- promocja
Kontra - ebook
Kontra - ebook
Historyk Tomasz Wilmowski prowadzi monotonne życie pracownika instytutu naukowego w Warszawie i co miesiąc ma kłopoty z dopięciem domowego budżetu. Kiedy niespodziewanie otrzymuje atrakcyjną propozycję pracy na wysokim stanowisku w ważnej firmie energetycznej, sądzi, że los się do niego uśmiechnął. Wprawdzie zakres obowiązków daleko odbiega od jego kompetencji, dla nowego pracodawcy nie stanowi to jednak żadnej przeszkody.
W celach służbowych Tomasz odwiedza różne egzotyczne i nietypowe miejsca –zawsze w towarzystwie atrakcyjnej koleżanki. Zdecydowanie nie są to jednak standardowe podróże.
Tomasz stara się zrozumieć panujące w korporacji reguły gry, a przy okazji odpowiedzieć na nurtujące go pytania: kto naprawdę kieruje dużymi polskimi firmami i dlaczego wybrano akurat jego?
Wkrótce okaże się, że złożona Tomaszowi propozycja nie do końca była bezinteresowna.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-5092-4 |
Rozmiar pliku: | 720 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_PS. Jeśli jednak coś miało miejsce w tak zwanym realu, to jedynie te zdarzenia, które obiektywnie należy uznać za najmniej prawdopodobne :)_ROZDZIAŁ 1
A może Wprowadzenie
Mam trzydzieści parę lat... No dobrze, mam lat trzydzieści dziewięć. Ale wprowadzam się w lepsze samopoczucie, używając pierwszej opcji. Wprowadzanie się w lepszy nastrój, a właściwie starania o to wprowadzanie to moja silna strona. Jedyna – jak mówią nieliczni znajomi. Jedna z wielu ‒ jak powiedzieliby przyjaciele... Tylko tych akurat brak. Z wyjątkiem jednego dość szczególnego. Podobno mam poczucie humoru, ale trudno uznać to za istotną zaletę. Jeszcze parę słów o sobie. Właśnie skończyłem pisać aktualne CV. Jestem na bieżąco. Po co mi życiorys zawodowy – za chwilę. Lubię porządek w myśleniu, więc chcę dokończyć swoją charakterystykę, w końcu warto wiedzieć, z kim ma się do czynienia, a potem przejdziemy do tego CV...
Pewnie dzięki sprawności w myśleniu udało mi się zrobić doktorat z historii. Tak, tak ‒ jestem ekspertem z cenzusem od wojen napoleońskich. A właściwie od sztuki wojennej tego okresu. Przydatność tej atrakcyjnej wiedzy jest dziś tak niesłychana, że oganiam się zarówno od intratnych propozycji pracy od potencjalnych pracodawców, jak i propozycji matrymonialnych od atrakcyjnych pań. Podobnie jak Robert Kubica od ofert jazdy w czołowych zespołach F1.
Po studiach znalazłem zatrudnienie w Instytucie Badań Historycznych. To mała warszawska placówka naukowa. Siedzę tu już prawie czternaście lat. Dochrapałem się stanowiska adiunkta. To brzmi dumnie. Dla niektórych.
Ku ogólnemu zdumieniu instytut przetrwał wszystkie meandry najnowszej historii i radzi sobie – jak na instytut badawczy – znakomicie. To znaczy ma środki na regularnie wypłacane niewielkie pensje. Nie ma już natomiast na remont, sprzęt, wyjazdy na konferencje czy papier do drukarki.
Instytutem kieruje pani profesor dwojga nazwisk. Wiktoria Izdebska-Pinor. Pracownicy mówią o niej po prostu WIP ‒ ale zdecydowanie nie VIP. Jest niezniszczalna. Przyjmowała mnie do pracy wiele lat temu. Mnóstwo rzeczy się zmieniło ‒ ona trwa. Nie darzy mnie przesadną sympatią, choć... znów nieco mijam się z prawdą. Ta moja skłonność do poprawności. Mówiąc poważnie – po prostu mnie nie cierpi. Po pierwsze, jako specjalistka od Cesarstwa Austriackiego ma chyba do mnie osobistą pretensję o Austerlitz. Jej cesarz dostał w skórę, a mój wygrał. Po drugie ‒ choć już jedna przyczyna jest wystarczająca ‒ jej zestaw cech charakterologicznych jest w opozycji do moich. Jest pewna siebie, arogancka i przebojowa.
Przy życiu i pracy trzyma mnie grant uzyskany z szacownej europejskiej instytucji Mission Louvre-Lens Culture, który tak naprawdę generuje moje atrakcyjne miesięczne dochody w wysokości pięciu tysięcy złotych. Tradycyjnie lekko zaokrągliłem w górę, no i nie muszę dodawać, że brutto. Ponieważ jestem dumnym posiadaczem domu jednorodzinnego z garażem (spadek po dziadkach) w podwarszawskiej Radości, więc trudno poważnie narzekać na sytuację materialną, patrząc na nauczycieli, pielęgniarki albo inną część sfery budżetowej… Dom jest typowy dla tego rejonu. Stary. Drewniany. Klasyk. Translator Google’a po przepuszczeniu mojego tekstu: „dom jednorodzinny w Radości”, tłumacząc z języka polskiego na język polski życiowy, wyplułby: „waląca się drewniana rudera w Radości”.
Mam talent do języków. Znajomość języków obcych: biegła francuskiego i angielskiego, pokrętna hiszpańskiego i rosyjskiego. Dociekliwy, czyli upierdliwy jak każdy (niby) naukowiec. Brak kredytów. Trzynaście tysięcy oszczędności. Jedenastoletni biały peugeot 208 (ach, ten sentyment do Francji…) kupiony z trzeciej ręki ze śladami na karoserii, wskazującymi na zetknięcia z przedmiotami nieożywionymi. Stan cywilny – singiel, nie trzeba tłumaczyć dlaczego. Wzrost powyżej średniej europejskiej – a co, jesteśmy w UE. Waga – nie podaję. Kilogramy brzmią tak prozaicznie. Dużo ciemnych włosów na głowie. Obywam się bez fryzjera. Ze skutkiem umiarkowanym. Picie i palenie ‒ zgodnie z polską normą...
Moje nazwisko jest dość pospolite, imię też. Ale już zestawienie stanowi pewne zaskoczenie. Nazywam się Wilmowski. Tomasz Wilmowski. To przypadkowo również nazwisko bohatera serii książek podróżniczych, ukochanych w młodości przez mojego ojca. Nigdy nie przebrnąłem przez pierwszych kilkanaście stron tej serii. Znam streszczenia. Moje dokonania podróżnicze ograniczyły się do saksów w Londynie. Urlop spędzam na Mazurach. Nie cierpię, jak ktoś po usłyszeniu mojego nazwiska rzuca błyskotliwie: „No i jak tam u kangurów?” (ci, co czytali, wiedzą, o co chodzi...). Już w szkole miałem tego przesyt.
Dlatego trzymam się twardo imienia Tomasz, a nie Tomek. U znajomych mam ksywkę Szop, bynajmniej nie od pracza. To męska forma szopy: niektórzy mówią, że od nadmiaru włosów (fryzjerzy to darmozjady!), inni ‒ że od wyglądu mojej posiadłości. Ale ta druga wersja jest nieprawdziwa – Szopem zostałem już w szkole.
No dobra – ile można o sobie? Nie mieszkam sam. W garażu mam lokatora. To bóbr, zwany ‒ a raczej nazwany przeze mnie swojsko ‒ Bober. Twierdzi (bo gada!), że ma doktorat z filozofii. Wykonuje na moją rzecz usługi wydawania z garażu piwa i wody, z przewagą tego pierwszego. Kupionych wcześniej przeze mnie (w ilościach półhurtowych, w supermarkecie)! I ‒ o zgrozo! ‒ bierze za to pieniądze. Niewielkie, ale zawsze. To standardowa marża handlowa ‒ stwierdza. Nie musicie mi wierzyć, ale to fakt. Nawet jeśli niektórzy twierdzą, że „nadużywam”...
Co do jego doktoratu ‒ mam wątpliwości, ale tylko w kwestii formalnej: nigdy nie pokazał mi żadnego dokumentu. Lubi wdawać się w dysputy polityczne i filozoficzne. Ma zawsze poglądy przeciwne do rządzących. A właściwie przeciwne do moich.
Podżera mi drewno do kominka (słychać!), twierdząc, że to nie on, tylko korniki, a w ogóle jeśli już, to wyjaśnia: „bobry nie jedzą drewna, tylko korę”. Jest złośliwy, ale inteligentny. Oczywiście „jak na bobra” – dodaję uszczypliwie, nie znajdując w dyskusji innych argumentów. Trzymam go też w szachu fiskusem, bo marżę bierze, ale z podatkami u niego już nie bardzo.
Trochę jesteśmy w przyjacielskim klinczu. Zwierzak klnie jak szewc. Choć ja powiedziałbym do szewca, że klnie jak bóbr. Pracuję nad jego słownictwem.
Słowem życie nieciekawe i monotonne, ubarwiane czasem krótkotrwałymi romansami, a raczej aktywnością seksfizyczną. Do czasu...