Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kopciuszek. Tom 4: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kopciuszek. Tom 4: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 258 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom IV.

Wil­no.

Na­kład Mau­ry­ce­go Or­gel­bran­da.

1863.

Wol­no dru­ko­wać, pod wa­run­kiem, zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, po wy­dru­ko­wa­niu, pra­wem prze­pi­sa­nej licz­by eg­zem­pla­rzy.

War­sza­wa dnia 10/22 Sierp­nia 1862 r.

Star­szy Cen­zor, An­to­ni Fun­ken­ste­in.

Sta­ło się tak, jak się to naj­zwy­klej dzie­je na tym Bo­żym świe­cie; w chwi­li, kie­dy się czło­wiek naj­mniej spo­dzie­wa, kie­dy so­bie idzie przy­śpie­wu­jąc we­so­ło, i robi pla­ny roz­le­głe szczę­śli­wej przy­szło­ści, – ce­gła mu spa­da na gło­wę, i je­śli go nie oba­li na zie­mię, to przy­najm­niej po­ło­ży w łóż­ku na dłu­go, ra­zem z jego ma­rze­nia­mi.

Ka­pi­tan Plu­ta, czło­wiek, ja­ke­ście go już nie­co po­znać mo­gli, naj­straw­niej­sze­go su­mie­nia, nie­za­chwia­ne­go spo­ko­ju du­szy, zwłasz­cza po do­brym obie­dzie, lub szczę­śli­wie spła­ta­nym fi­glu, szedł wła­śnie pod wie­czór uli­cą. Mio­do­wą, któ­rą za­pew­ne dla tego lu­bił, że przy niej i do koła licz­ne znaj­du­ją się han­dle win i przy­sma­ków; cy­ga­ro miał w ustach, któ­re cią­gnę­ło mu wy­bor­nie, pa­li­ło się do­sko­na­le, su­che było wy­jąt­ko­wo i nad wszel­kie spo­dzie­wa­nie, żo­łą­dek miał nie pu­sty, kie­szeń tak­że, w przy­szło­ści tak­że ró­żo­we ja­kieś świe­ci­ły mu ma­rze­nia, – sło­wem, był w uspo­so­bie­niu naj­ła­god­niej­szem, gdy na chod­ni­ku na­prze­ciw nie­go uka­za­ła się po­stać, na któ­rą jed­no spoj­rze­nie, bla­do­ścią śmier­tel­ną twarz jego okry­ło.

Ka­pi­tan drgnął, cof­nął się, cy­ga­ro na­wet z ust wy­jął i bacz­nie spoj­rzaw­szy na idą­ce­go na­prze­ciw męż­czy­znę, le­d­wie nie za­wró­cił na­zad.

Ale w tej­że chwi­li, idą­cy z prze­ciw­nej stro­ny je­go­mość spo­strzegł go i przy­sta­nął tak­że.

Ka­pi­tan nie chciał po­ka­zać, że mógł stchó­rzyć, choć w isto­cie uczu­cie nie­opi­sa­nej bo­jaź­ni roz­la­ło się na jego ob­li­czu, zwy­kle tak po­god­nem, jak twarz gu­me­la­stycz­nej fi­gur­ki, nie przy­wy­kłej do po­ru­sza­nia się, chy­ba za gwał­tow­nem po­cią­gnie­niem za uszy.

Po­stać, któ­ra go na­ba­wi­ła tem uczu­ciem, za­słu­gi­wa­ła na uwa­gę ze wszech wzglę­dów, nie na­le­ża­ła bo­wiem wca­le do tych po­spo­li­tych, ja­kie się co krok spo­ty­ka­ją na tro­tu­arach, i któ­re się po­mi­ja nie zwra­ca­jąc oczów.

Był to męż­czy­zna atle­tycz­nej bu­do­wy, wy­so­ki, chu­dy, ko­ści­sty, z po­wo­du wzro­stu może nie­co przy­gar­bio­ny, tak, że mu gło­wa wcho­dzi­ła w ra­mio­na, z po­si­wia­łym wło­sem, z wą­sem ogrom­nym, z twa­rzą żół­tą i dziw­nie w gru­be fał­dy po­marsz­czo­ną, z wiel­kie­mi, si­we­mi, wy­pu­kłe­mi oczy­ma. Ubra­ny bar­dzo nie­po­zor­nie, miał na so­bie sur­dut sza­racz­ko­wy szczel­nie za­pię­ty, z wy­glą­da­ją­cą z dziur­ki wstą­żecz­ką or­de­ro­wą, do­brze przy­bru­ka­ną strój zresz­tą zu­ży­ty moc­no i wca­le nie mod­ny, a w ręku la­skę gru­bą i nie wy­twor­ną, ale mo­gą­cą w jego ży­la­stej dło­ni być wca­le sku­tecz­ną pod­po­rą i obro­ną.

Szedł so­bie po­wo­li, jak idą lu­dzie, któ­rzy nie mają celu, ani się spie­szą gdzie­kol­wiek, kro­kiem opie­sza­łym pod­sta­rza­łe­go czło­wie­ka, któ­re­go nic nie wabi, któ­ry się ni­cze­go nie spo­dzie­wa i nie­ma do cze­go pę­dzić, bo wszyst­ko mi­nął i zo­sta­wił za sobą.

Twarz jego przed chwi­lą jesz­cze ma­lo­wa­ła tę apa­tją lat bli­sko po­prze­dza­ją­cą sta­rość, tak smut­ną i zdrę­twia­łą, że nad nią przy­krzej­sze­go uczu­cia ludz­kie rysy przy­brać nie mogą, ale spo­strze­gł­szy ka­pi­ta­na, on tak­że uległ me­ta­mor­fo­zie.

Pod­niósł gło­wę, po­pra­wił czap­kę, usta za­ciął, aż mu część wą­sów w resz­cie zę­bów zo­sta­ła, na­marsz­czył czo­ło, oczy sil­nie wle­pił w prze­ciw­ni­ka, i biał­ka mu w chwi­li krwią za­bie­gły. Drga­nie mi­mo­wol­ne po­ru­szy­ło nim ca­łym.

Ręka, któ­ra trzy­ma­ła kij, ude­rzy­ła nim o bruk raz i dru­gi. Oba za­trzy­ma­li się jak dwa, nie po­rów­ny­wa­jąc, sta­re ko­gu­ty, któ­re traf na śmiet­ni­sku przed sobą po­sta­wił. Ale z dwóch – cze­go­by do­praw­dy do­my­śleć się było trud­no – ka­pi­tan Plu­ta da­le­ko oka­zał się bar­dziej zmie­sza­ny i nie­pew­ny. Praw­da, że w ręku miał tyl­ko la­secz­kę miej­ską, lek­ką, zgrab­ną, ale przy gru­bym kiju prze­ciw­ni­ka, mało zna­czą­cą.

Po chwi­li, ów wy­so­ki męż­czy­zna roz­two­rzył war­gi za­cię­te i po­ka­zał resz­tę zę­bów jesz­cze do­syć zdro­wych, w spo­sób taki, jak so­bie je cza­sem źle wy­cho­wa­ne, lub cał­kiem nie wy­cho­wa­ne po­ka­zu­ją zwie­rzę­ta, chcąc się wza­jem tym ar­se­na­łem na­stra­szyć. Plu­ta tyl­ko brwi pod­niósł.

Byli już od sie­bie o kil­ka tyl­ko kro­ków.

– To Plu­ta, jak Mat­kę Naj­święt­szą ko­cham! to ten łaj­dak Plu­ta! – za­wo­łał nie­zna­jo­my nam jesz­cze męż­czy­zna, – to on! ani chy­bi, ale gdzieś już ko­goś odarł ze skó­ry, bo ma nową na grzbie­cie.

Na to mru­cze­nie, Ka­pi­tan od­rzekł z da­le­ka pół­gło­sem:

– To Ze­żga! na uczci­wość to Ze­żga! jesz­cze go dja­bli nie wzię­li, i do­dał gło­śno:

– Słu­chaj! czy jesz­cze gnie­wasz się na mnie? Zbli­ży­li się o krok.

– Ja! na cie­bie! – od­parł Ze­żga, – ja! gnie­wać się! sły­szał to kto? Brzy­dzę się tobą iak plu­ga­wem zwie­rzę­ciem, jak nie­czy­stą isto­tą, ale się gnie­wam tyl­ko na tych, co gnie­wu są god­ni…. dla cie­bie by­ło­by to za wie­le ho­no­ru.

– No, to ru­szaj­że da­lej i daj mi przejść spo­koj­nie, – za­wo­łał Plu­ta.

– A to co in­ne­go! – rzekł Ze­żga, – gdzie­kol­wiek się spo­tka­my, da­ro­wać ci nie mogę, że­bym cię choć ki­jem nie zwa­lił.

Usły­szaw­szy te wy­ra­zy Ka­pi­tan, któ­ry już ob­ra­cho­wał rej­te­ra­dę umie­jęt­nie, zdjął ka­pe­lusz grzecz­nie i szyb­ko jak bły­ska­wi­ca rzu­cił się w bra­mę, któ­rej furt­ka za nim się za­trza­snę­ła.

Ze­żga po­stał chwi­lę jak odu­rzo­ny, po­pa­trzał, plu­nął i po­szedł da­lej po­wo­li, ru­sza­jąc tyl­ko ra­mio­na­mi.

Do­my­śla­my się, że sto­su­nek tych dwóch lu­dzi, tak nie­przy­jaź­nie prze­ciw so­bie wy­stę­pu­ją­cych, musi nie­co obu­dzać cie­ka­wość czy­tel­ni­ków na­szych. Mie­li­by­śmy zu­peł­ne pra­wo trzy­mać ją w za­wie­sze­niu i nie za­spo­ko­ić aż po dłu­giej pró­bie cier­pli­wo­ści, ale na ten raz chce­my za­słu­żyć na wzglę­dy i znaj­dzie­my się wspa­nia­le.

Pew­ne do­ku­men­ta, ty­czą­ce się daw­nych zajść ka­pi­ta­na Plu­ty z po­rucz­ni­kiem Ze­żgą do­sta­ły się nam w ręce, mo­że­my więc tę prze­szłość ta­jem­ni­czą roz­świe­cić.

Jest to nie­za­wod­ną praw­dą, że gwał­tow­ne nie­na­wi­ści, ro­dzą się za­wsze pra­wie z wiel­kich przy­iaź­ni, i jak­kol­wiek może się to dziw­nem wy­da­wać, jest prze­cie pew­ni­kiem nie­ste­ty. Dla tego to bra­ter­ska nie­przy­jaźń naj­gor­sza, bo w każ­dej nie­chę­ci na dnie jest tro­chę mi­ło­ści skwa­śnia­łej, któ­ra w niej robi jak droż­dże. Do­my­śli się więc każ­dy ła­two, że Plu­ta z Ze­żgą byli nie­gdyś po­ufa­le zwią­za­ni, a ser­decz­ne ko­cha­nie zro­dzi­ło ten sto­su­nek, w któ­rym na ostat­ku bez kija obejść się nie było po­do­bień­stwa.

Ale na­przód po­wie­dzieć nam na­le­ży, kto był ów pan Ze­żga, któ­re­go­śmy tak nie­spo­dzia­nie na uli­cy spo­tka­li.

Pan Nar­cyz Pruss Ze­żga na­le­żał do tej licz­nej ka­te­gor­ji istot, któ­rym się nic w ży­ciu nie na­da­je, mimo za­wsze naj­szczę­śliw­szych wa­run­ków i naj­pięk­niej­szych na­dziei. Po­cho­dził on z ro­dzi­ny, jak wi­dzi­my, szla­chec­kiej i ma­jęt­nej, a roz­po­czął kar­je­rę pod naj­lep­szą wróż­bą; – mło­dy, przy­stoj­ny, ma­jęt­ny i świet­nie przez licz­ną fa­mil­ję sko­li­ga­co­ny. Zda­wa­ło się więc, że przy po­czci­wem ser­cu i do­syć otwar­tej gło­wie, po­win­no mu było iść jak z płat­ka.

Nie­szczę­ściem Nar­cyz miał jed­nę wiel­ką wadę: był do­bro­dusz­ny do dzie­ciń­stwa, a przy­tem draż­li­wy nie­sły­cha­nie, od­da­wał się cały od razu, wie­rzył do zbyt­ku, a nie zna­la­zł­szy w czło­wie­ku cze­go się po nim spo­dzie­wał, za­wie­dzio­ny wy­bu­chał w spo­sób naj­nie­przy­zwo­it­szy. Dla nie­go na świe­cie nie było tyl­ko dwa ro­dza­je lu­dzi, po­czci­wi i ło­try, po­śred­nich nie ro­zu­miał i nie przy­pusz­czał, a ło­trów, choć­by na bar­dzo umiar­ko­wa­ną ska­lę, nie to­le­ro­wał, na­wet naj­mniej­szą dozę nie­po­czci­wo­ści w nich zna­la­zł­szy.

Dzia­ło się więc tak zwy­kle, że za­czy­nał z każ­dym od nie­sły­cha­ne­go ko­cha­nia, za­ufa­nia nie­ogra­ni­czo­ne­go, wy­le­wał się cały do dna, a zdra­dzo­ny mścił się po­tem nie­li­to­ści­wie na tych, któ­rzy ser­ce jego za­wie­dli bo­le­śnie.

Nie­wy­ro­zu­mia­ły do zbyt­ku, nie umie­ją­cy przy­pu­ścić, że są lu­dzie ot tak so­bie, ni źli ni do­brzy, lub chwi­la­mi tyl­ko uczci­wi, a cza­sem po ci­chu i przez na­mięt­ność nie­lo­gicz­ni, z wszyst­kie­mi w koń­cu mu­siał ze­rwać i skłó­cić się, z ro­dzi­ną, przy­ja­cioł­mi, świa­tem ca­łym.

Ła­two­wier­ność dzie­cin­na, z jaką z razu przyj­mo­wał każ­de­go, na­ra­zi­ła go na tyle zajść przy­krych, że w nich ma­ją­tek, zdro­wie, spo­kój i wia­rę w czło­wie­ka utra­cił. Nie prze­szka­dza­ło to wszak­że, by jak to­ną­cy brzy­twy nie chwy­tał się po kil­ka razy na dzień pierw­sze­go lep­sze­go, szu­ka­jąc w nim nie od­kry­tej do­tąd cno­ty i ser­ca.

W mia­rę jak da­lej po­stę­po­wał w lata, nie­ustan­ne za­wo­dy uczy­ni­ły go tyl­ko co­raz draż­liw­szym i gniew­nym, tak, że strasz­no było mieć z nim do czy­nie­nia, bo za naj­mniej­szą ozna­ką zdra­dy, kij pod­no­sił i spusz­czał go, nie oglą­da­jąc się gdzie nim się­gnie.

Lat temu wie­le, p. Nar­cyz Ze­żga przy­był do War­sza­wy, w cza­sie gdy ka­pi­tan Plu­ta grał tu jesz­cze świet­ną rolę.

Po­do­bał mu się z dow­ci­pu, ła­two­ści w obej­ściu i z po­zo­rów szla­chet­no­ści, któ­rą do­brze ode­gry­wać umiał. Scep­ty­cyzm ka­pi­ta­na wziął z razu za far­bę i ko­me­dję nie­win­ną. Złą­czy­li się więc z sobą naj­ści­ślej­szą przy­jaź­nią, – ka­pi­tan Plu­ta, gdy mu o to cho­dzi­ło, umiał już wów­czas wy­bor­nie przy­brać taki cha­rak­ter, ja­kie­go po­trze­bo­wał, grał na­wet rolę po­czci­we­go czło­wie­ka z ta­kiem prze­ję­ciem się głę­bo­kiem, że sam się nią czuł nie­kie­dy do łez po­ru­szo­nym. Wi­dok na­iw­ne­go Nar­cy­za, któ­ry, we­dle wy­ra­że­nia ka­pi­ta­na, był kwia­tem jaki rzad­ko na ni­wie… oj­czy­stej się spo­ty­ka, po­draż­nił go nie­wy­po­wie­dzia­nie, za­mie­rzył wspa­nia­ło­myśl­nie ule­czyć go raz na za­wsze z dzie­cin­nej jego wia­ry w cno­tę i lu­dzi.

Do­daj­my, że z in­nych wzglę­dów, Ze­żga był pa­cjen­tem nie do od­rzu­ce­nia, gdyż po­sia­dał jesz­cze kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy do­cho­du i kre­dyt uczci­we­go czło­wie­ka.

Wszyst­ko nę­ci­ło Plu­tę, któ­ry po­sta­no­wił na­pro­wa­dzić go po swo­je­mu na zdrow­sze po­ję­cia o świe­cie, lu­dziach i ży­ciu. A że był zwo­len­ni­kiem me­to­dy prak­tycz­nej, wziął się do da­wa­nia lek­cji swo­im spo­so­bem i po­czął od po­zy­ska­nia zu­peł­ne­go za­ufa­nia po­rucz­ni­ka Ze­żgi.

Wtó­ro­wał mu więc w jego na­rze­ka­niach i zgro­zie prze­ciw­ko ogól­ne­mu ze­psu­ciu ludz­kie­mu, mó­wił wie­le z prze­ję­ciem o uczu­ciu ho­no­ru, a zba­daw­szy do­brze sła­bo­ści pa­cjen­ta do­da­wał, że moż­na mieć ułom­no­ści, lu­bić kar­ty, nie gar­dzić ład­ne­mi twa­rzycz­ka­mi, lecz i do­ga­dza­jąc na­mięt­nost­kom, po­zo­stać ja­koś­kol­wiek uczci­wym czło­wie­kiem.

Teo­r­ja Plu­ty i pro­fes­sor któ­ry ją wy­kła­dał, nie­zmier­nie po­do­ba­ły się Ze­żdze, skoń­czy­ło się na­tem, że się sta­li nie­roz­dziel­ne­mi, że po­rucz­nik tę­sk­niąc za nim, prze­niósł się na miesz­ka­nie do ka­pi­ta­na, po­dzie­lił z nim wo­rek, kre­dyt i po­przy­siągł mu Py­la­dow­ską przy­jaźń do śmier­ci.

Plu­ta może się śmiał w du­chu, ale przyj­mo­wał oświad­cze­nia i czu­ło­ści z po­wa­gą, sta­ra­jąc się o to, aby od­cza­ro­wa­nie przy­szło w porę i wpły­nę­ło sku­tecz­nie na upar­te­go w mi­ło­ści dla lu­dzi czło­wie­ka. Ku temu skie­ro­wał wszyst­kie usi­ło­wa­nia, z teo­r­ji wie­dząc, że sil­ne wra­że­nie otrzy­mu­je się tyl­ko kon­tra­stem. Mu­sie­li się na­przód ser­decz­nie, ogni­ście po­ko­chać.

Ze­żga bił się dwa razy za ho­nor Plu­ty, za­rę­czył zań na kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy, tak, że niby ka­pi­tan na­wet nie do­my­ślał się przy­ja­ciel­skiej usłu­gi i moc­no nią uda­wał zmar­twio­ne – go, na­resz­cie wszyst­ko co miał, od­dał pod jego roz­po­rzą­dze­nia, uznaw­szy się mar­no­traw­nym i nie­zdol­nym do pro­wa­dze­nia in­te­re­sów.

Dłu­go­by może trwa­ło owo przy­go­to­wa­nie do wiel­kiej na­uki ży­cia, któ­rą ka­pi­tan przed­się­wziął tak bez­in­te­re­sow­nie, je­dy­nie przez mi­łość ludz­ko­ści i chęć oświe­ce­nia czło­wie­ka za­śle­pio­ne­go, gdy­by w do­dat­ku pięk­na twa­rzycz­ka nie sta­nę­ła mię­dzy nie­mi.

Było to jesz­cze przed Je­ne­ra­ło­wą… alias pięk­ną Ju­iją…. Plu­ta się ba­wił, ale nie wda­wał w ko­cha­nia na ser­jo, któ­re, jak za­wsze ma­wiał, zbyt po­chła­nia­ją czło­wie­ka. Ze­żga po­znaw­szy ubo­gą a pięk­ną dzie­wecz­kę, we wszyst­kiem nie zna­jąc mia­ry, roz­pło­mie­niał strasz­li­wie dla niej. Wie­śniacz­ka owa, świe­żo po stra­cie mat­ki przy­by­ła do mia­sta, zo­sta­wa­ła na opie­ce cio­ci, ko­bie­ty za­sad nie na­zbyt su­ro­wych i oby­łej ze świa­tem.

I gdy Nar­cyz ko­chał się w pa­nien­ce na za­bój, już na­wet prze­wi­du­jąc, że się z nią może oże­nić, Plu­ta in­try­go­wał przez ciot­kę dla sie­bie, w spo­sób cale inny. Czy­nił to, jak po­wia­dał, aby oca­lić przy­ja­cie­la. Pa­nien­ka była po­czci­wa, ale sła­ba i nie­do­świad­czo­na. Cio­cia in­try­gant­ka pa­ten­to­wa­na i zręcz­na… Plu­ta zim­ny i od­gry­wa­ją­cy ko­me­dja, do­sko­na­le, Ze­żga za­kło­po­ta­ny, zmie­sza­ny i nie­po­wal­ny. Mi­łość praw­dzi­wa za­wsze da­le­ko mniej jest po­zor­ną, niż uda­wa­ną, na po­zór eg­zal­to­wa­ną być umie gdy chce, i chłod­no ob­ra­cho­wu­je efek­ta, gdy tam­ta mil­czy, ru­mie­ni się i cofa prze­stra­szo­na lada drob­nost­ką.

Ła­two prze­wi­dzieć na czem się to skoń­czyć mu­sia­ło. Ze­żga się ko­chał i wzdy­chał, ka­pi­tan w koń­cu ro­bił z cio­cią i pan­ną wy­ciecz­ki na Sa­ską kępę i do Bie­lan…. a ku­zyn­ka była tak grzecz­ną i de­li­kat­ną, że im nic a nic nie prze­szka­dza­ła.

Trwa­ło to już czas pe­wien, gdy Ze­żga ode­brał list bez­i­mien­ny, ob­ja­śnia­ją­cy go w spo­sób bar­dzo do­kład­ny o wszyst­kich zdra­dach, ja­kich się wzglę­dem nie­go do­pusz­czał ka­pi­tan Plu­ta.

Z tego pi­sma jed­nak, na ra­zie nic tak nie utkwi­ło w jego ser­cu, jak od­kry­cie po­ta­jem­nych i po­ufa­łych sto­sun­ków ka­pi­ta­na z tą, któ­rą już zwał na­rze­czo­ną, a miał za anio­ła ci­che­go szczę­ścia w przy­szło­ści.

Wska­za­no mu na­wet czas i miej­sce, gdzie się mógł prze­ko­nać, jak go ha­nieb­nie oszu­ki­wa­no.

Ze­żga nie chciał wie­rzyć, wziął to za ze­mstę ry­wa­la i chciał szla­chet­nie po­ka­zać list ob­wi­nia­ją­cy Plu­cie, aby się z nim otwar­cie roz­mó­wić, ale na­mięt­ność nie do­pu­ści­ła mu uczy­nić tego kro­ku, po­le­ciał na miej­sce wska­za­ne i zna­lazł sam na sam w czu­łych ob­ję­ciach, na roz­mo­wie, któ­rej część pod­słu­chał, pan­nę X. z przy­ja­cie­lem, wy­śmie­wa­ją­cą jego do­bro­dusz­ność.

Szczę­ściem wiel­kiem nie miał przy so­bie pi­sto­le­tu… bo by na­tych­miast, łeb zdraj­cy i zdraj­czy­ni roz­trza­skał; schwy­cił tyl­ko kij i wpadł­szy do po­ko­ju, zbił nim Plu­te na gorz­kie jabł­ko, nie daw­szy mu sło­wa po­wie­dzieć na swo­ją obro­nę.

Zbyt po­pę­dli­wy, stłukł nie­szczę­śli­we­go Plu­te tak, że ka­pi­tan od­cho­ro­wał cięż­ko, przez ty­dzień z łóż­ka wstać nie mo­gąc, mimo naj­czul­szej pie­czy le­ka­rzy, przed któ­re­mi wy – znał, że po ciem­ku idąc, szka­rad­nie spadł ze wscho­dów.

Le­ka­rze dzi­wi­li się wpraw­dzie re­gu­lar­no­ści si­nych smug, ja­kie te wscho­dy zo­sta­wi­ły na ple­cach pa­cjen­ta, ale sma­ro­wa­li go tak, jak gdy­by w isto­cie po­tłu­kły go wscho­dy nie lu­dzie.

Ze­żga przy­go­to­wy­wał się do po­je­dyn­ku po wy­le­cze­niu; ale Plu­ta na­pi­sał doń list drwią­cy, pie­nię­dzy na­leż­nych mu nie od­dał, dłu­gi po­rę­czo­ne pła­cić ka­zał i uczy­nił wy­ciecz­kę za gra­ni­cę w samą porę, aby dru­gie­go upad­ku z gor­szych jesz­cze wscho­dów unik­nąć. Wy­mknąw­szy się w ten spo­sób, ka­pi­tan póź­niej ko­ło­wał tak zręcz­nie, iż się w ży­ciu pra­wie nie spo­ty­ka­li. Ze­żga po­zwa­ny po­pła­cić mu­siał na­leż­no­ści za­rę­czo­ne, i zo­stał z ma­leń­ką reszt­ką tyl­ko, z któ­rej, ży­jąc ubo­go na wsi, wlókł nud­ne i sza­re go­dzi­ny, cze­pia­jąc się po­czci­wych krew­nych, wiecz­nie rzu­ca­ny z wia­ry do roz­pa­czy, z za­ufań nie­ogra­ni­czo­nych do krwa­wych zemst i gnie­wów.

Na­uka Plu­ty, acz kosz­tow­na, na nic się zu­peł­nie nie zda­ła, cze­mu mistrz dzi­wo­wał się wiel­ce, ale dal­sze lek­cje były już nie­po­do­bień­stwem; ka­pi­tan z po­wo­du po­ryw­czo­ści i nie­wy­ro­zur­nia­ło­ści ucznia, mu­siał go uni­kać. Gdy­by Ze­żga, ab­dy­ku­jąc nie­bez­piecz­ny kij, chciał się z nim chłod­no roz­mó­wić, ka­pi­tan był­by się nie­wąt­pli­wie unie­win­nił, może na­wet wia­rę od­zy­skał, ale bru­tal ów Nar­cyz, nie da­jąc ust otwo­rzyć, na­tych­miast brał się do kija, – trze­ba go było jego lo­so­wi zo­sta­wić.

Z ta­kie­mi ludź­mi nie ma nic do czy­nie­nia, na­uczy­ciel prze­ko­na­ny o tem wła­snem do­świad­cze­niem, mu­siał z uko­cha­nym uczniem cał­kiem prze­rwać sto­sun­ki.

Po dłu­gich więc la­tach nie­wi­dze­nia, spo­tka­li się do­pie­ro raz pierw­szy wśród uli­cy Mio­do­wej, i jak wi­dzie­li­śmy, Plu­ta uwa­żał za przy­zwo­ite ustą­pić z pla­cu, przed czło­wie­kiem ob­ra­nym z wszel­kich uczuć de­li­kat­no­ści.

Wszedł­szy w dzie­dzi­niec, do­kąd za nim Ze­żga go­nić nie my­ślał wca­le, Plu­ta scho­wał się w ja­kiś ką­tek i stał w nim' krę­cąc wąsy nie­spo­koj­nie przez do­bry kwa­drans, po – czem wy­ro­zu­mo­waw­szy so­bie na pew­no, że po­rucz­nik cze­kać nań nie może, i był­by go, sto­sow­nie do tem­pe­ra­men­tu, po­go­nił, gdy­by gwał­tow­nie ze­msty pra­gnął, za­pa­lił na nowo zga­słe cy­ga­ro, obej­rzał się w dzie­dziń­cu i śmie­lej przy­stą­pił do furt­ki.

Od­daj­my mu tę spra­wie­dli­wość, że ce­niąc spo­kój pu­blicz­ny, nim wy­szedł, rzu­cił okiem wzdłuż Mio­do­wej uli­cy, bo nie ży­czył so­bie awan­tu­ry, jako czło­wiek po­waż­ny i spo­koj­ny; do­pie­ro nic na ho­ry­zon­cie nie do­strze­gł­szy za­gra­ża­ją­ce­go, wy­su­nął się w dal­szą dro­gę.

Przy­tom­ność jed­nak po­ruczn. Ze­żgi w War­sza­wie, skło­po­ta­ła go przez samą mi­łość po­ko­ju i zgo­dy, spo­tkał się z nim raz, mógł się spo­ty­kać czę­ściej, a wie­dział że to był człek dzi­ki, nie­wy­ro­zu­mia­ły, sil­ny i za­wsze cho­dził z tym gru­bym ki­jem. Na­le­ża­ło więc prze­ciw nie­mu ja­kieś środ­ki przed­się­wziąć. Plu­ta chcąc się nad tem doj­rza­le za­sta­no­wić, uwa­żał za po­trzeb­ne wziąć do­roż­kę, w któ­rej się czuł bez­piecz­niej­szym i prze­je­chać nie­co za mia­sto ku Pra­dze, dla ode­tchnie­nia świe­żem po­wie­trzem. Ski­nął więc ku pla­co­wi Kra­siń­skich pod­szedł­szy i miał przy­jem­ność prze­ko­nać się, że zdro­we za­sa­dy kon­ku­ren­cji zna­ne były do­roż­ka­rzom, bo ich aż trzech przy­bie­gło, z mię­dzy któ­rych wy­brał nie [naj­lep­sze­go, ale naj­bliż­sze­go ka­pi­tan, roz­ka­zu­jąc mu wieźć się w stro­nę Wi­sły.

Do­roż­karz obej­rzał na­przód to­war, to jest czło­wie­ka, do­my­ślił się że bę­dzie so­wi­cie za­pła­co­ny, i po­czął od naj­wy­mow­niej­sze­go prze­mó­wie­nia ba­tem do koni. Przy­szło mu na myśl, czy nie wie­zie przy­by­łe­go ze wsi no­wi­cju­sza i ob­ró­cił się, chcąc z nim wdać w ga­węd­kę, ale po­pa­trzyw­szy tro­chę uważ­niej, dał po­kój.

Plu­ta w su­ro­wem po­grą­żył się du­ma­niu.

Zra­zu chciał so­bie wy­ro­zu­mo­wać, że Ze­żga wca­le nie był groź­ny, że pierw­sze tyl­ko wra­że­nie mu­sia­ło w nim być gwał­tow­ne, że nie było się go co oba­wiać, ale przy­po­mnie­nie prze­szło­ści i kil­ku wy­pad­ków, w któ­rych kij Nar­cy­za na­der czyn­ną od­gry­wał rolę, nie za­spo­ka­ja­jąc się jed­no­ra­zo­wym wy­mia­rem spra­wie­dli­wo­ści – dało do­bit­niej uczuć ka­pi­ta­no­wi, że jest w na­der fał­szy­wem po­ło­że­niu.

– Trze­ba do li­cha wie­dzieć przy­najm­niej gdzie to stoi! – rzekł w du­chu, – goło wy­glą­da…. przy­był ze wsi, musi gdzieś miesz­kać w dziu­rze.

– Stój! – za­krzy­czał na­gle, spo­strze­gł­szy na­pis zwia­stu­ją­cy ho­tel Smo­leń­ski przy uli­cy Bed­nar­skiej, któ­rą, do­roż­karz spusz­czać się my­ślał, – on go­tów stać tu­taj! ale nuż się z nim spo­tkam?

Przy­by­cie do­roż­ką, któ­rą otwar­tą zo­sta­wiał, za­spo­ko­iło go, mu­siał bo­wiem ja­dąc szyb­ko, w naj­gor­szym ra­zie, wy­prze­dzić o kil­ka mi­nut prze­ciw­ni­ka.

Cu­dow­ny in­stynkt Plu­ty i szczę­śli­wa jego gwiaz­da, dziw­nie go tu spro­wa­dzi­ły, pierw­sze bo­wiem imie ja­kie zna­lazł na ta­bli­cy, było Nar­cy­za Ze­żgi.

Szwaj­car przy­pa­try­wał mu się w mil­cze­niu.

– Pan się chce z nim wi­dzieć?

– Ja? – spy­tał Plu­ta, – a no…. tak.

– Te­raz go nie ma.

– W któ­rych­że go­dzi­nach za­stać go moż­na? – o mało nie po­wie­dział prze­ciw­nie.

– Z rana do ósmej, a wie­czo­rem po dzie­wią­tej.

– A we dnie?

– O! we dnie…. to chy­ba nig­dy go nie ma.

– Pro­szęż mu się pięk­nie kła­niać od przy­ja­cie­la Gzyg­za­kie­wi­cza…… – rzekł ka­pi­tan, – i oświad­czyć, że w pil­nym in­te­re­sie pro­si go, aby nań ju­tro cze­kał w miesz­ka­niu do go­dzi­ny pierw­szej. Cho­dzi o spra­wę pie­nięż­ną, i bar­dzo wiel­kiej dla nie­go wagi, do­dał, nie za­po­mnij­cie mu po­wie­dzieć.

Ka­pi­tan po­parł to zło­tów­ką.

– Jak god­ność pań­ska?

– Gzyg­za­kie­wicz.

Szwaj­car pod­niósł nie­co ka­pe­lusz, ale pod­niósł i brwi na to nie­zwy­czaj­ne imie, ka­pi­tan zaś siadł czem­prę­dzej do do­roż­ki i ka­zał się wieść do Ła­zie­nek Ma­jew­skie­go.

Było to ulu­bio­ne dlań miej­sce du­mań i sa­mot­no­ści, w któ­re ucie­kał od lu­dzi, ile­kroć… waż­niej­szym za­ję­ty był in­te­re­sem…. Za­sia­dał tu w ką­pie­li cie­płej i z cy­ga­rem, i pół drze­miąc, pół ma­rząc, osnu­wał dal­sze pla­ny ży­wo­ta.

Sys­tem nie­co był na­śla­do­wa­ny z rzym­skie­go.

I tą razą uczuł po­trze­bę osa­mot­nie­nia się w Ła­zien­kach, ka­zał so­bie przy­go­to­wać go­rą­ce­go poń­czu na wyj­ście, a sam za­nu­rzył się w Sy­ba­ry­tyj­skiej ką­pie­li.

– Do ju­tra do pierw­szej je­stem swo­bod­ny i mam czas do na­my­słu, – rzekł za­sia­da­jąc w wan­nie, – je­stem pew­ny że nie wyj­dzie, bo bę­dzie my­ślał, że któ­re­go z licz­nych dłuż­ni­ków su­mie­nie ru­szy­ło, i że mu chce od­dać na­leż­ność.

Trze­ba więc do tego cza­su coś uczy­nić – ale co? po­ło­że­nie jest na­der trud­ne, czło­wiek głu­pi i bru­tal…. cho­dzi za­wsze z tym ki­jem.

Gdy­by chciał pięć mi­nut ze mną ro­zum­nie po­ga­dać, je­stem pe­wien że­bym go prze­ko­nał, i zła­god­niał­by a rzu­cił mi się na szy­ję…. ale co ro­bić z ta­kim be­stja, z któ­rym mó­wić nie ma spo­so­bu.

– Ha, – rzekł po chwi­li ka­pi­tan, – mo­że­by na­pi­sać? Ale czy ze­chce czy­tać? za­wsze­by spró­bo­wać nie było od rze­czy? Ka­pi­tan za­czął wa­żyć i za­sta­na­wiać się dłu­go.

Znać jed­nak ką­piel nie obu­dza władz umy­sło­wych i nie za­ostrza dow­ci­pu, bo Plu­ta, któ­ry zwy­kle miał dzie­sięć pro­jek­tów na każ­dy wy­pa­dek i nie­wy­czer­pa­nych był idei, za­ciął się na tym li­ście do Ze­żgi i z nie­go zejść nie po­tra­fił.

Cho­dzi­ło o ton i mo­ty­wa, w ja­kich mia­ło być zre­da­go­wa­ne to pi­smo, a wie­dzieć po­trze­ba, że wy­mow­ny i ga­du­ła Plu­ta, gdy przy­szło dzie­sięć wier­szy na­pi­sać, z pa­pie­rem so­bie wca­le nie umiał dać rady.Żywa mowa pod­nie­ca­ła go, oko­licz­no­ści pod­da­wa­ły my­śli, dow­cip słu­żył mu wy­bor­nie do im­pro­wi­zo­wa­nia, ale na su­chą pra­cę pa­pie­ro­wą, zdo­być się było mu na­der cięż­ko – sło­wem ka­pi­tan, mniej­sza że or­to­gra­fii nie znał, ale cał­kiem pi­sać nie umiał i zu­peł­nie się był od prak­ty­ki tego kunsz­tu od­zwy­cza­ił.

W tem tedy był sęk, kto mu po­tra­fi tak waż­ną rzecz przy­zwo­icie na­pi­sać?

Im głę­biej nad tem my­ślał, tem mniej umiał wy­na­leźć sto­sow­ne­go kan­dy­da­ta, bo od nie­go po­dob­no zbyt wie­le wy­ma­gał przy­mio­tów. Nie po­strzegł się, jak wśród tych du­mań, ką­piel osty­gła i mrok po­czął pa­dać, za­dzwo­nił więc na słu­żą­ce­go, wy­sko­czył, ka­zał po­dać poń­czu i szyb­ko wy­chy­liw­szy szklan­kę, po­je­chał do domu.

Cho­ciaż mię­dzy pierw­szą a dru­gą czę­ścią opo­wia­da­nia na­sze­go, jak się za­raz czy­tel­ni­cy nasi prze­ko­na­ją, dość znacz­ny ubiegł prze­ciąg cza­su; nie­ro­ze­rwa­ne wę­zły przy­jaź­ni łą­czy­ły jesz­cze ka­pi­ta­na Plu­tę z pa­nem Kir­ku­ciem, któ­ry peł­nił przy nim obo­wiąz­ki re­zy­den­ta, przy­ja­cie­la i to­tum­fac­kie­go, we­dle uspo­so­bień i wy­ma­gań oko­licz­no­ści.

Ale pana Ma­te­usza Kir­ku­cia rzad­ko w domu za­stać było moż­na, lu­bił bo­wiem za­wsze uczęsz­czać do ogród­ków i ba­war­ji, do ka­wiar­ni, do któ­rych go wa­bi­ły wdzięcz­ne oczy pa­nie­nek, i do miejsc pu­blicz­nych w ogó­le, 'gdzie naj­le­piej się ba­wił.

Ma­wiał na­wet nie­kie­dy ręką ma­cha­jąc: – Co mnie tam sa­lo­ny! co mnie sa­lo­ny! jam tu pan i o nic nie dbam, a tam się po­trze­ba że­no­wać, niech ich wszy­scy dja­bli we­zmą! Nie że­nu­jąc się też wca­le, sia­dy­wał głów­nie w ba­wa­ryi-ga­stro­no­mii przy Ko­ziej uli­cy pod

Gwiaz­dą., ze wzglę­du na pew­ną. Ju­styn­kę czar­no­oką, któ­ra, we­dle jego opo­wia­da­nia, była cór­ką ja­kie­goś je­ne­ra­ła i mia­ła w krót­kim cza­sie wy­grać pro­cess o pół­to­ra mi­lio­na z fa­mi­lią, któ­ra ją po­krzyw­dzi­ła. Tym­cza­sem tyl­ko roz­no­si­ła ba­wa­ra i da­wa­ła się de­li­kat­nie do sie­bie umi­zgać, gdyż go­spo­dy­ni domu, jak­kol­wiek nie cier­pią­ca skan­da­lu, wy­raź­ny po­ło­ży­ła wa­ru­nek przyj­mu­jąc ją, aby za­rów­no uni­ka­ła zbyt­niej po­ufa­ło­ści i nie­przy­zwo­ite­go sro­że­nia się i dzi­cze­nia, od­strę­cza­ją­ce­go kon­su­men­tów. Me­dium te­nu­ere be­ati.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: