Konie. Pasja od pokoleń - ebook
Konie. Pasja od pokoleń - ebook
W jakim wieku można nauczyć się jeździć konno?
Jak wybrać dobrego trenera?
Ile czasu potrzeba, by nauczyć się dobrze jeździć?
I czy warto?
Warto! Jazda konna buduje kondycję fizyczną, wpływa na zdrowy styl życia, kształtuje charakter, a nawet? zdolności przywódcze. To fitness, medytacja i terapia w jednym.
Ta książka jest również historią rodziny, którą od wielu lat wyróżnia miłość do koni i jeździectwa. W Gałkowie rośnie już czwarte pokolenie niewyobrażające sobie życia bez tej namiętności i wolności. Karolina Ferenstein-Kraśko szczerze opisuje rodzinne dziedzictwo – chwile chwały oraz cenę, jaką czasami trzeba za nie zapłacić.
Karolina Ferenstein-Kraśko zaczęła jeździć w wieku 5 lat. W swojej karierze sportowej triumfowała w ponad stu konkursach, jako pierwsza kobieta w historii polskiego jeździectwa zdobyła medal Pucharu Polski. Wieloletnia reprezentantka naszego kraju na arenie międzynarodowej m.in. na Mistrzostwach Świata w Zangershaide w Belgii. Trenerka jeździectwa, komentatorka sportowa, bizneswoman (prowadzi firmę eventową K&F Group) oraz właścicielka Stadniny Koni Ferenstein w Gałkowie. Żona dziennikarza Piotra Kraśki, matka Konstantego, Aleksandra oraz Laury.
Najszlachetniejsza dyscyplina sportu, rekreacja, pomysł na aktywne spędzanie czasu albo sposób na życie – jeździć konno można na wiele sposobów. Warto, żeby każdy choć raz spróbował, bo to także nauka empatii i współpracy z żywym stworzeniem, które – tak jak człowiek – może mieć lepsze i gorsze dni.
Jako mama młodej amazonki obserwuję, jak wspaniale ta pasja rozwija moje dziecko. Cieszę się, że na polskim rynku pojawiła się obszerna i napisana przystępnym językiem publikacja o jeździe konno, bo mnie samej brakowało takiej książki, gdy kiedyś pełna obaw po raz pierwszy prowadziłam moją córkę do stajni. Karolina Ferenstein-Kraśko zaraża dobrą energią, a książkę czyta się jednym tchem! – Martyna Wojciechowska
Jeździectwo to najpiękniejszy sport świata. Wie o tym każdy, kto kiedykolwiek siedział w siodle. Karolina od lat przyczynia się do propagowania tego sportu, zaraża swoją pasją i miłością do koni setki osób. Mam nadzieję, że dzięki tej cudownej książce dotrze do milionów jeszcze nieświadomych. Czytajcie i szybko do stajni! – Borys Szyc
Bogate kompendium wiedzy o jeździe konnej skierowane do młodych adeptów tego sportu i ich rodziców, którym towarzyszy niepokój o bezpieczeństwo dzieci. Osobiste doświadczenie wybitnej zawodniczki pozwala nie tylko klarownie opisać zasady jazdy konnej, ale także zrozumieć dlaczego tak wielu z nas poświęca tej pasji całe życie. – Marek Trela
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-266-7 |
Rozmiar pliku: | 7,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dziesięć koni stanęliśmy nad brzegiem, wydawało się to zbyt piękne, by było prawdziwe. Konie nigdy nie widziały przed sobą tak ogromnej, niczym nieograniczonej przestrzeni. Za najrozleglejszą nawet łąką zawsze widać drzewa, płot czy domy. Tu była tylko biel. Gdy wjechaliśmy na lód, spod czterdziestu kopyt wydobył się dźwięk, jakiego nigdy wcześniej nie słyszały ani nasze konie, ani my. Na początku byliśmy ostrożni. Już stęp był niezwykły. Potem kłus, a na koniec galop.
Gdybym miała powiedzieć, co najtrafniej opisuje uczucie wolności – wskazałabym koński galop. Nigdy to uczucie nie było tak silne, jak wtedy. Bez żadnych przeszkód w niekończącej się bieli. Podłoże było sprężyste, dawało wrażenie lekkiego unoszenia się nad ziemią. Bieg był swobodny i niewymuszony. Nie prowadziłam konia, po prostu byłam z nim. Wydawał się wolny i szczęśliwy, tak samo jak ja. Ale takich zim nie ma już od dawna…
Wyobraźcie sobie bezkresną białą przestrzeń. Biel śniegu tak idealną, że musicie aż lekko przymknąć oczy. i tak gładką po horyzont, że wydaje się nierzeczywista. Mając zamknięte oczy, jeszcze lepiej usłyszycie przepiękny dźwięk – a nie każdej zimy dane jest go słyszeć. Skrzypiący śnieg… Ale nie pod stopami. Pod kopytami koni. Jest takie miejsce, gdzie może się to wydarzyć – na Śniardwach, największym polskim jeziorze. Zamarza każdej zimy, ale nie zawsze tak mocno, by umożliwić doświadczenie tego, co dane nam było przeżyć wtedy, dwadzieścia lat temu. Przez kilka dni temperatura trzymała się poniżej minus dwudziestu stopni Celsjusza. Na jeziorze poza lodem była też spora warstwa śniegu, zmrożonego na tyle, by się w nim nie zapadać, ale i nie tak bardzo, by się po nim ślizgać. Choć na Mazurach mieszkam od lat, nigdy wcześniej ani później nie przeżyłam takiego dnia.
Pomyślcie teraz o jednym z pierwszych cieplejszych wiosennych poranków. Gdy wokół niemal wszystko jeszcze śpi, a nad łąką i pastwiskami przy domu unosi się mgła. Przy wjeździe do lasu czuje się jeszcze trochę zimowy chłód. Wszystkie ścieżki znam tu od lat, ale za każdym razem i o każdej porze roku wyglądają inaczej. Po zimie nadchodzi wiosna, a gdy tylko liście pojawiają się na drzewach, po raz kolejny nie mogę uwierzyć, jak tu jest pięknie. Myślałam, że nie ma nic wspanialszego od samotnej wyprawy konno do lasu, aż do pewnego dnia, gdy po raz pierwszy pojechałam razem z synami. Byli już na tyle duzi i tak dobrze jeździli, że mogłam ich zabrać, wiedząc, że sobie poradzą. Byłam w ich wieku, gdy po raz pierwszy pojechałam konno razem z moim ojcem. Kilkadziesiąt lat wcześniej mój dziadek zabrał mojego ojca na taką samą wyprawę.
Nie znam życia bez koni. Byłam tak mała, gdy po raz pierwszy siedziałam na koniu, że nie mogę tego pamiętać. Choć jakiś czas temu właściwie to zobaczyłam. Mój najstarszy syn Konstanty stał tuż koło mnie, gdy siodłałam konia przed treningiem. Patrzył, jak Paradoks pochyla głowę na wysokość jego twarzy – małego, dwuletniego chłopca. Nie mógł jeszcze wiedzieć, że jego pradziadkowi konie wiele razy ratowały życie, a on sam gotów był je oddać za nie. Nagle mój ojciec stojący obok zapytał ze zdziwieniem:
– Ale właściwie dlaczego Kostek nie jeździ jeszcze konno?
– Tato, on ma dwa lata!
– No właśnie!
Dokładnie tyle lat miał mój ojciec, kiedy dziadek Ludwik po raz pierwszy posadził go w siodle. i tyle samo miałam ja, gdy zobaczyłam swojego ojca wracającego z kolejnym pucharem z jakichś wielkich zawodów. Mama twierdzi, że nie bywałam wyjątkowo uparta, ale wtedy nie mogła sobie ze mną poradzić. Nie przestawałam rozpaczać, dopóki ktoś nie posadził mnie na koniu taty. Był to ukochany, wspaniały koń, który dopiero co startował w zawodach. Wciąż aż kipiał energią. Pewnie w innej rodzinie nigdy by się to nie wydarzyło, ale że w tej najpierw uczyliśmy się jeździć konno, a potem chodzić, w końcu znalazłam się w siodle. Ktoś trzymał Kobrynia, ktoś inny mnie. i w jednej chwili ten pełen temperamentu sportowy koń stał się potulny. Zawsze mnie to potem fascynowało, że konie doskonale wyczuwają, że siedzi na nich dziecko. Są wtedy ostrożne i uważne. Jeśli ludzie wokół nie zrobią nic nierozsądnego, one będą się bardzo starały, by tej małej istotce na ich grzbiecie nic się nie stało.
Dokładnie tak samo jak mój ojciec, potem ja, a w końcu wszystkie moje dzieci znalazły się w siodle. i żadnego z nas nikt do tego nie zmuszał. Może najbardziej zdecydowana w tym okazała się najmłodsza Lara – została amazonką, nim skończyła dwa lata. Nawet nie wyobrażałam sobie, że takie maleństwo może tak bardzo tego chcieć. Pewnego dnia, widząc, jak jej bracia wsiadają na swoje konie, a mój już był osiodłany, stanęła przed stajnią z kaskiem w ręku, który gdzieś znalazła, i z płaczem podniosła ręce do góry. Nie byłoby to może aż tak wyjątkowe, gdyby nie to, że Lara nie płacze właściwie nigdy – jest najbardziej pogodną istotą, jaką znam. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy znaleźliśmy najmniejszego kucyka i ona chociaż na chwilę mogła na nim usiąść. Wtedy jej szczęście nie miało granic. Od tej pory co rano budzi nas, stukając swoim kaskiem o podłogę, licząc na to, że znajdzie się ktoś, kto jeszcze przed śniadaniem zaprowadzi ją chociaż na chwilę do koni.
Karolina Ferenstein-Kraśko, Cavaliada 2016, klacz Anta-Monika.
Koniom zawdzięczam nie tylko to, jak żyję, ale pewnie i to, że w ogóle żyję. Dziadek Ludwik Ferenstein był bohaterem dwóch wojen światowych i polsko-bolszewickiej w 1920 roku. Miał piętnaście lat, gdy po raz pierwszy z szablą w ręku wraz ze swoim oddziałem brał udział w walce. Nikt nie zrozumie miłości ułanów do swoich wierzchowców, jeśli nie będzie pamiętał, że to od końskiej wytrwałości, szybkości, a często i odwagi po prostu zależało ich życie. W swoich pamiętnikach z wyprawy pod Kijów i z powrotem dziadek wiele razy opisywał, że brakowało im jedzenia. Ale jakoś nigdy nie brakowało im szampana. Każdego wieczora pierwszy toast pili za zdrowie oficerów, a drugi za zdrowie koni. 20 lat później, już w czasie kampanii wrześniowej, będąc w brygadzie pułkownika Maczka, przedzierając się przez Łańcut, dziadek musiał zarekwirować dla sztabu samochód, który znalazł w pałacowym garażu. Zgodnie z prawem wojennym wojsko miało prawo tak zrobić. Jedynym samochodem był akurat rolls-royce. Dziadek Ludwik zabrał samochód, a zostawił konia. Przez wiele miesięcy miał wyrzuty sumienia. Ale rozkaz to rozkaz.
Moje dzieci nie poznały już swojego pradziadka, ale nieraz zdarza im się w galopie zawołać „jestem rotmistrz Ferenstein i będę atakował”. Jeśli dziadek patrzy na nich z góry, to musi mu się to podobać. Pamiętam też wzruszenie ojca, gdy jako pierwsza kobieta stanęłam na podium Pucharu Polski w jedynym przecież sporcie, w którym kobiety rywalizują razem z mężczyznami. Tak, rodzina jest najważniejsza, ale w naszej konie są po prostu jej częścią. Kolejne narodziny w naszej stadninie zawsze ją powiększają, a konie, których już nie ma, wciąż są w naszej pamięci. Wiem, że jest wiele wspaniałych dyscyplin sportowych, ale dla mnie ta jest jednak najbardziej wyjątkowa. W relacji z końmi wspaniała jest nie tylko chwila, gdy na nich galopujemy albo pokonujemy przeszkody. Większość naszych koni pamiętam od momentu, gdy przyszły na świat. Pamiętam, jak stawiały pierwsze nieporadne kroki, ich nieproporcjonalnie długie nogi, i jak biegały za swoimi matkami po pastwisku. Razem wymyślamy im imiona i zastanawiamy się, jakie będą, gdy dorosną. Niemal zawsze są piękniejsze, niż to sobie wcześniej wyobrażaliśmy.
Karolina Ferenstein-Kraśko z dziećmi, CSIO Sopot 2016.
Jestem im też wdzięczna za to, co jest w oczach moich dzieci, gdy na nie patrzą. Za to, że uczą je odpowiedzialności, rozsądku, szacunku i odwagi. Że dają im poczucie wolności. Nawet niewielki koń jest wielokrotnie silniejszy od dorosłego człowieka, a co dopiero od dziecka. Siłą na koniu niczego się nie osiągnie. Dziecko rozumie to lepiej niż dorosły i może dlatego szybciej będzie robić postępy. Każdego konia musisz zrozumieć, nauczyć się go, wiedzieć, jaki ma nastrój danego dnia, co go może wystraszyć, co lubi, i przekonać go byście zrobili razem to, co zaplanowałaś. Ale właśnie przekonać, a nie zmusić. Gdy zaczynasz jeździć konno, upływa sporo czasu, zanim będziesz gotowy mu zaufać. Ale naprawdę dobrze będziesz jeździć wtedy, gdy zrozumiesz, że najważniejsze jest to, by koń ufał tobie. A jeśli oboje sobie ufacie, to jest to początek najbardziej niezwykłej relacji, jaką tylko można sobie wyobrazić. i wtedy możliwe jest wszystko – dla mojego dziadka to było zwycięstwo albo po prostu ujście z życiem w kolejnej bitwie, dla mojego ojca kolejne wygrane w mistrzostwach Europy i Polski, dla mnie mistrzostwa i zawody, w których startowałam, od kiedy skończyłam sześć lat. Ale też każda chwila, którą spędzam w siodle, idąc przez stajnię, patrząc, czy wszystko dobrze z końmi, albo nie mogąc oderwać oczu od tego, jak galopują na pastwisku.
Jeśli chciałbyś wiedzieć, jak wspaniałym przyjacielem może być koń, jak zacząć tę przyjaźń i jak piękna może być ta relacja dla twoich dzieci – ta książka jest dla ciebie.DLACZEGO WARTO JEŹDZIĆ KONNO?
Wielki Bieg Świętego Huberta w Stadninie Koni Ferensteinów. W roli „lisa” Monika Pasik na wałachu Night Chief xx.
Co jest wyjątkowego w jeździe konnej? Jakie zalety ma ten rodzaj aktywności?
Jazda konna kształtuje charakter
Jeździectwo to znacznie więcej niż sport. Jest to przede wszystkim współpraca i zrozumienie drugiej żywej istoty. To bezcenne doświadczenie dla ducha i ciała. Uprawianie jazdy konnej wpływa na styl życia. Dodaje odwagi, rozwija pozytywny sposób myślenia i działania, a nawet zmienia relacje w rodzinie. Kontakt z tymi zwierzętami przyniesie korzyść każdemu. Wielokrotnie widziałam, jak kontakt z końmi pomaga w rozwoju charakteru i emocjonalności nawet bardzo małych dzieci, nie mówiąc o nastolatkach. W XXI wieku to bezcenny pomysł na choć część życia, która nie będzie zdominowana przez komputery, smartfony i internet. W stajni, w hali czy na parkurze nie tylko mają zapewniony ruch i przebywają na świeżym powietrzu, ale muszą wejść w kontakt z innymi ludźmi, zwierzętami i o wiele lepiej poznać samych siebie. Sprawdzają się nie w grach na komputerze, ale w prawdziwym świecie. Bo jazda konna to nie tylko wysiłek fizyczny i technika, ale przede wszystkim silna interakcja z naturą. W kontakcie z końmi przyswajamy sobie jej prawa, uczymy się żyć z nią w zgodzie.
Oczywiście, że każdy klub jeździecki ma swoje zasady, ale zawsze uważam, że przynajmniej w stosunku do najmłodszych jeźdźców od samego początku powinno się ich uczyć nie tylko jazdy konno, ale też opieki nad koniem. Bardzo łatwo jest doprowadzić do sytuacji, kiedy dzieci nie do końca widzą różnicę między koniem a rowerem. Kiedy przychodzą na jazdę, przed stajnią czeka na nich już wyczyszczony i osiodłany koń, na którego wystarczy wsiąść. Po jeździe stajenny odbierze go od małego jeźdźca i zrobi wokół niego wszystko to, co powinno się zrobić, zanim koń wróci do swojego boksu. Kiedy mój mąż zaczął startować w triathlonach, nawet swój rower zaczął traktować z większą czułością, a żywe stworzenie zasługuje na pewno na o wiele więcej. Najdroższą rakietę tenisową po skończonym meczu można po prostu odłożyć do szafki, rower odstawić, a narty postawić w kącie garażu. Hantle czy sztanga będą wymagały jeszcze mniej troski. Klatka treningowa do crossfitu nie potrzebuje naszej uwagi i czasu. Koń tak, ale z czasem okaże się, że dla nas to jest tak samo ważne doświadczenie.
Wszystko powinno być oczywiście dostosowane do wiedzy, umiejętności i wieku małego ucznia, ale ważne, by od samego początku niedoświadczony jeździec miał świadomość wszystkiego, co konieczne, by koń był otoczony opieką, zadbany i gotowy do jazdy. Z doświadczenia wiem, że dla zdecydowanej większości dzieci nauczenie tego, jak robić to bezpiecznie – czyszczenie konia czy zaplatanie jego grzywy, są tak samo ważne i fascynujące, jak sama jazda. Fakt, że o wiele większe i silniejsze od nich stworzenie cierpliwie czeka, aż jego mały opiekun zajmie się nim z troską, jest niezwykłym doświadczeniem tak naprawdę dla obojga. Oboje nabierają wtedy do siebie zaufania i zaczynają się o wiele bardziej przywiązywać, niż gdyby spędzili ze sobą godzinę treningu. Oczywiście doskonale rozumiem, że w codziennej gonitwie rzadko możemy mieć na to czas i doceniamy obsługę stajni, która nam we wszystkim pomoże, albo wręcz za nas zrobi, ale na letnich obozach w Gałkowie nauka opieki nad końmi i ich codzienna pielęgnacja są absolutnie obowiązkową częścią szkolenia.
Pewnie w każdym klubie sportowym jego członkowie i wychowankowie nawiązują wspaniałe przyjaźnie, ale mając doświadczenia w uprawianiu innych sportów, jestem coraz bardziej przekonana, że i pod tym względem jeździectwo jest wyjątkowe. Nie mam wątpliwości, że piłkarze mogą przez lata wspominać wygrane i przegrane mecze, a kolarze swoje najwspanialsze wyścigi, ale przecież ci pierwsi nie będą godzinami rozprawiać o samej piłce, którą grali, a ci drudzy o przerzutce w rowerze sprzed dziesięciu lat. Tymczasem jeźdźcy poza wspominaniem przebiegu samych konkursów i rywalizacji pomiędzy sobą – mogą godzinami opowiadać albo kłócić się o zalety swoich koni, na jakich startowali nawet przed laty. Koń ma charakter bez porównania bardziej złożony niż zazwyczaj o wiele lepiej znane psy. Każdego dnia może być w trochę innym nastroju, a to sprawia, że w czasie trzydniowych zawodów – codziennie będziemy tworzyli z nim trochę inną parę. Piłka na mundialu w czasie każdego meczu będzie taka sama, a Roger Federer w finale Wimbledonu będzie miał w torbie trzy takie same rakiety i generalnie będzie mu obojętne, którą z nich jako pierwszą wyciągnie do gry. Tymczasem nasz koń każdego dnia może być tematem na trochę inną opowieść.
Jeździectwo uczy młodych ludzi hartu ducha, cierpliwości, równowagi wewnętrznej, konsekwencji, systematyczności, obowiązkowości, zasad partnerstwa, panowania nad silnymi emocjami, odpowiedzialności za siebie i innych. Wszystkie te cechy ułatwiają potem funkcjonowanie w środowisku rówieśników, w domu i w szkole. A kiedyś, w dorosłym życiu, okażą się bezcenne.
Niewiele jest sportów, które dają takie możliwości. Sport często ma za zadanie po prostu uwolnić energię, gniew czy wręcz agresję. Wiele dyscyplin bazuje na tym, że w coś uderzamy, kopiemy albo siłujemy się z przeciwnikiem. W jeździectwie musimy nauczyć się okiełznać tego rodzaju odruchy. I to bardziej niż w przypadku jakiejkolwiek innej dyscypliny. Najlepsi tenisiści potrafią rzucić w złości rakietą, wściekać się, miotać po korcie, krzyczeć i wykłócać z sędzią. Oczywiście nie jest to zachowanie mile widziane, ale jednak się zdarza. Na zawodach jeździeckich byłoby absolutnie niedopuszczalne i po prostu zakazane jako okrucieństwo wobec zwierzęcia. A do tego nic by nie dało, a jedynie przyniosło odwrotny skutek. Koń to nie sprzęt, na którym można się wyżyć, ale czująca istota. Na brutalne traktowanie reaguje strachem i nieposłuszeństwem, a to może się skończyć zupełną utratą kontroli nad nim i poważnym wypadkiem. Musimy więc w każdych okolicznościach, nawet mocno zdenerwowani, panować nad swoimi reakcjami. Po to, aby nie narazić zwierzęcia, siebie, a także innych na niebezpieczeństwo. Jeździectwo więc w naturalny sposób uczy wchodzenia w głąb siebie i rozumienia własnych emocji po to, aby wypracować nawyk samokontroli i umiarkowania, jak również pewnych technik przywództwa. Trzeba je opanować, ponieważ siłą z tym wielkim zwierzęciem nie jesteśmy w stanie nic zrobić. W dorosłym życiu też pokaz siły zwykle nie daje dobrych efektów. A tutaj uczymy się partnerstwa, które pozwala dojść do celu.
Aleksander Kraśko na ogierze Topaz (Efekt x Decoration).
Na letnich obozach jeździeckich w naszej stadninie od lat już obserwuję setki młodych, czasem nawet bardzo małych jeźdźców. Jestem pod ogromnym wrażeniem ich pasji i zaangażowania, z jakimi przyjeżdżają do Gałkowa, ale wspaniale jest patrzeć, jak się zmieniają w czasie kolejnych dni treningów, wyjazdów w teren do przepięknej Puszczy Piskiej, pławienia koni w Krutyni i opieki nad nimi. Wiele godzin potrafią spędzić, pomagając sobie nawzajem w czyszczeniu już od dawna idealnie czystych rumaków. Ale po prostu każdą wolną chwilę chcą spędzać ze swoimi podopiecznymi, a to sprawia, że siedząc potem w siodle, są w stanie zbudować z nimi zupełnie inną, o wiele głębszą relację. Stają się coraz bardziej odpowiedzialnymi i pewnymi siebie młodymi ludźmi.
Jazda konna wszechstronnie buduje kondycję fizyczną
Sport jeździecki to jedna z najlepszych aktywności służących poprawie kondycji fizycznej. Ułatwia prawidłowy rozwój układu kostno-mięśniowego u dzieci i młodzieży, zwiększa zdolności motoryczne i koordynację ruchową, pomaga zniwelować wady postawy, na przykład skłonność do garbienia się. Polepsza koncentrację, uczy głębokiego oddychania i łagodzi nadmierne napięcie mięśniowe spowodowane długim siedzeniem w ławce szkolnej czy przy biurku w pracy, rozładowuje codzienne stresy. Ma nieoceniony, pozytywny wpływ na układ krążenia. Satysfakcja i spokój ducha jeźdźca idą w parze z dotlenieniem, wzmocnieniem siły mięśni, zwiększeniem energii witalnej i prawidłową postawą.
Jazda konna, która dla obserwatora może wyglądać jak bierne siedzenie w siodle, w rzeczywistości wymaga intensywnego zaangażowania mięśni ud i łydek, a także mięśni brzucha, ramion, przykręgosłupowych i wielu innych. To jeden z tych sportów, które wszechstronnie i harmonijnie rozwijają całą sylwetkę. W porównaniu z wieloma innymi zajęciami, ma również tę zaletę, że symetrycznie rozwija obie połowy ciała. W rankingach najbardziej korzystnych aktywności dla organizmu ludzkiego jazda konna zajmuje trzecie miejsce, tuż po spacerach i pływaniu.
Jazda konna sprzyja zdrowemu stylowi życia
Jak przekonać dziecko, żeby wybrało owoc zamiast batonika? Jeździectwo to również kwestia zdrowego stylu życia, co daje rodzicom przekonujący argument przemawiający za prawidłowym odżywianiem. „Nie piję sztucznych, słodzonych, gazowanych napojów i nie jem śmieciowego jedzenia dlatego, że uprawiam sport”, brzmi zupełnie inaczej, niż „dlatego że mama mi nie pozwala”, prawda? Niby figura na koniu nie jest najważniejsza, bo to zwierzę duże i silne, ale jednak ma znaczenie. Zwykle jeźdźcy, którzy uprawiają ten sport regularnie, są szczupli lub takimi się stają.
Ruch na świeżym powietrzu, dotlenienie, zwiększone dzięki aktywności zapotrzebowanie na białko, witaminy i minerały zwykle budzą też naturalny apetyt na wartościowe posiłki.
A dzieciom zakochanym w koniach łatwiej trafiają do przekonania zasady zdrowego żywienia, które nawiązują do zwyczajów ich ulubieńców. Konie na śniadanie jedzą owies, więc ludzie też mogą jeść owsiankę zamiast na przykład hamburgera. A czy twój kucyk pije wodę gazowaną czy niegazowaną? Oczywiście, że niegazowaną. Nie lubisz zielonego? A konik trawkę zieloną bardzo lubi i biega o wiele szybciej niż Usain Bolt. Takim dzieciom o wiele skuteczniej się tłumaczy, żeby zdrowo się odżywiały. Przebywając wśród innych młodych sportowców, uczą się dobrych nawyków przez naśladowanie. A to jest kapitał na całe życie.
Jazda konna leczy duszę i ciało
Konie mają działanie terapeutyczne, które wykorzystuje się w rehabilitacji osób z niepełnosprawnością (hipoterapia) i problemami emocjonalnymi.
Dobroczynne dla zdrowia skutki kontaktu z tymi zwierzętami znano już w starożytności. Jako metoda leczenia ta forma rehabilitacji psychoruchowej z udziałem wierzchowców pojawiła się w nowoczesnej medycynie w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. Badania wskazują, że jest ona jedną z najskuteczniejszych metod terapii osób niepełnosprawnych. Jazdę konną wykorzystuje się z powodzeniem zwłaszcza w neurologii, ortopedii i psychiatrii. Uzupełnia ona inne formy leczenia, usprawniając pacjenta ruchowo, sensorycznie, psychicznie i społecznie. Co ważne, hipoterapia stanowi jeden z elementów rehabilitacji leczniczej i jako taka musi być prowadzona przez specjalistę, na zlecenie i pod kontrolą lekarza.
Jeździectwo w formie hipoterapii polecane jest dzieciom i młodzieży, ale także dorosłym osobom, które zmagają się z niepełnosprawnością, w tym z niedowładem dolnej połowy ciała. Ci, którzy na co dzień korzystają z wózka inwalidzkiego, mogą dzięki terapeutycznej jeździe konnej doświadczyć większej samodzielności, odczuć namiastkę chodzenia o własnych siłach. Jest to możliwe dlatego, że ruch wierzchowca powoduje przemieszczanie się bioder i miednicy jeźdźca w taki sam sposób, w jaki porusza się ciało idącego człowieka.
Przekazywanie wzorca chodu jest tym najbardziej unikatowym celem hipoterapii. Dlatego stosuje się ją często u dzieci, które chodzą wprawdzie samodzielnie, ale nieprawidłowo, albo uczą się chodzić czy też niestabilnie siedzą.
Osobne zagadnienie to kontakt z końmi jako pomoc w terapii dzieci autystycznych. Istnieje pomiędzy nimi a tymi zwierzętami pewne podobieństwo w postrzeganiu świata, reagowaniu i sposobie porozumiewania się.
Nie mniej istotny jest udział koni w terapii osób, które potrzebują pomocy przede wszystkim w sferze psychicznej i emocjonalnej. Dotyczy to szczególnie różnego rodzaju uzależnień oraz zaburzeń emocjonalnych. Jazdę konną i opiekę nad mieszkańcami stajni wprowadzono między innymi do planu zajęć pensjonariuszy ośrodków Monar-Markot, którzy zmagają się ze swoimi uzależnieniami. Efektem jest zwiększenie poczucia własnej wartości, zmniejszenie zaburzeń emocjonalnych, umiejętność rozluźnienia się, wyrobienie nawyku odpowiedzialnych zachowań czy wreszcie rozwijanie pozytywnych kontaktów społecznych.
Nie trzeba być jednak osobą niepełnosprawną czy potrzebującą psychoterapii, aby odczuć lecznicze działanie koni. Te zwierzęta mają ogromny wpływ na nasze zdrowie fizyczne i psychiczne. Wyzwalają emocje, od strachu po miłość. Uczą wrażliwości i opiekuńczości, ale także stanowczości i podejmowania szybkich decyzji. Motywują do działania, uczą pokonywać słabości i skłaniają do zmagania się z przeciwnościami losu. Wiele osób uprawiających jazdę konną w chwili załamania próbuje łagodzić cierpienie, wybierając się do stajni. To pomaga. Im bardziej odczuwasz przyjemność z tego, co robisz, tym częściej powraca radość życia. Miłość do zwierzęcia potrafi zdziałać cuda.
Koń nauczy cię lepiej zarządzać firmą. Warsztaty przywództwa
Zetknięcie się ze światem koni to również nauka partnerstwa. Tu panuje reguła dostosowania się. Dlatego nauczenie się jazdy konnej przez dorosłego jest zwykle trudniejsze niż w przypadku dziecka, chociaż możliwe. Dorośli już nauczyli się panować nad swoim życiem. Narzucają jakieś reguły, zasady i trudno się im dostosowywać do innych.
Widzę często, jak różni nawykli do „kierowania zasobami ludzkimi” prezesi czy dyrektorzy z trudem wdrażają się w naukę jazdy konnej, w komunikowanie się z tym zwierzęciem tak, aby wykonywało polecenia. Nie rozumieją bowiem, że nie można kazać koniowi wykonać polecenia czy zmusić go do czegoś krzykiem albo groźbą. Trzeba z nim zbudować relację partnerską.
Wierzchowiec to równoprawny członek naszego teamu mający własne zdanie tak samo jak my. Niczego nie da się zrobić z nim na siłę. To ciekawe doświadczenie w trenowaniu osób zarządzających firmami.
Istnieją warsztaty pracy nad sobą i relacjami z otoczeniem, gdzie do szkolenia uczestników w asertywności oraz stosowaniu technik tzw. miękkiego przywództwa wykorzystuje się kontakt z końmi. Ja staram się znaleźć drogę do każdego ze swoich uczniów. Jeden będzie chciał dojść do wysokiego poziomu sportowego, inny pokonać swój lęk, a ktoś spędzić czas w przepięknym miejscu. Nie można tej samej metody stosować wobec każdego jeźdźca. To bardzo indywidualny sport i niepowtarzalna relacja trenera, ucznia i wierzchowca.
Jazda konna a inne pasje – pozytywne oddziaływanie w obie strony
Rytmika, taniec, gimnastyka, joga czy bieganie to tylko niektóre zajęcia polecane jako dopełnienie jeździectwa. Rytm i harmonia to podstawa w tym sporcie, a ogólna sprawność fizyczna, równowaga i koordynacja ruchowa ułatwiają naukę jazdy konnej. Wszystko to prowadzi do uzyskania prawidłowego i stabilnego dosiadu, czyli sposobu ułożenia ciała na koniu.
Lekcje w siodle będą dawały więcej przyjemności i przyniosą lepszy rezultat, jeżeli potrafisz zapanować nad swoim ciałem. Jazda konna to doskonały sposób na ćwiczenie koordynacji. Celem jest osiągnięcie dosiadu niezależnego, co oznacza, że np. w tym samym momencie, kiedy łydki działają aktywizująco, ręka jeźdźca pozostaje stabilna. Nieskoordynowane gesty mogą denerwować i niepokoić konia.
Przy całej mojej miłości do jeździectwa nie przekonywałabym nikogo, by swoje dzieci wysyłał tylko na lekcję jazdy konnej. Dzieci powinny mieć szansę spróbować różnych sportów i z czasem wybrać ten, który im wyda się najbardziej fascynujący, a nie ten, który nam się wydaje najwspanialszy. Ma spełniać swoje marzenia, a nie nasze oczekiwania.
Moje dzieci jako pierwszy sport uprawiały jazdę konną. Jestem dumna z ich postępów i szczęśliwa, widząc ich radość z tego powodu. Mam też świadomość ich fascynacji piłką nożną i idolem Robertem Lewandowskim. Uwielbiają chodzić na mecze na Stadionie Narodowym oraz grać w piłkę w szkole. Z czasem się okaże, która z pasji zwycięży, choć nie mam wątpliwości, że jeździectwo może być sportem na całe życie, bardziej niż piłka nożna. W olimpijskiej kadrze Niemiec znalazła się kiedyś zawodniczka po siedemdziesiątce, co raczej byłoby niewyobrażalne w piłce nożnej, siatkówce czy nawet w sportach motorowych, gdzie siła mięśni teoretycznie nie jest aż tak ważna.
Człowiek, od którego wszystko się zaczęło, mój dziadek major Ludwik Ferenstein
Ułańska fantazja
– Jadą!
Nikt nie usłyszał okrzyku. W małej wiosce pod Kijowem, wczesnym latem 1920 roku, grupa polskich jeźdźców w mundurach 1. Pułku Ułanów Krechowieckich tłoczyła się wokół placu z przeszkodami. Jedni ukończyli przejazd, inni czekali na swoją kolej. Wcześniej zrobili zakłady z kolegami z innych jednostek, kto wygra, i teraz w napięciu oczekiwali na końcowy rezultat zawodów. Obserwowali przejazd podporucznika Henryka Dobrzańskiego w mundurze 2. Pułku Szwoleżerów Rokitniańskich. Ten dwudziestotrzyletni dowódca plutonu, który po latach miał zasłynąć jako major „Hubal” (ostatni żołnierz Wojska Polskiego, który po zakończeniu kampanii wrześniowej 1939 roku nie zdjął munduru i nie oddał broni, lecz stworzył pierwszy oddział partyzancki i dalej walczył z Niemcami), zbliżał się właśnie do przeszkody, jakiej na poprzednim postoju nikomu nie udało się bezbłędnie pokonać. Tym razem Dobrzański przefrunął nad nią w świetnym stylu, jak przystało na skoczka kadry narodowej. Ukończył przejazd z najlepszym wynikiem. Ale przecież zostało jeszcze kilku zawodników. Obejrzeli się na Ludwika Ferensteina, który wylosował numer startowy bezpośrednio po mistrzu. Chyba się nie boi? Ten drobny blondyn, zwykle małomówny, o nienarzucającym się stylu bycia, obdarzony cichym głosem, powtórzył:
– Sowieci jadą!
Wreszcie do nich dotarło. Znowu deptała im po piętach 1. Armia Konna Siemiona Budionnego. Chmura pyłu nadciągała od południa, zasnuwając letnie niebo szarością. Na horyzoncie jeszcze nie można było dostrzec sylwetek, ale obecność wrogich oddziałów zdradzał kurz wzbijający się spod kopyt wierzchowców galopujących nieutwardzonymi drogami. Wojna polsko-bolszewicka przetaczała się właśnie przez półdzikie, ukwiecone łąki Ukrainy, żyzne ziemie obsiane pszenicą i ciche wioski wokół dworów. W jednym z majątków polscy kawalerzyści natknęli się na gotowy plac do skoków przez przeszkody. Przyjemna odmiana po tym, jak musieli budować oksery i stacjonaty z przypadkowych belek, stołków czy żerdzi wyjętych z wiejskich płotów. Żal było opuszczać takie miejsce. Ludwik, spełniwszy obowiązek wobec kolegów, ruszył więc na parkur. Jedna przeszkoda, druga, trzecia. Wreszcie ta najtrudniejsza.
Podporucznik Ludwik Ferenstein w mundurze galowym z początku lat trzydziestych.
Nie dane mu było jednak sprawdzić swoją formę. Tętent kopyt nasilił się, do uszu dolatywały już okrzyki rosyjskich kawalerzystów, przed oczami wyrósł las szabel wzniesionych do ataku. Wróg zbliżał się na wyciągnięcie ręki.
Przerwali zawody w ostatniej chwili, jak zwykle, z żalem zawracając konie na komendę dowódcy.
– Galopem marsz!
Wkrótce tętent się wzmógł. Wynik zawodów poszedł w zapomnienie. Sportowcy z zamiłowania znów byli tą kawalerią, która rozgromiła armię Budionnego pod Wołodarką, Korosteniem, Zamościem i Ostrógiem, nad rzekami Słuczą, Bugiem, Styrem i Horyniem. Podporucznik Henryk Dobrzański ze swoim plutonem wziął udział we wszystkich walkach podczas ofensywy kijowskiej, w tym akcji na Koziatyn. Ludwik Ferenstein w czasie wojny polsko-bolszewickiej dotarł z 1. Pułkiem Ułanów Krechowieckich aż pod Kijów.
Z dzisiejszej perspektywy tamta wojna może wydawać się jednym wielkim koszmarem. Ale to byli młodzi ludzie, pełni fantazji i pasji. A nade wszystko miłości do koni. Tak bardzo kochali skoki przez przeszkody, że pomiędzy kolejnymi starciami z przeciwnikiem urządzali sobie zawody! Przerywali je dopiero wtedy, gdy wydawano rozkaz do wymarszu albo na horyzoncie widać już było nadciągających Sowietów. W potyczkach kawalerii umiejętności jeździeckie były zresztą równie ważne, jak talent do władania szablą. W każdych okolicznościach starali się więc trenować.
Dziadek Ludwik przez całe życie prowadził dziennik, mimo że w czasie kolejnych wojen tracił większość zapisków. Ale miał doskonałą pamięć do spotykanych ludzi, miejsc i wydarzeń. Dlatego kiedy już zdecydował się podzielić z rozmówcą jakimś fragmentem swojego życia albo je opisać – co czynił rzadko, bo był wyjątkowo małomównym i skromnym człowiekiem, nie lubił zwracać na siebie uwagi – to nawet po latach potrafił odtworzyć to, co go spotkało, z fotograficzną dokładnością.
Wojnę polsko-bolszewicką mógł opowiedzieć dzień po dniu. Kto dowodził, na jakim odcinku toczyła się bitwa, pomiędzy jakimi miastami. Kto zginął, kto co zrobił, i co żołnierze jedli przed bitwą. Zabawne było to, że każdego dnia wieczorem pisał wtedy w dzienniku: „I znowu nie było nic na kolację”. Ale szampan był zawsze. Nie wiem, jak to było możliwe. Kiedy szli pod Kijów, musieli zdobywać jedzenie w każdym kolejnym miejscu postoju. Ale szampana chyba ciągnęli ze sobą jeszcze z Polski. Mieli takie zapasy tego trunku, że nigdy im go nie brakowało. I każdego dnia piło się najpierw zdrowie oficerów, a potem zdrowie koni.
Tęsknota do koni i munduru
Znałam dziadka Ludwika z ostatnich lat jego życia. Jako mała dziewczynka, od najwcześniejszego dzieciństwa nazywana przez domowników Maliną, byłam jego oczkiem w głowie. On był już wtedy starszym panem po osiemdziesiątce.
Zapamiętałam dziadka jako bardzo ciepłego, spokojnego człowieka. Biła od niego dobroć, pozytywna energia. Siedząc mu na kolanach, czułam się zawsze cudownie bezpiecznie. I pamiętam, że dziadek Ludwik sam był jak odrębny świat. Kompletnie się różnił od ludzi, których znałam. Był z innej epoki.
Zmarł w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat, kiedy ja miałam trzynaście. Nie zdążył, a może nie chciał mi zbyt wiele o sobie opowiedzieć. A przecież same jego przeżycia wojenne mogłyby wypełnić kilka tomów. Piętnastoletni chłopak, który na ochotnika zgłasza się do wojska po wybuchu pierwszej wojny światowej, aby walczyć o niepodległą Polskę. W punkcie werbunkowym skłamał, że ma szesnaście, bo młodszych nie przyjmowano. Proszę sobie wyobrazić dzisiejszych piętnastolatków rzuconych w wir wojny, w której podstawowym orężem była tak często szabla, a wroga zabijało się nie z odległości kilkuset metrów, strzelając do niego z karabinu, a w walce wręcz. Koniec jednej wojny był dla dziadka tak naprawdę początkiem drugiej, polsko-bolszewickiej. Wreszcie potem był to już dojrzały mężczyzna w sile wieku, który wyrusza na front we wrześniu 1939 roku jako doświadczony oficer, i zostaje wciągnięty w najstraszniejszą wojnę w historii ludzkości.
A wszystko to było konsekwencją tęsknoty do koni i munduru, towarzyszącej mu od dzieciństwa.
Kronika rodu zaczyna się dla nas w 1899 roku. Wtedy to, jeszcze w XIX wieku, przyszedł na świat Ludwik Ferenstein, bez wątpienia najodważniejszy i najsłynniejszy jeździec w historii rodziny. Za jego sprawą kolejne pokolenia będą miały w zwyczaju najpierw wsiadać na konia, a następnie uczyć się chodzić. W tamtych czasach było to zresztą dość powszechne, jak dzisiaj korzystanie z samochodu. Wyjątkowa była jednak miłość mego dziadka do koni. Ale staje się to zrozumiałe, jeżeli pamiętamy, że konie były nie tylko jego pasją, miłością i pracą, ale też wiele razy ratowały mu życie.
Urodził się w miejscowości Białaczów niedaleko Opoczna, w dzisiejszym województwie łódzkim. Rodzicami byli Michał Ferenstein i Jadwiga z domu Styczyńska. Dzierżawili oni folwark z klucza białaczewskiego, należący do hrabiego Ludwika Broela-Platera.
Skąd w Polsce centralnej wzięło się nazwisko Ferenstein, Polakom kojarzące się z niemieckim? W tamtej okolicy jeszcze dzisiaj można spotkać sporo osób, które…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej