przebiega migiem, szlakiem, który dobrze pamiętam. Do góry wzdłuż stoku narciarskiego, aż wchodzę na grań i wygrzewam się w słońcu jak stary pies. Sunę powoli rozświetloną łąką, śnieg odbija promienie tak mocno, że zakładam ciemne okulary. Dochodzę do tabliczki wyznaczającej zakręt niebieskiego szlaku. Kiedyś zboczyłem z niego i włóczyłem się po łąkach, moczyłem twarz w strumieniu, teraz wolę trzymać się trasy, a nie zapadać w zaspach. Szybko docieram do Równi, gdzie pachnąca starożytnymi legendami cerkiew działa jako kościół katolicki. Wcześniej była miejscem nabożeństw grekokatolików, a sam budynek z XVIII wieku reprezentuje typ bojkowski, architektonicznie bardziej surowy niż budowle Łemków na zachód stąd, w Beskidzie Niskim.
Cerkiew Opieki Matki Bożej w Równi zmienia kolor wraz z porami roku. Brąz drewna, widoczny latem w mocnym słońcu, przechodzi zimą w głęboką czerń, wyraźnie odbijającą się na białym tle. Trzy nawy jak trzy okręty płyną do mnie nad potokiem, ponad drutami kolczastymi, którymi ogrodzono pastwiska południowych stoków Gromadzynia. Heban trzech kopuł ciemnieje od pożeranych promieni światła, zasysa je jak dziura w kosmosie wciągająca galaktycznych wędrowców. Cerkiew staje się starożytną przeciwwagą dla nowoczesnego kościoła w Ustrzykach po drugiej stronie górki, zaprojektowanego jako rakieta kosmiczna, a nawet trzy strzelające w niebo pojazdy bodzące kosmos swoimi krzyżami.
Budynek cerkwi jest kruczoczarny jak samo jądro ciemności, jak świątynia zapomnianej cywilizacji pierwszych ludzi z opowiadań fantasy o Conanie z Cymerii. Jako mały chłopiec byłem nimi zafascynowany. Bohater opowiadań Roberta E. Howarda jest potomkiem Atlantydów, który żył dziesięć tysięcy lat temu, w erze hyboryjskiej na dalekiej północy, na terenach między obecną Szkocją a Norwegią; wtedy nie było tam morza. Barbarzyński, „czujący atawistyczny lęk”, ale jednak jasnoskóry wojownik z północy przemierza świat, zarówno dosłownie, jak i metaforycznie docierając do jego najdalszych granic. Znajduje prastare świątynie bogów-demonów, mroczne ołtarze, gdzie składano im ofiary, oraz nieprzebrane skarby, którymi gardzi; pokonuje kolejnych „czarnych” przeciwników. Jako mały chłopiec nie zauważałem etnicznej logiki pulpowego cyklu, nie raziły mnie „złotowłose niewolnice” i „czarna hołota”. Być może także echa tych lektur widać w moich mapach z dzieciństwa. Dopiero w Równi dostrzegam, że opowiadania Howarda są po prostu rasistowskie.
W fantastycznej opowieści o świecie Conana przeczytałem pierwszy raz o historycznych Piktach. „Wokół nas krążyły wilki w ludzkiej skórze, nieustannie zacieśniając krąg. Mali, włochaci, z długimi mocarnymi ramionami. Włosy długie, opadające kudłami na cofnięte, podobnie jak u małp, czoła. Niewielkie czarne oczy błyszczały jak u węży”. Piktowie, choć odczłowieczeni przez Howarda, do dziś są dla mnie fascynujący. Bardzo groźni wydawali się zapewne Rzymianom, przerażonym ich wytatuowanymi i wymalowanymi ciałami. Wyobrażam sobie – na granicy zmyśleń i faktów, wiedzy i stereotypów, jawy i snu, nieco pijany od wysiłku i ze zmęczenia – że jestem przybyszem z Rzymu, który staje naprzeciwko potomków przedindoeuropejskich ludów. Równia mogłaby nazywać się Am Broch albo Baile Fharfair. Od Hirniaków czy Werchowyńców (jak zwano Bojków), Hucułów i Łemków dzieli mnie taka sama przepaść jak legionistów od nigdy nie podbitych wojowników pierwotnej Szkocji. Ale to upojenie spacerem, powietrzem i słońcem nie wystarcza, by stworzyć nowy wzór na mapach czasu i przestrzeni.
Potrzebny jest Conrad, którego można czytać wciąż od nowa dzięki temu, że zaczyna Jądro ciemności od namalowania szerokiego geograficznego i historycznego tła. Charlie Marlow jest z kolegami na jachcie Nellie u ujścia „starej rzeki” Tamizy. Czekają na koniec przypływu, kiedy ten „marynarz”, ale również „wędrowiec”, zaczyna opowiadać. O „pradziejach” (w tłumaczeniu Heydel), mocniejszych niż „dawne dzieje” Zagórskiej. Zanim opowie towarzyszom o swoich przygodach w Afryce, mówi najpierw o rzymskich statkach – tryremach lądujących u brzegów Anglii.
„A i to miejsce (...) było ongi jednym z ciemnych zakątków ziemi” (Zagórska) lub „ciemnym miejscem tego świata” (Heydel), „ciemność panowała także tutaj – to także była ziemia ciemności” – Dukaj znów najmocniej, ale odchodząc od oryginału „one of the dark places of the earth”. W wersji Polaka wręcz czas teraźniejszy. „A i to również (...) jest mrocznym miejscem na ziemi”, choć u Conrada w oryginale jednak „has been”, czas przeszły, ale sens rzeczywiście jest taki, że przeszłość w Jądrze ciemności powraca i aktualizuje się, historia staje się współczesnością. Marlow wskazuje w kierunku Londynu, sugerując, że także imperium, któremu służą zarówno narrator, jak i autor – Conrad – jest „ciemnym zakątkiem ziemi”. Czarne chmury spowijają (tak samo jak kirkut w Ustrzykach) całą błękitną planetę.
Każde miejsce, „ongiś” oraz w przyszłości, było, jest i może znów stać się sercem ciemności. „Żyjemy w rozbłysku”, jestem w literackim mgnieniu chwili, chodząc – pisząc i łącząc stare z nowym – w słońcu. Tysiąc dziewięćset lat temu to ledwie wczoraj, dziś, ale także jutro. „Wystawcie sobie uczucia dowódcy pięknej (...) tryremy na Morzu Śródziemnym, dowódcy odkomenderowanego nagle na północ. (...) Wyobraźcie go sobie tam: istny koniec świata, morze barwy ołowiu, niebo barwy dymu” (Zagórska). Podobnie Conrad w Jądrze ciemności opisuje oleiste wody bagiennych brzegów Afryki, granice żywiołów są słabo widoczne. Jak w hipnozie, jak w medytacji czy szamańskim transie, powoli przepadają różnice, stajemy na granicy czasu i wieczności, przestrzeni i zanikania jej trzech wymiarów.
° ° °
Rozglądam się. Niebo jest jasnobłękitne jak w turystycznym katalogu, zamiast wód północnoeuropejskich pagórki południowego wschodu. Ale zamykam oczy i próbuję to sobie wyobrazić.
Najpierw bliski plan: fala rozbijająca się o kamienie. Potem szeroko: wysokie białe klify, spienione bałwany biją o brzeg. Wreszcie ujęcie z lotu ptaka, czy raczej drona lub helikoptera; to podróż nie tylko w przestrzeni, lecz także w czasie – jak w wysokobudżetowej inscenizacji wykorzystującej najnowsze technologie filmowe. Sto drewnianych okrętów wojennych i transportowych wypełnionych żołnierzami kołysze się na zimnych falach, zbliżając się do południowego wybrzeża Anglii. Teraz cięcie i plan amerykański; legioniści, którzy „mieli dość ikry, by zmierzyć się z ciemnością”, „majstrowie musieli być z nich niekiepscy” (Heydel), wpatrują się w obcą, barbarzyńską Brytanię.
Słyszeli już o zamieszkujących ją dzikusach i ich czarodziejach – druidach, którzy posiadają magiczne moce, więc żołnierze boją się, choć są zaprawieni w bojach. Szepczą między sobą, gdy dowódca nie podsłuchuje. Ktoś coś słyszał z zaufanego źródła, komuś ktoś mówił o fatalnych w skutkach praktykach czarnoksięskich. Rosły centurion przywołuje oddział do porządku – niech nie gadają bzdur. Wskazuje na proporzec kompanii z podobizną Minotaura chroniącego żołnierzy, bo nie ma takiego labiryntu, z którego by nie wyszli. Jednak opowieści czy literatura wyprzedzają fakty, stereotyp rodzi się, zanim człowiek stanie wobec rzeczywistości. Legioniści wiedzą swoje – ci barbarzyńcy to groźne bestie.
Akcja rozgrywa się w okolicach dzisiejszego Dover, które od francuskiego Calais, obecnie pełnego uchodźców, dzieli tylko trzydzieści parę kilometrów; to najwęższy odcinek kanału La Manche. Niedaleko Dover lądują więc kolejne rzymskie inwazje, od pierwszej, nieudanej wyprawy Juliusza Cezara w 55 roku przed naszą erą, aż po zwycięską, Klaudiusza, w 43 roku naszej ery. Sam Cezar przyczynił się do powstania wyobrażeń o groźnych poganach, Piktach i Celtach, o druidach. Twierdził, że w razie wojny lub niebezpieczeństwa składają oni ofiary nie tylko ze zwierząt, lecz także z ludzi, których umieszczają w ogromnych, plecionych kukłach z wikliny, a następnie je podpalają. Przypisywane druidom składanie ofiar z ludzi jest w kulturze rzymskiej synonimem nie tylko barbarzyństwa, lecz w ogóle niewybaczalnej zbrodni, co ustanawia ich jako odmieńców, „innych”. O podobne praktyki oskarżano żydów i chrześcijan – a więc każdego, kto stanowi zagrożenie dla obowiązującego systemu władzy, kultury oraz ekonomii. A dla Rzymian takimi niebezpiecznymi wykluczonymi są do pewnego momentu chrześcijanie, którzy sami potem w opowieściach barbaryzują wszelkich innowierców i pogan.
Po podboju u progu V wieku rzymskie legiony porzucają kolonię, częściowo zlatynizowaną i schrystianizowaną Brytanię. Wyspę zdobywają z kolei germańscy poganie – Anglowie i Sasi – spychając celtyckich mieszkańców do Walii i Szkocji. Po kolejnych wiekach anglosascy królowie zmagają się z najazdami skandynawskich wojowników. Wikingowie nie tylko wyrzynają i rabują, lecz także osiedlają się na wyspach, tworząc kolejną warstwę wpływów kulturowych. Wreszcie w XI wieku Anglia zostaje podbita przez Normanów, kolejnych Skandynawów, sfrancuziałych – czy precyzyjniej: „sfrankizowanych” – przybyszów z terenów obecnej północnej Francji. „Anglicy”, czy też „Brytyjczycy”, którzy wiele setek lat później stworzą globalne imperium, najpierw sami są „innymi” – kolonizowanymi barbarzyńcami. Ich późniejsza ekspansywna cywilizacja, którą opisze Conrad i która wytworzy kapitalizm, rewolucję przemysłową oraz demokrację liberalną, pochodzi z wielowiekowej, postkolonialnej Masali, z fal najeźdźców różnych grup etnicznych, do której imperium dodaje nowych ingrediencji.
° ° °
Conrad nie zna ponurej przyszłości, za to tworzy dzieło wręcz profetyczne, jakby przeczuwał zbrodnie XXI wieku. Uważa się przy tym za „cywilizowanego” białego mężczyznę, z założenia jest więc paskudnym rasistą, o co oskarży go Chinua Achebe, a słowa nigeryjskiego pisarza powtórzy jak echo Barack Obama. Tym bardziej Marlow jest więc mną. Nie mogę przecież uciec od faktu, że urodziłem się jasnowłosym Słowianinem, płci męskiej, w uprzywilejowanej grupie społecznej. Ale tym bardziej interesuje mnie gawęda snuta na pokładzie jachtu. Jądro ciemności to wspomnienie mieszkańca zglobalizowanego świata, w którym także ja dziś żyję, opowieść imperialisty, a zarazem indywidualisty.
Zawsze starałem się jednak odróżnić od „młodego obywatela w todze” przypływającego wraz z legionami na północ w opowieści Marlowa. Rzymianin jest już historyczną zapowiedzią Kurtza, ponieważ każdy z nas może zostać demonicznym agentem. Dowódca spragniony „falerneńskiego wina” jest człowiekiem niepozbawionym wad, „troszkę za dużo gra w kości”, do działania zagrzewają go ambicja i nadzieja na awans „na oficera floty w Rawennie” (Heydel). Chce „zakosztować odmiany losu”, ale nie jest włóczykijem. Przybywa „w orszaku jakiegoś prefekta”, jest częścią większej grupy, ma misję – pracę, za którą zostanie sowicie wynagrodzony.
Ławice piasku, bagna, lasy, dzicy ludzie, znikoma ilość pożywienia odpowiedniego dla cywilizowanego człowieka. (...) Ląduje na trzęsawisku, maszeruje przez lasy i osiadłszy na jakiejś placówce w głębi lądu czuje, że dzicz, ostateczna dzicz zamknęła się̨ wkoło niego — tajemnicze życie dziczy, które tętni w lesie, w dżungli, w sercach dzikich ludzi. Nie ma wtajemniczenia w takie misteria (Zagórska).
Albo: „Ku takim misteriom nie wiedzie żadna inicjacja” (Polak). „Otacza cię, zamyka, przenika, dzikość nieokiełznana, dzikość dziwność obcość, sekretne życie żywiołu przyrody” – u Dukaja „dzicy” nie tylko mają naturę w sercach, ale także są jej częścią. To już nie tylko porównanie – to całkowite zjednoczenie.
Najłatwiej wyzyskuje się i morduje tych, których uznamy za nieludzkich lub przynajmniej stojących na niższym poziomie rozwoju. Marlow mówi, że wokół młodego obywatela zaciska się „szczelny krąg barbarzyństwa, kompletnego barbarzyństwa” (Heydel). I dalej: „Niepojęte życie dziczy kłębi się po lasach, po dżunglach , w sercach dzikich ludzi. On do ich tajemnic nie ma dostępu”. Rzymianin nie niesie kaganka oświaty, nie buduje szkoły, żeby zmienić świat, pozostaje poza jego granicą, na zewnątrz. Ten sam matrix niezrozumienia i poczucia zagrożenia zapętla się przez wieki. Tworzenie limesu, równie silnego jak umocnienia graniczne imperium rzymskiego, granicy między „swoimi” a „obcymi” o czarnych podniebieniach zaczyna się od poczucia zagrożenia i przekonania o niemożności „wtajemniczenia w takie misteria”. Samo określenie „misteria” bierze się zresztą z przekonania, że po drugiej stronie jest coś mistycznego, nieracjonalnego, nie do objęcia rozumem, który pozostał gdzieś na Zachodzie, w centrum, w Rzymie, Brukseli czy Berlinie.
Podobnie współczesny rosyjski żołnierz w Ukrainie jest jak Rzymianin i jak Kurtz. „Zagarniali, co mogli ze zwykłej chciwości. Była to po prostu kradzież z włamaniem, masowe morderstwo na wielką skalę, a ludzie rzucali się w to na oślep” (Zagórska). Zbrodniarze muszą oddzielać się od ofiar grubą kreską idei, ponieważ różnica, radykalna inność, o której perorują, gwarantuje zysk i władzę. Podział na Greków, Rzymian i barbarzyńców, chrześcijan i pogan, Rosjan i Ukraińców, Polaków i Ukraińców, lepsze i gorsze rasy, jest zawsze bardzo użytecznym narzędziem podboju. „Zdobywanie ziemi, polegające przeważnie na tym, że się ją odbiera ludziom o odmiennej cerze lub trochę bardziej płaskich nosach, nie jest rzeczą piękną, jeśli się w nią wejrzy zbyt blisko” (Zagórska). Sowiecki sołdat wysyłający do domu lodówkę czy pralkę zagrabioną po masakrze w Buczy, Irpieniu czy Iziumie nie różni się istotnie od historycznych poprzedników. Dlatego Jądro ciemności nie jest tylko klasyczną ramotką, ale wciąż może posłużyć do zrozumienia świata.
Poganie sprzed wieków, silni Odynami czy Bogami Natury, sądzą o „cywilizowanym” młodzieńcu z Rawenny lub ochrzczonych już Brytach zapewne to samo, co oni o „dzikich”. Zarówno fikcyjny Ragnar z serialu Wikingowie, jak i jego historyczny pierwowzór czuje „czar ohydy” i fascynację innością, która pcha go nie tylko do wypraw, ale także do spotkań, zarówno tych pokojowych, jak i morderczych. Skoro użyłem języka filmowego, to skorzystam jeszcze z odniesień wizualnych. Michael Hirst, akademik, który zostaje scenarzystą, wymyślając kolejne sezony Wikingów, tworzy fikcję zainspirowaną historią. Umniejsza motywacje ekonomiczne postaci takich jak główny bohater – Ragnar, podkreśla natomiast siłę wiary. Hirst, ewidentnie zafascynowany skandynawskimi kultami pogańskimi, przedstawia kulturę wikingów jako spajaną przede wszystkim religią. Wyznawcy Thora, Odyna i Frei wyrzynają wprawdzie swych wrogów bez mrugnięcia okiem, ale podobnie jak Trobriandczycy Bronisława Malinowskiego tworzą skomplikowaną cywilizację. W dodatku, mimo panującej przemocy, kobiety mają w niej znacznie większe prawa niż w ówczesnej (a poniekąd i współczesnej) Europie. To nie jest tylko wymysł twórców sag ani kwestia mitologii. Z pewnością najazdy wikingów na osady i klasztory Anglii są także starciem Bogów, bitwą Thora walczącego z Chrystusem, ale taka perspektywa wzmacnia skojarzenia o „misteriach”, przesuwa opowieść poza jakąkolwiek racjonalność.
A przecież wikingowie postępują całkiem trzeźwo, mają w ojczyźnie za mało ziemi uprawnej i najbardziej opłaca im się wsiąść na łodzie i złupić to, co po drugiej stronie wielkiej wody. Z domu wypędzają ich też walki wewnętrzne, rywalizacja plemiennych przywódców, kołowrót mordów i zemsty. Aż na Morze Śródziemne, na Islandię, Grenlandię i do obecnej Kanady pcha ich nie tylko ciekawość. A tak właśnie Hirst pokazuje Ragnara, zafascynowanego skrawkiem mapy na początku serialu, i wiking staje się nam bliski, ponieważ jest bardzo europejski, nowocześnie głodny świata i wiedzy. Nie odmawiam mu tych cech, ale ani Rzymianie, ani Skandynawowie nie zapominają o rachunkach, które muszą się zgadzać. Eksploracja, nawet jeśli okupywana śmiercią podróżników i niepowodzeniami, en mass opłaca się najeźdźcom. Kompanie – towarzystwa handlowe Rzymian, wikingów czy Belgów – notują więcej po stronie zysków niż strat w księgach buchalteryjnych ekspansji.
° ° °
Otwieram oczy, czarne banie cerkwi skupiają światło słońca, które praży niemiłosiernie. Ruszam dalej i dopiero wtedy zauważam, że wychodząc w pośpiechu, zabrałem mój bedeker – Jądro ciemności w różnych wydaniach – ale nie wziąłem nawet prostej mapy okolic Ustrzyk. Budzi się we mnie wewnętrzny opór, a może po prostu niepokój. Gorączkowo zastanawiam się, jak wrócić do domu, nie idąc po własnych śladach. Wydaje mi się, że podążając szosą w lewo przez Hoszowczyk, mogę dojść do głównej drogi i złapać transport do miasta przez Jasień. Komórka, niedoładowana nocą, padła na mrozie, nie uratują mnie Google Maps, cyfrowa chmura nie wyśle zbawczego sygnału, który pozwoliłby zlokalizować się w wielkim świecie.
Czy gdyby Kurtz miał internet, cała jego historia by się nie wydarzyła?
Idę jednak dalej. Usiłuję stopić się z pejzażem, chcę łazikować swobodnie, oderwać od samego siebie. Mijam zamknięty sklep i remizę. Pusto, w oddali ktoś wychodzi z obejścia, przecina drogę i natychmiast wkracza na posesję sąsiadów. Na skraju wsi dostrzegam nadciągający w moją stronę autobus, rzadkość tutaj wielką. Kierowcę chcę odruchowo nazwać szoferem PKS-u, jak przed rokiem 1989, ale jeździ dla prywatnej Arrivy. Pytam, jak mam dotrzeć do Ustrzyk. Odpowiada, że jeśli do Dolnych, to muszę iść w drugą stronę. Nie wiem, co odpowiedzieć, więc pozostawia mnie na śniegu z zasadniczym pytaniem: czy idę szosą przez Równie w złym kierunku, czy może w mieszczańskim ogłupieniu mylą mi się nazwy?
Moje bieszczadzkie rozważania już kolejny rok okazują się czczą gimnastyką umysłu. Mam świadomość, że gdy spróbuję tę łazęgę ubrać w słowa, nie stworzę z niej powieści przygodowej. Nie jestem Mohikaninem, pierwszym ani ostatnim, Pogromcą zwierząt Coopera (Conrad określa go swoim mistrzem) ani jego Sokolim Okiem. Przysiadam na poręczy mostka, i byłoby nawet sentymentalnie, gdyby nie mróz i prażące słońce odbite od śniegu. Zamiast skupić się na trasie, dumam o historii i związkach między romantyzmem a powieścią przygodową, jaką pozornie wydaje się także Jądro ciemności.
Jestem godzinę drogi od kwatery, a już się zgubiłem. Pamiętam z mapy, że do Ustrzyk powinienem iść w lewo, dlaczego więc uprzejmy kierowca Arrivy sugeruje, że należy podążać w prawo? Czy mieszają się już strony świata? Patrzę na szczyt Gromadzynia, wiem, skąd przychodzę, ale dokąd idę? Może mieszkam w Ustrzykach Górnych, nazwanych tak, ponieważ leżą na górze mapy? Ale przecież nazwa „Górne” oznacza położone w górach, co ma do tego Warszawa jako punkt odniesienia? Stolica zawłaszczająca przestrzeń nawet w atlasie i na globusie – myślę głupio, idąc cały czas zgodnie z wcześniej powziętym planem. Jednak niepokój i zwątpienie zostały zasiane, a nie mam nawet kogo spytać, wieś wyludniona, samochody jadą z rzadka. Ciężko je zatrzymywać, żeby zapytać, które Ustrzyki są główne, a które te pomniejsze, w sercu Bieszczad, bliżej granicy, z bazą Straży Granicznej uwiecznioną w serialu Wataha. Jestem gryzipiórkiem, a nie kowbojem z bieszczadzkiego, socjalistycznego westernu Rancho Texas. Ale czy naprawdę można się aż tak zgubić zaraz po wyjściu za próg domu? Nawet nie wiem, która godzina, przecież komórka mi padła, a zegarka nie noszę, straciłem wszystkie koordynaty, może więc już jestem medytującym Marlowem? Czy raczej jego alter ego: Kurtzem?
Po paru kilometrach niepewności świta mi myśl, że rację mam zarówno ja, jak i kierowca PKS-u. Przepraszam, Arrivy. Przypomina mi się powidok mapy: kreski i linie, oznaczenia symboli i stacja benzynowa pod kominem dawnego kombinatu. Chodzi o to, że z Równi jest bliżej do Ustrzyk drogą w prawo. Wchodzi się wtedy do miasta lub elegancko wjeżdża autobusem, od strony dawnego tartaku w Ustjanowej. Właściwie to jestem pewien, że zrozumiałem przyczynę skonfudowania, ale spocony, z miękkimi nogami, nie dowierzam sobie.
Dolne czy Górne? W lewo czy w prawo? Nigdy nie przyjmą mnie do PTTK, a tu kolejna cerkiew zamieniona w kościół katolicki i napis „Hoszowczyk”. Pamiętam tę nazwę, już niedaleko powinno być skrzyżowanie z główną drogą. A może jednak się mylę? Niby nic, a w słońcu mroźnego lutego rośnie mi ta sprawa w głowie do rozmiarów słonia – słoń a sprawa bieszczadzka, czyli sprawa Polska.
Jestem na szczycie wzniesienia, lecę w dół i po chwili odnajduję się na przystanku, gdzie dobra dusza płci żeńskiej z naładowaną komórką informuje mnie, że zaraz nadjedzie autobus. Jeden z ostatnich, ponieważ następnego dnia burmistrz Ustrzyk Dolnych na fejsie pisze, że prywatny operator kończy działalność w powiecie. Prasa ubolewa, że wycofanie się Arrivy „pogłębi wykluczenie komunikacyjne południowej części województwa podkarpackiego”. Burmistrz komentuje: „Ludzi jest mało, a odległości duże. To się po prostu nie opłacało”.
Rzymianom, a potem wikingom opłaca się podbijać Anglię, Belgom zaś – Kongo, nazistom – Polskę. A teraz nie opłaca się jeździć po Bieszczadach, łatwiej jest polecieć na zachód Europy niż podróżować po naszym południowym wschodzie.