Konik polny, pszczoła i mrówka oraz inne baśnie - ebook
Konik polny, pszczoła i mrówka oraz inne baśnie - ebook
Elwira Korotyńska (1864-1943) W okresie międzywojennym była autorką wielu książek dla dzieci i młodzieży (bajek, baśni, wierszyków, powiastek i opowiadań, skrótów popularnych powieści oraz utworów dramatycznych, głównie jednoaktowych komedyjek). Mniejsza ich część wydawana była dość starannie, jednak większość zwykle wychodziła w bardzo tandetnym wydaniu, ubogich seriach małych zeszytów publikowanych przez wydawnictwo „Księgarnia Popularna”. Były to przeważnie serie krótkich powiastek i przeróbek znanych bajek. Autorami większości tych utworów była właśnie Elwira Korotyńska. W związku z ich słabą jakością edytorską działalność tego wydawnictwa była ostro krytykowana przez ówczesnych publicystów. Należy jednak dodać, że były one tanie i popularne, zwłaszcza wśród ludzi niezamożnych, których nie stać było na droższe pozycje. W związku z czym upowszechniały czytelnictwo wśród mas i krzewiły kulturę i wiedzę w popularnej formie (za Wikipedią). Niniejszy zbiorek zawiera następujące utwory: Konik polny, pszczoła i mrówka. Kozieł zwycięzca. Koziołek babuleńki. Roztropne prosiątko. Wesolutki światek dla grzecznych dziatek. Z pamiętnika lalki. Wyprawa po grzyby. Piotruś pastuszek. Genio szuka taty. Wesoła zabawa. Wiernuś.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-174-8 |
Rozmiar pliku: | 174 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powiastka
Na pięknej, kwieciem porosłej łące wesoło było i gwarno.
Szmery dobywały się z traw, zioła chwiały się poruszane wietrzykiem, a w kielichach kwiatów brzęczały pszczoły.
Wysysały one słodycz z roślin, zanosiły do ula, aby ludzi darzyć słodziutkim miodem.
Na polance uwijały się przeróżnego rodzaju żuczki, różnorodne owady, nad którymi latały prześliczne lekkoskrzydie motylki.
Rej wodziły koniki polne, tańcząc, brzęcząc i hałasując na przemiany.
Odbywało się tu wesele jednej z biedronek, ślicznej, purpurowej centkowanej bożej krówki (tak zwą popularnie biedronkę).
Zebrało się tego świata owadowego takie mnóstwo, że aż roiło się od barw na zielonej trawie, która zdawała się być utkanym z kwiecia i ziół dywanem.
Nawet chrząszczyk zielono złocisty zsunął się z drzewa, gdzie przesiadywał i przyłączył się do swej małżonki i dwojga małych, niedawno urodzonych dzieci.
Najwięcej było koników polnych, zaproszono moc wielką tych wesołych, świetnych tancerzy, przewodzących w zabawie.
A więc jeden z nich porwał do tańca pannę młodą i wywijał z nią walczyka, drugi tańczył z druchną biedronką, inni chwytali w objęcia różne owady na wesele przybyłe, aby tylko bawić się, tańczyć, aby szaleć!...
Pomęczyli się wszyscy, zapragnęli wypoczynku, jedne tylko koniki polne, nigdy niezmęczone, zawsze gotowe do tańców skakały i tańczyły bez przerwy.
– Ćwir! ćwir! ćwir! – brzęczały podskakując – ćwir! ćwir!... dobrze nam i wesoło!! Ach! jak dobrze na świecie! Jak lubimy tańczyć i skakać!
Do późna w nocy bawiono się na weselu ślicznej biedronki, po czym rozeszli się do swoich siedzib, tylko koniki polne tańczyły do rana i dopiero po wschodzie słońca ułożyły się do snu.
Cały dzień ich składał się zawsze z tańca, skoków i spijania z kwiatów słodyczy.
Podczas, gdy inne, nawet najdrobniejsze owady miały swoje schowanki i śpiżarnie, gdzie składały swoje zapasy, koniki polne myślały tylko o teraźniejszości, nie troszcząc się o jutro.
Piękne było i długie lato tego roku, duże i małe twory były z tego bardzo zadowolone, jeść miały poddostatkiem, ciepła i słońca nie brakło.
Ale wszystko się kończy. Minęło lato, chłodne wichry wiać poczęły, rankiem było bardzo zimno, dużo owadów poginęło, pozostałe walczyły z losem. Trudno teraz było znaleźć pożywienie i schronić się przed zimnem, bo zioła i kwiaty powysychały lub pomarzły.
Przezorne i oszczędne znalazły ratunek w swych zapasach, ciepło w igliwie, z wysiłkiem nagromadzonym lub mchu, znoszonym przez lato z wielkim trudem.
Rodziny koników polnych co raz to się zmniejszały, nie mając jedzenia i drżąc z zimna, do którego nie były przyzwyczajone.
Co raz to żuki – grabarze zakopywały nieżyjącego konika polnego, co raz to słychać było żałosne świrkanie pozostałych.
Jeden z nich, energiczniejszej natury i wytrzymalszy, nie chciał kończyć życia tak prędko – postanowił szukać ratunku i kołatać o pomoc u innych stworzeń.
Niedaleko od łąki stały ule z pszczołami. Miodu tam było dużo, a jeśli przed zimą wybrano plastry z miodem, to jednak zostawiano dla pszczółek, aby nie pomarły. Kładziono też cukier na czas zimowy.
Biedy więc i głodu tam nigdy nie było.
Do nich konik polny skierował się, mając nadzieję, iż odpędzony nie będzie.
Skacząc, nie tak już raźnie, jak latem, zbliżał się ku pierwszemu z uli, wypatrując, czy nie spotka której z pszczółek.
Naokoło domków pszczelich rosły zasadzone specjalnie dla pszczół krzaki miodowników, tak zwanych od ogromnej ilości słodkiego nektaru na dnie kielichów kwiatowych.
Jedna z pszczół, widocznie najpracowitsza, jeszcze, choć to była jesień kręciła się koło kwiatów, wysysając choć mało już słodkie soki z kulistych miodowców.
Do niej podszedł zbiedzony konik.
– Czego? – spytała ostro pracująca pszczółka, niechętnie patrząc na podchodzące ku niej stworzenie.
– Miej litość nade mną, wielmożna pani – zabrzęczał konik – głodny jestem, zziębnięty, umrę, jeśli nie poratujesz...
– Cóżeś robił przez lato, gdzie twe na zimę zapasy? dlaczegoś doszedł do nędzy?
– Tańczyłem, weseliłem się, nie myślałem o jutrze – skarżył się słabnącym świrkaniem konik polny – było mi dobrze na świecie, ach! jak dobrze...
Tak było do dnia wczorajszego. Chłodno było i kilka dni przed tym, ale jeszcze znaleźć mogłem jakiś marznący kwiatek lub ziele, z którego mogłem wypić soku i wzmocnić się, dziś nie ma ani kwiatów, ani ciepła i gdy wiatr zawył szalony, zrozumiałem, iż zguba moja nadeszła, że serce z głodu osłabłe, a nogi do skoków niezdolne... Jestem zgubiony! ratuj mnie królowo! Daj mi schronienie na zimę i choć kropelkę miodu, a Bóg ci zapłaci.
A gdy wiosna powróci, gdy wietrzyk ciepłem powieje, zacznę pracować na dobre, robić bez wytchnienia, aby nie być głodnym w zimie.. Dopomóż mi teraz, nie opuszczaj!...
Pszczoła patrzała złośliwie na biedaka, po czym, gdy mówić przestał, odezwała się: – Precz próżniaku! odejdź, bo żądłem cię ukłuję, precz od mej ciężkiej pracy! Tańczyłeś przez lato, tańcz i teraz przez całą zimę, nie dla was ja robię, próżniacy!
To mówiąc wysunęła żądło i chciała się rzucić na konika, ale ten cofnął się w porę i chwiejnie szedł dalej prawie omdlały.
Naraz spostrzegł łasiczkę, która kierowała swe kroki ku norce i słabym świrkaniem prosił o pomoc.
– Coo? ty myślisz, żem tak niemądra, iż pracować będę na ciebie? Cha! cha! cha! Ani myślę!
Zresztą, jam nie owad, jak ty lecz zwierzę, nie mam nic z tobą wspólnego, mój drogi, idź ode mnie, bom zdenerwowana, mogę cię zagryźć! Do widzenia!
I małe zwinne stworzenie wyszło do swej norki, a konik zachwiał się i upadł na pożółkłą trawę półmartwy.
Leżał tak czas dłuższy, na nic nie czuły, omdlały...
Cichuteńko, bez szmeru sunęły się ku niemu żuki – grabarze...
Widziały leżącego bez ruchu konika polnego, a sądząc, iż jest martwy, zrobiły dołek i ciągnąć poczęły, aby go zakopać.
Ale konik polny żył jeszcze. Ocknął się, gdy go poruszono, a wtedy grabarze odskoczyli od niego i uciekli.
– Ożył – mówiły żuki między sobą – widocznie nie był martwy, chodźmy do tego wróbelka, leży skostniały od wczoraj, szron go już pokrył.
I poszły żuki grzebać wróbla, a biedny konik leżał obezsilony głodem, drżąc z przenikającego zimna.
I byłby zamarł, jak i jego bracia koniki polne, jeśliby nie to, że gdy pszczoła nie chciała mu dać schronienia i groziła żądłem, widziała tę scenę mrówka robocza, dźwigająca z trudem igliwo do swego mrowiska.
Spracowana była nad miarę. Od świtu nosiła mech, suche trawki i igły sosnowe do ogromnego kopca, gdzie znajdowały się mrówki robocze i panie nie pracujące.
Była już bardzo znużona. Nie miała skrzydełek, jak mrówki nie zajmujące się pracą, obgryzają je bowiem, aby nie przeszkadzały w robocie, wielkie, brunatnego koloru były wzorem nieustannej pracowitości i wielkiej roztropności, prawie ludzkiej.
Słyszała mrówka, co mówiła pszczoła, obserwowała tę scenę zdaleka i żal się zrobiło biednego konika. Ale podejść do niego nie mogła, gdyż dźwigała, jak na tak mały owad duży kawałek kory z modrzewiu, potrzebny do umocnienia kopca.
Dopiero po zniesieniu kory do mrowiska, wyszła i rozglądać się zaczęła, gdzieby konik polny się schronił.
Nie widziała go nigdzie, chociaż zapamiętała miejsce, na którym odbyła się smutna scena z pszczółką.
Grabarze bowiem zawlekli konika polnego dalej, po czym opuścili go............................Kozieł zwycięzca
Powiastka
– Idź już Michasiu, zaprowadź koziołka na łąkę – mówiła Ignasiowa do swego syna – naskubie sobie trawy, znajdzie jaki krzaczek, to i listkami się pożywi.
Tu w domu gryzie wszystko, co może, nie darował nawet miotle, którą pogryzł i zniszczył...
Michaś wybiegł w podskokach do stajenki, gdzie stał młody koziołek, wypędził go z legowiska, poczem chyłkiem pocichu chciał umknąć przed Burkiem, aby się przekonać o jego zmyślności.
Ale Burek, mądry pies, chociaż zajęty był bardzo ogryzaniem kości, patrzał na wszystko i obserwował, co robi Michaś.
Udał, że niby nie widzi jego wyprawy w pole, za którem przepadał, bo wyhasać się mógł dowoli i niby spokojnie odzierał w dalszym ciągu kość z twardej żylastej nawierzchni.
Michaś aż zacierał ręce z radości że mu się udało psa oszukać.
– Hau! hau! hau! – rozległo się obok niego, gdy układał się na wonnej murawie – hau! hau!
– A to co znowu? Burek?! A ty niecnoto! toś ty mnie podpatrywał? Co ty sobie myślisz, psie jeden? Toś ty taki spryciarz?
A pies aż się tarzał po trawie z zadowolenia.
Oszukał! oszukał swego pana! Choć on kundys, pies zwykły i nawet nierasowy, to jednak człowieka, pana stworzeń obmanił.
– Hau! hau! hau! – wyszczekiwał i skakał Michasiowi na piersi i lizał go po twarzy i rękach.
– Dość tych psich figlów, dość tego przymilania się! – krzyknął nagle chłopiec, któremu myśl pewna przyszła do głowy. – Siadać! ot tak! Dwie łapy pod siebie, dwie przed siebie: Słyszysz psia figuro?
Burek przyzwyczajony był do rozkazów Michasia i mowę jego doskonale pojmował.
Usiadł więc obok leżącego chłopca i uważnie nadstawił ucha.
– Słuchaj Bury! – mówił Michaś do swego wiernego przyjaciela – zabrałem ze sobą pałasz i karabin, które, jak wiesz, dostałem od stryjka i mamusi. A nie po tom zabrał, ażeby się na nie patrzeć.
Zabawimy się w żołnierzy...
– Hau! hau! bardzo dobrze, mój dobry panie – warknął Burek, który wyraz „zabawimy się“ doskonale rozumiał, był to bowiem czasownik bardzo często w życiu ich powtarzany.
– Milczeć i słuchać, gdy mówi dowódca! – zakrzyknął chłopiec – bo możesz być rozstrzelanym!
Przerywać niewolno!
Siedział biedny pies bez ruchu i czekał na zakończenie drzemki Michasia, a koziołek skubał sobie spokojnie trawkę i ani myślał, że w wojnie i on udział weźmie.
Wstał chłopiec, pogłaskał psa za posłuszeństwo i zaczął doń przemawiać!
– Widzisz Bury, iść muszę na wojnę.
Nieprzyjaciel naciera, dużo z nas idzie na ochotnika, boć walczyć trzeba za ojczyznę.
– Hau! hau! słusznie, mój przyjacielu – warknął Burek – ale kończ prędzej tę przemowę, rwę się do czynu!
– Milczeć! Uczyć cię będę służby wojskowej! Masz karabin!
I Michałek wsunął Burkowi za łapę karabin.
– Dalej! w prawo zwrot! w lewo zwrot! Ach! ten ogon! Przeszkadza tylko w nauce! Któryż żołnierz ma ogon? I poco tym psom ogony?
– Hau! hau! poto żeby móc owady spędzać, muchy gryzące boleśnie i komary bić i zabijać, poto wreszcie, żeby machać z radości, gdy się kość ładną dostanie łub komu porwie... – odparł zmęczony Burek.
– Nie szczekaj, bo to psia nie żołnierska powinność warczeć i oszczekiwać: Żołnierz jesteś, Panie Bury Burzalski... Tak się zwiesz!...
– Hm, hm, niech i tak będzie... herbowy, teraz ze mnie szlachcic, nie pies jakiś...
I fiknął z radości koziołka.
– A to co znowu? karabin mi połamiesz.........................Koziołek babuleńki
W głębi lasu, co to szumi tak pięknie, pachnie świerkami i choiną, stała maleńka chateczka.
Miała ona dach i ramy okienka żółte, jak złoto, front był zielony, a okiennica ozdobiona szkiełkiem czerwonem w środku, aby wschodzące słońce oblało czerwonem światłem izdebkę.
Mieszkała tam babuleńka, tak ustrojona, jak i jej chata. Spódnicę miała czerwoną, chusteczkę na głowie tegoż koloru, pantofle i laskę również czerwone, fartuch zaś zawsze biały.
Okrywała się babuleńka żółtą peleryną i siadywała na żółtej ławce.
Nie miała staruszka nikogo na świecie, prócz koziołka, który przybłąkał się do niej niespodzianie.
Siedziała kiedyś przed chatą, z laską w ręku i drzemała. Słysząc szmer jakiś koło siebie, obejrzała się i widzi białe, jak śnieg koźlątko, patrzące jej bystro w oczy i żałośnie: Mehehe! – wołające.
Nakarmiła je, napoiła, ułożyła do snu w obórce i szczęśliwą się czuła mając kogoś u siebie. Nazwała go Kręciołkiem, gdyż wiercił się bezustanku i psocił. Ach! żebyście dzieci wiedziały, co wyprawiał! Wścibił się wszędzie, zajrzał do każdego kąta, wszędzie go było pełno. Co ta babuleńka z nim miała, trudno opisać.
Opowiem wam o ważniejszych sprawkach koziołka.
I tak, pewnego razu, gdy jego pani usnęła, wyskoczył przez okienko, wdrapał się na strych, gdzie były na podłodze zioła, zbierane na lekarstwa i tak stukał kopytami, tak tupał, iż przerażona babcia, złapała za kij i wybiegła odstraszyć, jak jej się zdawało, zakradającego się złodzieja.
Cóż było za zdziwienie, gdy ujrzała Kręciołka, uciekającego co sił starczyło, przed jej kijem.
– Ach! ty nicponiu, ach! ty nic dobrego! krzyczała babuleńka – Mało ci jeszcze pożywienia, jakie dostajesz, mało ci wszystkiego? Obżartuchu! łakomco! Jeszcze straszy po nocach! Nie umkniesz mi, dostaniesz za swoje!
– Mehehe! Mehehe! – wołał Kręciołek – Młody jestem, potrzebuję rozrywek, rozmaitości w jedzeniu, a tu wciąż tosamo; trawa, zielsko... Poobgryzałem drzewko – dostałem lanie – pogryzłem miotłę – obiłaś mnie kijem. Cóżto za życie?
– No, dość, dość, tego mehehe! tym razem ci daruję, ale na drugi raz popamiętasz. Na drugi dzień od rana zawołała go do siebie. Z początku iść nie chciał, sądził, iż będzie obity, ale że, babuleńka siedziała przed chatą bez kija, podszedł do niej niby pokorny i żałujący, a w głębi zbuntowany i hardy i stanął przed swą panią, jak pokorne cielątko, nie jak kozioł uparty.
– Nabroiłeś, wiele! – zaczęła surowo opiekunka – zmarnowałeś mi wszystkie ziele com uzbierała z mozołem. I nietylko, że zjadłeś dużo ale jeszcze zdeptałeś i zanieczyściłeś resztę. Muszę wszystko, wyrzucić.
Obiecałam ci przebaczenie, bić więc nie będę, chociaż wart tego jesteś.
– Mehehe! Mehehe! – odparł Kręciołek – mam wielką chęć cię ubość, kija nie masz, wytłukłbym cię porządnie różkami, ale także tym razem ci daruję... Powiedz... raz przecie, czego jeszcze odemnie żądasz, nie nudź mnie, nie mam czasu...
I wierzgnął kopytkiem w ławę, na której siedziała babulka.
– Masz tu świeżej trawy, najedz się, abyś nie był głodny i nie szukał tam jedzenia, dokąd ci iść nie wolno.
– Mehehe! mehehe! – cicho mruknął koziołek, mam ja coś lepszego na myśli. W ogrodzie pełno kapusty. Zjem kapusty, będę tłusty. Mehehe.
I jak skoczy do góry, jak zacznie fikać koziołki, uderzył rogami w ławę, aż spadła z niej babuleńka. Z rąk wypadł koszyczek czerwony z trawką dla Kręciołka, spadła pelerynka koloru złota, a gdy się podniosła, już koziołek był dawno w ogródku i obgryzał liście z kapusty.
– Ależ to figlarz z niego! – śmiała się babuleńka, bynajmiej nie rozgniewana na swego wychowanka – młody, niech tam sobie poskacze.
A tymczasem Kręciołek skakał, ale koło kapusty, Obgryzał, objadał, co najlepsze, co najsłodsze, niszczył depcąc kopytkami całe grzędy. Takie spustoszenie powtarzało się przez czas dłuższy, gdyż staruszka nie zaglądała do ogrodu, będąc pewną, iż wszystko tam w porządku.
Aż pewnego razu zaszła babuleńka do ogrodu zobaczyć, czy można już ścinać kapustę do kwaszenia i spostrzegła umykającego koziołka.
Weszła, spojrzała na skopane i prawie zjedzone całe grzędy kapusty i załamała ręce.
Wiedziała kto to zrobił. To on, jej ulubiony koziołek, jej wychowanek, wtedy, gdy sądziła, iż idzie pofiglować poza chatą, szedł do ogrodu, objadał się kapustą, marnował owoc jej pracy. Czem żywić się będzie przez zimę stara babuleńka?
Aż zapłakała staruszka i postanowiła teraz ukarać awanturnika.
Ale, gdy stanął przed nią skruszony ze spuszczonym łebkiem..............................