- promocja
- W empik go
Konkurenci się pani pozbyli - ebook
Konkurenci się pani pozbyli - ebook
Zofia Wilkońska, wywołując wokół siebie sensację, uzyskuje zainteresowanie i poparcie pewnych grup społecznych. Nie umyka to uwadze polityków, którym zależy na liderach mogących przyciągnąć wyborców. Zofia otrzyma propozycję startu w nadchodzących wyborach parlamentarnych z ramienia Polskiej Partii Emerytów. Czy podejmie wyzwanie, połknie bakcyla kampanijnego oraz co ją spotka w politycznym piekiełku – tego będzie można się dowiedzieć z czwartej części przygód zażywnej staruszki.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8874-0 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Życie jest jak salceson. Liczysz, że trafi ci się coś dobrego, tymczasem piętrzą się przed tobą kolejne przeszkody. I tak do samego końca.
Z początku wszystko zdawało się iść ku dobremu. Dawni znajomi Henryka, wysoko postawieni w świecie polityki, zaprosili mnie do startu w wyborach z ramienia swojego ugrupowania. Po kilku tygodniach harówki oraz jednym dniu nieznośnej nudy, jaką była cisza wyborcza, nadszedł dzień głosowania. Polska Partia Emerytów zamierzała odbić się od dna i pierwszy raz w historii wejść do parlamentu. Miałam w tym pomóc, wykorzystując popularność, którą zdobyłam dzięki kilku drobnym incydentom podczas nieuzasadnionego przetrzymywania mnie w areszcie. Zgodziłam się. Co mi tam. Nie w takim rynsztoku już bywałam. Liczyłam przynajmniej na nie najgorszą wyżerkę, skoro w mediach tyle mówiło się o korycie.
Skończyło się jednak tak jak zwykle.
Henryk pochwalił się, że specjalnie na tę okazję naprawi telewizor. Ale to nie był żaden powód do dumy. Jeżeli ktoś sam sobie naprawia buty, to nie bohaterstwo, tylko amatorszczyzna, czyste dyletanctwo.
Kilka razy pytałam, czy mu nie pomóc – widziałam, że zdjął obudowę i nie miał zbytniego pojęcia, co dalej począć. Odpowiedział mi tylko opryskliwie, żebym mu nie przeszkadzała. Wyszłam więc do kuchni, a wróciłam dopiero, gdy przez dłuższy czas nie słyszałam jego przekleństw.
Myślałam, że już skończył, ale nie. Nic nie robił. Stał tylko z jakimś przewodem w ręku i dziwnie się na mnie patrzył. Wytrzeszczał oczy i zaciskał szczęki. Taki był zły.
– Henryku, po co tak ściskasz ten drut? – spytałam.
Nic nie odpowiedział. Twarz miał wykrzywioną, a zęby tak zaciśnięte, że w pewnym momencie zaczął nimi okropnie zgrzytać. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak wściekłego.
– Dobrze już, dobrze. Już ci nie przeszkadzam.
Ale on się nie uspokoił, tylko zaczął się trząść i toczyć pianę. Chwilę potem coś huknęło. Myślałam, że Henryk pękł ze złości, ale to korki wystrzeliły. W całym domu zgasło światło, a on padł na podłogę i przez dłuższą chwilę nie wstawał.
Gdy po mniej więcej godzinie poczuł się lepiej, bez słowa wyszedł z domu i pół dnia go nie było. Wrócił późnym popołudniem, twierdząc, że sprzedawca doradził mu kupno urządzenia zwanego dekoderem. Miało to rozwiązać nasz problem.
Do wieczora udało mu się podłączyć tę aparaturę i mogliśmy wyruszyć w podróż przez niezliczone kanały w poszukiwaniu jakiejkolwiek wartościowej treści. Oprócz liczby stacji wzrosła nam liczba pilotów. Do oglądania telewizji nie wystarczył już tylko jeden, trzeba było użyć dwóch. Było to wspaniałe rozwiązanie. Nastąpił bowiem koniec odwiecznej wojny. Teraz każdy miał swojego pilota i mógł ściszać i pogłaśniać wedle własnego uznania!
Gdy zbliżała się dwudziesta, Henryk zaczął coraz szybciej przełączać kanały, żeby dotrzeć do wiadomości lub studia wyborczego. Po przeklikaniu kilkunastu prezentacji garnków i innych fantastycznych produktów trafił w końcu na Jedynkę, ale po niespełna minucie głowa zaczęła mu dymić jeszcze bardziej niż wtedy, gdy próbował naprawić telewizor. Przełączyliśmy więc szybko na lżejszą i przyjemniejszą stację.
Wybiła dwudziesta. Spikerka zapowiedziała ogłoszenie wyników. Huknęły fanfary, błysnęły różnokolorowe światła, na ekranie pojawiły się maluteńkie główki przywódców największych ugrupowań, a na półprzezroczystych planszach pokazały się cyferki.
Oboje doskoczyliśmy do telewizora. Komitet wyborczy, z którego listy startowała Polska Partia Emerytów, musiał zdobyć pięć procent głosów, żeby dostać się do parlamentu.
– Cholerny mały druk! – zawołałam. – Widzisz coś?!
– Nic nie widzę – odpowiedział. – Cholerny mały druk.
Musieliśmy poczekać, aż prezenterka przeczyta wyniki.
No i stało się. Wybory wygrał obóz władzy, przez co szlag mało nie trafił Henryka, a przecież jego serce i tak miało dzisiaj trudny dzień.
To jednak nie umywało się do tego, co przeżywałam ja. Komitet wyborczy, z którego listy startowała Polska Partia Emerytów, osiągnął historyczny wynik, znalazł się tuż nad progiem i wszedł do parlamentu.
Reszty już nie słyszeliśmy. Nie mogłam im tego wybaczyć. Siedzieliśmy jeszcze przez kilka godzin, patrząc w milczeniu w telewizor, ale nic do nas nie docierało. Bo nic już dla nas nie istniało; jedyne, co istniało, to rozczarowanie.
I po co on w ogóle naprawiał ten telewizor? Tyle lat stał i było dobrze, to musiał się do niego zabierać. Komu przeszkadzało, że nie działał?
Nigdy nie powinnam była się na ten start w wyborach zgodzić. Chudy, blady kurdupel w schodzonym garniturze omamił mnie obietnicami, a polityk był z niego taki jak z Henryka kulturysta.
Powinnam była to wiedzieć od pierwszego dnia, kiedy szef zaprosił mnie do siedziby partii. Bardzo mnie to ucieszyło, ponieważ dawno nie bywałam w wystawnych i eleganckich wnętrzach, a przez ten krótki pobyt w więzieniu zatęskniłam za estetyką, przestrzenią i ciepłem.
***
Szef uśmiechnął się urzekająco – niczym ojciec Rydzyk zbierający datki – gdy otwierał drzwi do lokalu mieszczącego się na ostatnim piętrze muranowskiej kamienicy. Nie zdążyłam jednak zrobić nawet kroku, gdy tuż przed nami zwaliło się wielkie pudło. Gruchnęło, aż się kurz podniósł.
– Musi pan coś z tym zrobić – stwierdziłam. – Przecież to pudło mogło komuś spaść na głowę. Nawet pan sobie nie wyobraża, ile jest kłopotu z trupem w mieszkaniu.
Uśmiechnął się tylko.
Tymczasem kurz opadł, a moim oczom ukazała się ciasna i brudna, nieudolna próba zaadaptowania na powierzchnię mieszkalno-biurową starej pralniosuszarni. Klaustrofobiczna klitka z atakującymi zewsząd segregatorami, pudłami i kartonami. W głębi malutkie okienko, a pod nim odrapane biurko, krzesło, przykryta kraciastym kocem kanapa oraz regał z zakurzonymi książkami. Nie dało się tutaj myśleć o niczym innym jak tylko o tym, żeby otworzyć okno i z niego wyskoczyć. Jeżeli oczywiście ktoś miałby na tyle sprawne biodro, by wspiąć się na parapet.
– Niech pan weźmie, czego potrzebuje, a ja tu zaczekam – zaproponowałam.
– Szanowna pani… – odpowiedział – jesteśmy już na miejscu.
Było pewne, że z takim darem upiększania rzeczywistości czekała go wielka kariera w polityce. Pocieszało mnie jedynie to, że w końcu znalazłam kogoś, kto mieszkał w gorszych warunkach niż ja.
– To oczywiście siedziba tymczasowa – dodał, wchodząc do środka. – Mamy przejściowe kłopoty lokalowe, to normalna sprawa w Warszawie. Natomiast wszystkie partyjne środki ze składek inwestujemy w nową przestrzeń biurową. Za tymi białymi drzwiami remontujemy dwa przestronne gabinety, salę konferencyjną, biura, pomieszczenie socjalne i magazyn.
Usiadłam, ale nie dlatego, że zamierzałam się rozgościć, tylko dlatego, że ból biodra stawał się w ostatnich dniach nie do wytrzymania. Krzesło wydawało się zbyt niebezpieczne, wybrałam więc kanapę. Jednak natychmiast podskoczyłam.
– Matko jedyna! – krzyknęłam.
Coś się pode mną ruszyło! To już nawet na Miedzianej od kilku lat nie było szczurów!
Zerwałam się na równe nogi i chciałam tłuc gadzinę, ale się wstrzymałam. Pod kraciastym kocem spał chudy staruszek. Zbudzony moim krzykiem usiadł i próbował oprzytomnieć.
Wyglądał dojrzale, na jakieś sto, sto dziesięć lat, może trochę więcej. Długowieczny jak Bilbo Baggins. Nie był zbyt urodziwy, a to, że usiadł zgarbiony pod półką z kartonami, w połączeniu z jego wyłupiastymi oczami sprawiało, że przypominał chimerę z katedry Notre Dame.
– Skoro jesteśmy już wszyscy – stwierdził oficjalnym tonem szef – posiedzenie Komitetu Krajowego Polskiej Partii Emerytów uważam za otwarte.
– Będzie poczet sztandarowy? – zaśmiałam się.
– Obrady rozpoczniemy od uroczystego wcielenia do zarządu krajowego pani Zofii Wilkońskiej. Posiada ona wiedzę, doświadczenie i umiejętność pozyskiwania poparcia społecznego, które zdobyła podczas pobytu w areszcie. Jest nam ono niezbędnie potrzebne do zebrania wymaganych przez Państwową Komisję Wyborczą tysiąca podpisów. Nie muszę chyba przypominać, że zostały już tylko dwa dni.
– Chętnie pomogę – zgodziłam się. – Ile jeszcze zostało do zebrania?
– Głęboko wierzę, że wspólnymi siłami pokonamy wszelkie trudności…
– Ile brakuje?
– Zebraliśmy… jak dotąd… dwa.
– Dwa?! Może powinniście jeszcze raz przeliczyć?!
– I już pierwszy dobry pomysł!
– Matko jedyna!
Złapałam się za głowę i usiadłam. Nagle upadek z rozlatującego się krzesła nie wydał mi się najgorszą rzeczą, jaka może spotkać człowieka.
Tymczasem szef spojrzał na Chimerę i znacząco skinął głową.
– Damy radę! – zakrzyknął szef. – Bo kim jesteśmy?!
Staruszek spojrzał na niego zawstydzony. Szef natychmiast nachylił się nad nim i wyszeptał mu coś do ucha. Uśmiechnęli się obaj.
– Partią przyszłości! – zawołał słabym głosem Chimera, wznosząc chudą i lekko drżącą pięść.
Z początku wydało mi się to żenujące, ale w miarę jak powtarzali kolejne hasła, także mnie udzieliły się ich młodzieńczy entuzjazm i poczucie wspólnoty. Nabrałam nawet ochoty na udział w tym przedstawieniu i gdy szef zawołał: „Czego chcemy?!”, wstałam, wzniosłam pięść i otworzyłam usta, żeby krzyknąć.
– Tego właśnie nie wiemy – uprzedził mnie szef, spuszczając wzrok.
Potem spojrzeli na mnie.
– Ja mam to wiedzieć? – spytałam.
– Mówiłeś, że zna się na rzeczy – zwrócił się z pretensją do szefa Chimera. – Mówiłeś: młodość, świeża krew!
– Oczywiście, że się znam! – oburzyłam się. – Dlaczego miałabym się nie znać?!
– To niech pani mówi. Zapiszemy i nauczymy się na pamięć.
Jakoś nic mi nie przychodziło do głowy. Usiadłam, chwytając się za obolałe biodro.
– Co pani jest?
– Choroba zwyrodnieniowa.
– Kolega jest przecież lekarzem – wtrącił szef, wskazując Chimerę.
– Jest pan lekarzem? – spytałam Chimerę.
– Tak.
– To może mógłby pan mi pomóc? Przecież ja mam mnóstwo schorzeń. Przyjmuje pan jeszcze?
– Cały czas. Mogę panią umówić na wizytę.
– Byłoby świetnie. Ja się nigdzie nie mogę dostać, a listę chorób mam tak długą, że trzeba by wymieniać cały dzień! Jaka jest pana specjalizacja?
– Ginekologia.
– Matko jedyna!
– To co pani dolega?
– A wie pan, że już mi lepiej…
– Ja cierpię na polipowatość jelita grubego. Niezbyt groźna, ale nieuleczalna choroba genetyczna…
– Fuu… jak pan tak może przy ludziach?!
– Przepraszam, że przerywam… – wtrącił szef – …ale chciałem przypomnieć, że to nadal jest posiedzenie Komitetu Krajowego.
Zarządził przerwę w obradach i wyszedł za białe drzwi. Dosyć często zaglądał tam też Chimera. Mnie powiedzieli, że jeżeli nie lubię bałaganu, to lepiej by było, żebym tam nie wchodziła.
– Skąd ten balkonik? – spytałam, patrząc, jak z trudem się porusza. – Miał pan wypadek?
– Też choroba zwyrodnieniowa. Wypadku nie miałem i nie będę miał.
– To dziwne. Skąd pan to może wiedzieć?
– Wiem na pewno, że nie zginę w wypadku. Zostałem o tym z całą stanowczością zapewniony.
– Przez kogo? Może wróżkę?
– Skąd pani wie? Proszę się nie śmiać.
– Zapewniam pana, że nie zamierzam. Pan wybaczy, ale naprawdę trzeba być całkowicie oderwanym od rzeczywistości, żeby wierzyć w takie brednie.
– Wypraszam sobie! Proszę mnie nie obrażać! Kim pani jest, żeby tak się do mnie odnosić?! Nie chodzę do wróżek. Raz byłem u tej pod Halami Banacha w ważnej sprawie rodzinnej. Wróżyła mi i wiem, że mówiła prawdę. Nie oszukałaby mnie. Gwarantowała też zwrot kosztów, a przecież nie utrzymałaby się na rynku, gdyby miała każdemu oddawać pieniądze!
Niezbyt urodziwi ludzie, których do tej pory poznałam, a było ich przecież niemało, przeważnie okazywali się nieco mądrzejsi od tych ładniejszych. Tłumaczyłam sobie to tym, że jako niespecjalnie atrakcyjne towarzystwo mieli więcej czasu na naukę wtedy, kiedy była na to pora. Pozostali korzystali w tym czasie z uroków życia, co jednak w dłuższej perspektywie nie przyniosło im powodzenia i sukcesów. Chociaż to się teraz zmienia, bo kiedyś bycie nauczycielem, lekarzem czy profesorem było godne podziwu. Teraz godne podziwu jest zarabianie pieniędzy w jakikolwiek sposób, byleby mieć ich więcej od innych, oraz to, czy tyłek w obcisłych spodniach dobrze wygląda na zdjęciach.
Tak czy inaczej, powyższa reguła zdawała się nie obejmować polityków. Znakomita większość łączyła w sposób doskonały ułomności ciała i umysłu. Byli w tej niezwykłej sztuce artystami wybitnymi.