- W empik go
Konkubina cesarza - ebook
Konkubina cesarza - ebook
Konkubina cesarza
Alex Vastatrix, Waldemar Bednaruk
Trzecia część z cyklu Harem.
Jan Sobiepan Zamoyski w drodze z Japonii do Polski trafia do Chin i zostaje wciągnięty w wir wojny pomiędzy władającą połową państwa dynastią Ming a bezwzględnymi najeźdźcami z Mandżurii. Spotyka piękną Sianmei, która wkrótce ma trafić do haremu cesarza. Rodzi się między nimi gorące uczucie. Dziewczyna staje się również elementem gry politycznej pomiędzy różnymi obozami na dworze cesarza.
Siedem lat później Marysieńka Zamoyska oczekuje narodzin dziecka. W obawie o swoje zdrowie przyjmuje zaproszenie królowej, by na jej dworze i pod opieką jej lekarzy przygotować się do rozwiązania. Rozczarowana postawą męża, zaniedbującego ją w tych trudnych chwilach, nawiązuje ponownie kontakt z przystojnym sąsiadem Janem Sobieskim.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67217-89-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Mglisty poranek zastał nas na środku spienionej, rwącej górskiej rzeki. Maleńka łódeczka, niosąca nas w nieznane, podskakiwała w zupełnie niekontrolowany sposób, grożąc w każdej chwili wywróceniem, a pasażerom śmiercią w lodowatych odmętach. Moje skatowane ciało wyło z rozpaczy, domagając się odpoczynku i miski ciepłej strawy. Jednak przewodnik nie zgadzał się nawet na chwilę przerwy.
– Jak on widzi cokolwiek w tym wodnym piekle? – zastanawiałam się całą noc, próbując cokolwiek dostrzec wśród plątaniny rozbryzgów, głazów, progów i wirów pojawiających się za każdym zakrętem.
Niewiele mogłam zobaczyć, gdyż – ciśnięta jak wór szmat na dno czółna – leżałam skulona w pozycji embrionalnej, starając się nie chybotać łódką, by nie zakłócić chwiejnej stabilności naszego środka transportu.
– Nikt, kto nie musi, nie zaryzykuje życia, by w ciemną noc pędzić na złamanie karku w dół wąskiej rzeki! – próbowałam się zbuntować chwilę temu, ale on nawet nie raczył spojrzeć w moją stronę. Z kamienną twarzą wywijał wiosłem raz z jednej, raz z drugiej strony i mimo upływu wielu godzin jego siły wydawały się niewyczerpane.
– Zatrzymajmy się choć na chwilę! Nikt nas już nie ściga! – ledwie zdążyłam wypowiedzieć te słowa, gdy z góry rzeki doszły mnie stłumione przez szum wody okrzyki bojowe, wydobywające się z gardzieli setki wojowników.
Wychyliłam się na kolejnym zakręcie, ryzykując wypadnięcie z łódki.
Jeszcze ich nie widziałam. Oni nas też nie, ale byli blisko i – sądząc z odgłosów – coraz bliżej.
On najwyraźniej usłyszał ich już wcześniej, dlatego próbował jeszcze zwiększyć wysiłek. Mocniej napierać na wiosło i sprawniej prowadzić łódkę wśród wodnego żywiołu. Dłuższą chwilę płynęliśmy po spokojniejszej wodzie. Wiedziałam, że to jest odcinek szczególnie dla nas niebezpieczny, bo byliśmy widoczni z daleka jak na patelni. Modliłam się bezgłośnie o nowy zakręt, głaz czy cokolwiek, co pozwoliłoby się schować przed wzrokiem bezlitosnych, żądnych zemsty prześladowców.
– Gdybym mogła cofnąć czas! – westchnęłam, żałując swoich wyborów. Bezwiednie zacisnęłam pięści, czując, jak paznokcie kaleczą dłonie do krwi.
– Zauważyli nas! – jęknęłam z rozpaczą, a serce podskoczyło mi do gardła, gdy usłyszałam gromki okrzyk triumfu, w chwili kiedy dopływaliśmy już do kolejnego zakrętu.
Wychyliłam się znowu – setka uzbrojonych po zęby, dyszących żądzą mordu prześladowców wypełniła w swych łodziach przestrzeń za nami. Jeszcze chwila i znajdą się na tyle blisko, by zasypać naszą łupinę gradem pocisków.CZASY OBECNE
Czasy obecne
Na północno-zachodnim krańcu nieba powoli, ale nieubłaganie rozbudowywał się groźny front burzowy. Ciemne chmury nabrzmiewały i kłębiły się coraz bliżej, grożąc kolejną ulewą, których nie brakowało w ostatnich dniach. Ziemia nasiąkła od ciągłych opadów do tego stopnia, że po obu stronach drogi widziałam płachty brudnej wody, stojącej na uprawnych polach. Nie zważając na aurę, mknęłam przed siebie z ponurą zawziętością małą czerwoną hondą civic, zaciskając do bólu dłonie na zgrabnej kierownicy.
To już dziś! Nie mogłam się doczekać tej chwili. Dziś, zgodnie z umową, powinien dotrzeć kolejny transport porcelany z Rosji. Spodziewałam się w nim znaleźć pozostałą część relacji Sobiepana Zamoyskiego z jego podróży do dalekich krajów. W poprzednim kartami z jego zapiskami owinięto zabytkowe wyposażenie pałacyku w Klemensowie. Miałam więc nadzieję, że tym razem przyślą w ten sposób resztę interesujących mnie materiałów.
Z piskiem opon zajechałam na boczny parking przed pałacem-muzeum w Kozłówce. To tu umówiłam się na spotkanie z Kaśką, na które nieco się spóźniłam.
Stoi przy swoim samochodzie i czeka, paląc papierosa.
– I co? – rzucam, zanim jeszcze na dobre wysiadłam z samochodu.
– Nic! – wzrusza ramionami. – Czekamy.
W pełnym napięcia milczeniu idziemy w stronę bocznego wejścia do pałacu. To już trzeci raz w tym miesiącu, kiedy przyjeżdżam tutaj z nadzieją, i jak do tej pory dwa razy wróciłam z pustymi rękami. Rosjanie uwielbiają takie gierki – urażeni, że już nie chcemy zachwycać się wspólną wizją przyszłości i na dodatek wspieramy Ukrainę, bawią się w drobne złośliwości na każdym możliwym polu. Pytani, kiedy zamierzają wywiązać się z zawartej umowy, podają konkretny termin, by potem w ostatniej chwili wycofać się pod byle pretekstem. Gdy odpowiadamy tym samym, reagują histerycznie – narzekają na cały świat, rwą włosy z głowy, jacy to Polacy źli i perfidni – im wolno, a my powinniśmy cierpliwie znosić wszelkie szykany!
Dziś to samo. Po kilku godzinach czekania w końcu ktoś tam odbiera telefon.
– Porcelana? Z Klemensowa? – dziwi się kobieta po tamtej stronie, jakby nigdy nie słyszała o podobnym transporcie. Jestem pewna, że tydzień temu ta sama osoba zapewniała nas, że wszystko spakowane i będzie u nas na czas.
– Nie, nie wysłaliśmy – odpowiada obojętnie. – Jak będziemy wysyłać, to zadzwonię. Do widzenia! – odkłada słuchawkę.
– K…wa mać! – bezsilnie wściekam się po raz kolejny, wiedząc, że to może trwać bez końca. A ja nie mam czasu ani cierpliwości.
– Czytelnicy czekają na kolejną część przygód Sobiepana! – biorę torebkę i ruszam w stronę drzwi. – Jutro składam wniosek o wizę. Jak nie chce góra do Mahometa, to Mahomet pojedzie do góry!
– Poczekaj! – Kaśka pędzi za mną. – Tym sposobem niczego nie przyspieszysz. Na darmo się przejedziesz i niczego nie wskórasz.
Wiedziałam, że ma rację, ale nie mogłam dłużej czekać. Rozsadzały mnie wściekłość i chęć działania. Nazajutrz wysłałam do władz rosyjskich wniosek o dostęp do porcelany z Klemensowa. W krótkim uzasadnieniu dodałam, że jest mi on niezbędny do napisania książki. Po trzech tygodniach dostałam odpowiedź z żądaniem bardziej szczegółowych wyjaśnień – w jaki sposób przedmiotowa zastawa może się przyczynić do powstania publikacji. Wyjaśniłam, że nie sama zastawa, tylko kartki papieru, w jakie została owinięta. W odpowiedzi zapytano, skąd wiem, w jaki papier została owinięta, skoro – jak napisałam – jeszcze jej nie widziałam.
To jak walenie głową w mur! Mieszanka wściekłości z bezsilnością odbierała mi chęć do życia.
Rozwiązanie okazało się tak banalnie proste, że gdybym opisywała reakcję bohatera powieści, to podałabym, iż „z wrażenia aż usiadł zdumiony”.
Znalazłam je podczas zajęć ze studentami zaocznymi, a przynajmniej tak mi się wówczas wydawało.
Prowadziłam wykład fakultatywny z historii Kościołów wschodnich na ziemiach polskich, na który uczęszczali słuchacze z różnych kierunków. Jednym z nich był młody ksiądz – Polak z Ukrainy, sprawujący posługę duszpasterską w Rosji. Zaciągający po kresowemu, jak postać lwowiaka z międzywojennej komedii, lekko łysiejący na czubku głowy, sympatyczny Igor zainteresował się moim problemem. Wspomniałam kiedyś o swoich przygodach z dostępem do akt w Rosji, a on na to bez namysłu:
– Ja to pani załatwię. Proszę tylko powiedzieć, czego dokładnie pani potrzebuje, a ja po powrocie do siebie postaram się pomóc.
No to powiedziałam, on zanotował i pojechał. Nie podzielił się ze mną swoim pomysłem na rozwiązanie mojego problemu, a mnie nie przyszło do głowy, by zapytać. Dopiero po jakimś czasie przyszła refleksja: a co będzie, jak go aresztują?
Dzień lub dwa po niej przyszła kolejna: a co, jak nie będą się bawić w niuanse i aresztowania, tylko od razu zamordują? Toż to jest bandycki kraj z KGB-istą u steru władzy!
Zaczęłam się bać o niewinnego chłopaka, który przeze mnie wplątał się prawdopodobnie w jakąś intrygę spod znaku płaszcza i szpady i próbuje dla mnie wykraść ściśle strzeżone tajemnice, bo w państwie rządzonym przez służby wszystko jest „pilnie strzeżoną tajemnicą”.
Strach narastał w miarę upływu czasu, a gdy nadszedł dzień kolejnego spotkania ze studentami, stałam pod drzwiami i wypatrywałam w kłębiącym się na korytarzu tłumie znajomej głowy z plackiem łysiny na czubku.
Niestety, nie doczekałam się!
Skupić się na prowadzonych zajęciach nie dało się w żaden sposób! Ciągle oglądałam się na drzwi, w nadziei, że przyjdzie spóźniony, ale tego dnia nie przyszedł wcale.
Może nic się nie stało, może zachorował albo zatrzymały go obowiązki parafialne – próbowałam się pocieszyć, ale z tyłu głowy siedział diabełek, powtarzający bez końca:
– To twoja wina! Pewnie go tam zabili i to twoja wina!
Zdobyłam telefon do niego w dziekanacie. Wyszperałam mail w swojej poczcie, bo kiedyś pisał do mnie w sprawie zajęć, i próbowałam się z nim skontaktować. Na zmianę po kilka razy dziennie dzwoniłam i pisałam, pisałam i dzwoniłam. A tam nic!
Przez głowę przewijały mi się najgorsze możliwe scenariusze. Zadzwoniłam do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, połączyli mnie z panią z odpowiedniego departamentu, która potraktowała mnie jak kolejną panienkę porzuconą przez chłopaka:
– Wyjechał, tak? Nie odbiera telefonów ani maili, tak? No cóż, zdarza się, trzeba to jakoś wytrzymać. Musi pani być dzielna, nie ten, to inny!
Ja jej na to, że to ksiądz i nie jest moim chłopakiem. Ona ze współczuciem:
– Tak mi przykro! Z duchownymi to tak zawsze, proszę sobie następnym razem znaleźć świeckiego chłopaka, bo z księdzem to nic na stałe… i wie pani…
– Proszę pani! – ja jej na to coraz bardziej zdenerwowana – to nie jest mój chłopak, to mój student!
A ona już lodowato:
– Ja nie oceniam, nie krytykuję, bo… bo mi nie wolno, ale wie pani… ja mam syna na studiach… ksiądz… i jeszcze pani student… to już nawet jak na mnie trochę za dużo!
– No i co z tego? – walczę z niezrozumieniem.
– Następnym razem proszę sobie znaleźć kogoś w swoim wieku, żegnam panią! – trzask odkładanej słuchawki.
Zabiłabym babę!
Czułam, jak mi się bezwiednie zaciskają palce obu rąk. Odłożyłam ostrożnie telefon, by nie uległ uszkodzeniu.
A może zadzwonię do miejscowej kurii biskupiej? – przemknęło mi przez myśl, ale zaraz przyszła refleksja: Tam to dopiero mi dadzą, jak zacznę wypytywać o młodego księdza.
Miotana emocjami postanowiłam dotrwać do następnych zajęć, zanim zrobię coś, co będzie wyrazem mojej całkowitej desperacji. Jeszcze nie wiedziałam co, ale czułam, że jestem gotowa na wszystko.
Godzinę przed seminarium siedziałam w katedrze, odbywając tak zwane konsultacje. Ktoś zapukał.
– Proszę! – zawołałam, nie podnosząc głowy.
– Szczęść Boże! – usłyszałam, a na dźwięk tego głosu ulga spłynęła na mnie taką falą, że mogłabym zsunąć się z fotela.
– Gdzie ksiądz był? – krzyknęłam, zrywając się na nogi.
– W Rosji! – wzruszył obojętnie ramionami, kładąc na biurku pendrive’a.
– Co to? – wpatrzyłam się w maleńki przedmiot z logo PKP.
– Zdjęcia tych opakowań z porcelany, o które pani prosiła! – spojrzał na mnie jak na idiotkę, która prosi o przysługę, a potem nie pamięta, o co prosiła.
– Ale jak… jak się to księdzu udało?
– Mogę usiąść? – wskazał na krzesło, a ja czym prędzej skinęłam głową.
– Proszę, niech ksiądz usiądzie!
– Łatwo nie było, trudniej, znacznie trudniej, niż się spodziewałem – westchnął z wysiłkiem. – Znając sytuację tam, na miejscu, od razu wiedziałem, że oficjalną drogą nic się nie wskóra, więc postanowiłem sprawę załatwić jak Rosjanin. Kupiłem kwiaty, czekoladki, dobre wino i poszedłem do pani dyrektor wskazanego muzeum, bez podania, bez formalności, prosząc, by pozwoliła zerknąć do tych skorup. Wcześniej nie byłoby z tym problemu, ale teraz ze względu na wojnę już był. Nie powiem, przyjęła mnie uprzejmie, wysłuchała z troską i kazała przyjść nazajutrz.
Znowu kupiłem kwiaty i idę. Porozmawialiśmy miło, wypytała, do czego jest mi to potrzebne, opowiedziałem więc, starając się nie kłamać, ale i nie mówić prawdy, o prowadzonych badaniach naukowych, a ona kiwała głową. Jeszcze na tę chwilę nic nie ustaliła, nic nie wie, nic nie powie. Kazała przyjść za dwa dni. Przychodzę ponownie, dalej nic. Poszukiwania trwają i jeszcze nic nie wiadomo. Mam przyjść znowu za dwa dni, ale widzę, że chyba nic z tego nie będzie.
Wychodzę zły i – czekając na otwarcie drzwi – natykam się na lekko drwiące spojrzenie człowieka z dyżurki. Ni to ochroniarz, ni recepcjonista, taki człowiek trochę do wszystkiego, co to dba, by nie wchodzili do środka ludzie do tego nieupoważnieni.
– No i co, batiuszka? – rzuca kpiąco. – Znowu odprawili z kwitkiem?
– Odprawili – burknąłem, chwytając za klamkę, bo chciałem wyjść czym prędzej na świeże powietrze.
– Zaraz! – wyszedł ze swojej kanciapy. – Gdzie tak księdzu pilno?
Wzruszyłem ramionami, bo co miałem się opowiadać cieciowi, co będę robił, ale on, niezrażony moją opryskliwością, wziął mnie pod ramię i mówi:
– Chodźmy na papierosa!
– Nie palę! – próbowałem wyrwać mu się i iść w swoją stronę.
– Ale ja palę i piję, choć nie zawsze mam za co! – zaśmiał się znacząco, mrugając do mnie tak, że przyjrzałem mu się uważnie.
– Przecież widzę, że szefowa za nos wodzi, i, znając ją, wiem, że wodzić nie przestanie – zaciągnął się głęboko dymem z cuchnącego papierosa bez filtra.
Spojrzałem w dół i doszedłem do wniosku, że istotnie człowiek ten nie narzekał na nadmiar pieniędzy. Papieros sprawiał wrażenie skręconego w domowych warunkach z resztek zostawionych w popielniczce przez nałogowych palaczy, a trzymał go w dłoniach zniszczonych od ciężkiej pracy fizycznej.
– Niech ojczulek przyjdzie pół godziny po zamknięciu i zastuka do drzwi – zdusił wypalonego w połowie papierosa, chowając resztkę do kieszeni.
Skinąłem głową i ruszyłem co prędzej schodami w dół. Wreszcie po tylu dniach ujrzałem światełko w tunelu.
– A! – zawołał za mną ściszonym głosem. – I proszę zabrać ze sobą coś do picia i do palenia.
Wieczorem zjawiłem się pod drzwiami z litrową butelką wódki i kartonem papierosów. Zaprowadził mnie do podziemi. Wypiliśmy po jednym i zabraliśmy się za poszukiwania. I tak przez dwa tygodnie nocami przeszukiwaliśmy czeluście magazynu, aż w końcu znalazłem te skorupy, o które pani chodziło – wskazał leżący na blacie pendrive. – Tutaj są zdjęcia tych brakujących kart z pamiętnika.
Pochwyciłam go jak skarb i przycisnęłam do piersi.
– To one? Na pewno?
– Tak mi się wydaje, nie wszystkie czytałem, bo nie było czasu, a i czytać nie chciałem, bo straszne świństwa wypisywał ten wasz Sobiepan.
– To on! To musi być on!
Omal go nie wycałowałam z radości. Podniecenie, połączone z palącą wręcz wnętrza ciekawością co do zawartości nośnika, sprawiło, że ledwie wysiedziałam do końca zajęć.
W domu rzuciłam się do komputera.
Jest, mam to!
Nie wszystkie zdjęcia zawierają karty z pamiętnika Sobiepana, a te, które się tam znajdują, są zniszczone i niekompletne, ale główny wątek dalszych losów Sobiepana można z tego odtworzyć.
Pierwsza widnieje dumnie karta z napisem wykonanym pewną ręką:
Dyariusz dalekiey podróży
w egzotyczne kraye Jana Zamoyskiego,
trzeciego z kolei Ordynata na Zamościu.
Część druga.
Siadam do pracy i nie zamierzam przerywać, dopóki nie skończę!MIASTECZKO W PROWINCJI KUEJCZOU – POŁUDNIOWO-WSCHODNIE CHINY ROK 1651
Miasteczko
w prowincji Kuejczou
– południowo-wschodnie Chiny
rok 1651
SOBIEPAN
Sobiepan
Posunąć się za daleko,
to taki sam błąd, jak zatrzymać się za blisko.
Konfucjusz
Księżyc w pełni wychynął zza wzgórza, jasno oświetlając wąskie uliczki nieznanej mi z nazwy osady. Ukrywałem się w cieniu jednej z chat, krytej strzechą z trzciny, i od dłuższego czasu wypatrywałem ruchu wśród ciasnej zabudowy, tak charakterystycznej dla tego miejsca na ziemi. Spodziewałem się, że wróg nadejdzie od północy, i tam urządziłem na niego zasadzkę. Jednak przezorność nakazała, by się zabezpieczyć również od południa, dlatego wysłałem Słotowskiego na drugą stronę z garstką ludzi. Gdyby zauważył coś podejrzanego, miał dać mi znać przez posłańca.
Jak ja się w to wpakowałem? Zerknąłem przez ramię, sprawdzając, czy moi samuraje zachowują czujność.
Byli tam. Ukryci w cieniu bambusowych chat, niewidoczni dla oddziału maszerującego jasno oświetloną ulicą, który lada moment powinien ukazać się tuż przed nami.
Trzy dni wcześniej
Mijał właśnie siódmy dzień, odkąd rzuciliśmy kotwicę w malutkiej zatoczce u wybrzeży lądu. Gorączkowo naprawialiśmy statek przy użyciu własnych narzędzi. Jak się miało okazać, było to chińskie wybrzeże. Zamierzałem go unikać ze względu na sytuację polityczną, która nie sprzyjała wizytom Europejczyków spoza ściśle określonego kręgu uprawnionych do zawijania do chińskich portów i w miejscach do tego wyznaczonych. Jednak, jak już nieraz się przekonałem, plany mają to do siebie, że nie zawsze można je zrealizować.
Tak było i tym razem – kilka dni po podniesieniu kotwicy dopadł nas kolejny tajfun i gnał na południe, z dnia na dzień pogarszając stan naszego statku. Kiedy już zwątpiliśmy w możliwość ocalenia, żywioł odszedł równie nagle, jak się pojawił, i oto obudziliśmy się w środku bezkresnego oceanu z przeciekającym kadłubem i resztkami masztów.
– Jeśli szybko nie znajdziemy skrawka lądu, by dokonać niezbędnych napraw kadłuba, nasz rejs zakończy się na dnie tego przeklętego morza! – przywitał mnie wtedy na pokładzie kapitan McGregor.
I tak pod wpływem pilnej potrzeby ratowania się przed najgorszym musieliśmy zweryfikować nasze plany i skorygować kurs w stronę rejonów, których wolałbym unikać.
Palące słońce powoli zanurzało się w oceanie na prawo od dziobu nieruchomej i bezbronnej w tej chwili „Gryzeldy”. Aż wstrzymałem oddech, z nadzieją oczekując na pierwszy tego dnia chłodniejszy powiew morskiej bryzy. Wyszedłem na przechylony pokład, by przed nocą spojrzeć raz jeszcze na odległą o kilkaset kroków wioskę. Nie spodziewałem się kłopotów ze strony jej mieszkańców.
Ale wieść o naszym przybyciu kiedyś dotrze do władców tej ziemi, kimkolwiek oni są, a wtedy nie możemy mieć pewności, czy przyjmą nas chlebem i solą! Zachęcałem załogę do większego wysiłku na rzecz naprawy okrętu.
Kiedy tu podpływaliśmy kilka dni temu, na brzegu zapanował ruch, jak w kolonii mrówek, kiedy niedźwiedź poruszy mrowisko. Matki biegały, łapiąc swoje dzieci, wieśniacy chowali do podziemnych spichlerzy co cenniejsze rzeczy, a my w milczeniu obserwowaliśmy ich strach. Kiedy jednak nie zostali zaatakowani, wyszli do nas. Trochę pohandlowaliśmy i każdy zajął się swoimi sprawami. Nie zależało nam na tym, by drażnić tubylców. Czym prędzej rzuciliśmy się ratować przeciekającą łajbę.
– Może trochę odpoczniemy od upału – nie wiem, kiedy u mojego boku zmaterializował się swoim zwyczajem McGregor. Zerknąłem w jego stronę, stwierdzając, że i on mimo wielu lat na morzu boleśnie odczuwa lejący się z nieba żar.
Wiedziałem już, że wysokie temperatury na tej szerokości geograficznej przynoszą ze sobą gwałtowne burze, zwane tutaj tajfunami. Znajdowaliśmy się w miejscu często nawiedzanym przez te zabójcze zjawiska atmosferyczne, o czym świadczył kształt przygiętych do ziemi palm.
– Lepiej dla nas, byśmy nie leżeli jak postrzelone kaczki na brzegu, gdy pogoda się zmieni – bąknął stary pirat, a ja znowu odniosłem wrażenie, że czyta w moich myślach.
Dziś w dzienniku pokładowym zapisałem: _Marynarze to najbardziej zabobonna grupa ludzi, jakich znam. Może wynika to z całkowitego uzależnienia od żywiołów, na jakie są wystawieni każdego dnia? A może wyczuwają w powietrzu coś, czego my, szczury lądowe, nie możemy rozpoznać?_
Gdzieś tam na rozległym lądzie rozgrywały się dramatyczne wydarzenia, na które nie mieliśmy wpływu, a które mogły stać się dla nas nie mniej niebezpieczne niż tajfuny na morzu. Jeszcze będąc w Europie, słyszałem o wielkich powstaniach chłopskich, chwiejących podstawami ogromnego cesarstwa. Już w podróży usłyszałem o potężnej fali uderzającej z drugiej strony w fundamenty istniejącego porządku. To najazd dzikich Mandżurów, wykorzystujących sytuację do własnych ambicji politycznych.
Opowieści o krwiożerczych hordach, przemierzających kraj jak pożar i niszczących na swej drodze wszystko na wzór szarańczy, skutecznie powstrzymywały obcych przed niewczesną wizytą w Państwie Środka. To dlatego zamierzałem się trzymać jak najdalej od chińskiego wybrzeża, a kiedy nie udało mi się tego uniknąć, robiłem wszystko, by jak najszybciej opuścić niegościnne plaże.
Nie zdołaliśmy jednak umknąć przeznaczeniu.SIEDEM LAT PÓŹNIEJ
Siedem lat później
MARYSIEŃKA
Marysieńka
Warszawa, 14 grudnia Roku Pańskiego 1658
Drogie moje serce, kochany mężu,
_jestem już w Warszawie i czekam na przybycie królewskiego dworu. Cicho tu i smutno, bo nie ma nikogo, ale za to miejsca pełno i tanio jak u nas w Zamościu. Twój syn ma się dobrze, budzi mnie każdego ranka, kopiąc i wiercąc się dotąd, aż sen całkiem przeminie. Będzie z niego silny mężczyzna, jak jego ojciec. Prześlij mi, proszę, tysiąc talarów, bo choć nie jest tu drogo, to zaraz święta i trzeba godnie je spędzić, a i prezenty jakieś dla najbliższych zrobić. Nie martw się, pamiętam i o moim kochanym Tiaptucie – dostaniesz cukiereczek od swojej mamusi._
_Do zobaczenia, najdroższy. Twoja bardzo wierna i bardzo posłuszna żona, oddana Waszmości do usług,_
Maria Kazimiera Zamoyska
Łączę ukłony dla siostry
Waszmości Księżnej Wiśniowieckiej.
Marysieńka z westchnieniem ulgi odłożyła pióro i zapieczętowała list. Ta, wydawałoby się dość prosta czynność, jaką starała się zaczynać każdy dzień, kosztowała ją wiele wysiłku. Niby nic takiego, ot, podyktować sekretarzowi po francusku krótki tekst, który on zapisywał na skrawku papieru po polsku. Potem ona siadała do biurka i starannie przepisywała na czysto, by sprawić tym radość mężowi, który może kiedyś doceni jej starania pisania po polsku.
– Syneczek, Tiaptuta – syknęła ze złością, wstając zbyt szybko z ciężkiego krzesła. Jak zawsze, gdy tak gwałtownie się poruszyła, poczuła szarpnięcie i piekący ból w dole brzucha.
Powoli, bez nerwów – powtórzyła w myślach zalecenie lekarza, ale trudno jej się było przyzwyczaić, że ciążący coraz bardziej brzuch ogranicza swobodę ruchów i że powinna zwolnić, poruszać się wolniej i płynnie, tak by nie zaszkodzić sobie i dziecku.
Do tego nie cierpiała tej dziecinnej gadaniny i zwracania się do ponad trzydziestojednoletniego, starszego od niej o czternaście lat chłopa jak do niedorozwiniętego dziecka. On jednak to uwielbiał. Mruczał i cieszył się jak stary, wyliniały kot na widok słoniny. Więc choć nie znosiła takiej infantylnej paplaniny, zmuszała się do niej, zwłaszcza gdy przychodziło jej prosić o jakąś przysługę.
– Tylko dzięki temu tu jesteś – mruknęła, wspominając swoje poświęcenie, jakim musiała się wykazać, by dostać zgodę męża na wyjazd do Warszawy.
Tuż po ślubie wydawało jej się, że dzięki swojej pozycji żony najbogatszego Polaka, pani na tylu włościach, posiadaczce kilkuset tysięcy poddanych, będzie panować i rządzić, zaś wszyscy wokół zastygną w oczekiwaniu, by na każde jej skinienie spełnić najbardziej wyrafinowaną zachciankę.
O, jakże się myliła!
Nie to, by ktoś odmówił jej wprost. Co to to nie, ale jej polecenia wykonywano powoli, niechętnie i raczej szukając wymówki, by nie zrobić, niż sposobu, by zrobić to, czego żądała. Przez pierwsze miesiące ciągle urządzała awantury, wściekała się i domagała ukarania sprawców takiej dywersji.
A wtedy było jeszcze dłużej i jeszcze wolniej.
Musiała się nauczyć tak trudnej dla niej cierpliwości oraz zasady, że służba słucha tylko swego pana, zaś ona, jako intruz i nowa w pałacu, najszybciej osiągnie cel, skłaniając męża do wydawania poleceń. A z tym był od początku duży problem, bo nie bez powodu kazał się nazywać Sobiepanem. Szybko przekonała się, że wymyślona zasada odnosi się również do żony. Stąd konieczność uczenia się cierpliwości.
Drogo ją ta nauka kosztowała!
Już myślała, że przyjdzie jej się zmagać z tym oporem przez całe życie, gdy nagle mur niechęci znikł. No, może nie całkiem, ale stał się mniej szczelny i można było z nim żyć. A wszystko dzięki ciąży. Od chwili ogłoszenia, że spodziewa się dziecka, zaczęto traktować ją z należytym szacunkiem i powagą. Wszelki najdrobniejszy opór przełamywało zaklęcie zwane _dobrem dziecka._ Dla dobra i wygody stworzenia, które nosiła w swoim brzuchu, otwierały się wszystkie niedostępne dotychczas drzwi i nawet szwagierka – stara, złośliwa i groźna Gryzelda Wiśniowiecka – przestała ją szykanować.
Ona też, dla _dobra dziecka,_ przestała tłuc głową w mur niechęci domowników i swojej nowej rodziny, by – stając się miłą – uzyskać dla siebie drobne przywileje. To dzięki takiej polityce przekonała Sobiepana, iż bezpieczniej będzie spędzić ostatnie miesiące ciąży pod opieką królowej i urodzić z pomocą nadwornych lekarzy.
Dzięki wytrwałości i przymilności osiągnęła swój cel, ale czuła, że to nie może potrwać zbyt długo, bo zasoby jej cierpliwości zawsze były bardzo ograniczone, zaś wymuszona grzeczność, jeszcze bardziej niż służalczość, powodowała odruchy wymiotne silniejsze niż ciąża.JÓZIA
Józia
Zbudziło ją łagodne kołysanie.
Otworzyła oczy i przez chwilę próbowała sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Nie było to łatwe, bo ostatnie dni jawiły jej się jako jeden nieustający koszmar senny, z którego chciałaby się jak najszybciej obudzić. Poruszyła ręką i poczuła ból w całym ciele, który uświadomił jej, że nic z tego, co mogłoby się wydawać senną marą, nie było złudzeniem.
Łódź, rzeka, wesołe nawoływanie flisaków! A więc jednak się nam udało! Płyniemy w dół Wisły do Gdańska! – ta myśl ją uspokoiła.
Odprężyła się i na nowo zasnęła, zanim kotara do jej prowizorycznego namiotu uchyliła się, ukazując wymizerowaną twarz Harry’ego, który czuwał nad jej snem. Oboje przeszli w ostatnich tygodniach więcej, niż większość ludzi doświadcza przez całe życie. Przetrwali jednak i wyrwali się z okowów śmierci, on wyślizgnął się z ręki najsprawniejszego w swym rzemiośle kata, ona zaś uciekła spod noża okrutnej pani na Zamościu.
Po raz drugi ocknęła się, gdy zachodzące słońce zaświeciło jej w twarz przez uchylone poły namiotu.
– Dzień dobry! – chwiejnym krokiem wyszła na pokład, witając wszystkich.
– Dobry wieczór chyba? – pryszczaty pacholik Jacek na powitanie wyszczerzył do niej zęby.
Gdyby nie on, nie udałoby jej się uratować Harry’ego. Wiedziała o tym doskonale, dlatego pozwoliła mu na tę drobną poufałość. Oczy wszystkich obróciły się w jej stronę, bo każdy był ciekawy tajemniczych okoliczności jej zniknięcia przed kilkoma dniami i jeszcze bardziej zdumiewającego powrotu wczorajszego poranka.
Była tak zmęczona, gdy imć Słotowski, sługa ordynata na Zamościu, przywiózł ją do puławskiej gospody, że zdołała tylko wyszeptać, by ruszali w drogę niezwłocznie i nie czekali ani chwili. Wolała nie ryzykować tym, że jej wrogowie po raz kolejny przemyślą sprawę i jednak dojdą do wniosku, że lepiej byłoby ją zabić, niż puścić wolno. Albo że ordynat, który już podobno zatęsknił za jej towarzystwem, zechce ją widzieć w swoim haremie.
– Proszę się nie obawiać, on nigdy się nie dowie, że odprowadziłem… – zawahał się, jakiego zwrotu użyć, zanim wykrztusił – …panienkę w to miejsce – rzucił na odchodne jej chwilowy opiekun.
– Skąd mogę mieć pewność? – spojrzała w groźne oczy starego szlachcica.
– Bo gdyby się dowiedział, pozabijałby nas wszystkich – uśmiechnął się ze smutkiem, bo mimo iż wychował tego chłopaka i pozostawał najwierniejszym z jego towarzyszy, to wiedział, że takiej zdrady nigdy by mu nie wybaczył.
Ona jednak wiedziała swoje i nie zamierzała ryzykować po raz kolejny. Odbili więc od brzegu w ciągu godziny, a ona zapadła w sen, z którego dopiero teraz się zbudziła na dobre.
Ile mam im powiedzieć? – spojrzała kolejno w pełne oczekiwania oczy ukochanego, pacholika i członków załogi.
Im mniej, tym lepiej – w myślach zrobiła przegląd informacji, którymi stanowczo nie zamierzała się dzielić – bo kto odważy się pomagać ludziom będącym w niełasce u tak potężnych magnatów?!
Jedynie Harry powinien wiedzieć wszystko! – postanowiła nieodwołalnie, przysiadając się do swoich, szykujących kolację, towarzyszy podróży.SOBIEPAN
Sobiepan
Wiedzieć, co się wie,
i wiedzieć, czego się nie wie,
oto prawdziwa mądrość.
Konfucjusz
– Skąd przybywacie i kim jesteście? – brzmiało pierwsze pytanie urzędnika witającego nas nazajutrz z piaszczystego brzegu.
Pojawił się dosłownie znikąd.
Kiedy obudziliśmy się kolejnego poranka, zamierzając kontynuować prace nad uszkodzonym kadłubem statku, on już tam był. Stał bez ruchu pod ozdobnym baldachimem, trzymanym w silnych rękach sług. Za nim w dwóch szeregach prężył się zbrojny oddziałek, stanowiący eskortę oficjela. Nie na tyle liczną, byśmy musieli się jej obawiać, ale wystarczającą, by podkreślić rangę witającego.
– Ktoś z wioski musiał zawiadomić władze, jak tylko nas zauważył – syknął ze złością najwierniejszy towarzysz moich wszystkich podróży, imć Słotowski.
– A czego się spodziewałeś, że odpłyniemy stąd niezauważeni przez nikogo? – sam też miałem nadzieję, że nieunikniona reakcja władz nadejdzie dopiero wtedy, kiedy nasz statek odzyska żeglowność, tak byśmy w razie wrogiej postawy mogli umknąć bezpiecznie na morze. Nie mogłem jednak przyznawać się do zaskakującego rozczarowania.
Wśród kilkudziesięciu nędznych chat, składających się na wioskę, widziałem jej mieszkańców, którzy z ciekawością przyglądali się wydarzeniom na brzegu. Oni też sprawdzali, czy powinni się bać i uciekać, czy pozostać i dalej pracować w pocie czoła na bogactwo swoich panów.
Mieszkańcy wioski byli bardzo ubodzy w przeciwieństwie do Chińczyka, ten prezentował się dostatnio – wielki, gruby, odziany w kolorowe jedwabie i obwieszony złotymi łańcuchami, tak że miałem wrażenie, iż ich ciężar przygina właściciela do ziemi.
Doskonale wiedziałem, że lepiej nie mówić, iż przybywamy z Japonii. Urzędnik i bez tej wiedzy przyglądał się nam z nieufną wrogością, wyczuwaną wyraźnie nawet przez kilkudziesięciojardową przestrzeń dzielącą nas od brzegu. Chińczycy nie lubili Japończyków, uważali ich za prymitywnych rozbójników i piratów. Co znajdowało potwierdzenie szczególnie teraz, gdy na skutek wojny ochrona chińskich wód terytorialnych praktycznie nie istniała. Codziennością więc były napady japońskich piratów na przybrzeżne miasteczka.
– Jesteśmy Polakami, to polski statek! – w tych okolicznościach postanowiłem pominąć port przystankowy na japońskiej wyspie. Kazałem samurajom ukryć się pod pokładem, licząc, że naprawa statku zostanie zakończona szybko i sprawnie, a sam wyruszyłem szalupą na spotkanie z miejscowym dygnitarzem.
Chcąc okazać zaufanie i dobrą wolę, do łodzi, oprócz wioślarzy, zabrałem jedynie japońskiego tłumacza Wiru ubranego po europejsku. On pierwszy wymówił po chińsku słowa, które mieliśmy powtarzać w najbliższych dniach wielokrotnie.
– Polakami?! – zawołał urzędnik wielkim głosem, który odbił się echem po wodach zatoczki. Z wrażenia aż się cofnął o dwa kroki. Wydawał się doskonale znać to słowo, a ja z kolei zdziwiłem się, że ktoś na krańcu świata słyszał o naszej nacji. Ale, jak się okazało, to jeszcze nie był koniec czekających nas niespodzianek, ponieważ zaraz usłyszałem:
– Chwała niebiosom! Tak długo na was czekaliśmy, że mój pan zaczynał wątpić, czy kiedykolwiek do nas dopłyniecie!
Zaczął energicznie przywoływać nas do brzegu, a moi wioślarze, którzy dotychczas niespiesznie napierali na wiosła, obserwując z ostrożnością, jak zareagują żołnierze, teraz żwawiej popędzili w stronę wyraźnie uradowanego Chińczyka.
Czekali na nas? Jak to możliwe? Skąd o nas wiedzą? W tej części Chin? – to tylko niektóre z pytań, jakie kłębiły się w mojej głowie, gdy tak dziarsko zbliżaliśmy się do lądu, na którym czekało nas tak wiele niebezpieczeństw, że gdybyśmy wówczas o nich wiedzieli, to pewnie, nie czekając ni chwili, ruszylibyśmy dalej w swoją drogę, nie bacząc na uszkodzenia w kadłubie.
Zanim otrząsnąłem się ze zdumienia, rosły Chińczyk z godną podziwu – przy jego posturze – żwawością własnoręcznie łapał linę, pomagał mi wysiąść z łodzi i niemal siłą ciągnął w głąb lądu. Mój tłumacz ledwie za nami nadążał, próbując zrozumieć i przełożyć chaotycznie wyrzucane z grubej gardzieli słowa. Po kilku banałach o szczęściu i radości z naszego przybycia w jego mowie pojawiło się jedno słowo wymawiane ze szczególną czcią i wręcz z uniżonością, a mój człowiek zamilkł, jakby nie rozumiał jego znaczenia:
– Huangdzi… Huangdzi – to jedno słyszałem wyraźnie, myśląc, że to imię jakiegoś pana feudalnego, właściciela tej wioski, a może większej części okolicy.
Zatrzymałem się i szturchnąłem w żebra Wiru, by pobudzić go do intensywniejszej pracy, ale ten nie zareagował. Wbiłem w jego twarz rozgniewany wzrok, ale on nie patrzył na mnie, tylko błądził po okolicy rozbieganymi oczami, jakby obawiając się, że spomiędzy chat wyskoczy na nas jakiś demon.
– Mów, kto to jest ten Huangdzi?! – zażądałem, potrząsając Japończykiem jak snopkiem. Postanowiłem też nieodwołalnie uczyć się przy każdej okazji języka chińskiego. Dużo podróżując, zauważyłem, iż my, Polacy, mamy naturalną umiejętność szybkiego przyswajania obcych języków. Może nie należałem do najzdolniejszych w tej dziedzinie, ale szczyciłem się dobrą znajomością co najmniej pięciu, a w kilku innych potrafiłem się porozumiewać w stopniu podstawowym.
– Huandgi – poprawił mnie, wymawiając słowo z tak wielkim szacunkiem, że aż trzy razy się ukłonił po każdej zgłosce. Podobało mi się to słówko i od razu je zapamiętałem. Zaraz potem, jakby sobie uświadomił, jakie popełnił świętokradztwo, zasłonił usta ręką i oblał się potem, a później coś bełkotał bez sensu, tak że z dotychczas słabo rozumianej paplaniny nic już nie mogłem dojść.
Irytowała mnie ta sytuacja w najwyższym stopniu.
Od wczesnego dzieciństwa nie lubiłem, gdy próbowano ze mną robić coś, na co nie miałem wpływu ani ochoty. Dlatego ciągnięty do tej pory przez Chińczyka z dala od morskiego brzegu, wbiłem twardo nogi w piasek i zatrzymałem się. Wytrącony z równowagi grubas zatoczył się niebezpiecznie, niemal upadając, zaś drepcący za mną tłumacz wpadł na mnie. Złapałem go za ramiona, ustawiłem na wprost siebie i zażądałem:
– Przetłumacz!
On odetchnął głęboko raz i drugi, a potem wyjaśnił:
– Huangdi to Wielki Smok!
Wzruszyłem ramionami, bo dalej nie rozumiałem, co ma oznaczać to słowo.
– Wielki Smok… Syn Niebios – Wiru wpatrywał się we mnie w nadziei na zrozumienie, ale ja dalej nie wiedziałem, o kogo mu chodzi, i dopiero gdy padło słowo „cesarz”, zrozumiałem.
– A więc panem tego tłuściocha jest sam chiński cesarz!? – zdumiałem się nie na żarty. – I on prowadzi nas prosto do cesarza? – upewniłem się, a tłumacz potwierdził skinieniem głowy.
Nie, to musi być jakiś podstęp! – zaniepokoiłem się teraz na całego.
Moja pozycja w Europie umożliwiała mi kontakty z koronowanymi głowami, a nawet decydowanie w pewnym stopniu o tym, kto będzie królem w Polsce. Zostałem przedstawiony królowi Francji, witałem nową królową Polski i tańczyłem na weselu królewskich małżonków, a po śmierci dobrego monarchy Władysława IV uczestniczyłem w elekcji jego następcy. Co prawda głosowałem na księcia Karola, a został wybrany książę Jan Kazimierz, ale szlacheckie przywileje gwarantowały mi prawo uczestnictwa w wyborach władcy.
Co innego Europa, a co innego Azja! Wiedziałem od dawna, już udając się w tę podróż, że bezpośredni dostęp do cesarza Chin mają tylko jego dworzanie i rodzina. I mimo iż znałem swoją wartość i znaczenie dla mojego kraju, to nie byłem jeszcze na tyle zadufany w sobie, by mniemać, że zostanę potraktowany w sposób tak ekstraordynaryjny, by natychmiast po wylądowaniu na chińskiej ziemi zostać zaproszonym do cesarskiego pałacu.
Słyszałem o Europejczykach, którzy przypływali tutaj w celach handlowych – przez dekady nie pozwalano nikomu nawet na zejście na brzeg. Obcokrajowców, a zwłaszcza przybyszy ze starego lądu, traktowano jak zadżumionych. Urzędnicy z polecenia władcy wyznaczyli specjalne, zamknięte strefy kontaktów dla handlujących z obu stron – ostatnio był to port Kanton – i przebywanie poza tą strefą zostało zakazane pod karą śmierci.
– Sami byli winni tej sytuacji, bo przypływający okrętami Portugalczycy, potem też Holendrzy i Anglicy, zachowywali się bardziej jak piraci niż kupcy! Napadali na przybrzeżne wioski, zabierali dobytek, jedzenie i porywali ludzi. Traktowali kraj jak bezpańską dzicz, a ludność jak zwierzęta. Nic dziwnego, że nazwano ich diabłami zamorskimi, a potem białymi diabłami – powiedział mi swego czasu pewien uczony mnich, który znał sytuację z pierwszej ręki.
Nawet dyplomaci czy duchowni europejscy latami czekali, by się zbliżyć do cesarskiego dworu, i nie zawsze kończyło się to pełnym sukcesem.
To musi być jakaś pomyłka albo podstęp, który ma mnie zwabić w pułapkę – kalkulowałem, stojąc na plaży, gdy nagle doznałem olśnienia, że przecież nawet nie zapytałem, gdzie jesteśmy. Bo niebagatelne znaczenie miał fakt, na którym wybrzeżu się znajdujemy i kto nim włada. Wiedziałem już, że kraj jest podzielony na dwie części, którymi władają dwaj cesarze, dlatego kazałem zapytać, który cesarz mnie zaprasza.
– Jak to który? – tłuścioch z oburzeniem spojrzał na mnie jak na szaleńca. – Cesarz jest tylko jeden! Ten drugi to uzurpator!
Tak, znając życie, wiedziałem, że poddani jednego władcy mówią tak o rywalu ich pana, a tamci o ich monarsze, dlatego tylko spojrzałem wyczekująco na Chińczyka i nie ruszyłem się z miejsca.
– Oczywiście jedyny prawowity władca tych ziem Syn Nieba, Wielki Smok Jung Li – odpowiedział z godnością urzędnik, ukłonem oddając cześć swojemu władcy przy każdym imieniu, jakiego używał jego monarcha.MARYSIEŃKA
Marysieńka
Warszawa, 17 grudnia Roku Pańskiego 1658
Najdroższy mój mężu, kochany Tiaptuta,
_otrzymałam dziś pismo od imć pana Żaboklickiego z Zamościa, który na moje żądanie przesłania tysiąca talarów odpisał bezczelnie, że przy wyjeździe, nie dalej jak trzy tygodnie temu, zabrałam ze sobą pięć tysięcy i powinno mi to wystarczyć na cały pobyt w Warszawie. Twierdzi, że roczny dochód z jednej wioski przynosi memu mężowi ledwie dwieście talarów._
_Cóż za okropny typ! Mam nadzieję, że niezwłocznie zwolnisz go z pełnionych obowiązków!_
_Przecież wiesz, kochany, że wzięłam tylko dwa tysiące i że musiałam popłacić długi. Zostało mi tylko trzysta i chciałam za nie kupić płótna na połóg. A za co żyć? Za co jeść? Nie pozwól, mój drogi synku, by twoja mateczka musiała umrzeć z głodu tak daleko od domu. Pomyśl o swoim dziecku, które noszę w łonie – ono potrzebuje wszelkiej wygody, by urodzić się zdrowym i urosnąć na takiego wielkiego żołnierza jak jego tatuś._
_Dochodzą mnie słuchy, że pod moją nieobecność oddajesz się rozpuście! Jak możesz mi to robić?! Modlę się za Wci w dzień i w nocy, by przyszło na Waszmości opamiętanie. Miarkuj się Wć w swawoli, abyś nie ściągnął na siebie i na nas gniewu Bożego! Od tych wieści czuję się bardzo źle, nie wiem, czy nie umrę. Przyjedź do mnie i zaopiekuj się swoją mateczką!_
_Mimo wszystko całuję. Twoja wierna, pokorna, oddana do usług żona,_
Maria Kazimiera Zamoyska
Przesyłam ukłony dla JMć Księżnej Wiśniowieckiej.
– Co za grubianin! – ze złością rzuciła piórem, nie wyjaśniając, kogo miała na myśli. Znów za szybko wstała zza biurka. Syknęła z bólu, ale nie zatrzymała się, idąc w stronę toaletki, przy której już czekały jej garderobiana z pomocnicą. Miały coraz trudniejsze zadanie, gdyż jej talia z każdym dniem bardziej utrudniała dopasowanie sukien.
– Nie mamy się dla kogo stroić – pisnęła cichutko panna Jadwiga Skrzyńska, jedna z jej dwórek, jakie trzymała przy sobie dla rozrywki i oprawy. Lubiła ją, choć, jak na jej gust, zbyt często się rumieniła. Ledwie ktoś się do niej wprost odezwał, a już czerwień biła jej z policzków. Na dodatek kolory występowały u niej od dekoltu aż po czoło.
Nie lubiła tego, bo uważała, że to takie plebejskie, ale mężczyznom się bardzo podobało. W swojej bezdennej głupocie i nieograniczonej naiwności uznawali, iż panna rumieniąca się jest bardziej niewinna niż te, które nie reagują czerwienią na zwykłe powitanie. Ona wiedziała, jak jest, bo widziała już takie rumiane robiące rzeczy, o których świętoszkom nawet się nie śniło, ale nie zamierzała ich wyprowadzać z błędu.
Wzięła ją do siebie na prośbę rodziców, by jej znaleźć odpowiedniego męża.
– A jak tu szukać męża, kiedy siedzimy zamknięte w pustym zamku, jak w jakimś klasztorze! – mruknęła pod nosem, nawet nie odpowiadając na oczywiste spostrzeżenie dziewczyny.
– Nawet nie przypominaj! – widząc, że próbuje coś dodać, zdusiła falę narzekania w zarodku, a dziewczyna oblała się rumieńcem. Sama była wściekła, że wyrwały się z nudnego Zamościa, by teraz przesiadywać w pustych murach jeszcze nudniejszego Zamku Królewskiego w Warszawie.
Skrzętnie skorzystała z zaproszenia królowej, która zaproponowała jej opiekę swoją i swoich medyków w ostatnich tygodniach ciąży, ale liczyła na rozrywkę. Tymczasem dwór nadal przebywał pod obleganym przez wojska polskie Toruniem. Królowa uważała, że pod jej okiem sprawy szybciej idą do przodu.
Wiadomo, na króla nie można było liczyć! Z tej dwójki to królowa powinna chodzić w spodniach.
Marysieńka doskonale rozumiała, że trwająca już czwarty rok wojna ze Szwecją wymaga poświęceń, ale była młoda i ładna, miała pod opieką kilkanaście panien na wydaniu i nie zamierzała z powodu wojny zrezygnować całkowicie z życia towarzyskiego.
– Toruń padnie do końca listopada – ocenił jej mąż, który przez jakiś czas uczestniczył w oblężeniu, a ona zaufała jego wiedzy i kiedy on wrócił do Zamościa, pospieszyła na spotkanie z królową.
Tymczasem kończył się grudzień, a oblężenie trwało nadal!
– Przeklęci Szwedzi! Przeklęta wojna! – mruczała ze złością pod nosem, gdy służka ostrożnie szczotkowała jej włosy. – Nie dość, że zabrała tylu zacnych kawalerów, którzy zamiast się ożenić, gniją gdzieś pod lasem, to jeszcze reszta tkwi w okopach, zamiast zabawiać mnie i mój fraucymer. Dziś jednak – zawołała głośniej, by wszystkie usłyszały – będziemy miały gościa!
Szmer podnieconych głosów wypełnił obszerną komnatę.JÓZIA
Józia
Monotonny plusk wody o boki szkuty stawał się każdego dnia coraz bardziej irytujący. To, co początkowo koiło nerwy, teraz, kiedy podróż dobiegała końca, jawiło się już symbolem drogi, którą chciałaby mieć za sobą.
– Gdańsk! – usłyszała wreszcie upragnione zawołanie i wybiegła na dziób łodzi, by zobaczyć wyłaniający się z porannych mgieł zarys potężnych murów nadmorskiej fortecy.
– Nareszcie! – w okrzyku tym zawierały się cały strach przed prześladowcami, którzy wkrótce już nie będą mogli jej dosięgnąć, oraz nadzieja na szczęśliwe życie u boku ukochanego.
Wczorajszy dzień spędziła na przygotowaniach do zejścia na ląd. Wróciła już prawie do pełni sił, zaś rozpierająca ją energia musiała znaleźć ujście w gorączkowej krzątaninie po ciasnym pokładzie przeładowanej szkuty. Flisacy, nieprzyzwyczajeni do obecności kobiet na pokładzie, dzielnie znosili jej irytującą chwilami obecność, połączoną z ponaglającymi pytaniami o odległość do portu w Gdańsku.
Wreszcie się doczekała!
– Jacek, bierz bagaże! – zawołała, chwytając pierwszy z brzegu tobół. Tak się przyzwyczaiła do codziennej posługi chłopaka, że nie mogłaby sobie bez niego poradzić. Wczoraj jednakże Harry uświadomił jej, że byłoby nie fair, gdyby ciągnęli na kraj świata niczego nieświadomego pacholika.
Dlatego po kolacji usiedli we troje i odbyli poważną rozmowę.
– Wiesz, że traktujemy cię jak młodszego braciszka? – zaczął poważnie Harry.
Oj, coś niedobrze! – mówiła mina Jacka, który obawiał się takich rozmów, a które rzadko kończyły się dla niego pomyślnie.
– Spokojnie, to nic złego – Józia od razu wychwyciła niepokój chłopaka.
Usiadł więc wygodniej i z wahaniem skinął głową.
– Dlatego chcielibyśmy z tobą porozmawiać – kontynuował Harry. – Umówiliśmy się, że za ustaloną zapłatę będziesz nam towarzyszył w podróży do Gdańska i właśnie się do niego zbliżamy.
Jacek z ponurą miną skinął głową.
– My płyniemy dalej – wtrąciła się Józia – aż do dalekiej Szkocji!
I dla mnie nie ma tam już miejsca! – mówiła mina chłopaka, której zdawali się nie dostrzegać. On już od wielu dni odliczał chwile do rozstania i rozglądał się za nowym zajęciem. Podobała mu się praca flisaków, polubił ich, a oni jego. Rozmawiał z szyprem o możliwości zatrudnienia, a ten nie wykluczał, że przydałby mu się taki bystry chłopak. Problem polegał na tym, że flisactwo było zajęciem sezonowym i znajdowali się już praktycznie w połowie sezonu, więc nie na długo byłoby to zatrudnienie.
– Lepszy rydz niż nic – mawiał ciągle jego dziadek, gdy wszyscy narzekali na słabe plony, a on dopiero teraz zaczynał pojmować sens tego powiedzenia.
– Jeśli się zgodzisz, zabierzemy cię ze sobą – ostrożnie zaproponował Harry, a widząc wytrzeszczone w nagłym zdumieniu oczy, dorzucił pospiesznie – oczywiście za odpowiednio wyższą pensję.
– O ile wyższą? – Jacek, nawet w chwili największego zaskoczenia, nie zapominał, że ma w domu młodsze rodzeństwo i matkę na utrzymaniu.
– Nooo, powiedzmy – Harry się zawahał, spojrzał na Józię i widząc jej minę, która jednoznacznie mówiła, że to nie jest ten moment, by popisywać się słynną szkocką oszczędnością, wyrzucił – dwa razy wyższą!
– A opłatę za statek i wikt?
– Zapłacimy! – zapewniła Józia i widząc radość chłopaka, sama roześmiała się głośno, bo choć liczyła na jego zgodę, to jednak w duszy obawiała się, czy pacholik odważy się na tak daleką podróż.