- promocja
- W empik go
Kopnij w kalendarz - ebook
Kopnij w kalendarz - ebook
Kontynuacja książki Gwóźdź do trumny. Druga część trylogii funeralnej.
Trzy przyjaciółki – Jagna, Marta i Magda – tworzą funeralne konsorcjum, złożone z zakładu pogrzebowego, kwiaciarni i firmy cateringowej. Marta Bandurska – właścicielka kwiaciarni Cuda-Wianki – czuje, że życie przecieka jej między palcami, blednie i traci barwy, mąż jej chyba nie kocha, a najgorsze, że starość czeka z rogiem, śmiejąc się urągliwie. Czy kobieta w kwiecie wieku powinna już szykować się do trumny? Marta postanawia odzyskać intensywność kolorów, odnaleźć miłość i udowodnić sobie, że to najlepszy wiek na zmiany. Jej syn, Kocio, tanatokosmetolog w domu pogrzebowym Jagny, dorabiając klientowi stracone w wypadku ucho, zastanawia się, czy jego rodzice na starość zwariowali i obiecuje sobie solennie nie popełniać ich błędów. Dlatego też nagminne popełnia swoje. Absurdalny czarny humor, szalona właścicielka kwiaciarni i zakład pogrzebowy w tle. To się w grobie nie mieści!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-078-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marta Bandurska, drobna, obcięta na pazia blondynka, patrzyła na rozbity wazon i czuła, że zaraz trafi ją potężny szlag. Od rana nic nie szło tak, jak powinno. Najpierw nie dojechała zamówiona dostawa róż, bo kierowca miał wypadek na autostradzie. Wjechała w niego cysterna czekolady i strażacy próbowali jakoś poradzić sobie z wypadkiem, w którym główną rolę odgrywały setki róż, topiące się w mlecznej mazi. Usunięcie wycieku wymagało nadludzkich sił, mróz powodował, że czekolada zamarzała, róże w niej zanurzone, choć wyglądały malowniczo, nie ułatwiały zadania. Ranny kierowca cysterny odjechał do szpitala, a kierowca ciężarówki z kwiatami siedział na poboczu, trzymając się za głowę i jęcząc:
– Co ja zrobię, co ja zrobię teraz, co ja zrobię, co ja zrobię teraz…
– Panie! Weź pan się uspokój! – warknął na niego strażak, który, przyklejając się do asfaltu, czekał na instrukcje od specjalisty brygady chemicznej. Specjalista brygady chemicznej drapał się w tym czasie w głowę i szukał rozwiązania. Wiedział, jak sobie poradzić z benzenem, toluenem, chloroformem, terpentyną, wodorotlenkiem potasu, pirydyną czy nawet gliceryną. Ale z czekoladą? Zdecydował w końcu, że najlepszym rozwiązaniem będzie zastosowanie specjalnych myjek z ciepłą wodą pod ciśnieniem, ale wiedział, że samo spłukanie czekolady na pobocze nie rozwiąże sprawy. Akcję utrudniały zamarzające w czekoladzie róże, całość sprawiała wrażenie scenografii do teledysku Guns N’ Roses i generalnie panowało pandemonium. Marta odebrała telefon, że zamówione na trzy pogrzeby i dwa wielkie wesela róże nie dojadą, i właśnie zastanawiała się, co tu zrobić, kiedy do kwiaciarni wpadł Kocio, jej pierworodny i jedyny syn, z kolejnym problemem.
– Matko! – jęknął. – Ja nie mogę ci pojechać po te gerbery, bo Jagna ma sześć pogrzebów, a pani Dolecka musi być zrobiona na już, ja cię bardzo przepraszam, ale ja się nie wyrobię!
Kocio był tanatokosmetologiem w zakładzie pogrzebowym Było – Minęło, prowadzonym przez przyjaciółkę Marty, i odpowiadał za przygotowywanie zwłok do pogrzebu. Marta wiedziała, że jego praca nie może czekać, więc tylko westchnęła i machnęła ręką, żeby leciał do Jagny. Machnęła tak nieszczęśliwie, że wazon z gipsówką wiechowatą zleciał na podłogę. Próbując posprzątać bałagan, skaleczyła się odłamkiem wazonu, podniosła dłoń do ust, żeby zatamować krew, czując, że jeszcze chwila, a trafi ją tym razem jasna cholera. Kolejną przyczyną jej złego humoru była poranna rozmowa z dziewczyną, która pracowała u niej już kilka lat. Dobrze się dogadywały i Marta była też zadowolona z efektów jej pracy. Aldona miała zmysł artystyczny, kochała kwiaty i umiała tworzyć piękne kompozycje. Niestety, dziś rano powiedziała Marcie, że jej mąż dostał świetnie płatną pracę w Londynie, w samym City. Decyzja została podjęta zatem niejako automatycznie, ona jako florystka wszędzie znajdzie pracę, a męża nie puści samego, bo wiadomo, że zaraz jakaś londyńska harpia zatopi w nim kły i pazury. Marta niechętnie musiała przyznać jej rację, ale na samą myśl, że będzie musiała przeprowadzić jakieś rozmowy kwalifikacyjne i testy z tworzenia bukietów, robiło jej się słabo. Stała pogrążona w ponurych myślach, ssąc skaleczony palec, kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi i do kwiaciarni wszedł starszy pan z rudym jamnikiem.
– Dzień dobry – przywitał się grzecznie.
– Nie taki dobry – burknęła Marta, oglądając palec. – W czym mogę pomóc?
– Może nie w porę? – zapytał grzecznie starszy pan, czym zawstydził Martę.
– Przepraszam pana, dzisiaj dzień szalony, nic mi się nie układa, nie powinnam odzywać się takim tonem. Proszę powiedzieć, co pana do nas sprowadza?
Metr i sześć centymetrów jamnika przeszło się po kwiaciarni, po czym wskoczyło na fotel przygotowany dla oczekujących na bukiety klientów – mlasnęło, ziewnęło i zwinęło się w kłębek.
– Proszę się nie przejmować – odparł starszy pan. – Każdy z nas ma takie dni. Widzę, że Dudusiowi się u pani spodobało. Może tam leżeć czy mam go zrzucić?
– Bardzo mi miło – ucieszyła się Marta, wrzucając kawałki wazonu do kosza. – Jeśli mu się tam podoba, to niech odpoczywa w spokoju. Znaczy, niech sobie leży – poprawiła się natychmiast.
Starszy pan ukłonił się grzecznie w podziękowaniu.
– Nazywam się Adolf Dobraniecki. Moja żona zmarła w zeszłym miesiącu, a ja ciągle chciałbym kupować jej piękne kwiaty – westchnął. – Zawsze dostawała ode mnie dużo kwiatów, wie pani. Jestem starej daty, zawsze uważałem, że o kobietę trzeba dbać. A już zwłaszcza o żonę. Pani Jagna mi panią poleciła. Kornelia miała takie piękne kwiaty na pogrzebie, pani Jagna powiedziała, że to od pani.
– Marta Bandurska – przedstawiła się Marta. – Bardzo mi przykro z powodu pańskiej straty, ale będę zachwycona, jeśli będzie pan chciał wybierać bukiety u nas. Jakie kwiaty lubiła pani Kornelia?
– Najbardziej lubiła słoneczniki, to takie radosne kwiaty, ale przepadała też za margerytkami. W ogóle lubiła wszystkie kwiaty – zadumał się i ponownie westchnął.
– Przygotuję panu bukiet, a tymczasem proszę usiąść w tym drugim fotelu. Napije się pan herbaty? Sobie też będę robiła – dodała, widząc, że pan Adolf chce odmówić. – Mam świetną zimową herbatę, pachnie pomarańczami i goździkami, dodaję do niej też odrobinę imbiru, miodu i mojego sekretnego składnika, czyli rozmarynu – zagotowała wodę i wyciągnęła specjalny czajniczek do parzenia herbaty. – Za pięć minut będzie gotowa, a ja tymczasem będę przygotowywać kwiaty dla pani Kornelii. Margerytki to piękne kwiaty, symbolizują pozytywne emocje i szepczą, że obdarowana kobieta jest piękna – sięgnęła po eustomę. – Świetnie się z nią komponują, tak samo jak z takimi pastelowymi goździkami – wyciągnęła z wazonu bladoróżowe. – I z gipsówką. Zaraz panu pokażę.
Pan Adolf patrzył przez chwilę, w jaki sposób Marta przygotowuje kremowo-różowy bukiet, w końcu sięgnął po kubek i nalał sobie herbaty.
– Jakie piękne! Lubi pani malarstwo? – oba kubki przedstawiały obrazy Claude’a Moneta. Jeden nenufary, a drugi pole maków.
– Nie bardzo znam się na malarstwie, ale lubię impresjonistów – Marta przyłożyła jeszcze jedną gałązkę gipsówki do bukietu, ale rozmyśliła się i wstawiła ją z powrotem do wazonu. – Moneta, Sisleya, Renoira, Degasa. Podoba mi się ta ulotność na ich obrazach. Chwila złapana pędzlem, te kolory, światło, taka, bo ja wiem, pszczoła zatrzymana w locie, ale widać jeszcze drżenie skrzydeł, czuć zapach gryki, słychać brzęczenie…
– Pięknie to pani opisała. I herbata z takiego kubka rzeczywiście wspaniale smakuje. Pachnie zimą i Bożym Narodzeniem. I dobrymi emocjami – zamyślił się. Marta zerknęła na niego, stawiając na blacie gotowy bukiet. Pan Adolf trzymał kubek obiema dłońmi, rozkoszując się ciepłem. Ocknął się z zamyślenia po chwili i dopił herbatę. – Och! Przepiękny! – zachwycił się, kiedy zobaczył kwiaty. – Pani Jagna miała rację, mówiąc, że pani jest doskonała w tym, co robi.
Marta uśmiechnęła się i wręczyła bukiet panu Adolfowi.
– Może będzie pan chciał, żeby następny przygotować na gąbce? Będzie dłużej stał i wiatr go nie przewróci.
– Zastanowię się, dobrze? Zapytam Kornelię, co będzie wolała. Bardzo dziękujemy za kwiaty i zimową herbatę. Duduś! Idziemy – cmoknął na psa, który zaczął powoli złazić z fotela, przeciągając się i ziewając.
Pierwsza na rozmowę kwalifikacyjną przyszła wielka i zwalista kobieta w burym płaszczu, zielonej garsonce i wysokich brązowych butach. Wyglądała jak omszałe drzewo. Marta, choć pełna niepokoju, jak taka osoba będzie poruszać się po kwiaciarni pełnej delikatnych wazonów, postanowiła nie ulegać stereotypom i dać jej szansę. Niestety, kobieta miała mniej więcej tyle finezji co hutniczy piec, a jej bukiet był tak przerażająco ponury, że na sam widok człowiek wybuchał nieopanowanym łkaniem. Kolejna kandydatka nie miała żadnego doświadczenia w pracy z kwiatami, ale podobno szybko się uczyła i podobała się mężczyznom, co na pewno podniosłoby kwiaciarni obroty. Marta odprawiła ją, czując, że podniosło się jej lekko jedynie ciśnienie. Kolejne trzy kandydatki były przeciętne, przygotowane przez nie bukiety nie były brzydkie, ale po prostu zwyczajne, nie zapadały w pamięć i nie wzbudzały żadnych emocji. Mijały kolejne dni, zbliżał się termin wyjazdu Aldony, a Marta nadal nie znalazła zastępstwa. Jedyny facet, który pojawił się jako kandydat, ukłuł się w palec kolcem róży podczas składania bukietu i urządził taki dramat, że Marta myślała, że obciął sobie dłoń sekatorem. Kiedy się go wreszcie pozbyła, zużywszy uprzednio cały zapas plastrów i bandaży z apteczki, miała serdecznie dosyć rozmów kwalifikacyjnych i wszystkich kandydatów świata.
Na tę właśnie chwilę trafił pan Adolf z Dudusiem.
– Dzień dobry, pani Marto! Przynieśliśmy faworki do herbaty i mamy nadzieję, że pani z nami usiądzie.
– A dzień dobry panom, bardzo proszę, już wstawiam wodę, usiądę z ogromną przyjemnością. Zawsze jak pan przychodzi, to od rana dzieją się u mnie jakieś dziwne i niespodziewane rzeczy – opowiedziała o poszukiwaniach zastępstwa za Aldonę i o przebiegu najciekawszych rozmów. – Mam, wie pan, taką ekipę pomocników na weekendy, na jakieś większe imprezy, to znajomi naszych synów, mojego i Jagny. Oni nam pomagają z transportem, z dostawami, ale bukiety i wieńce to ja jednak sama robię. Aldona mogła mnie zastąpić, ale jak ja teraz nie znajdę nikogo, to przecież sama nie dam rady. Muszę czasem spać – dodała z żalem i zalała herbatę, która dzisiaj pachniała mandarynkami, anyżem i cynamonem.
Pan Adolf wciągnął ten zapach z lubością i podał jej opakowanie faworków, bogato oprószonych cukrem pudrem. Marta wyłożyła je na świąteczny czerwony talerz w kształcie gwiazdy i podała małe talerzyki.
– Doskonale się składa, że mam tutaj trzy fotele. Wie pan, dostawiłam trzeci, bo często przychodzą do mnie pary po wybór kwiatów lub wiązanki ślubnej, i proszę sobie wyobrazić, oni często przychodzą z czyjąś matką. Jej albo jego. Ale jak już te matki przyjdą, to zawsze mają najwięcej do powiedzenia, każą sobie pokazywać zdjęcia, kwiaty, odcienie… No i ten trzeci fotel okazał się niezbędny. Ciekawa rzecz, że wybór kwiatów na ślub tak się celebruje, a na pogrzeb kwiaty wybiera się szybko, na łapu-capu, bez zastanowienia. Z katalogu, krótkiej listy dziesięciu rodzajów wieńców lub wiązanek. O rety! Ja pana przepraszam, ja jestem bezmyślna, że tak powiedziałam…
– Nie, nic – pan Adolf uniósł rękę w uspokajającym geście. – Ma pani rację. Chyba nikt nie lubi tych wizyt w domu pogrzebowym. Najlepiej załatwić wszystko za jednym zamachem, dopiero potem przychodzi trochę spokoju, refleksja, kilka trzeźwiejszych myśli – machinalnie pogłaskał Dudusia po głowie. Ten tylko mlasnął smakowicie, bo śnił akurat o wołowej kości. – Widzi pani, ja dopiero teraz pomyślałem o tych kwiatach, człowiek jednak musi się na starość mierzyć z własnymi słabościami i ograniczeniami. Wie pani, byłem pewny, że to ja odejdę pierwszy. Nie żebym chorował czy coś, po prostu tak to najczęściej wygląda. Ja – zawahał się – ja przygotowałem Kornelii taki przewodnik, jak mnie zabraknie. Gdzie dzwonić, co opłacać, o czym pamiętać. Żeby nie musiała się stresować, męczyć, szukać – znowu głęboko westchnął. – O związek, pani Marto, trzeba dbać całe życie. A nawet po śmierci. Tak myślę. Miłość powoduje, że chcemy ułatwić, uprzyjemnić ukochanej osobie życie. I jak dwie takie osoby się spotkają, to mnóstwo rzeczy robią razem, a to sprawia, że wszystko staje się prostsze… – napił się herbaty. – Od diagnozy do odejścia Kornelii minęły trzy miesiące. Bardzo krótkie trzy miesiące. Ciągle miałem irracjonalną nadzieję, wie pani. A to przecież rak trzustki, podstępny, złośliwy gad, który podpełza niezauważenie i nagle śmiertelnie kąsa – trzymał obiema rękami kubek w słoneczniki, tym razem przedstawiający obraz van Gogha. – O rety! Ja tu panią zanudzam, a pani ma pewnie mnóstwo pracy! – zerwał się z fotela. – Bardzo dziękuję za pyszną herbatę, ten delikatny smak anyżu przeniósł mnie na chwilę do Francji! Duduś, zbieramy się. Do zobaczenia, pani Marto.
I zanim Marta zdążyła wypowiedzieć choćby słowo, wyszedł z kwiaciarni, a za nim podreptał rudy jamnik, nie całkiem jeszcze dobudzony, więc ziewający na potęgę. Marta dopiła herbatę i posprzątała kubki, wpatrując się przez chwilę w wymalowane na nich kwiaty.
Po południu do kwiaciarni wpadła Jagna.
Z Jagną Marta przyjaźniła się od lat, od kiedy ich jedyni synowie wpadli w szkolne tarapaty ze względu na fakt, iż podobno straszyli inne dzieci śmiercią. Jako żywo, nikogo nie straszyli. Mikołaj, wychowywany w domu pogrzebowym, i Kocio, który marzył, żeby mu rodzice kupili choćby najmniejszą trumnę, w której pragnął sypiać, mieli po prostu nieco inne spojrzenie na kwestie śmierci niż reszta dzieci. Nie przerażała ich, traktowali ją jako coś naturalnego i nie bardzo rozumieli, dlaczego nie powinno się o niej rozmawiać. Nie spotkało się to zbytnio z aprobatą grona pedagogicznego, zwłaszcza dyrektorki szkoły, która żądała od rodziców chłopców, aby przestali opowiadać na prawo i lewo, że ludzie umierają. Nieśmiałe uwagi Jagny i Marty, że przecież ludzie naprawdę umierają i w zasadzie nie ma od tego wyjątków, stanowczo ucinała, twierdząc, że ta wiedza nie jest dzieciom do niczego potrzebna w przeciwieństwie do niezbędnych w jej przekonaniu informacji o układzie trawiennym pantofelka oraz wzorze chemicznym siarczanu miedzi. Uwagę Jagny, że jeśli chodzi o pantofelki, to ona preferuje skórzane i najlepiej w czerwonym odcieniu, litościwie przemilczała. Skąd bowiem taka kobieta, która zamyka syna za karę w trumnie, może mieć jakiekolwiek pojęcie o właściwym systemie edukacji i wychowaniu młodych obywateli. Oczywiście Jagna nie stosowała takich kar, choć może i kiedyś zdarzyło się, że Mikołaj sam tam wlazł i się zatrzasnął, ale próby tłumaczenia matki dyrekcja zbyła machnięciem dłoni i wzniesieniem oczu ku niebu.
Chłopcy natychmiast się zaprzyjaźnili, takoż jak ich matki, które, dokooptowawszy jeszcze Magdę, właścicielkę firmy cateringowej Zamieszane, stworzyły konsorcjum funeralno-ślubne. Zakład pogrzebowy Jagny, kwiaciarnia Cuda-Wianki Marty oraz restauracja Magdy uzupełniały się znakomicie. Jagna nieco ubolewała, że Magda nie żywi pacjentów w szpitalach oraz domach pomocy społecznej, bo można byłoby nieco podkręcić obroty, ale przyjaciółka stanowczo odmawiała rozszerzenia działalności o ten zakres.
– Żywienie w szpitalu? Oszalałaś? To najgorszy biznes cateringowy, jaki istnieje! Państwo nie dopłaca do tego, przeznacza na dobę na żywienie dziesięć złotych!
– Jak dziesięć złotych? – nie zrozumiała Jagna.
– Normalnie. Masz dziesięć złotych na jednego człowieka na cały dzień i za to masz kupić produkty i dać pacjentowi śniadanie, obiad i kolację. Oraz podwieczorek i drugie śniadanie.
– Za dziesięć złotych??? To co oni jedzą? Tekturę?
– Nie no, można coś tam już wymyślić za tę dyszkę. Ale szału raczej nie ma, rozumiesz. A potem i tak wszyscy narzekają.
– A nie można przeznaczyć chociaż z piętnaście złotych?
– Można, ja bym chętnie przeznaczyła i czterdzieści. Ale ktoś musiałby za to zapłacić. A szpitale nie zapłacą ani czterdzieści, ani piętnaście, tylko dziesięć.
Tym sposobem pomysł szpitalnego żywienia zbiorowego, ku rozczarowaniu Jagny, upadł. Musiały zadowolić się restauracją i to na całkiem niezłym poziomie. Ale jak się nie ma, co się lubi…
Jagna weszła i od razu usiadła w fotelu.
– No cześć! Znowu miałam jakiś szalony dzień, a ten ostatni pogrzeb to mnie już dobił.
– A co się wydarzyło? – zaciekawiła się Marta i zaczęła przygotowywać swoją popisową zimową herbatę.
– Dziś był pogrzeb tej pani Bożeny. Takiej naprawdę potężnej kobiety… Możesz tam więcej imbiru wrzucić, bo coś mnie bierze chyba.
– A no wiem, robiłam dla niej cztery wieńce.
– No wiesz, ja kilka razy im mówiłam, żeby ją skremować, ale nie, bo podobno panicznie bała się ognia.
– Jak ognia – zachichotała Marta i postawiła dzbanek do parzenia herbaty na stole.
– Jak ognia – zgodziła się Jagna. – I naturalnie jej nie skremowali. Ale jak przyszło dźwignąć trumnę sprzed ołtarza, to rzecz jasna, nie mogli poradzić. Bo chcieli sami, synowie i wnuki, ją odprowadzić. I tak się szarpali, szarpali, to w końcu mówię do moich chłopaków: no idźcie pomóc, na co czekacie? Na to jedna z tych jej starych ciotek odzywa się takim filozoficznym głosem, ale wiesz, na cały kościół: „Bożena zawsze była dla wszystkich ciężarem”. No i zaraz tam się pół kościoła obraziło. Ale powiem ci, że stracha miałam, że chłopaki nie wytrzymają i ta trumna runie na dno grobu. I się przebije do środka ziemi. No jakoś dali radę na szczęście, na takich wzmacnianych pasach. Ale dlaczego ludzie nie słuchają, jak im się tłumaczy, to ja nie wiem.
– No właśnie, a ja ciągle szukam florystki. I powiem ci, że powoli zaczynam tracić nadzieję. Aldona wyjeżdża za tydzień i nawet nie chcę myśleć, co dalej.
Ponarzekały chwilę na koniunkturę, pracowników, inflację i życie ogólnie, a później Jagna poleciała na spotkanie z Ksawerym. Marta już miała zamykać, kiedy dzwonek u drzwi zapowiedział gościa. Marta zobaczyła najpierw burzę rudych, tycjanowskich loków, na których lśniły gwiazdki śniegu, potem zielony płaszcz haftowany w kolorowe papugi. Młoda dama uśmiechnęła się szeroko i strzepnęła śnieg z parasolki. Parasolki malowanej, jakżeby inaczej, w kolorowe ptaki. Całość zjawiska była tak barwna i energetyczna, że Marcie zabrakło głosu.
– Dzień dobry! Słyszałam, że szuka pani florystki. Ja mam doświadczenie, pracowałam u ciotki przez dwa lata, a teraz studiuję w Akademii Sztuk Pięknych na wydziale malarstwa. Ja chętnie zrobię bukiet, pani zobaczy, że potrafię!
Marta skinęła głową i wskazała wazony z kwiatami.
– Bardzo proszę! Niech pani przygotuje wiązankę ślubną – młoda dama pewnie sięgnęła po bordowe piwonie, róże, dalie i azalie i stworzyła z nich małe arcydzieło. Marta popatrzyła na wiązankę, przeniosła wzrok na jej twórczynię i kiwnęła z aprobatą głową. Wyciągnęła rękę.
– Witamy na pokładzie, pani…?
– Malwino. Malwina Burska, bardzo się cieszę! – uścisnęła mocno dłoń Marty.
Pierwszy na Malwinę natknął się Kocio, który w drodze do pracy wpadł po wieniec. Wszedł do kwiaciarni, zobaczył Malwinę wśród kwiatów i zaniemówił z zachwytu. Zasadniczo nigdy dużo nie mówił, więc pozostało to niezauważone. Rudowłosa i piegowata sylfida, komponująca bukiety w kwiaciarni matki, kompletnie go zaskoczyła. Mruknął coś, zabierając wieniec, a ona się do niego uśmiechnęła. Chciał coś powiedzieć, ale doszedł do wniosku, że musi wyglądać jak wsiowy przygłup, gapiąc się na nią jak cielę na malowane wrota. Zrobił więc minę, która miała wyrażać obojętność, zmarszczył czoło, przewrócił oczami i wyszedł, świadom, że zrobił z siebie konkursowego idiotę. W zasadzie dobrze, że się nie odezwał, bo na pewno pogrążyłby się nieodwracalnie. Z tego wszystkiego zamiast zabrać wieniec do samochodu, tachał go w objęciach całą drogę do zakładu pogrzebowego. Jagna spojrzała na niego raz, potem drugi, zmarszczyła brwi i zapytała:
– Ducha zobaczyłeś? Jakiś klient niezadowolony?
– Co? – zdziwił się. – Nie, wszyscy bardzo zadowoleni, pan Djaczko nawet bardzo. Powiedział, że jego żona nigdy nie wyglądała tak pięknie.
– Mistrz komplementów! – mruknęła Jagna. – Żona byłaby niewątpliwie zachwycona. To w końcu dlaczego jesteś taki jakiś niewyraźny?
Kocio wzruszył ramionami i wziął się do swojej roboty. Nie będzie przecież się ciotce tłumaczył z chwilowego ogłupienia.
Pan Adolf zajrzał do kwiaciarni kilka dni później i ujrzawszy Malwinę, nie mógł powstrzymać się od komentarza, iż wygląda, jakby zeszła z obrazu Dantego Rossettiego.
Wywiązała się między nimi zaraz dyskusja na temat jego twórczości, doboru i nasycenia kolorów.
– Bardzo chciałabym pojechać do Liverpoolu, żeby zobaczyć jego obrazy – westchnęła Malwina, parząc herbatę panu Adolfowi.
– Robią niesamowite wrażenie, są takie intensywne, jak pani – dodał, a Malwina spłonęła rumieńcem, co wyglądało, jakby cała zajęła się ogniem. Pan Adolf przyglądał się jej chwilę i pomyślał, że dziewczyna chyba sama nie wie, jak bardzo niebezpieczną ma urodę. Może wzbudzać szał uniesień, może być natchnieniem, namiętnością, pożądaniem. Ognista, wyrazista i zmysłowa. Toż to istna Perperuna – bogini wielkich żywiołów.
– Jestem taka szczęśliwa, że dostałam tu pracę – zwierzyła się panu Adolfowi, stawiając przed nim kubek w maki. Ubrana w pomarańczową sukienkę wyglądała jak płomień. – Mamy w sobotę ślub i pani Marta zgodziła się, żebym udekorowała urząd i przygotowała wiązankę. To będzie ślub w stylu boho. Panna młoda w prostej kremowej sukience chce mieć bukiet z traw. Mam świetny pomysł, jak to ma wyglądać.
– Nie chcę wyjść na ignoranta, ale co to właściwie znaczy ten styl boho?
– To w zasadzie takie połączenie naturalności, luzu, kwiecistości i zwiewności. Bardzo kobiece, w zgodzie z naturą, żadnych krzykliwych i sztucznych dodatków.
– Ciekawe, że naturalność doczekała się własnej nazwy – mruknął pan Adolf, popijając łyk zimowej herbaty, pachnącej goździkami i cynamonem.
– Pochodzi od słowa _la boheme_.
– Cyganeria? – zdziwił się pan Adolf. – Czy to nie opera Pucciniego?
– Tak! – ucieszyła się Malwina i nalała herbaty do drugiego kubka. – Zna pan jego historię? Zakochał się bez pamięci w Elwirze Geminiami¹, która brała u niego lekcje muzyki. Problemem jednak był fakt, że istniał też pan Geminiami, a nawet – o zgrozo! – dwójka Geminiamiątek. Oczywiście w tych czasach w katolickich Włoszech niemożliwością było dostać rozwód, ale Elwira zabrała dzieci i odeszła od męża. Straszny skandal.
– Czyli ich życie przypominało operowe libretto?
– Do czasu. Do momentu, kiedy Puccini zaczął być sławny. Doczekali nawet śmierci pana Geminiami i wzięli ślub, ale wtedy Puccini postanowił korzystać z życia, sławy i pieniędzy.
Pani Adolf pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Uroda Elwiry przeminęła i kobieta zamieniła się w zazdrosną dewotkę. Puccini uciekał więc do kolejnych kobiet, co, jak wiadomo, nie polepszało w żaden sposób relacji małżonków. W końcu uległ wypadkowi samochodowemu, długo dochodził do zdrowia, a pielęgnowała go młodziutka dziewczyna ze wsi, Doria. Tak bardzo się wszystkim spodobała, że została w domu Puccinich jako służąca.
– Och nie! – jęknął pan Adolf.
Malwina odstawiła kubek.
– No niestety tak. Naturalnie Elwira z biegiem czasu stała się obsesyjnie o nią zazdrosna. Wietrzyła romans, ale tutaj pana zdziwię: Giacomo nigdy się na ten romans nie zdecydował. Pomimo jego zapewnień Elwira, rozszalała w podejrzeniach, wyrzuciła Dorię, publicznie oskarżyła ją o romans i namówiła księdza, żeby ją napiętnował z ambony. Napadała ją nawet na ulicy, wyzywając od dziwek i wywłok.
– To się musiało źle skończyć – westchnął starszy pan.
– I się skończyło. Doria postanowiła popełnić samobójstwo. Ale że zażyła trutkę na szczury, biedna dziewczyna umierała przez tydzień, tocząc pianę z ust…
– Och nie! – ponownie jęknął pan Adolf.
– Tak! To było straszne. Ale proszę sobie wyobrazić, że po jej śmierci przeprowadzono sekcję zwłok i koroner stwierdził, że Doria była dziewicą! Elwira została oskarżona i miała stanąć przed sądem. Ale naturalnie kilka odpowiednio wypchanych złotem sakiewek załatwiło sprawę.
– I co było dalej? Puccini rozstał się z Elwirą?
Malwina uśmiechnęła się smutno.
– I tu pana zaskoczę. Widząc skruchę żony, Puccini wybaczył jej i wrócili do siebie. Nie na długo. Giacomo napisał operę _Turandot_, inspirowaną historią Dorii, ale zanim ją dokończył – zmarł. Miał nowotwór gardła, bo palił ponad osiemdziesiąt papierosów dziennie.
– Ależ to przerażająco smutna historia! – westchnął pan Adolf, odstawiając kubek. – Biedna Doria. Chociaż zachowała cząstkę nieśmiertelności dzięki operze. Ale ta historia mogła się wydarzyć także współcześnie. Namiętność, miłość i śmierć: trzy furie, które toczą bitwy przez wieki. Niezwykła historia. Aż nabrałem ochoty na wieczór w operze! Bardzo dziękuję za herbatę, zabieram bukiet dla Kornelii i pędzę, żeby jej to opowiedzieć. Duduś, idziemy!
Pan Adolf wyszedł, a Malwina zabrała się do komponowania kolejnego bukietu.Rozdział drugi
Kocio właśnie zajmował się mężczyzną po wypadku samochodowym. Liczne ubytki twarzy korygował woskiem modelującym, którego trzy puste już pudełka stały obok jego warsztatu pracy. Pieczołowicie pracował nad odtworzeniem lewego ucha, zastanawiając się, czy van Goghowi też ktoś po śmierci dorobił brakujące ucho, czy został pochowany z jednym.
Jagna weszła do jego pracowni i westchnęła.
– Masz więcej kosmetyków niż ja.
– Nic dziwnego, ciotko, ty nie potrzebujesz aż takiej korekty. Pan Mateusz raczył był stracić twarz w tym wypadku.
– Nie straciłby, gdyby nie jeździł po pijaku, tylko wziął taksówkę. A tak urządził sobie rajd po wąskich uliczkach Warszawy, który zakończył na latarni. Dobrze, że nikogo więcej nie zabił – mruknęła Jagna.
– Mateusz, przesuń się troszkę – zwrócił się do nieboszczyka Kocio, przekładając go nieco wyżej, bo było mu niewygodnie nakładać wosk.
Jagna prychnęła.
– Kocio, tu masz jego garnitur i koszulę, żona przyniosła – powiesiła worek z ubraniem na wieszaku. – Dorobiłeś to ucho?
– Dorabiam ucho i energicznym ruchem uchwytując za ucho, przenoszę gościa do wieczności² – odpowiedział.
– _Śmierć w kawiarni_ – uśmiechnęła się Jagna. – Mój ukochany Gałczyński.
– Ciotko, w przyszłym tygodniu mam dwudniowe szkolenie – poinformował Kocio, pochylając się nad Mateuszem.
– Kocio, ty sam mógłbyś prowadzić takie szkolenia – westchnęła Jagna. – Co tym razem?
– Triki wizażowe i makijaż osób otyłych. Pojawiają się ciągle nowe technologie, może się czegoś nowego nauczę. A otyłych mamy coraz więcej. Strasznie umierają.
– Bo otyłość jest zabójcą, Kocio. Sam widziałeś, jaki był problem z Bożeną. Ale słyszałam, że teraz są coraz bardziej ekologiczne metody rozkładania ciała. Kremacja to przeżytek. Musimy zastanowić się nad tą akwamacją. Coraz więcej osób pyta o ekopogrzeby.
– To ta ekologiczna alternatywa kremacji? Na czym ona dokładnie polega?
– Zamykasz ciało w kapsule z wodą, do której dodajesz dużą ilość zasad. Potem podgrzewasz do stu sześćdziesięciu stopni i ono się po prostu rozpuszcza w wodzie. Cały proces trwa około czterech godzin. Pozostają jedynie kości.
– Które ostatecznie i tak trzeba skremować?
– Ale produkuje się przy tym o trzydzieści pięć procent mniej gazów cieplarnianych niż w przypadku tradycyjnej kremacji! Same korzyści dla środowiska! A poza tym chyba się ich nie kremuje, a tylko suszy i potem mieli – zastanowiła się Jagna.
– Ja dostrzegam same kłopoty – mruknął Kocio, nakładając hojnie szpachli na szyję.
– Jakie znowu kłopoty? Zobaczysz, za chwilę będziemy mieli w Warszawie hipsterskie, ekologiczne pogrzeby akwamacyjne!
– Jakoś tego nie widzę – skrzywił się Kocio. – Rozpuszczam, dajmy na to, matkę w takim płynie, to po pierwsze, gdzie to robię? W beczce?
– Nie no, w takim pojemniku ze stali. Można go jakoś ładnie pomalować… w kwiatki albo w ptaszki…
– Po pierwsze, ile tam tej wody trzeba nalać, żeby całe ciało wlazło? Metr sześcienny? Dwa metry? A wody mamy mało na naszej planecie i też przecież trzeba oszczędzać. A po tych czterech godzinach co? Matka roztopiona. Masz matkę w formie płynnej w stalowej wannie. Kości podzwaniają o te stalowe brzegi, wszystko gorące.
– Coś się matki uczepił – mruknęła Jagna, ale już nie była taka pewna, czy ta akwamacja to taki dobry pomysł.
– I tutaj widzę zasadniczy kłopot – dodał Kocio, mrużąc jedno oko, żeby sprawdzić obecne proporcje twarzy pana Mateusza. – Co zrobić z tą rozpuszczoną matką? Do kanalizacji? Dwa metry sześcienne wody z matki? Matki z zasadami dodajmy.
– Można też sobie ogródek podlać matką – zasugerowała Jagna.
– Pewnie, każdy ma ogródek, w którym chciałby hodować pomidory nawożone matką. A jak ktoś mieszka w bloku? To co? Trawnik? A poza tym, jak taką ilość wody transportować? W beczkach po kiszonej kapuście? No ja tego nie widzę. Dobra, skończyłem, można go ubierać.
– To może do kanalizacji jednak? – Jagna podeszła zobaczyć, jak mu wyszło.
– Szum się zrobi jak nie wiem co! Rozpuszczane ciała prosto do Wisły… a potem co? Herbatka z dziadka?
– Rany! Kocio! Dobra, masz rację, to chyba u nas się tak szybko nie przyjmie – machnęła dłonią.
Kocio mruknął coś niezrozumiałego w odpowiedzi i poszedł umyć i zdezynfekować ręce.
Tymczasem czekało ich sześć standardowych pogrzebów, z czego cztery w pięknych trumnach ze złotymi okuciami i dwa w wymyślnych urnach.
Rozmyślania przerwał jej dźwięk telefonu. Odebrała i westchnęła. Zmarł strażak, który marzył o pogrzebie z honorami, orkiestrą i pokazami fajerwerków. Świat się zmieniał, ale powoli.
Kocio pomalował pana Mateusza, ubrał go w garnitur i koszulę i zawiązał krawat. Przyjrzał się swojemu dziełu, poprawił jeszcze nieco lewe ucho i uznał, że na dzisiaj skończył. Zebrał przybory do malowania, zdezynfekował, i zgasił światło w pracowni. Poczuł się lekko głodny, więc postanowił wyskoczyć do ciotki Magdy na wczesną kolację.
W restauracji Zamieszane było jak zwykle sporo ludzi. Zamówił sałatkę z kaczką i kieliszek czerwonego wina i usiadł przy swoim ulubionym stoliku w kącie, skąd miał widok na całą knajpę. Kelner Adaś przyniósł mu wino i usiadł z nim na chwilę.
– Co słychać, stary? Słyszałem, że w weekend mamy ślub? Będziesz?
– Będę, matki prosiły, żebyśmy byli, bo to wesele na trzysta osób. Wszystkie ręce na pokład. A ty jak tam? Jak dziewczyny?
Adaś niedawno sam się ożenił i trzy miesiące temu urodziła mu się córeczka.
– Bardzo dobrze – rozpromienił się. – Nie miałem pojęcia, że bycie ojcem i mężem jest takie fajne. Naprawdę, stary, polecam! – klepnął go w ramię i wstał, bo do restauracji weszli kolejni goście. Kocio kiwnął mu dłonią i wypił kolejny łyk wina. Po chwili otworzyły się drzwi i do Zamieszanego weszła dziewczyna z kwiaciarni. Kocio zachłysnął się winem i rozkaszlał, jakby umierał na covid. Malwina rzuciła mu przelotne spojrzenie i usiadła przy stoliku obok. Zamówiła kieliszek białego wina i sałatkę z kozim serem, po czym wyciągnęła opowiadania Alice Munro i zaczęła czytać. Kocio kaszlnął ostatni raz i przyglądał się jej, popijając wino. Światło tańczyło w jej rudych włosach, wywołując błyski ognia, kiedy tylko poruszyła głową. Czytając, czasem uśmiechnęła się, lekko marszcząc nos, i stukała palcem wskazującym w górną wargę. Kocio wpatrywał się w nią, nie zauważając niczego i nikogo. Adaś musiał go szturchnąć w ramię, żeby zwrócił wreszcie uwagę na talerz z sałatką.
– Hej, stary! Zamknij usta, bo ci szczęka opadła na stolik – mrugnął do niego.
– Co? – zdziwił się Kocio nieprzytomnie.
– Ma na imię Malwina i pracuje u twojej matki, nie widziałeś jej wcześniej? – zdziwił się Adaś, który poznał dziewczynę dwa dni wcześniej, kiedy wpadł do kwiaciarni po kwiaty na stoły.
– Widziałem – burknął Kocio.
Adaś uśmiechnął się szeroko, podszedł do Malwiny i postawił przed nią wino.
Podziękowała mu uśmiechem i wróciła do czytania.
Kocio zapomniał o swojej sałatce, dopił machinalnie wino i nadal wpatrywał się w Malwinę. Nawet nie przyszło mu do głowy, że mógłby jakoś do niej zagadać. Po prostu patrzył na nią i to mu w zupełności wystarczało. Dziewczyna zjadła sałatkę, zapłaciła, zamknęła książkę i wyszła. Dopiero wtedy Kocio się ocknął. Dobrze, że nie zamówił niczego na ciepło, bo danie dawno by już ostygło. Zobaczył swoją sałatkę, zdziwił się nieco, bo nijak nie mógł sobie przypomnieć, kiedy Adaś mu ją przyniósł, i wziął się w końcu do jedzenia. Kaczka była pyszna. I taka piękna… Co? A nie, to nie ona…Rozdział trzeci
Marta i Magda szykowały się do ślubu. Nie swojego, ale obie pracowały przy ślubie siostrzenicy pani Kasi. Pani Kasia kochała Anię jak własną córkę. Wychowywała ją od dwudziestu pięciu lat i miała zamiar uszczęśliwić najwspanialszym weselem świata. U Marty zamówiła dekorację sali ślubnej i kościoła, wiązankę dla panny młodej oraz bukiet dwudziestu pięciu bladoróżowych róż z bilecikiem z czerpanego papieru z zamaszystym podpisem: Najdroższej Siostrzenicy – kochająca ciocia Kasia. Marta obiecała, że dostarczy bukiet bezpośrednio do kościoła, żeby pani Kasia nie zawracała sobie już głowy przynajmniej kwiatami.
Zamieszanie w kwiaciarni w sobotnie popołudnie sięgnęło zenitu, Marta ustawiała gotowe wiązanki pod ścianą, Malwina próbowała rozładować kolejkę kilku lekko wstawionych młodych mężczyzn, którzy postanowili kupić swoim dziewczynom „po malutkim bukieciku, bo wie pani, nam się trochę męski wieczór przedłużył”.
– W ogóle to kwiaty kupują tylko frajerzy – perorował jeden z nich. – Bo albo coś spieprzył, jak my teraz, albo ma zamiar bzyknąć. Po nic innego się nie kupuje kwiatów.
– A na Dzień Matki? – zapytał kolega, więc poniechali tematu i każdy zajął się swoim telefonem.
Marta przygotowywała bukiety i wiązanki do transportu, kiedy zadzwoniła Magda.
– Marta! Błagam cię, mój szef kuchni właśnie złamał rękę, pośliznął się i tak się wyrąbał, że ma otwarte złamanie! Adaś go zawiezie do szpitala, ale ja sobie nie poradzę ze smażeniem tych kotletów. Ja cię błagam, przyjedź do mnie i ratuj, bo cały ślub szlag trafi!
– Matko przenajświętsza – jęknęła Marta. – Zaraz przyjadę, czekaj, dzwoniłaś do Jagny?
– Ma pogrzeb, przyjedzie, jak skończy, ja się chyba zabiję!
– Kocio! – Marta zawołała syna. – Błagam cię, weź te kwiaty i jedź do kościoła. Obiecałam, że dostarczymy bezpośrednio, ja muszę jechać do Magdy, Jeremi złamał rękę.
– No cudownie! Jasne, pojadę, tylko powiedz mi, które kwiaty.
– No te od cioci Kasi dla siostrzenicy, Malwina ci da, ja muszę lecieć do tej sali weselnej.
Kocio kiwnął głową i wszedł do Cudów-Wianków sprężystym krokiem. Malwina miała urwanie głowy, więc tylko machnęła do niego.
– Tu masz adres kościoła i telefon do pani Kasi. Kwiaty stoją tam, pod ścianą. Poradzisz sobie? Bo nie mam czasu teraz.
– No jasne – uśmiechnął się. Patrzył przez chwilę, jak Malwina rozmawia z klientami, podszedł do ściany, przeszukał wzrokiem wiązanki, znalazł tę od cioci Kasi, zabrał i pojechał pod wskazany adres. Całą drogę myślał o niebieskich migdałach i w końcu zapomniał w samochodzie podłączyć telefon do ładowania. Pod kościołem w Legionowie zaparkował na dole, wyjął z bagażnika piękny pogrzebowy wieniec i zaczął się wspinać po trzystu schodach na górę. Przed drzwiami kościoła zaczął szukać telefonu, bo przyjechał ze dwadzieścia minut za wcześnie, ale przypomniał sobie, że zostawił go w aucie. Nie chciało mu się latać po tych schodach tam i z powrotem, więc doszedł do wniosku, że zostawi wieniec w kościele, a potem zadzwoni do pani Kasi i ją o tym poinformuje. W końcu wieniec był naprawdę okazały i przecież nikt go nie dmuchnie przed pogrzebem. Wszedł do kościoła, ułożył wieniec przed ołtarzem, poprawił wstążki, żeby napis był dobrze widoczny: „Najdroższej Ani – kochająca ciocia Kasia”, i bardzo z siebie zadowolony zbiegł po schodach na dół. Otworzył drzwi samochodu, odpalił i odjechał.
W czasie, kiedy Kocio podróżował z wieńcem, Malwina ogarnęła w końcu sytuację w kwiaciarni. Postanowiła usiąść na chwilę i zrobić sobie herbatę albo lepiej melisę. Ostatecznie zaparzyła w czajniku białą jaśminową herbatę z miodem manuka i wygodnie rozsiadła się w fotelu. Podniosła kubek w irysy do ust i zachłysnęła się nagle, zobaczywszy pod ścianą wazon z bukietem bladoróżowych róż z bilecikiem.
– Jezusie nazareński – jęknęła. – To co Kocio zabrał? – Jeszcze raz popatrzyła na gotowe bukiety… Kiedy uświadomiła sobie, że Kocio wparuje do kościoła z pogrzebowym wieńcem akurat na sam początek ślubu, poczuła, że robi jej się trochę słabo. Nawet nie chciała sobie wyobrażać, jaką minę zrobi pani Kasia na widok swojego zamówienia. O minie panny młodej postanowiła nie myśleć.
Kocio nie odbierał. Cały czas włączała się poczta głosowa, co prawdopodobnie oznaczało, że ma wyłączony telefon. Malwina nie wiedziała, co robić, wybierała co kilkanaście sekund numer Kocia, słuchała przez chwilę informacji o abonencie i próbowała od nowa. Kocio, który dopiero po kilku minutach jazdy samochodem przypomniał sobie o konieczności podładowania telefonu, w końcu odebrał.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki