Koniec świata - ebook
Koniec świata - ebook
Co spowoduje nasze wyginięcie?
Jak możemy ocalić siebie i naszą przyszłość?
Bryan Walsh odpowiada na najważniejsze pytania, które musi zadać sobie ludzkość, by przetrwać.
Koniec świata to fascynujący reportaż popularnonaukowy, który odkrywa złożoność problemu, jakim jest nieunikniony koniec świata. Od asteroid i sztucznej inteligencji, przez superwulkany po wojnę nuklearną, autor przygląda się wszystkiemu, co może unicestwić nasz gatunek.
Łowcy asteroid z NASA, detektywi chorób na tropie kolejnego zabójczego wirusa. Walsh rozmawia z mężczyznami i kobietami, których zadaniem jest wyobrazić sobie niewyobrażalne. Osobami na pierwszej linii działań prewencyjnych, aktywnie starającymi się zapobiec rozmaitym scenariuszom zagłady w laboratoriach biotechnologicznych i centrach rządowych.
Bryan Walsh analizuje zagrożenia zarówno naturalne, jak i stworzone przez nas samych. Szczegółowo opisuje prawdopodobieństwo tych katastrof i ich potencjalny wpływ na nasze życie. Korzystając z lat doświadczeń jako dziennikarz śledczy i korespondent naukowy dla magazynów „Time”i „Newsweek”, wskazuje też, jak najskuteczniej się uratować.
Czy mamy jakieś szanse?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-274-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
P. D. James, _Ludzkie dzieci_,
przeł. M. Gębicka-FrącWSTĘP
Przeciętny człowiek żyje około dwóch miliardów sekund¹, ale tylko kilka z nich to momenty, w których zmienia się naprawdę wszystko. Może to być sekunda po tym, jak usłyszycie najgorsze wieści w życiu albo gdy osoba, którą zawsze chcieliście odnaleźć, powie „tak”. W moim przypadku udało się tę chwilę uwiecznić na fotografii. Stoję w pokoju szpitalnym dzień po narodzinach swojego syna, a z prawej jest moja żona Siobhan. W moim spojrzeniu widać wyczerpanie, spod którego przebija się uśmiech. Po drugiej stronie Siobhan są mój ojciec i matka, która patrzy w obiektyw z wyrazem nieposkromionej radości. Trzyma na rękach nasze pierwsze dziecko, Ronana. Mały ma wtedy tylko kilka godzin, jego drobną, cieniutką czaszkę przykrywa rudoblond meszek, dłonie zaciska w piąstki, a oczy ma zamknięte, żeby obronić się przed słońcem. Ronan jest jednym z najnowszych mieszkańców planety Ziemi i nic już nie będzie dla nas takie, jak było.
Dziś, gdy patrzę na to zdjęcie, widzę na nim, jak przyszłość staje się rzeczywistością. Mój ojciec, tak ważny dla mnie w dziecięcych latach, nie jest już tylko ojcem, ale też dziadkiem. Moja matka, pierwsza osoba, którą świadomie pamiętam, nie jest już tylko matką, ale też babcią. A ja, trzydziestodziewięcioletni syn, nie jestem już tylko synem, ale też ojcem, tak jak moja żona jest teraz matką. Jesteśmy częścią łańcucha ciągnącego się w przyszłość, jedno ludzkie ogniwo za drugim – każde równie słabe, jak noworodek.
Do tamtej chwili nigdy tak naprawdę nie myślałem o przyszłości, co w sumie dość zabawne, bo od piętnastu lat wykonywałem zawód dziennikarza i przyszłość była tematem mojej pracy. Pierwsze lata w branży spędziłem jako korespondent zagraniczny magazynu „Time” w Azji Wschodniej, gdzie widziałem największe zwycięstwo nad nędzą w dziejach świata oraz gospodarczo-polityczne trzęsienie ziemi, którego skutki będą odczuwane przez dziesięciolecia. Przysyłałem reportaże z centrum epidemii SARS, pierwszej globalnej zarazy XXI wieku, wirusa, który pojawił się znikąd i ujawnił, jak bardzo naszej globalnej wiosce zagrażają choroby zakaźne. Przez rok pracowałem w Japonii jako szef tokijskiego biura „Time”, przygotowywałem doniesienia z kraju żyjącego na progu jutra.
Po sześciu latach w Azji przeniosłem się do centrali „Time” w Nowym Jorku, gdzie pisałem o zmianach klimatycznych, zjawisku, które bardziej niż jakiekolwiek inne odmieni granice obowiązujące w świecie naszej przyszłości. Pisałem doniesienia z konferencji o dziejowym znaczeniu, takich jak szczyt klimatyczny ONZ w Kopenhadze w 2009 roku, podróżowałem też na znikające lodowe płyty Arktyki. Byłem w ginących lasach deszczowych Ameryki Południowej i porażonych suszą górach północnych Indii. Wszędzie widziałem, jak kurczy się przyszłość ludzkości, topniejąca jak lodowce, których dzielenie oglądałem kiedyś u wybrzeży Grenlandii.
Gdy ludzie słyszeli, że piszę o zmianach klimatu – jeśli w nie wierzyli – pytali na ogół, czy ten temat mnie przygnębia. Czy nie jesteśmy wszyscy skazani na zagładę? Mówiłem im, że zmiany klimatyczne są niezwykle ważne, bo to problem na przecięciu biznesu, polityki i nauki, a poza tym mogę dzięki nim nazbierać całą masę egzotycznych stempli w paszporcie. Nie było to aż tak odległe od prawdy. Zmiany klimatu były dla mnie ważne i poczytywałem sobie za wielkie szczęście, że mogę o nich pisać. Czytałem badania, przygotowywałem artykuły – straszne ilości artykułów – przestrzegające, że nasz gatunek czeka zagłada, jeśli nie przeprowadzimy radykalnej przemiany naszego sposobu życia. Jednak nigdy tego nie czułem. Nie czułem przyszłości – jej ciężaru, niepewności, znaczenia, jej delikatności, takiej jak u swojego nowo narodzonego syna.
Ale w końcu poczułem.
W ankiecie przeprowadzonej przez Reutersa w 2012 roku w ponad dwudziestu krajach świata piętnaście procent pytanych osób przewidywało, że świat skończy się za ich życia². Sondaż z 2015 roku, w którym zasięgnięto opinii Amerykanów, Australijczyków, Brytyjczyków i Kanadyjczyków, wykazał, że większość z nich oceniała ryzyko, iż nasz sposób życia zniknie w ciągu następnych stu lat, na pięćdziesiąt procent lub więcej. Jedna czwarta podobnie szacowała prawdopodobieństwo, że w tym czasie ludzkość czeka absolutna zagłada³. Więcej spośród mieszkańców USA uważa, że lepiej żyło się pół wieku temu – kiedy codziennością była wizja atomowego holocaustu – niż dziś⁴. W 2018 roku zespół naukowy ONZ doniósł, że świat ma zaledwie dwanaście lat, by drastycznie ograniczyć emisję dwutlenku węgla, jeśli nie chce ryzykować globalnej katastrofy⁵. Jednocześnie w epoce prezydenta Trumpa ton doniesień medialnych z obu stron politycznej barykady stał się w gruncie rzeczy apokaliptyczny. Kiedy nie czytamy o prawdziwym końcu świata, oglądamy jego fikcyjne wersje: _The Walking Dead_, _Igrzyska śmierci_, _Avengers. Koniec gry_; połowa nowych seriali na Netfliksie też podejmuje ten temat. Im bardziej krwawe i antyutopijne są te wizje, tym bardziej je uwielbiamy, oczywiście dopóki jesteśmy tylko widzami, nie uczestnikami. Boimy się apokalipsy, ale niektórzy z nas o niej marzą – i może nawet uważają, że na nią zasłużyliśmy.
Na ironię zakrawa, że ta egzystencjalna panika wybucha na tle świata, który dla większości ludzi jest lepszy niż kiedykolwiek. W 2018 roku po raz pierwszy w historii więcej niż połowa ludności Ziemi kwalifikowała się jako „klasa średnia” lub „bogaci”⁶. Śmiertelność noworodków spadła w ostatnich dwudziestu pięciu latach o ponad połowę⁷. Choć broń stała się bardziej zabójcza niż kiedykolwiek, dzisiaj na świecie w wyniku konfliktów zbrojnych ginie mniej ludzi niż sześćset lat temu⁸. A jeśli te liczby nie przemawiają do wyobraźni, zadajcie sobie Państwo pytanie: czy wolelibyście urodzić się pięćdziesiąt lat temu, kiedy wcale nie tak dawnym wspomnieniem była globalna wojna, w której zginęło ponad sześćdziesiąt milionów ludzi? Sto lat temu, przed odkryciem antybiotyków, gdy od zwykłej infekcji można było umrzeć? Tysiąc lat temu, gdy średnia długość życia wynosiła około trzydziestu lat?⁹ Wątpię.
Nie doceniamy teraźniejszości po części dlatego, że nie do końca rozumiemy przeszłość – chociaż zarazem błędnie zakładamy, że będzie dokładnie taka jak dziś. Psychologowie nazywają tę ludzką cechę _heurystyką dostępności_. To tendencja do poddawania się wpływowi tego, co najbardziej widoczne, co najbardziej wyjątkowe w naszych przeżyciach. Heurystyka dostępności skłania nas do nieproporcjonalnych reakcji, na przykład gdy słyszymy o zamachowcu samobójcy i natychmiast dostajemy obsesji na punkcie zagrożenia ze strony terrorystów, chociaż statystyki pokazują, że podobne sytuacje zdarzają się coraz rzadziej¹⁰. Najbardziej dostępne naszemu umysłowi są te zagrożenia, którymi się przejmujemy, i właśnie dlatego tak wiele przepisów wynika raczej z kryzysu niż z rozsądku¹¹. Jako doświadczony dziennikarz winę za to muszę wziąć na siebie – w wiadomościach zawsze staramy się podawać to, co zdarzyło się niedawno i zapada w pamięć, a więc odgrywamy znaczną rolę w zwracaniu naszej uwagi na teraźniejszość kosztem perspektywy historycznej. Żadna gazeta nie daje na pierwszej stronie nagłówka, że wczoraj sto tysięcy ludzi wyszło z nędzy¹² – a jednak przez ostatnie lata zdarza się to niemal codziennie. Krótkowzroczność heurystyki dostępności narzuca nam obsesję na temat wszystkiego, co idzie dziś nie tak, i czyni nas ślepymi na to, ile już osiągnęliśmy.
Ale ta sama psychologiczna przypadłość każe nam też lekceważyć znacznie większe niebezpieczeństwa lub zagrożenia, jeśli nigdy ich nie doświadczyliśmy. Internet może pamięta wszystko, ludzie jednak zapominają szybko i często. Niewielu z nas doświadczyło w życiu prawdziwych katastrof, nikt nie widział nigdy asteroidy na kursie kolizyjnym z naszą planetą, nie uświadczył wybuchu choroby, która zagrażałaby istnieniu ludzkości. Te zagrożenia nie są dla nas dostępne, więc traktujemy je jako nierzeczywiste – chociaż nauka i statystyka mówią co innego. To, że nie rozumiemy, iż przyszłość może być diametralnie odmienna od przeszłości, jest przede wszystkim wadą naszej psychiki. I może jest to wada śmiertelna dla całego gatunku.
W życiu, podobnie jak na giełdzie, dawne wyniki nie są gwarancją rezultatów w przyszłości. Nie chodzi już tylko o coraz mocniej uderzające w nas zmiany klimatu ani narastającą niestabilność w kraju i za granicą, ani o zabójcze katastrofy, których z każdym rokiem jest jakby coraz więcej. To nie tylko bolesne poczucie, że nasz świat wymyka się spod kontroli z każdym tweetem prezydenta USA. Przyszłość ludzkości jako takiej jest dziś zagrożona bardziej niż kiedykolwiek przez niebezpieczeństwa zarówno z kosmosu, jak i z Ziemi, a także przez technologię, która przyniosła nam taki dobrobyt.
Wydaje nam się, że wiemy, co najgorszego może nam się zdarzyć, ale najstraszniejsze katastrofy, które dotknęły rodzaj ludzki: II wojna światowa, czarna śmierć – zabójczyni około dwustu milionów ludzi w XIV wieku, największe huragany i najbardziej niszczycielskie trzęsienia ziemi to ledwie przygrywki w porównaniu z tym, co opisuję w tej książce, z zagrożeniami, którym stawiamy czoła dzisiaj. To niebezpieczeństwa groźniejsze niż najmroczniejsze dni w dziejach ludzkości. Nazywamy je zagrożeniami egzystencjalnymi, bo są w stanie położyć kres istnieniu naszego gatunku raz na zawsze. Stanowią błędy nie do naprawienia, katastrofy zdolne przerwać naszą historię w pół zdania.
Zawsze żyliśmy w cieniu zagrożeń egzystencjalnych, tylko tego nie wiedzieliśmy. W ciągu czterech i pół miliarda lat istnienia naszej planety przynajmniej pięć razy nadeszły wielkie fale wymierania, wyniszczające właściwie całe życie na Ziemi, nierzadko podkreślane naturalnymi katastrofami na skalę światową. Uderzenia asteroid, eksplozje superwulkanów, a nawet promieniowanie gamma z kosmosu przypominają, że wszechświat nie jest bezpiecznym miejscem.
Zagłada dinozaurów sześćdziesiąt sześć milionów lat temu, wywołana głównie uderzeniem dziewięciokilometrowej asteroidy, była przypadkiem masowego wymierania. Wyginęło 99,9 procent gatunków, które kiedykolwiek żyły na Ziemi. Niektóre wyewoluowały w inne gatunki, ale większość, na przykład każdy inny gatunek z rodzaju _Homo_, z którym dzieliliśmy planetę, zwyczajnie wymarła. Podobny los może czekać i nas.
O ile wszechświat zawsze chociaż trochę chciał nas zabić, o tyle nowością jest, że możemy zniszczyć się sami, przez pomyłkę albo umyślnie. Tak zwane antropogeniczne, czyli spowodowane przez człowieka, zagrożenia egzystencjalne pojawiły się wraz z udaną próbą pierwszej broni jądrowej na poligonie Trinity w Nowym Meksyku 16 lipca 1945 roku. Bomba atomowa dała nam moc dokonania tego, co w przypadku większości gatunków istniejących przed nami zrobiła selekcja naturalna.
Wojna jądrowa jest jednak tylko pierwszym z antropogenicznych zagrożeń egzystencjalnych; pozostaje perspektywą zabójczą, ale nie przykuwa już tak naszej uwagi. Z każdym mijającym rokiem miliardy ton gazów cieplarnianych wytworzonych przez działalność ludzką trafiają do atmosfery, przyspieszając zmiany klimatyczne. Z biegiem czasu – i przy odrobinie pecha – globalne ocieplenie może zacząć zagrażać naszemu istnieniu. Jeszcze bardziej przerażające – i trudniejsze zarówno do przewidzenia, jak i do opanowania – są zagrożenia egzystencjalne spowodowane nowymi technologiami, takimi jak biologia syntetyczna lub sztuczna inteligencja, zdolnymi stworzyć niebezpieczeństwa trudne do wyobrażenia, niczym bomby wybuchające, zanim zorientujemy się, że zostały uzbrojone.
Jak duże jest ryzyko? Kanadyjski filozof John Leslie, który pomógł stworzyć dziedzinę badań nad zagrożeniami egzystencjalnymi dzięki swojej książce _The End of the World_, szacował prawdopodobieństwo, że ludzkość wyginie w ciągu następnych pięciu stuleci, na trzydzieści procent¹³. Nieodżałowany Stephen Hawking stwierdził w swojej ostatniej opublikowanej wypowiedzi, że nasz gatunek zbliża się do zagłady. Pisał: „Tak czy inaczej, uważam za niemal nieuniknione, że albo atomowa konfrontacja, albo ekologiczna katastrofa ogołoci Ziemię w ciągu najbliższego tysiąca lat”¹⁴. Na sympozjum zorganizowanym w 2008 roku przez Instytut Przyszłości Ludzkości (Future of Humanity Institute, FHI) Uniwersytetu Oksfordzkiego – jedną z wielu nowo powstałych grup akademickich badających zagrożenia egzystencjalne – eksperci ocenili, że ogólne ryzyko wymarcia ludzkości przed 2100 rokiem wynosi dziewiętnaście procent¹⁵. Może i oznacza to, że mamy ponad cztery piąte szans dożyć do XXII wieku, ale jak zauważa specjalista od zagrożeń egzystencjalnych Phil Torres, nawet dziewiętnastoprocentowe ryzyko wymarcia ludzkości w najbliższym stuleciu oznacza dla przeciętnego Amerykanina _tysiąc pięćset_ razy większe prawdopodobieństwo, iż zginie w końcu świata niż w katastrofie lotniczej¹⁶.
Martin Rees, astronom królewski Wielkiej Brytanii i współzałożyciel Centrum Badań Zagrożeń Egzystencjalnych (Centre for the Study of Existential Risk, CSER) przy Uniwersytecie w Cambridge, podał w wydanej w 2003 roku książce, że szanse ludzkości na przeżycie do końca wieku są jak rzut monetą – pół na pół.
– Wystarczy parę osób albo nawet jedna, żeby przez pomyłkę albo celowo wywołać katastrofę o ogromnych, nawet globalnych reperkusjach – powiedział mi, gdy rozmawialiśmy w 2018 roku. – Zwykłem mawiać, że w globalnej wiosce muszą być wioskowe głupki – dodał. – A teraz daliśmy tym głupkom broń.
Rees ma rację, gdy skupia się głównie na ryzyku, że nowe technologie dadzą olbrzymią moc jednostkom i małym grupom o apokaliptycznych zamiarach. Zagrożenie katastrofami planetarnymi, takimi jak asteroidy i superwulkany, które wcześniej niszczyły życie na Ziemi, pozostaje niezmienne. Jednak sam fakt, że _Homo sapiens_ przetrwał setki tysięcy lat, daje nam nadzieję, że będziemy mieli szczęście jeszcze do końca tego wieku, może nawet dłużej. Jeden z szacunków ocenia prawdopodobieństwo zagłady ludzkości spowodowanej katastrofą naturalną w następnym stuleciu na 0,15 procent – czyli bardzo mało, choć więcej od zera¹⁷. Mamy też dostęp do czegoś, czego nie miały dinozaury ani inne dawno wymarłe gatunki – naukowców i inżynierów, zdolnych bronić nas przed niebezpieczeństwami czającymi się nad niebem i pod ziemią, o ile damy im niezbędne środki i uprawnienia.
Jednak te same umysły, które mogą nas ochronić przed naturalnymi zagrożeniami dla istnienia ludzkości, powołały na świat całkiem nowe niebezpieczeństwa – technologiczne. Są one o wiele większe niż wszystko, co mogłaby nam zrobić planeta. Dopiero zaczynamy rozumieć, jak można z tych technologii korzystać i w jaki sposób mogą posłużyć do wyrządzenia szkód. Od istniejących zagrożeń antropogenicznych, takich jak broń jądrowa, odróżnia je to, że przynoszą nie tylko ryzyko, ale również korzyści. Biologia syntetyczna obiecuje możliwość stworzenia nieśmiertelnych organów, potężnych leków i roślin, którymi wyżywimy coraz gorętszą i gęściej zaludnioną planetę. Sztuczna inteligencja to być może najważniejszy wynalazek w dziejach ludzkości, a nawet ostatni, jakiego kiedykolwiek będziemy potrzebować. Są to technologie „podwójnego przeznaczenia” – te same odkrycia można wykorzystać zarówno w dobrej sprawie, by zwalczać inne zagrożenia egzystencjalne, jak i w złej. Bardzo możliwe, że nie rozpoznamy, które opcje są które, zanim będzie za późno. W dyskusji o końcu świata nie ma prostych odpowiedzi.
W 2017 roku odszedłem z „Time”, żeby zacząć pracować nad książką, którą właśnie Państwo czytają. Moim celem było podnieść alarm w sprawie zagrożeń egzystencjalnych stojących przed naszym światem i zadać pytanie, jak możemy im zapobiec. Jednak gdy już zacząłem prowadzić badania i rozmawiać z ekspertami, ten temat pozostawał dla mnie w jakimś sensie nierzeczywisty, odległy, abstrakcyjny. To typowe dla badań zagrożeń egzystencjalnych. Ludzki umysł buntuje się na widok liczb – setki milionów ofiar, miliardy ofiar, kompletna zagłada. Zjawisko to określa się terminem _scope neglect_ – „zaniedbanie skali”. Jesteśmy psychologicznie niezdolni przejść od małych liczb, typowych dla naszych przeżyć, do olbrzymich, określających masowe unicestwienie. Józef Stalin zapewne nigdy nie wypowiedział przypisywanych mu słów: „Jedna śmierć to tragedia, milion to statystyka”, co jednak nie zmienia ich prawdziwości. Traktowałem koniec świata jak statystykę, nie zmieniłem swojego podejścia, które przez tyle lat stosowałem jako reporter piszący o globalnym ociepleniu.
Zmiana przyszła, gdy zacząłem rozumieć najważniejszy fakt na temat zagrożenia egzystencjalnego: nie chodzi o nas. Chodzi o naszych synów, nasze córki, siostrzeńców i siostrzenice, wszystkie te bezimienne miliardy i biliony, które może przyjdą po nich – jeśli nasza historia nie skończy się teraz.
Filozof moralności z Oksfordu Derek Parfit zaproponował eksperyment myślowy. Niech sobie Państwo wyobrażą trzy perspektywy przyszłości. W pierwszej panuje pokój. W drugiej wybuchła wojna jądrowa, w której zginęło dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludności, a niedobitki próbują przetrwać. W trzeciej bomby atomowe zabijają sto procent ludności świata – każdego mężczyznę, każdą kobietę, każde dziecko, rodzaj ludzki zostaje doszczętnie wytępiony. Nie trzeba mieć doktoratu z Oksfordu, żeby stwierdzić, iż najlepsza jest ta pierwsza wizja, a ta trzecia – scenariusz zagłady – najgorsza. Większość ludzi instynktownie stwierdzi też, że różnica między pokojem a atomowym holocaustem, z którego ocalał tylko jeden procent ludzkości, jest o wiele większa niż różnica między śmiercią dziewięćdziesięciu dziewięciu procent a zagładą wszystkich. Wystarczy spojrzeć na liczby. Ale Parfit odrzucił ten wniosek. W 1984 roku pisał w _Racjach i osobach_: „Cywilizacja zaczęła się zaledwie kilka tysięcy lat temu. Jeżeli nie zniszczymy ludzkości, te kilka tysięcy lat może być zaledwie małym ułamkiem całej cywilizowanej historii człowieka. Różnica między (2) a (3) może być zatem różnicą między ową maleńką cząstką i całą resztą tej historii”¹⁸.
Jak to mówi slogan obrońców przyrody, wyginąć można tylko raz na zawsze¹⁹. Prawdziwą grozę końca świata mierzy się nie naszą śmiercią ani śmiercią wszystkich, których znamy i kochamy, nie śmiercią dzieci i wnuków, ale tym, że nie zaistnieje nikt z tych, którzy mieli przyjść po nich, którzy mieli żyć, kochać, podtrzymać nasz gatunek. Urzeczywistnienie zagrożenia egzystencjalnego to śmierć przyszłości.
Fundamentalna moralność każe nam ratować pojedyncze życie za wszelką cenę. Gdyby przed światem stało bezpośrednie egzystencjalne zagrożenie – na przykład gdyby w kierunku Ziemi leciała bardzo duża asteroida – zrobilibyśmy wszystko, co w naszej mocy, wydali wszystkie pieniądze, żeby spróbować ocalić mieszkające tu miliardy. Czy nie powinniśmy zatem odczuwać jeszcze potężniejszej motywacji, by ochronić przyszłe pokolenia, których kolej na naszej planecie dopiero przyjdzie (oczywiście jeśli jej najpierw nie zniszczymy albo nie pozwolimy, by została zniszczona przez naszą bezczynność)? Gdy weźmiemy pod uwagę przyszłość – całą przyszłość – stawka naszych obecnych działań staje się niewyobrażalnie olbrzymia. Możemy mieć przed sobą tysiące, dziesiątki tysięcy, nawet miliony lat cywilizacji, ale ta przyszłość zależy od nas, którzy żyjemy w chwili obecnej.
To właśnie czuję, gdy patrzę na zdjęcie swojej nowej rodziny. To przyszłość i przeszłość, które stały się namacalne w jednym momencie. Myślę o niekończącym się łańcuchu wydarzeń, które musiały zajść dawniej, żeby mój syn mógł zaistnieć. I o tym, co dzieje się dziś, żeby urzeczywistniła się cała przyszłość ludzkości. Łańcuch ten mógł się zerwać w dowolnym momencie, czy to przez chorobę, czy katastrofę, czy zwyczajnego pecha. Jeszcze całkiem niedawno na takie zerwanie – gdyby nasz gatunek wymarł, tak jak niezliczone inne przed nim – niewiele moglibyśmy poradzić. Nasi przodkowie nie potrafili odepchnąć asteroidy ani wymyślić szczepionki na morderczą chorobę, ale my potrafimy. Możemy żyć w ostatnich latach dziejów ludzkości – albo zaledwie na początku. Wybór i odpowiedzialność należą do nas.
Na kolejnych stronach przedstawię przegląd zagrożeń egzystencjalnych i wyznaczę drogę do przetrwania. Przyjrzę się zagrożeniu ze strony asteroid i komet, zapoluję z astronomami na obiekty bliskie Ziemi, które mogłyby odebrać nam przyszłość na tej planecie. Zbadam niedoceniane zagrożenie ze strony superwulkanów, które już wielokrotnie niszczyły życie na Ziemi, w tym także superwulkanu pod najstarszym parkiem narodowym w Stanach Zjednoczonych. Pojadę do kolebki zagrożeń antropogenicznych – na poligon Trinity w Nowym Meksyku, na którym zrodziło się straszliwe piękno. Zrelacjonuję od wewnątrz historię konferencji klimatycznych, bezskutecznie próbujących zahamować przerażające tempo globalnego ocieplenia, zapytam, ile właściwie teraźniejszość jest winna przyszłości. Podzielę się przeżyciami z pierwszej globalnej epidemii XXI wieku i wyjaśnię, jakim cudem zwykły wirus może wywołać chaos w połączonym świecie. Spojrzę przez ramię naukowcom odmieniającym życie za pomocą biologii syntetycznej, zapytam, czy powstanie hiperinteligentnej sztucznej inteligencji (SI) powinniśmy przyjąć z optymizmem, lękiem czy ze zwykłym powątpiewaniem. Będę szukał pozaziemskich cywilizacji i wskazówek na temat naszego losu, jakie może podsunąć milczący jak dotąd kosmos. Wyjaśnię wreszcie, w jaki sposób nasz gatunek może przetrwać to, czego nie da się przetrwać, jeśli egzystencjalna katastrofa w końcu nadejdzie.
Postawmy sprawę jasno: jesteśmy w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jednak zagrożenia egzystencjalne, o których mowa na kolejnych stronach niniejszej książki, zmobilizowały oddanych sprawie naukowców i ekspertów, dokładających wszelkich starań, żeby ochronić naszą przyszłość przed końcem świata. Utworzono nowe organizacje, by badały podobne groźby na przecięciu wielu dyscyplin: Instytut Przyszłości Ludzkości na Oksfordzie, Centrum Badań Zagrożeń Egzystencjalnych przy Uniwersytecie w Cambridge, Instytut Przyszłości Życia (Future of Life Institute) w Bostonie. Walka z zagrożeniami egzystencjalnymi nie polega tylko na tym, żeby wymyślić coś, co zatrzyma asteroidę, albo zagwarantować dobrotliwą i pokojową naturę naszych przyszłych robotycznych władców. To praca wymagająca wprowadzenia nowego typu metody naukowej, gotowości do zmagań z niewiadomymi na skalę planetarną i liczbami na poziomie kosmosu. Myśliciele tacy jak Nick Bostrom, Anders Sandberg, Milan Ćirković, Olle Häggström i inni rzucili nowe światło na ostateczny los istot ludzkich, temat mniej zbadany niż życie skromnego żuka gnojaka, choć przecież tak oczywiście ważny²⁰. Ich osiągnięcia zainspirowały powstanie niniejszej książki, będę do nich wielokrotnie wracał na jej kartach.
Jeśli mamy się uratować, musimy myśleć o tym, czego rozum nie ogarnie; nie tylko zrozumieć przyszłość, ale też poczuć jej ciężar. Największe wyzwanie egzystencjalne, jakie stoi przed nami, należy nie do sfer techniki ani polityki, a do sfery myślenia. Musimy wierzyć, że koniec świata może nadejść, a jednocześnie wierzyć, że możemy coś z tym zrobić. Ale jak dotąd wychodzi nam to słabo.
„The Bulletin of the Atomic Scientists” (BAS) to czasopismo akademickie założone po II wojnie światowej przez kilku współtwórców bomby atomowej. W 1947 roku zadanie stworzenia okładki jego pierwszego numeru powierzono rysowniczce Martyl Langsdorf. Jej strach przed tą nową bronią znalazł wyraz w jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli zimnej wojny – zegarze zagłady, którego wskazówki zbliżają się do północy.
Od 1947 roku autorzy BAS przesuwali wskazówki zegara, by pokazać – w uproszczony, ale skuteczny sposób – jak bliski może być koniec świata. W 1949 roku przesunęły się na trzy minuty do północy w odpowiedzi na pierwszy udany test bomby atomowej w Związku Radzieckim, od którego rozpoczął się atomowy wyścig zbrojeń. Gdy Waszyngton i Moskwa podpisały w 1963 roku układ o zakazie prób broni nuklearnej w atmosferze, w przestrzeni kosmicznej i pod wodą, wskazówki cofnęły się do za dwanaście dwunasta. O ile przez pierwsze dziesięciolecia swojego istnienia zegar opisywał wyłącznie zagrożenie atomowym holocaustem, o tyle nie przestał mierzyć czasu po zakończeniu zimnej wojny, dziś zaś uwzględnia też nowe zagrożenia ze strony zmian klimatu i technologii. Zegar zagłady to najbliższy odpowiednik termometru ryzyka egzystencjalnego, jaki jest obecnie dostępny.
Jesienią każdego roku Komitet do spraw Nauki i Bezpieczeństwa BAS – grupa wybitnych naukowców i specjalistów od obronności – spotyka się, by zadać pytanie: czy ludzkość jest w tym roku bezpieczniejsza niż w ubiegłym, czy przeciwnie? I czy jest bezpieczniejsza w porównaniu z historycznymi wskazaniami zegara, czy też nie? Zegar jest symbolem bardzo nieprecyzyjnym – opisuje ryzyko egzystencjalne za pomocą sześćdziesięciu interwałów – ale jego ponurej skuteczności nie da się nie podważyć. Właśnie dlatego jeden z pierwszych wyjazdów podczas pracy nad książką zaprowadził mnie do Waszyngtonu, gdzie 25 stycznia 2018 roku byłem świadkiem, jak redakcja BAS przedstawia w National Press Clubie nowe wskazanie zegara zagłady. Nie było rozczarowań.
– Nasza ocena jest bardzo złowroga – ogłosiła światu Rachel Bronson, przewodnicząca i prezes „The Bulletin of the Atomic Scientists”. – Jesteśmy dziś dwie minuty przed północą.
Tylko w 1953 roku, po tym, jak USA i ZSRR zdetonowały pierwsze bomby wodorowe – narzędzia masowej zagłady o wiele potężniejsze od atomowych bomb zrzuconych na Hirosimę i Nagasaki – zegar był równie blisko pełnej godziny. Budowa muru berlińskiego, kryzys kubański, wojna w Wietnamie – nic z tego nie było równie wielkim zagrożeniem dla dalszego istnienia rodzaju ludzkiego, jak wydarzenia 2017 roku, przynajmniej zdaniem wskazówek na okładce BAS. Eksperci „The Bulletin of the Atomic Scientists” powoływali się na wiele czynników: atomowy przełom w Korei Północnej, niepewność co do dalszych losów porozumienia nuklearnego z Iranem, plany wycofania się Stanów Zjednoczonych z paryskiego porozumienia klimatycznego, rozprzestrzenienie się hakowania, wreszcie nieprzewidywalnego prezydenta Donalda Trumpa. Ważniejsze jednak od przyczyn przesunięcia zegara – w końcu ze wszystkimi można się spierać – jest to, jak niewiele zostało czasu.
– Żyjemy w groźnych, niebezpiecznych czasach – powiedziała mi Bronson po odsłonięciu zegara. – To nie jest zimna wojna, jaką pamiętają pana rodzice.
Gdyby to był film, Bronson i jej koledzy ogłaszaliby swoje alarmujące wieści tłumowi dziennikarzy w stolicy kraju. Kanały informacyjne przerwałyby program, żeby pokazać konferencję na żywo, a redakcje gazet zaczęłyby odkurzać czcionki do wojennych nagłówków. Zegar zagłady opisuje los całej ludzkości, wszystkich siedmiu i pół miliarda z nas, a także tych, którzy dopiero mogą zaistnieć. Nic na świecie nie powinno być ważniejsze.
A jednak tamtego styczniowego poranka w Loży imienia Pierwszej Poprawki w National Press Clubie była ze mną na widowni tylko garstka przedstawicieli prasy, padło też jedynie kilka pytań. Media nie przemilczały nowego zegara – w końcu strach dobrze się sprzedaje – jednak dla większości stacji i redakcji był to tylko jeszcze jeden news z pogrążającego się w szaleństwie świata, natychmiast przyćmiony następnym doniesieniem, kolejnym skandalem.
Gdy wychodziłem tego ranka z Press Clubu, już w recepcji widziałem, jak zaczynają o tym zapominać. Na ekranach wiszących tam telewizorów leciały programy stacji informacyjnych. W centrum uwagi było to, jak poradzi sobie Trump na Światowym Forum Ekonomicznym w Davos w Szwajcarii, że popyt na iPhone’y spada, co nowego w sondażach przedwyborczych. Na jednym z ekranów dziewięćdziesięcioczteroletni Henry Kissinger, duch z czasów, gdy poprzednim razem groziła nam zagłada, próbował wychrypieć zeznania przed senacką komisją do spraw sił zbrojnych. Zegar tykał – nasz zegar, mierzący nasz czas. Nikogo to nie obchodziło.
A musi obchodzić. Nie możemy poddać się apatii, tak samo jak nie może nami zawładnąć panika ani rozpacz. Stoją przed nami olbrzymie wyzwania, z których tak wiele sami sobie zgotowaliśmy. Jesteśmy jednak w stanie je pokonać, dla dobra własnego i przyszłych pokoleń. Wiem, o jaki świat walczę. Mogę mu spojrzeć w oczy. Wszyscy razem możemy zaś zacząć walczyć – najpierw spoglądając w niebo.