Kopia ojca - ebook
Kopia ojca - ebook
Trzeci tom najlepszych opowiadań Philipa K. Dicka.
Dick pomysłowo wtłacza naszą rzeczywistość w najdziwniejsze schematy bądź zmusza do spojrzenia na nią z nieznanej, niepokojącej perspektywy i przyprawia to wszystko jaskrawą odmiennością, która na długo pozostawia w podświadomości czytelnika jątrzące kolce. (…) Podstawił światu pod nos genialne zwierciadło jego wad, ukazujące zniekształcony, a jednak niewytłumaczalnie bliższy rzeczywistości aspekt prawdy. (…) Phil był dziwnym człowiekiem, lecz wspaniałym pisarzem i być może praca dawała mu katharsis. Na pewno zaś dostarcza niepowtarzalnych doznań jego czytelnikom. - ze wstępu Johna Brunnera.
Dick był, jest i będzie jednym z nielicznych pisarzy, których długo nie da się zapomnieć. Sięgając po jego książki dzisiaj, macie szansę przeżyć choć część naszych ekscytacji i wzruszeń – na pewno nie tyle samo, gdyż wam dany jest znacznie szerszy kontakt z literaturą niż nam, pokoleniu stanu wojennego, patrzycie więc na utwory Dicka z szerszej perspektywy (…) jestem pewien, że nie przejdziecie obojętnie obok najznakomitszych utworów tej edycji, która – chyba nie tylko moim skromnym zdaniem – stanowi ukoronowanie czterdziestoletniej obecności Philipa K. Dicka w Polsce. - z przedmowy Roberta J. Szmidta
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-969-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na trop tej niesamowitej inwazji wpadłem najzupełniej przypadkowo. Otóż Ziemię opanowały istoty z innej planety! Na razie nic w tej sprawie nie zrobiłem; nie potrafię nawet wymyślić, co należałoby zrobić. Owszem, napisałem w tej kwestii do władz; w odpowiedzi przysłali mi broszurę o remontach i konserwacji domów o konstrukcji szkieletowej. Sprawa jest jednak znana – nie ja jeden ją odkryłem.
Siedziałem w fotelu, od niechcenia przerzucając strony znalezionej w autobusie książki, gdy nagle wpadła mi w oko fraza, która wzbudziła we mnie pierwsze podejrzenie. Nie od razu, przyznaję; potrwało to dobrą chwilę, lecz kiedy już dotarło do mnie jej znaczenie, sam się dziwiłem, że nie zauważyłem tego natychmiast.
Wzmianka ewidentnie dotyczyła istoty o niewiarygodnych możliwościach, z całą pewnością pozaziemskiej. Z góry uprzedzam, że mowa o stworzeniach do złudzenia przypominających normalnych ludzi. Że to jedynie maskarada, stało się dla mnie oczywiste, gdy przeczytałem następującą uwagę autora. Nie ulegało wątpliwości, że on nie tylko o wszystkim wie, ale i przyjmuje to bez mrugnięcia. Owa fraza (do dzisiaj drżę na jej wspomnienie) brzmiała tak:
„Z wolna potoczył oczyma po pokoju”.
Przeszedł mnie zimny dreszcz. Usiłowałem to sobie wyobrazić. Czy toczyły się jak kulki? Kontekst na to nie wskazywał; odniosłem wrażenie, że raczej płyną w powietrzu, nie po podłodze. Nikt z bohaterów nie był tym zdziwiony – i to właśnie dało mi do myślenia. Jak można nie okazać zdumienia na tak bulwersujący widok? Na tym nie koniec: dalej autor wspomina o rzucaniu okiem na tę czy inną postać.
Czegóż trzeba więcej? Najwyraźniej organ wzroku tego osobnika odłączył się od organizmu i zaczął żyć własnym życiem. Serce zabiło mi jak szalone; w gardle tak mnie ścisnęło, że z trudem chwytałem powietrze. Pojąłem, że wpadła mi w ręce informacja o kapitalnym znaczeniu, choć rzucona od niechcenia: na Ziemi bytuje obca, kosmiczna rasa. Kompletna obojętność pozostałych postaci na ten fenomen świadczy, że i oni należą do tego samego gatunku.
A sam pisarz? Mózg paliło mi rosnące podejrzenie. On też raczej zbyt łatwo prześlizguje się nad tym motywem. Jakby nie uważał takiego zjawiska za odstępstwo od normy. I wcale nie stara się kryć z tym poglądem. Czytałem dalej:
„…w pewnej chwili jego oczy spoczęły na Julii”.
Jako dama owa Julia była na tyle dobrze wychowana, by okazać przynajmniej milczącą dezaprobatę; autor stwierdza, że spłonęła rumieńcem i gniewnie zmarszczyła brwi. Odetchnąłem z ulgą: a więc nie wszyscy są tam kosmitami.
„…powoli i ze spokojem, cal po calu wędrowały po jej ciele”.
Dobry Boże! Tu jednak dziewczyna nie wytrzymała, wyszła z pokoju i sprawa się zakończyła. Opadłem bezsilnie na oparcie i dyszałem ciężko, zdjęty zgrozą. Rodzina przyglądała mi się zdziwiona.
– Co ci jest, kochanie? – spytała z troską żona.
Nie mogłem jej powiedzieć. Taka wiadomość przerasta możliwości przeciętnego człowieka; musiałem zatrzymać ją dla siebie.
– Nic, nic – wychrypiałem.
Nie mogłem jednak usiedzieć spokojnie. Zerwałem się z fotela, chwyciłem książkę i prawie wybiegłem z salonu.
Zamknąwszy się w garażu, wróciłem do lektury. Dowodów było więcej. Z drżeniem przeczytałem następny demaskatorski fragment:
„Otoczył Julię ramieniem. Poprosiła, żeby je zdjął. Uśmiechnął się, ale posłusznie spełnił jej życzenie”.
Nie było powiedziane, co ów gość zrobił z ramieniem, gdy już je zdjął. Może postawił w kącie, może wyrzucił. Wszystko jedno: znaczenie jest oczywiste, czarno na białym.
Mamy więc do czynienia z rasą, która potrafi dowolnie odłączać części ciała. Oczy, ramiona – i zapewne więcej. Facet ani mrugnął. Przydała mi się tu znajomość biologii. Nabrałem przekonania, że to proste formy życia, jakieś prymitywne jednokomórkowce, nie wyżej rozwinięte od takiej na przykład rozgwiazdy. One też są zdolne do takich rzeczy, wiecie?
Na kolejnych stronach natknąłem się na taką oto niewiarygodną rewelację, rzuconą przez autora mimochodem, bez najmniejszego przejęcia:
„Przed kinem się rozdzieliliśmy. Część nas weszła do środka, część udała się do kafejki na kolację”.
Ani chybi podział komórkowy, nic innego. Ciach na pół i mamy dwa nowe organizmy. Domyśliłem się, że do kafejki poszły dolne połowy, te z nogami, jako że miały dalej, a w kinie zostały górne. Rozdygotanymi palcami przewróciłem stronę. W głowie mi się zakręciło, gdy ujrzałem taki oto passus: „Obawiam się, że to pewne. Biedaczek Bibney znowu stracił głowę”, a tuż potem: „Bob mówi, że to facet bez jaj”.
A przecież rzeczony Bibney żył sobie w najlepsze i radził całkiem nieźle. Kolejna postać okazała się równie nieprawdopodobna; narrator opisał ją jako „kompletnego bezmózgowca”.
Dalej było już tylko gorzej. Julia, którą do tej pory miałem za zwyczajną osobę, w następnym rozdziale też się ujawniła jako kosmitka:
„Młodzieniec skradł Julii serce”.
Autor nie sprecyzował, co obdarowany uczynił z tym organem, ale mało mnie to obchodziło. Z treści jasno wynikało bowiem, że pozbawiona serca dziewczyna poczynała sobie całkiem normalnie, jak wszyscy jej ziomkowie. Bez serc, oczu, ramion, gonad, dzieląc się na pół, gdy okoliczności tego wymagały, a wszystko to z marszu, bez najmniejszych problemów.
„Oddała mu rękę”.
Zebrało mi się na mdłości. Draniowi mało było serca, zażądał jeszcze kończyny? Strach pomyśleć, do czego mu były potrzebne! Rozzuchwalony potem już nawet nie czekał, tylko sam się zabrał do dalszego demontażu: „…wyrwał jej dłoń”!
Purpurowy ze wzburzenia zerwałem się na równe nogi i zatrzasnąłem książkę; nie dość jednak szybko, by nie zobaczyć jeszcze jednej wzmianki o tych częściach ciała, których wędrówki na samym początku obudziły moją podejrzliwość:
„Jej oczy odprowadzały go całą drogę, póki nie zniknął za trawiastym pagórkiem”.
Wyprysnąłem z garażu jak oparzony i pobiegłem schronić się w ciepłym, przytulnym domu, jak gdyby to mnie te cholerstwa śledziły. Żona i dzieci grały w kuchni w Monopol. Dosiadłem się i z zapałem włączyłem do gry, starając się ukryć roztrzęsienie pod płaszczykiem sztucznej wesołości.
I powiem wam, że mam tego dosyć. Nie chcę więcej słyszeć o kosmitach. Niech sobie przylatują, najeżdżają, panoszą się. Mnie w to proszę nie mieszać.
Po co mam sobie szarpać nerwy.