- W empik go
Koniec wszystkich historii. Medytacje - ebook
Koniec wszystkich historii. Medytacje - ebook
Ta medytacyjna opowieść o życiu prowadzi nas do przełomowego punktu, w którym wszystkie opowieści przemijają. Wraz z zaniknięciem opowieści, „końcem wszystkich historii”, znika też cierpienie, poczucie oddzielenia i niewygody.
Nitya mówi o doświadczeniu jedności i wolności. Doświadczeniu dostępnym dla każdego. „To jest bardzo subtelne dostrojenie, nastawienie uszu, całego istnienia na słuchanie. A kiedy będzie słuchanie, pojawi się też słyszenie. Nastroić się, czyli się otworzyć, dać więcej przestrzeni, nie fiksować się. Nastroić się, czyli przyjąć wszystko, co jest. Patrzeć, słuchać bez intencji. Prościej ujmując, po prostu BYĆ”.
Autorka opowiadając o własnej drodze, dzieli się swoją praktyką duchową, naprowadzając czytelnika na ważne pytania, które trzeba zadać sobie w ciszy. W każdej chwili może nadejść odpowiedź, przynosząc ze sobą...zrozumienie.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-94635-32-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jakie jest Twoje pierwsze wspomnienie?
Miałam wyjątkowo szczęśliwe i niesamowite dzieciństwo. Było ono długie i dobrze zapamiętane.
Wychowywałam się na wsi, a właściwie na odludziu, z dala od miasta i cywilizacji. Mieszkałam z rodziną, dziadkami, kuzynami, dużo przebywałam na świeżym powietrzu. Ciało to dobrze zapamiętało. Okolica, w której mieszkałam, była urokliwa. Duży przedwojenny dom, wokół sady i łąki, nieopodal rzeczka i tory kolejowe. Mnóstwo czasu spędzałam sama. Z przyrodą i zmieniającymi się porami roku... Niewiele było bodźców z zewnątrz.
Jest pamięć tej swobody, przebywania w stanie naturalnym.
Rodzice chodzili do pracy. Nie przypominam sobie, żeby przejmowali się tym, co my, dzieciaki, wyprawiamy. Przez pierwszych osiem lat życia miałam pełną swobodę, bez żadnych nacisków z ich strony.
Pierwszym ważnym wspomnieniem był moment przeskoku z jedności w wielość.
Nie wiem, ile dokładnie miałam wtedy lat, może pięć, trudno mi powiedzieć. Żyłam w sielance, nie wiedząc, że to sielanką było. Moja okolica była całym światem. Zresztą wszystkim dzieciom tak się wydaje. Naturalnie czułam, że cały świat sprowadza się do mnie, jest mną, dla mnie i we mnie.
Przypominam sobie taki obraz. Przyjeżdża do nas w odwiedziny rodzina z Warszawy. Widzę, jak zbliżają się do mnie dzieci i ich rodzice, a ja siedzę na ganku na schodach. Czuję lekki niepokój, jestem zaskoczona, że tylu ich tu jest... Co to za ludzie? Przedstawiamy się sobie nawzajem i zostaję z nimi sam na sam. Zaczynamy rozmawiać. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że nie ma już jedności, jednego punktu widzenia, perspektywy całości, tylko każdy ma swój własny świat! Ma swój sposób widzenia, poglądy, własny świat wewnętrzny!
Było to dla mnie wielkim zdumieniem. Nie mogłam się pozbierać.
Zostawiłam ich wszystkich, uciekłam i się rozpłakałam. Nie wiedziałam dlaczego.
Tak rozpoczął się okres amnezji, porzucenia stanu naturalnego, zapominania, kim jestem. I jednocześnie początek ignorancji.
Jednak porzućmy na moment tę osobistą historię, ponieważ każdy człowiek może przypomnieć sobie stan naturalny, niezależnie od tego, jakie miał dzieciństwo – szczęśliwe czy trudne.
Podczas medytacji na satsangu^() wprowadzam ćwiczenie: proszę uczestników o przypomnienie sobie momentu z wczesnego dzieciństwa, w którym czuli się swobodnie i szczęśliwie. Daję na to kilka minut.
Dla niektórych jest to początkowo trudne. Nie potrafią nic sobie przypomnieć, natomiast po jakimś czasie spontanicznie przychodzą do nich krótkie obrazy, migawki.
Potem dzielimy się tym, co się pojawiło. Ciekawe, że w powierzchownej warstwie u każdego pojawiają się inne doświadczenia, natomiast u podstawy wszyscy znajdujemy TO SAMO. I tak na przykład ktoś przypomniał sobie, jak szedł z mamą za rękę, ktoś inny pamięta, jak babcia czytała mu bajkę czy jak bawił się na łące.
Zadaję wtedy pytanie: jak się wtedy czułeś? Czy możesz to samopoczucie przywołać?
„Czułem się bezpieczny, spokojny. Czułem radość, brak skrępowania, spontaniczność, wolność”.
To są wszystko opisy stanu naturalnego, poczucia: jestem, żyję, wiem, że istnieję, lecz nic nie wiem więcej.
Powstaje w związku z tym pytanie: co się takiego stało, że o tym zapomnieliśmy?
Powód jest taki, że już we wczesnym dzieciństwie zaczynają się procesy, które od tej naturalnej obecności nas oddzielają. Z chwilą gdy akceptujemy swoje imię, następuje amnezja i początek ignorancji. Zapominamy, kim jesteśmy, a uwaga zaczyna być skupiona na konkretnej formie.
Te procesy wyglądają mniej więcej tak.
Mama często powtarza: „Wojtuś, coś ty znowu narobił! Niedobry chłopak!”. I w Wojtku umacnia się przywiązanie do wizji: „Jestem niedobry”, „Coś jest ze mną nie tak”, „Nie jestem taki, jaki powinienem”.
Albo Paulinka często słyszy: „O, jaka ładna dziewczynka!”, „Jakie Ty masz śliczne oczka! Jak się cudownie uśmiechasz!”. I Paulinka zaczyna się przekonywać, że świat oczekuje od niej bycia uśmiechniętą, ładną, niesprawiającą kłopotu.
Albo ktoś zostaje ukarany: „Ach... przypomniałem sobie, jak tata mnie ukarał, powiedział, że jestem okropny”. I wokół tej kary buduje się tożsamość oparta na poczuciu winy lub krzywdy albo na zaniżonej samoocenie.
I wtedy zaczyna się zawężanie świadomości. Czyli proces marginalizowania, spychania na dalszy plan naturalnej obecności. Zaczynamy wierzyć w zewnętrzne głosy, a swoboda i naturalność przestają być w cenie.
Na pierwszy plan wysuwają się sformułowania: jestem brzydki, jestem piękny, jestem dobry, jestem zły, jestem super, jestem nic niewart... Muszę być najlepszy, o, ja wam pokażę! Zaczynamy wierzyć w to, co usłyszeliśmy, i staje się to naszą wewnętrzną prawdą.
Potem słyszymy te głosy w głowie przez całe życie i bierzemy je za własny głos. Lecz czyje to są głosy? Czy na pewno twoje?
♥
Zastanów się.
♥
Jeśli to ty je słyszysz, czy może to być twój głos?
♥
Może to głos mamy? Może nauczycieli, księdza, dziadka, kolegów?
♥
Jesteś tym głosem czy tym, kto słyszy ten głos?
♥
Na stan naturalny, który jest nieskrępowany, bezpieczny i tylko Jest, nałożone zostają wiązki skoncentrowanej, spiętej energii – i to na nich skupiamy całą uwagę.
Zaczynamy doświadczać życia poprzez wiarę w głosy, wiarę w myśli, zaczynamy doświadczać życia poprzez wiarę w ego.
Jednak to utożsamienie z ciałem, myślami, formą jest nieuniknione. To potrzebny z punktu widzenia ewolucji etap, pozwalający nam wzrastać i się budzić.OTWIERANIE SERCA
Czasami rodzice usiłują mocno wpływać na dzieci. Kształtują je, bardziej lub mniej świadomie, na swój obraz i podobieństwo albo wręcz przeciwnie – chcą dla nich lepszego, innego losu niż własny. A jak było w Twoim domu rodzinnym?
Mój tata był bezkompromisowy. Zawsze go za to podziwiałam, tę cechę mi zaszczepił.
Żył po swojemu. Nie chodził do kościoła, nie był religijny. Mamie zależało, abyśmy wychowywali się w tradycji, po katolicku, ale nam tego nie narzucała. Miała w sobie bezwarunkową miłość. Ta jej postawa, pełna oddania dla innych, była niezwykła.
Rodzice naprawdę niczego Ci nie narzucali?
Przez pierwszych osiem lat nie, może jedynie w drobnych sprawach. Potem wyprowadziliśmy się do małego miasteczka i rzeczywistość zaczęła stawiać mi większe wymagania. Miałam wewnętrznego motywatora, który dążył do perfekcji we wszystkim, co robi, i to momentami było ciężkie. Zrobiło się trudniej. Chodziłam do dwóch szkół jednocześnie: do szkoły muzycznej i do zwykłej podstawówki. Przez kilkanaście lat gry na fortepianie wyrobiłam w sobie dyscyplinę wewnętrzną, która była moją praktyką duchową. Nikt mnie do niej nie zmuszał.
Muzyka dawała mi dostęp do emocji, które nauczyłam się poprzez nią wyrażać. Spotkałam wtedy ważną osobę, nauczycielkę fortepianu z Sankt Petersburga, która traktowała muzykę w sposób wyjątkowy i tym mnie zaraziła. Piękne spotkanie. Lekcje z nią to był kontakt z Duchem, z najgłębszą częścią mnie samej.
Otwierała mnie na przestrzeń serca. Od dziecka byłam bardzo wrażliwa, a muzyka uruchamiała to jeszcze mocniej. Chwilami nie potrafiłam poradzić sobie ze wzruszeniem, którego się często wstydziłam. Bywały dni, kiedy zatopiona w grze wchodziłam w przestrzeń poza czasem, zupełnie nie zdając sobie sprawy, ile minut czy godzin spędziłam przy fortepianie.
Dobrze się uczyłaś?
Tak. Dobra uczennica. (ze śmiechem)
Buntowałaś się?
Tak. Ale mój bunt manifestował się do wewnątrz. Nie miałam po co buntować się przeciwko rodzicom, bo byli w porządku. Był we mnie natomiast ogromny bunt przeciwko temu, jak funkcjonuje współczesny świat. Tak było od dziecka. Jako nastolatka czułam, że do tego świata nie należę, nie chcę tak żyć. Gdy skończyłam szesnaście lat, wyprowadziłam się z domu i pojechałam do Warszawy.WARSZAWA I TRAWA
Nie dałaś się zwieść pokusom wielkiego miasta?
Szkoła muzyczna przez cały czas zapewniała mi kierat. Nie miałam kiedy się nudzić. W tym okresie miałam kontakt z czymś, co nazywamy narkotykami. Twardych narkotyków nie próbowałam, ale zapaliłam marihuanę i było to dla mnie ważne doświadczenie. Zobaczyłam, że niezależnie od stanu, w jakim jestem, umysł jest tylko wrażeniem. Bez względu na to, czy mamy tzw. trzeźwy umysł, czy pozostaje on pod wpływem jakichś środków, zawsze jest tylko perspektywą.
Miałaś tego świadomość w wieku szesnastu lat?
Tak.
A miałaś doświadczenie z innymi środkami zmieniającymi świadomość? Spróbowałam grzybków halucynogennych i to też było ciekawe – kolejna odsłona wielości perspektyw, tego, że można postrzegać inaczej. Jednak i po trawce, i po grzybkach pojawiało się gdzieś w środku przeświadczenie, że to nic wielkiego, że to nie jest ważne.
A jak z alkoholem?
Przeciętnie. Nie pociągał mnie specjalnie.
Nie miałaś poczucia, że też – niewielkim kosztem – daje zmianę świadomości?
Ta zmiana jeszcze mniej mi się podobała. Narkotyki pokazały, że na nasze doświadczanie mogą rzutować różne perspektywy. Inna jest ta codzienna, inna po marihuanie, inna po grzybkach, inna po alkoholu. Jednak wszystko to są tylko perspektywy. Żadna z nich nie była wciągająca, żadnej z nich nie uważałam za stałą i w związku z tym żadnej – za ostatecznie prawdziwą.
Pojawiło się zrozumienie, że przeciętny stan, w którym żyje większość ludzi, wcale nie musi być „normalny”. Stan po marihuanie wydawał się mało przytomny, po grzybkach z kolei tworzyły się wizje. Tyle.SAT-CIT-ANANDA
Co było dalej?
Po przyjeździe do Warszawy opadły mi skrzydła, bo o ile wcześniej miałam świetną nauczycielkę z powołania, to w Warszawie nie było już tak różowo. Dostałam się na zajęcia z fortepianu do znanej pianistki, laureatki Konkursu Chopinowskiego. Myślałam, że złapałam Pana Boga za nogi. Okazało się jednak, że byłam jej pierwszą uczennicą. Moja nowa nauczycielka, zajęta karierą, nie miała niestety pedagogicznego zacięcia. Przeżywałam rozczarowanie. Nie miałam już tak głębokiego kontaktu z muzyką, na to miejsce pojawiły się ambicja i rywalizacja. Taki to czas, kiedy dorastamy i zaczynamy myśleć, że trzeba wszystkiemu sprostać... Niełatwy czas dla młodych.
Wtedy po raz pierwszy poczułam różnicę pomiędzy graniem z głowy a graniem z serca. Jak to jest, kiedy sobie coś narzucam i bardzo się staram, a jak wówczas, gdy poddaję się muzyce spontanicznie. Od kiedy grę zaczęłam traktować bardzo poważnie, straciła na jakości i przestałam już tak się nią cieszyć. W szkole słyszałam, że liczą się tylko najlepsi. Dobry czy bardzo dobry pianista to za mało. Naturalną konsekwencją był stres, frustracja i smutek. Jak duży, zrozumiałam dopiero po latach. Goniłam więc to miejsce „najlepszego”, myśląc, że tak trzeba. A to było takie niemądre...
Jednak właśnie dzięki tej nauczycielce trafiłam na jogę. Doradziła mi ćwiczenia na bóle pleców spowodowane wielogodzinnym siedzeniem przy fortepianie. Pamiętam, jak weszłam na salę – z czarnymi włosami, w czarnych butach, cała wystrojona, trochę śmieszna, a tam wszyscy cisi i spokojni... Od pierwszych zajęć wciągnęłam się. Podczas relaksu po którychś zajęciach bardzo głęboko weszłam w pustkę.
Zapadłam się w nią i rozpuściłam.
Nie było mnie, nie było nic.
Trwało to może kilka minut, ale zrobiło na mnie spore wrażenie. Nie wiedziałam, co to jest. Z nikim o tym nie rozmawiałam.
A co to było? Czy miało to coś wspólnego z medytacją?
To było coś więcej niż relaks. Rozpuściłam się w niebycie. Spontanicznie weszłam w medytację, zniknęłam w niej. Nie czułam lęku, więc nie blokowałam tego doświadczenia. Kiedy dziś podczas satsangów ludzie doświadczają podobnych stanów, zauważam, że u wielu z nich pojawia się niepokój. Ja nie miałam w sobie wtedy lęku – gdy coś przychodziło, to z ciekawością się poddawałam. W tamtym czasie nie nazwałabym tego nawet medytacją, ponieważ nie wiedziałam, co to jest. Dopiero później przeczytałam w książkach, że w wielu tradycjach dochodzi się do tego miejsca po wieloletnich treningach koncentracji. Mnie medytacja pochłonęła nieoczekiwanie. We współczesnym języku zachodnim medytacja najczęściej mylona jest z koncentracją, uważnością, siedzeniem w pozycji ze skrzyżowanymi nogami. A przecież to nie na tym polega. Od tamtej pory takie stany zaczęły pojawiać się spontanicznie. Przychodziły samoistnie.
Po dwóch, trzech miesiącach chodzenia na jogę pewnego dnia, gdy stałam na przystanku autobusowym, poczułam, że rzeczy ustawiły się na właściwych miejscach. Po raz pierwszy od dawna miałam komfort w ciele i klarowność w głowie. Joga wpłynęła też na grę na fortepianie i na radzenie sobie ze stresem. Zaczęłam lepiej znosić tremę przed koncertami, emocje nie porywały mnie już tak mocno. Zauważyłam, że jakość gry się polepsza. Kiedy wcześniej grałam sercem, było ono zbyt ryczące, mięsiste i w rezultacie męczące dla słuchacza. Zauważyłam, że lepiej gram, gdy słucham z pozycji neutralnego obserwatora i pozwalam płynąć muzyce właśnie stamtąd. Zaczęło mi lepiej wychodzić i na egzaminach, i na koncertach.
Marzyłaś o karierze artystki?
Myślę, że tak. Jakieś sukcesy już były i szykowałam się na bycie pianistką. Potem zdałam maturę, zagrałam dyplom w szkole muzycznej i poszłam na nauki społeczne na Uniwersytecie Warszawskim. To był pierwszy rok od czasów dzieciństwa wolny od kieratu szkół i obowiązków. Dla mnie pierwszy prawdziwy powiew wolności. Nagle odkryłam, ile jest czasu, ile jest rzeczy, które mogę robić!
Później znowu pojawiła się tęsknota za muzyką, dostałam się na Akademię Muzyczną. Po kilku miesiącach zrozumiałam jednak, że nie chcę już do tego wracać, byłam już w innym miejscu. Zaznałam wolności, braku zmuszania się. Nie mogłam wytrzymać tej sztywności w muzyce klasycznej i zrezygnowałam ze studiów muzycznych. I tak kariera pianistki sobie poszła...
Nauczyłam się odróżniać ruch, który płynął z ambicji, od tego, który płynął z wolności. To było dla mnie nowe i chciałam się tym nacieszyć. I do tej pory nacieszyć się nie mogę.
Jak było na studiach?
Zaangażowałam się w studia, interesowało mnie wszystko – psychologia, socjologia, filozofia. Wszystkie te teorie były bardzo pociągające. Czytałam masę książek. Szybko uświadomiłam sobie jednak ważną rzecz. Otóż żadna z tych teorii nie opisywała w istocie rzeczywistości, żadna nie była prawdziwa. Były to tylko perspektywy, interpretacje, uproszczenia i uogólnienia. Czegoś mi tam brakowało...
Tworzyło się miejsce dla czegoś większego?
W tamtym okresie przełomowym momentem było zetknięcie się z książką „Ścieżkami jogów” Paula Bruntona, która wpadła mi w ręce w domu mojej nauczycielki od fortepianu. Miałam grać, a zamiast grania odruchowo sięgnęłam po jedną z książek na półce, było w niej umieszczone zdjęcie Ramany Maharisziego. Gdy je ujrzałam, coś się ze mną stało...
Nastąpiło wielkie: STOP!
Jak po szoku elektrycznym. Od samego spojrzenia na fotografię.
W jednej sekundzie przed moimi oczami przewinęły się tysiąclecia.
I wszystko się zatrzymało.
Ramana!
Zaczęłam płakać. To było jak wyładowanie energetyczne. Usiadłam z książką pod fortepianem i zostałam z nią przez dwa, trzy dni. Intensywne chłonięcie, połykanie tekstu. Jakby wejście w idealną koleinę, która nieskończenie szybko gdzieś mnie prowadziła. Miałam poczucie, jakbym to wszystko znała, lepiej niż cokolwiek do tej pory.
Paul Brunton opisuje swoją drogę do Ramany, pisze prostym językiem, stopniowo przygotowując czytelnika do wejścia w głębsze rejony. Pod koniec książki jest krótki fragment bezpośredniego przekazu Mistrza.
Po zetknięciu z tym zdjęciem, po przeczytaniu tekstu wszystko inne przestało mieć dla mnie znaczenie.
Nie wiedziałam do końca, co się dzieje, weszłam w głęboką ciszę, która trwała około tygodnia. Weszłam w taką ciszę... W taki bezruch... W bezruch, któremu żaden ruch nie przeszkadza.
To był powrót do Jaźni, do stanu naturalnego...
Później stopniowo zaczęłam wracać do świata. To przeżycie wypełniło mnie energetycznie na kilka tygodni. Było w nim tyle spokoju... Znałam tę postać, tę twarz i te oczy znałam.
To jakby zetknięcie się z Nim, stanie się Tym bezpośrednio.
Wszystko inne zniknęło, dosłownie.
I nastąpiło przebicie się w miejsce, które nawet nie jest miejscem.
Powiedzenie czegokolwiek na ten temat będzie tylko nadbudową.
Cisza i spokój tak doskonały... Bez zjawisk. Poczucie spełnienia bez kogoś, kto jest spełniony.
Bez wiedzy.
Całkowite zatrzymanie.
Sat-cit-ananda^() – tak o tym piszą.
I wszystkie historie wobec tego są niczym.
Wszystkie najcudowniejsze doświadczenia są niczym.
Wszelkie zjawiska, wszelkie światy, halucynacje, anioły, bogowie, wszystko, wszystko, wszystko jest niczym...
I stało się to bardziej rzeczywiste niż wszystko inne. Tak, jakby wszystko inne nigdy nie istniało.
Przestrzeń poza słowami, poza wyrażaniem, poza formą.
Jedna chwila bezpośredniego kontaktu wystarczy, by wpłynąć na cały system nerwowy, sprawić, by ten nerwowy ruch ustał.
No tak, ale na dobre iluzja jeszcze nie zniknęła. Czekało mnie jeszcze parę przygód.MOCE
Odnalazłaś Ramanę i jego przekaz, ale konwencjonalne postrzeganie rzeczywistości nie zniknęło zupełnie?
Utożsamienie z formą nie odeszło. Zaczął się dość intensywny czas nowych dla mnie zjawisk, na przykład wychodzenie z ciała, poczucie, że nie istnieję, że nie ma w środku żadnego tworu zwanego „mną”. Patrzyłam na swoje ciało z zewnątrz i czułam, że to nie ja. Nie miałam na to żadnej teorii ani terminologii.
Pamiętam na przykład sytuację, w jakiej się znalazłam z moim ówczesnym chłopakiem, który studiował nauki Gurdżijewa. Poczułam, że całkiem opuściłam ciało, nie potrafiłam siebie znaleźć. Byłam pokojem, byłam wszystkim wokół. Nie wiedziałam, co to jest, miałam poczucie, że jestem wszędzie. Powiedziałam mu o tym. Był przerażony! Mówił: „Wracaj! Nigdy tak nie rób! Ty wiesz, jakie to jest niebezpieczne?!”. Bardzo się wystraszył. Zupełnie nie rozumiałam, dlaczego tak mówi, ale pomyślałam: „Może on coś wie, czego ja nie wiem, może to rzeczywiście jest niebezpieczne...”.
Tego typu zdarzenia zaczęły przytrafiać się częściej. W tym czasie zaczęła się nasilać zdolność widzenia w ludziach przeszłych form energetycznych – widziałam różne postaci. To się działo bez mojej woli.
Nie pojawiał się lęk?
Raz się pojawił. Patrzyłam na jednego chłopaka i jedna z jego twarzy mnie przeraziła. Później ten lęk zniknął, wiedziałam, że to nic wielkiego.
Czy widziałaś również własne poprzednie wcielenia? Jest to jedna z mocy (siddhi w sanskrycie) przypisywanych w tradycjach wschodnich ludziom podążającym ścieżką ku wyzwoleniu.
Tak, doświadczyłam czegoś takiego. Przyszło poczucie wszechwidzenia, w którym wyświetliły się różne życiorysy, różne postaci. Wyświetliła się jakaś pamięć, o której nic wcześniej nie wiedziałam. Było to coś w rodzaju przypominania sobie. Zrozumiałam wtedy naocznie, że czas to iluzja. Trwało to może kilka minut, ale miałam wrażenie, że obejrzałam tysiące lat ewolucji. Nie potrafię tego opisać. Kilka życiorysów widziałam bardzo konkretnie i zostały zapamiętane. Na koniec nastąpił ruch, jak gdyby zassania tego wszystkiego do środka i poczucie, jakbym się uniosła i widziała wszystko z najdalszego zakątka wszechświata... Brzmi to fantastycznie i dziwnie, lecz tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia. To, co zobaczyłam, nie jest mi do niczego potrzebne ani nie mam poczucia, aby ta wiedza do czegoś teraz mogła mi służyć.
Nie miałaś przewodnika, nie miałaś żadnego nauczyciela duchowego, który by Ci powiedział: ach, to tylko formy, puść je, nie przywiązuj się do nich. Intuicyjnie wiedziałaś, że trzeba te zjawiska ignorować? Nie odczuwałaś żadnej fascynacji nimi?
Nie, nie pojawiła się fascynacja ani pomysł, by coś z tym zrobić.
I taki sposób widzenia przeminął?
Ciągle jeszcze się zdarza. Generalnie zaczęły się manifestować różnego rodzaju umiejętności. Czuję, że można by je rozwijać i coś z nimi dalej robić, ale impuls zainteresowania w tym kierunku nie przyszedł ani wtedy, ani teraz.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------O AUTORCE
Nitya na organizowanych przez siebie satsangach dzieli się doświadczeniem dochodzenia do Prawdy z każdym, kto pragnie spojrzeć do wewnątrz i gotów jest zadać sobie pytanie: Kim jestem?
Jej mistrzami są Ramana Mahariszi (1879 – 1950) oraz współcześnie nauczający Śri Mooji, dzięki któremu ostatecznie pozbyła się iluzji i przestała wierzyć w świat, jaki znała wcześniej.
To on nadał jej imię Nitya, w sanskrycie znaczące „wieczna esencja”.
Mówi o sobie: „Prowadzę zwyczajne życie. Jestem matką dwójki dzieci, pracuję, uczę jogi, muzykuję. Nie mam do przekazania żadnej wiedzy, nie jestem guru, przewodnikiem ani »świętą«”.
A jednak... krąg uczniów Nityi się powiększa. Jak zaświadczają, w jej obecności można zobaczyć To, czego wszyscy poszukujemy, i zrozumieć, czym naprawdę jest Wolność.
Strona satsangu Nityi: www.satsang.com.pl