- W empik go
Kopciuszek. Tom 4: powieść - ebook
Kopciuszek. Tom 4: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 258 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
Tom IV.
Wilno.
Nakład Maurycego Orgelbranda.
1863.
Wolno drukować, pod warunkiem, złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
Warszawa dnia 10/22 Sierpnia 1862 r.
Starszy Cenzor, Antoni Funkenstein.
Stało się tak, jak się to najzwyklej dzieje na tym Bożym świecie; w chwili, kiedy się człowiek najmniej spodziewa, kiedy sobie idzie przyśpiewując wesoło, i robi plany rozległe szczęśliwej przyszłości, – cegła mu spada na głowę, i jeśli go nie obali na ziemię, to przynajmniej położy w łóżku na długo, razem z jego marzeniami.
Kapitan Pluta, człowiek, jakeście go już nieco poznać mogli, najstrawniejszego sumienia, niezachwianego spokoju duszy, zwłaszcza po dobrym obiedzie, lub szczęśliwie spłatanym figlu, szedł właśnie pod wieczór ulicą. Miodową, którą zapewne dla tego lubił, że przy niej i do koła liczne znajdują się handle win i przysmaków; cygaro miał w ustach, które ciągnęło mu wybornie, paliło się doskonale, suche było wyjątkowo i nad wszelkie spodziewanie, żołądek miał nie pusty, kieszeń także, w przyszłości także różowe jakieś świeciły mu marzenia, – słowem, był w usposobieniu najłagodniejszem, gdy na chodniku naprzeciw niego ukazała się postać, na którą jedno spojrzenie, bladością śmiertelną twarz jego okryło.
Kapitan drgnął, cofnął się, cygaro nawet z ust wyjął i bacznie spojrzawszy na idącego naprzeciw mężczyznę, ledwie nie zawrócił nazad.
Ale w tejże chwili, idący z przeciwnej strony jegomość spostrzegł go i przystanął także.
Kapitan nie chciał pokazać, że mógł stchórzyć, choć w istocie uczucie nieopisanej bojaźni rozlało się na jego obliczu, zwykle tak pogodnem, jak twarz gumelastycznej figurki, nie przywykłej do poruszania się, chyba za gwałtownem pociągnieniem za uszy.
Postać, która go nabawiła tem uczuciem, zasługiwała na uwagę ze wszech względów, nie należała bowiem wcale do tych pospolitych, jakie się co krok spotykają na trotuarach, i które się pomija nie zwracając oczów.
Był to mężczyzna atletycznej budowy, wysoki, chudy, kościsty, z powodu wzrostu może nieco przygarbiony, tak, że mu głowa wchodziła w ramiona, z posiwiałym włosem, z wąsem ogromnym, z twarzą żółtą i dziwnie w grube fałdy pomarszczoną, z wielkiemi, siwemi, wypukłemi oczyma. Ubrany bardzo niepozornie, miał na sobie surdut szaraczkowy szczelnie zapięty, z wyglądającą z dziurki wstążeczką orderową, dobrze przybrukaną strój zresztą zużyty mocno i wcale nie modny, a w ręku laskę grubą i nie wytworną, ale mogącą w jego żylastej dłoni być wcale skuteczną podporą i obroną.
Szedł sobie powoli, jak idą ludzie, którzy nie mają celu, ani się spieszą gdziekolwiek, krokiem opieszałym podstarzałego człowieka, którego nic nie wabi, który się niczego nie spodziewa i niema do czego pędzić, bo wszystko minął i zostawił za sobą.
Twarz jego przed chwilą jeszcze malowała tę apatją lat blisko poprzedzającą starość, tak smutną i zdrętwiałą, że nad nią przykrzejszego uczucia ludzkie rysy przybrać nie mogą, ale spostrzegłszy kapitana, on także uległ metamorfozie.
Podniósł głowę, poprawił czapkę, usta zaciął, aż mu część wąsów w reszcie zębów została, namarszczył czoło, oczy silnie wlepił w przeciwnika, i białka mu w chwili krwią zabiegły. Drganie mimowolne poruszyło nim całym.
Ręka, która trzymała kij, uderzyła nim o bruk raz i drugi. Oba zatrzymali się jak dwa, nie porównywając, stare koguty, które traf na śmietnisku przed sobą postawił. Ale z dwóch – czegoby doprawdy domyśleć się było trudno – kapitan Pluta daleko okazał się bardziej zmieszany i niepewny. Prawda, że w ręku miał tylko laseczkę miejską, lekką, zgrabną, ale przy grubym kiju przeciwnika, mało znaczącą.
Po chwili, ów wysoki mężczyzna roztworzył wargi zacięte i pokazał resztę zębów jeszcze dosyć zdrowych, w sposób taki, jak sobie je czasem źle wychowane, lub całkiem nie wychowane pokazują zwierzęta, chcąc się wzajem tym arsenałem nastraszyć. Pluta tylko brwi podniósł.
Byli już od siebie o kilka tylko kroków.
– To Pluta, jak Matkę Najświętszą kocham! to ten łajdak Pluta! – zawołał nieznajomy nam jeszcze mężczyzna, – to on! ani chybi, ale gdzieś już kogoś odarł ze skóry, bo ma nową na grzbiecie.
Na to mruczenie, Kapitan odrzekł z daleka półgłosem:
– To Zeżga! na uczciwość to Zeżga! jeszcze go djabli nie wzięli, i dodał głośno:
– Słuchaj! czy jeszcze gniewasz się na mnie? Zbliżyli się o krok.
– Ja! na ciebie! – odparł Zeżga, – ja! gniewać się! słyszał to kto? Brzydzę się tobą iak plugawem zwierzęciem, jak nieczystą istotą, ale się gniewam tylko na tych, co gniewu są godni…. dla ciebie byłoby to za wiele honoru.
– No, to ruszajże dalej i daj mi przejść spokojnie, – zawołał Pluta.
– A to co innego! – rzekł Zeżga, – gdziekolwiek się spotkamy, darować ci nie mogę, żebym cię choć kijem nie zwalił.
Usłyszawszy te wyrazy Kapitan, który już obrachował rejteradę umiejętnie, zdjął kapelusz grzecznie i szybko jak błyskawica rzucił się w bramę, której furtka za nim się zatrzasnęła.
Zeżga postał chwilę jak odurzony, popatrzał, plunął i poszedł dalej powoli, ruszając tylko ramionami.
Domyślamy się, że stosunek tych dwóch ludzi, tak nieprzyjaźnie przeciw sobie występujących, musi nieco obudzać ciekawość czytelników naszych. Mielibyśmy zupełne prawo trzymać ją w zawieszeniu i nie zaspokoić aż po długiej próbie cierpliwości, ale na ten raz chcemy zasłużyć na względy i znajdziemy się wspaniale.
Pewne dokumenta, tyczące się dawnych zajść kapitana Pluty z porucznikiem Zeżgą dostały się nam w ręce, możemy więc tę przeszłość tajemniczą rozświecić.
Jest to niezawodną prawdą, że gwałtowne nienawiści, rodzą się zawsze prawie z wielkich przyiaźni, i jakkolwiek może się to dziwnem wydawać, jest przecie pewnikiem niestety. Dla tego to braterska nieprzyjaźń najgorsza, bo w każdej niechęci na dnie jest trochę miłości skwaśniałej, która w niej robi jak drożdże. Domyśli się więc każdy łatwo, że Pluta z Zeżgą byli niegdyś poufale związani, a serdeczne kochanie zrodziło ten stosunek, w którym na ostatku bez kija obejść się nie było podobieństwa.
Ale naprzód powiedzieć nam należy, kto był ów pan Zeżga, któregośmy tak niespodzianie na ulicy spotkali.
Pan Narcyz Pruss Zeżga należał do tej licznej kategorji istot, którym się nic w życiu nie nadaje, mimo zawsze najszczęśliwszych warunków i najpiękniejszych nadziei. Pochodził on z rodziny, jak widzimy, szlacheckiej i majętnej, a rozpoczął karjerę pod najlepszą wróżbą; – młody, przystojny, majętny i świetnie przez liczną familję skoligacony. Zdawało się więc, że przy poczciwem sercu i dosyć otwartej głowie, powinno mu było iść jak z płatka.
Nieszczęściem Narcyz miał jednę wielką wadę: był dobroduszny do dzieciństwa, a przytem drażliwy niesłychanie, oddawał się cały od razu, wierzył do zbytku, a nie znalazłszy w człowieku czego się po nim spodziewał, zawiedziony wybuchał w sposób najnieprzyzwoitszy. Dla niego na świecie nie było tylko dwa rodzaje ludzi, poczciwi i łotry, pośrednich nie rozumiał i nie przypuszczał, a łotrów, choćby na bardzo umiarkowaną skalę, nie tolerował, nawet najmniejszą dozę niepoczciwości w nich znalazłszy.
Działo się więc tak zwykle, że zaczynał z każdym od niesłychanego kochania, zaufania nieograniczonego, wylewał się cały do dna, a zdradzony mścił się potem nielitościwie na tych, którzy serce jego zawiedli boleśnie.
Niewyrozumiały do zbytku, nie umiejący przypuścić, że są ludzie ot tak sobie, ni źli ni dobrzy, lub chwilami tylko uczciwi, a czasem po cichu i przez namiętność nielogiczni, z wszystkiemi w końcu musiał zerwać i skłócić się, z rodziną, przyjaciołmi, światem całym.
Łatwowierność dziecinna, z jaką z razu przyjmował każdego, naraziła go na tyle zajść przykrych, że w nich majątek, zdrowie, spokój i wiarę w człowieka utracił. Nie przeszkadzało to wszakże, by jak tonący brzytwy nie chwytał się po kilka razy na dzień pierwszego lepszego, szukając w nim nie odkrytej dotąd cnoty i serca.
W miarę jak dalej postępował w lata, nieustanne zawody uczyniły go tylko coraz drażliwszym i gniewnym, tak, że straszno było mieć z nim do czynienia, bo za najmniejszą oznaką zdrady, kij podnosił i spuszczał go, nie oglądając się gdzie nim sięgnie.
Lat temu wiele, p. Narcyz Zeżga przybył do Warszawy, w czasie gdy kapitan Pluta grał tu jeszcze świetną rolę.
Podobał mu się z dowcipu, łatwości w obejściu i z pozorów szlachetności, którą dobrze odegrywać umiał. Sceptycyzm kapitana wziął z razu za farbę i komedję niewinną. Złączyli się więc z sobą najściślejszą przyjaźnią, – kapitan Pluta, gdy mu o to chodziło, umiał już wówczas wybornie przybrać taki charakter, jakiego potrzebował, grał nawet rolę poczciwego człowieka z takiem przejęciem się głębokiem, że sam się nią czuł niekiedy do łez poruszonym. Widok naiwnego Narcyza, który, wedle wyrażenia kapitana, był kwiatem jaki rzadko na niwie… ojczystej się spotyka, podrażnił go niewypowiedzianie, zamierzył wspaniałomyślnie uleczyć go raz na zawsze z dziecinnej jego wiary w cnotę i ludzi.
Dodajmy, że z innych względów, Zeżga był pacjentem nie do odrzucenia, gdyż posiadał jeszcze kilkadziesiąt tysięcy dochodu i kredyt uczciwego człowieka.
Wszystko nęciło Plutę, który postanowił naprowadzić go po swojemu na zdrowsze pojęcia o świecie, ludziach i życiu. A że był zwolennikiem metody praktycznej, wziął się do dawania lekcji swoim sposobem i począł od pozyskania zupełnego zaufania porucznika Zeżgi.
Wtórował mu więc w jego narzekaniach i zgrozie przeciwko ogólnemu zepsuciu ludzkiemu, mówił wiele z przejęciem o uczuciu honoru, a zbadawszy dobrze słabości pacjenta dodawał, że można mieć ułomności, lubić karty, nie gardzić ładnemi twarzyczkami, lecz i dogadzając namiętnostkom, pozostać jakośkolwiek uczciwym człowiekiem.
Teorja Pluty i professor który ją wykładał, niezmiernie podobały się Zeżdze, skończyło się natem, że się stali nierozdzielnemi, że porucznik tęskniąc za nim, przeniósł się na mieszkanie do kapitana, podzielił z nim worek, kredyt i poprzysiągł mu Pyladowską przyjaźń do śmierci.
Pluta może się śmiał w duchu, ale przyjmował oświadczenia i czułości z powagą, starając się o to, aby odczarowanie przyszło w porę i wpłynęło skutecznie na upartego w miłości dla ludzi człowieka. Ku temu skierował wszystkie usiłowania, z teorji wiedząc, że silne wrażenie otrzymuje się tylko kontrastem. Musieli się naprzód serdecznie, ogniście pokochać.
Zeżga bił się dwa razy za honor Pluty, zaręczył zań na kilkadziesiąt tysięcy, tak, że niby kapitan nawet nie domyślał się przyjacielskiej usługi i mocno nią udawał zmartwione – go, nareszcie wszystko co miał, oddał pod jego rozporządzenia, uznawszy się marnotrawnym i niezdolnym do prowadzenia interesów.
Długoby może trwało owo przygotowanie do wielkiej nauki życia, którą kapitan przedsięwziął tak bezinteresownie, jedynie przez miłość ludzkości i chęć oświecenia człowieka zaślepionego, gdyby w dodatku piękna twarzyczka nie stanęła między niemi.
Było to jeszcze przed Jenerałową… alias piękną Juiją…. Pluta się bawił, ale nie wdawał w kochania na serjo, które, jak zawsze mawiał, zbyt pochłaniają człowieka. Zeżga poznawszy ubogą a piękną dzieweczkę, we wszystkiem nie znając miary, rozpłomieniał straszliwie dla niej. Wieśniaczka owa, świeżo po stracie matki przybyła do miasta, zostawała na opiece cioci, kobiety zasad nie nazbyt surowych i obyłej ze światem.
I gdy Narcyz kochał się w panience na zabój, już nawet przewidując, że się z nią może ożenić, Pluta intrygował przez ciotkę dla siebie, w sposób cale inny. Czynił to, jak powiadał, aby ocalić przyjaciela. Panienka była poczciwa, ale słaba i niedoświadczona. Ciocia intrygantka patentowana i zręczna… Pluta zimny i odgrywający komedja, doskonale, Zeżga zakłopotany, zmieszany i niepowalny. Miłość prawdziwa zawsze daleko mniej jest pozorną, niż udawaną, na pozór egzaltowaną być umie gdy chce, i chłodno obrachowuje efekta, gdy tamta milczy, rumieni się i cofa przestraszona lada drobnostką.
Łatwo przewidzieć na czem się to skończyć musiało. Zeżga się kochał i wzdychał, kapitan w końcu robił z ciocią i panną wycieczki na Saską kępę i do Bielan…. a kuzynka była tak grzeczną i delikatną, że im nic a nic nie przeszkadzała.
Trwało to już czas pewien, gdy Zeżga odebrał list bezimienny, objaśniający go w sposób bardzo dokładny o wszystkich zdradach, jakich się względem niego dopuszczał kapitan Pluta.
Z tego pisma jednak, na razie nic tak nie utkwiło w jego sercu, jak odkrycie potajemnych i poufałych stosunków kapitana z tą, którą już zwał narzeczoną, a miał za anioła cichego szczęścia w przyszłości.
Wskazano mu nawet czas i miejsce, gdzie się mógł przekonać, jak go haniebnie oszukiwano.
Zeżga nie chciał wierzyć, wziął to za zemstę rywala i chciał szlachetnie pokazać list obwiniający Plucie, aby się z nim otwarcie rozmówić, ale namiętność nie dopuściła mu uczynić tego kroku, poleciał na miejsce wskazane i znalazł sam na sam w czułych objęciach, na rozmowie, której część podsłuchał, pannę X. z przyjacielem, wyśmiewającą jego dobroduszność.
Szczęściem wielkiem nie miał przy sobie pistoletu… bo by natychmiast, łeb zdrajcy i zdrajczyni roztrzaskał; schwycił tylko kij i wpadłszy do pokoju, zbił nim Plute na gorzkie jabłko, nie dawszy mu słowa powiedzieć na swoją obronę.
Zbyt popędliwy, stłukł nieszczęśliwego Plute tak, że kapitan odchorował ciężko, przez tydzień z łóżka wstać nie mogąc, mimo najczulszej pieczy lekarzy, przed któremi wy – znał, że po ciemku idąc, szkaradnie spadł ze wschodów.
Lekarze dziwili się wprawdzie regularności sinych smug, jakie te wschody zostawiły na plecach pacjenta, ale smarowali go tak, jak gdyby w istocie potłukły go wschody nie ludzie.
Zeżga przygotowywał się do pojedynku po wyleczeniu; ale Pluta napisał doń list drwiący, pieniędzy należnych mu nie oddał, długi poręczone płacić kazał i uczynił wycieczkę za granicę w samą porę, aby drugiego upadku z gorszych jeszcze wschodów uniknąć. Wymknąwszy się w ten sposób, kapitan później kołował tak zręcznie, iż się w życiu prawie nie spotykali. Zeżga pozwany popłacić musiał należności zaręczone, i został z maleńką resztką tylko, z której, żyjąc ubogo na wsi, wlókł nudne i szare godziny, czepiając się poczciwych krewnych, wiecznie rzucany z wiary do rozpaczy, z zaufań nieograniczonych do krwawych zemst i gniewów.
Nauka Pluty, acz kosztowna, na nic się zupełnie nie zdała, czemu mistrz dziwował się wielce, ale dalsze lekcje były już niepodobieństwem; kapitan z powodu porywczości i niewyrozurniałości ucznia, musiał go unikać. Gdyby Zeżga, abdykując niebezpieczny kij, chciał się z nim chłodno rozmówić, kapitan byłby się niewątpliwie uniewinnił, może nawet wiarę odzyskał, ale brutal ów Narcyz, nie dając ust otworzyć, natychmiast brał się do kija, – trzeba go było jego losowi zostawić.
Z takiemi ludźmi nie ma nic do czynienia, nauczyciel przekonany o tem własnem doświadczeniem, musiał z ukochanym uczniem całkiem przerwać stosunki.
Po długich więc latach niewidzenia, spotkali się dopiero raz pierwszy wśród ulicy Miodowej, i jak widzieliśmy, Pluta uważał za przyzwoite ustąpić z placu, przed człowiekiem obranym z wszelkich uczuć delikatności.
Wszedłszy w dziedziniec, dokąd za nim Zeżga gonić nie myślał wcale, Pluta schował się w jakiś kątek i stał w nim' kręcąc wąsy niespokojnie przez dobry kwadrans, po – czem wyrozumowawszy sobie na pewno, że porucznik czekać nań nie może, i byłby go, stosownie do temperamentu, pogonił, gdyby gwałtownie zemsty pragnął, zapalił na nowo zgasłe cygaro, obejrzał się w dziedzińcu i śmielej przystąpił do furtki.
Oddajmy mu tę sprawiedliwość, że ceniąc spokój publiczny, nim wyszedł, rzucił okiem wzdłuż Miodowej ulicy, bo nie życzył sobie awantury, jako człowiek poważny i spokojny; dopiero nic na horyzoncie nie dostrzegłszy zagrażającego, wysunął się w dalszą drogę.
Przytomność jednak poruczn. Zeżgi w Warszawie, skłopotała go przez samą miłość pokoju i zgody, spotkał się z nim raz, mógł się spotykać częściej, a wiedział że to był człek dziki, niewyrozumiały, silny i zawsze chodził z tym grubym kijem. Należało więc przeciw niemu jakieś środki przedsięwziąć. Pluta chcąc się nad tem dojrzale zastanowić, uważał za potrzebne wziąć dorożkę, w której się czuł bezpieczniejszym i przejechać nieco za miasto ku Pradze, dla odetchnienia świeżem powietrzem. Skinął więc ku placowi Krasińskich podszedłszy i miał przyjemność przekonać się, że zdrowe zasady konkurencji znane były dorożkarzom, bo ich aż trzech przybiegło, z między których wybrał nie [najlepszego, ale najbliższego kapitan, rozkazując mu wieźć się w stronę Wisły.
Dorożkarz obejrzał naprzód towar, to jest człowieka, domyślił się że będzie sowicie zapłacony, i począł od najwymowniejszego przemówienia batem do koni. Przyszło mu na myśl, czy nie wiezie przybyłego ze wsi nowicjusza i obrócił się, chcąc z nim wdać w gawędkę, ale popatrzywszy trochę uważniej, dał pokój.
Pluta w surowem pogrążył się dumaniu.
Zrazu chciał sobie wyrozumować, że Zeżga wcale nie był groźny, że pierwsze tylko wrażenie musiało w nim być gwałtowne, że nie było się go co obawiać, ale przypomnienie przeszłości i kilku wypadków, w których kij Narcyza nader czynną odgrywał rolę, nie zaspokajając się jednorazowym wymiarem sprawiedliwości – dało dobitniej uczuć kapitanowi, że jest w nader fałszywem położeniu.
– Trzeba do licha wiedzieć przynajmniej gdzie to stoi! – rzekł w duchu, – goło wygląda…. przybył ze wsi, musi gdzieś mieszkać w dziurze.
– Stój! – zakrzyczał nagle, spostrzegłszy napis zwiastujący hotel Smoleński przy ulicy Bednarskiej, którą, dorożkarz spuszczać się myślał, – on gotów stać tutaj! ale nuż się z nim spotkam?
Przybycie dorożką, którą otwartą zostawiał, zaspokoiło go, musiał bowiem jadąc szybko, w najgorszym razie, wyprzedzić o kilka minut przeciwnika.
Cudowny instynkt Pluty i szczęśliwa jego gwiazda, dziwnie go tu sprowadziły, pierwsze bowiem imie jakie znalazł na tablicy, było Narcyza Zeżgi.
Szwajcar przypatrywał mu się w milczeniu.
– Pan się chce z nim widzieć?
– Ja? – spytał Pluta, – a no…. tak.
– Teraz go nie ma.
– W którychże godzinach zastać go można? – o mało nie powiedział przeciwnie.
– Z rana do ósmej, a wieczorem po dziewiątej.
– A we dnie?
– O! we dnie…. to chyba nigdy go nie ma.
– Proszęż mu się pięknie kłaniać od przyjaciela Gzygzakiewicza…… – rzekł kapitan, – i oświadczyć, że w pilnym interesie prosi go, aby nań jutro czekał w mieszkaniu do godziny pierwszej. Chodzi o sprawę pieniężną, i bardzo wielkiej dla niego wagi, dodał, nie zapomnijcie mu powiedzieć.
Kapitan poparł to złotówką.
– Jak godność pańska?
– Gzygzakiewicz.
Szwajcar podniósł nieco kapelusz, ale podniósł i brwi na to niezwyczajne imie, kapitan zaś siadł czemprędzej do dorożki i kazał się wieść do Łazienek Majewskiego.
Było to ulubione dlań miejsce dumań i samotności, w które uciekał od ludzi, ilekroć… ważniejszym zajęty był interesem…. Zasiadał tu w kąpieli ciepłej i z cygarem, i pół drzemiąc, pół marząc, osnuwał dalsze plany żywota.
System nieco był naśladowany z rzymskiego.
I tą razą uczuł potrzebę osamotnienia się w Łazienkach, kazał sobie przygotować gorącego pończu na wyjście, a sam zanurzył się w Sybarytyjskiej kąpieli.
– Do jutra do pierwszej jestem swobodny i mam czas do namysłu, – rzekł zasiadając w wannie, – jestem pewny że nie wyjdzie, bo będzie myślał, że którego z licznych dłużników sumienie ruszyło, i że mu chce oddać należność.
Trzeba więc do tego czasu coś uczynić – ale co? położenie jest nader trudne, człowiek głupi i brutal…. chodzi zawsze z tym kijem.
Gdyby chciał pięć minut ze mną rozumnie pogadać, jestem pewien żebym go przekonał, i złagodniałby a rzucił mi się na szyję…. ale co robić z takim bestja, z którym mówić nie ma sposobu.
– Ha, – rzekł po chwili kapitan, – możeby napisać? Ale czy zechce czytać? zawszeby spróbować nie było od rzeczy? Kapitan zaczął ważyć i zastanawiać się długo.
Znać jednak kąpiel nie obudza władz umysłowych i nie zaostrza dowcipu, bo Pluta, który zwykle miał dziesięć projektów na każdy wypadek i niewyczerpanych był idei, zaciął się na tym liście do Zeżgi i z niego zejść nie potrafił.
Chodziło o ton i motywa, w jakich miało być zredagowane to pismo, a wiedzieć potrzeba, że wymowny i gaduła Pluta, gdy przyszło dziesięć wierszy napisać, z papierem sobie wcale nie umiał dać rady.Żywa mowa podniecała go, okoliczności poddawały myśli, dowcip służył mu wybornie do improwizowania, ale na suchą pracę papierową, zdobyć się było mu nader ciężko – słowem kapitan, mniejsza że ortografii nie znał, ale całkiem pisać nie umiał i zupełnie się był od praktyki tego kunsztu odzwyczaił.
W tem tedy był sęk, kto mu potrafi tak ważną rzecz przyzwoicie napisać?
Im głębiej nad tem myślał, tem mniej umiał wynaleźć stosownego kandydata, bo od niego podobno zbyt wiele wymagał przymiotów. Nie postrzegł się, jak wśród tych dumań, kąpiel ostygła i mrok począł padać, zadzwonił więc na służącego, wyskoczył, kazał podać pończu i szybko wychyliwszy szklankę, pojechał do domu.
Chociaż między pierwszą a drugą częścią opowiadania naszego, jak się zaraz czytelnicy nasi przekonają, dość znaczny ubiegł przeciąg czasu; nierozerwane węzły przyjaźni łączyły jeszcze kapitana Plutę z panem Kirkuciem, który pełnił przy nim obowiązki rezydenta, przyjaciela i totumfackiego, wedle usposobień i wymagań okoliczności.
Ale pana Mateusza Kirkucia rzadko w domu zastać było można, lubił bowiem zawsze uczęszczać do ogródków i bawarji, do kawiarni, do których go wabiły wdzięczne oczy panienek, i do miejsc publicznych w ogóle, 'gdzie najlepiej się bawił.
Mawiał nawet niekiedy ręką machając: – Co mnie tam salony! co mnie salony! jam tu pan i o nic nie dbam, a tam się potrzeba żenować, niech ich wszyscy djabli wezmą! Nie żenując się też wcale, siadywał głównie w bawaryi-gastronomii przy Koziej ulicy pod
Gwiazdą., ze względu na pewną. Justynkę czarnooką, która, wedle jego opowiadania, była córką jakiegoś jenerała i miała w krótkim czasie wygrać process o półtora miliona z familią, która ją pokrzywdziła. Tymczasem tylko roznosiła bawara i dawała się delikatnie do siebie umizgać, gdyż gospodyni domu, jakkolwiek nie cierpiąca skandalu, wyraźny położyła warunek przyjmując ją, aby zarówno unikała zbytniej poufałości i nieprzyzwoitego srożenia się i dziczenia, odstręczającego konsumentów. Medium tenuere beati.