- W empik go
Koptyjskie śluby - ebook
Koptyjskie śluby - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 205 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ze wszystkich miast Bliskiego Wschodu w Kairze kobiety najzazdrośniej kryją się za osłoną kwefu. W Konstantynopolu czy w Smyrnie biała lub czarna gaza pozwala odgadnąć czasem rysy pięknych muzułmanek i najsurowsze edykty rzadko zdołały je nakłonić, by używały mniej przezroczystych tkanin. Są to mniszki wdzięczne i zalotne, które poświęcając się wyłącznie jednemu mężowi pragnęłyby skrycie, aby świat zrozumiał, co traci w ich osobie i bolał nad tą stratą. Lecz Egipt, poważny, i nabożny, pozostał krajem zagadek i tajemnic; piękność otaczają tak jak dawniej zasłony i opaski, a ta posępna surowość łatwo zniechęca płochego Europejczyka. Po tygodniu porzuca on Kair i spieszy ku kataraktom Nilu, gdzie wiedza przygotowuje mu inne rozczarowania, do tych wszakże nigdy się nie przyzna.
Cierpliwość była największą cnotą wtajemniczonych starożytności. Dlaczego mielibyśmy oddalić się tak szybko? Zatrzymajmy się i spróbujmy uchylić rąbka gęstej zasłony kryjącej boginię Sais. Zresztą, czyż nie będzie to nam zachętą, gdy się przekonamy, że w kraju, w którym kobiety są rzekomo więzione, możemy ich spotkać tysiące na bazarach, na ulicach, w ogrodach, jak kroczą same, przechadzając się bez określonego celu, bądź we dwie, bądź prowadząc dziecko za rękę? W istocie Europejki nie mają tyle swobody: wprawdzie kobiety wyższego stanu nie chodzą tu piechotą, lecz dosiadają osłów, niedostępne na wysokich siodłach, ale u nas kobiety tego samego stanu nie wyjeżdżają na miasto inaczej niż powozem. Różnicę stanowi kwef… Nie jest on jednak przeszkodą tak groźną, jakby się zdawało.
Wśród bogatych strojów arabskich i tureckich, które jak dotąd reforma oszczędziła, tajemnicze szaty kobiet nadają dumom zapełniającym ulice wesoły pozór maskarady, przy czym domina bywają tylko w dwóch barwach: ciemnobłękitne i czarne. Wielkie damy kryją swą postać pod habara z lekkiej tafty, podczas gdy kobiety z ludu spowijają się wdzięcznie w prostą błękitną tunikę wełnianą lub bawełnianą (chamis), podobnie jak antyczne posągi. Wyobraźnia znajduje szerokie dla siebie pole w tym incognito kobiecych twarzy, owo incognito bowiem nie rozciąga się na wszystkie wdzięki. Piękne dłonie, zdobne w pierścienie-talizmany i srebrne bransolety, niekiedy białe jak marmur ręce wychylają się z szerokich rękawów podniesionych powyżej ramienia; bose stopy, z których babusze spadają za każdym krokiem, a smukłe kostki obwieszone obrączkami dzwonią srebrzyście – oto, co wolno nam podziwiać, czego wolno się domyślić, co wolno podpatrzeć; tłum uliczny się tym nie zaniepokoi, sama kobieta zdaje się tego nie dostrzegać. Niekiedy powiewne fałdy welonu w biało-błękitną szachownicę zakrywające głowę i ramiona, odchylą się trochę, odsłaniając przestrzeń pomiędzy kwefem a wydłużoną maską zwaną burkha, co pozwoli wam ujrzeć wdzięczną skroń, na której ciemne włosy wiją się w gęsto skręconych puklach jak na popiersiach Kleopatry; pozwoli ujrzeć małe, kształtne ucho z muskającymi szyję i policzek gronami złotych cekinów albo filigranowym medalionem misternej roboty, wysadzanym turkusami. Wówczas chciałoby się zajrzeć w oczy zawoalowanej Egipcjance i to jest właśnie najniebezpieczniejsze. Maska – to długi, wąski kawał włosianej tkaniny, sięgający od głowy aż do stóp; wycięto w niej dwa otwory jak w szacie pokutnika; parę błyszczących łańcuszków wypełnia przerwę łączącą czoło z dolną częścią maski; tam, za tym szańcem czyhają na nas płomienne oczy, zbrojne we wszystkie uroki, jakich może im dostarczyć sztuka. Brwi, oczodoły, nawet powieka od wewnętrznej strony podkreślone są szminką, nie sposób przedstawić w bardziej pochlebnym świetle nieznacznej cząstki swej osoby, którą tutejsza kobieta ma prawo ukazać.
Nie od razu zrozumiałem, jaki powab może mieć tajemnica, którą otacza się bardziej interesująca połowa ludności Wschodu. Kilka dni wszakże wystarczyło, by mi zdradzić, że kobieta, która poczuje, że jest wyróżniona, znajdzie zazwyczaj sposób, by się pokazać, jeśli jest piękna. Te, którym natura poskąpiła urody, pozostają zawoalowane i trudno mieć do nich o to żal. Zaiste, to kraj marzeń i złudzeń! Brzydota kryje się niczym zbrodnia, a możemy zawsze dostrzec przelotnie choć cząstkę tego, co jest kształtem, wdziękiem, młodością i urodą.
Miasto, podobnie jak jego mieszkanki, stopniowo tylko odsłania naszym oczom najmroczniejsze zaułki, najbardziej urocze wnętrza. Wieczorem, w dniu mego przyjazdu do Kairu, byłem śmiertelnie smutny i zniechęcony. Kilku – godzinna przejażdżka na ośle w towarzystwie dragomana wystarczyła, aby mnie przekonać, że czeka mnie pół roku najgorszej nudy, jaką kiedykolwiek przeżyłem, wszystko zaś sprzysięgło się z góry na to, abym nie mógł skrócić ani o jeden dzień zamierzonego tam pobytu. „A więc to ma być – mówiłem sobie – miasto Tysiąca i Jednej Nocy, stolica kalifów dynastii Fatymidów i Sudanów?” I zapuszczałem się dalej w poplątaną sieć wąskich i zakurzonych uliczek, torując sobie drogę poprzez tłum obdartusów i łachmaniarzy, natłok psów, wielbłądów i osłów. Wieczór się zbliża, mrok szybko zapada, a przyczyną tego jest pułap kurzu, przesłaniający niebo na wysokości domów.
Czego można się spodziewać po tym zawiłym labiryncie, równie może rozległym jak Paryż albo Rzym, po tych pałacach i meczetach, których tu są tysiące? Wszystko to było niegdyś z pewnością wspaniałe i cudowne, ale przewinęło się tu trzydzieści pokoleń, wszędzie osuwają się kamienie i próchnieje drzewo. Wędrujemy jak gdyby we śnie przez miasto przeszłości, zamieszkałe jedynie przez widma, te zaś zaludniają je wprawdzie, lecz nie napełniają żydem. Każdą dzielnicę otaczają zębate mury, zamykają ciężkie bramy jak w średniowieczu; zachowały one zapewne ten sam charakter, jaki miały za czasów Saladyna; długie sklepione przejścia wiodą z jednej ulicy na drugą, najczęściej wszakże trafia się w ślepy zaułek, trzeba zawracać. Stopniowo wszystkie drzwi się zamykają, tylko kawiarnie są jeszcze oświetlone i palacze opium, usadowieni na matach z liści palmowych w mętnym świetle lampek oliwnych, słuchają jakiejś długiej opowieści wygłaszanej tonem nosowym. Tymczasem zaczynają się rozjaśniać maszrabija: są to drewniane kraty oryginalnie rzeźbione i powycinane, wysunięte na ulicę i zastępujące okna; jasność wszakże, która się przez nie sączy, nie starcza, by kierować krokami przechodnia, zwłaszcza że zbliża się godzina gaszenia świateł; każdy zaopatruje się w latarnię, na ulicy spotkać można jedynie Europejczyków albo patrol nocny.
Nie wiedziałem, co mam począć na mieście po wybiciu tej godziny, to znaczy dziesiątej wieczorem, i smutny położyłem się spać, mówiąc sobie, że tak będzie co dzień, z góry rezygnując z rozrywek, których mogła dostarczyć ta podupadła stolica… Poprzez pierwszy sen dolatywały moich uszu, nie wiadomo skąd, przytłumione dźwięki kobzy i ochrypłej violi, niemile drażniąc mi nerwy. Ta uparta muzyka powtarzała nieustannie na różne tony tę samą melodyjną frazę, budząc we mnie wspomnienie starej kolędy burgundzkiej czy też prowansalskiej. Czy to sen, czy rzeczywistość? Myśl moja wahała się pewien czas, zanim obudziłem się na dobre. Zdawało mi się, że niosą mnie do grobu w sposób zarazem poważny i groteskowy, że towarzyszą mi śpiewacy parafialni i opoje uwieńczeni winną łozą; ów dziwny koncert łączył w sobie jakąś patriarchalną wesołość z mitologicznym smutkiem, przy czym żałosne kościelne pienia tworzyły osnowę błazeńskiej pieśni, nadającej rytm tańcom korybantów. Lecz gdy odgłos ów począł przybliżać się i wzmagać coraz bardziej, wstałem na wpół jeszcze oszołomiony; jaskrawe światło przenikające przez zewnętrzne okratowania mego okna przekonało mnie, że chodzi tu o widowisko całkiem konkretne. Tymczasem to, co sądziłem, że mi się śni, urzeczywistniło się częściowo: prawie nadzy mężczyźni, z głową uwieńczoną, niby starożytni gladiatorzy, walczyli wśród tłumu, zbrojni w miecze i tarcze; poprzestawali wszakże tylko na uderzaniu stalą o miedź, zgodnie z rytmem muzyki, i posuwając się dalej, rozpoczynali tę samą walkę na niby. Liczne pochodnie i piramidy z płonącymi świecami, niesione przez dzieci, jaskrawo oświetlały ulice, wskazując drogę długiemu orszakowi meż – czyzn i kobiet. Nie mogłem jednak rozróżnić z okna wszystkich szczegółów. Coś na kształt czerwonego widma w koronie z drogich kamieni posuwało się powoli; po obu jego stronach kroczyły poważne matrony; bezładna grupa kobiet w błękitnych szatach zamykała pochód, wydając, ilekroć orszak przystawał, dziwaczne, wrzaskliwe gdakanie.
Był to ślub, niewątpliwie. Widziałem w Paryżu na rycinach obywatela Cassas całkowity obraz tych ceremonii, lecz to, co zdołałem dostrzec poprzez drewnianą koronkę przesłaniającą okno, nie mogło zaspokoić mojej ciekawości; zapragnąłem za wszelką cenę podążyć za orszakiem i napatrzeć mu się do woli. Mój Abdallah, z którym podzieliłem się tą myślą, zadrżał, zda się przerażony tak wielką śmiałością. Nie uśmiechało mu się bynajmniej włóczyć nocą po ulicy; ostrzegł, że mogą mnie zamordować albo obić. Na szczęście kupiłem już płaszcz z wielbłądziej wełny zwany maszlah, który zakrywa człowieka od ramion aż do stóp; jeśli dodamy do tego brodę, którą zdążyłem zapuścić, i chustkę okręconą dokoła głowy – maskarada była całkowita.WESELE W ŚWIETLE POCHODNI
Cała trudność polegała na dogonieniu orszaku, który znikł w labiryncie ulic i zaułków. Dragoman zapalił świecę w papierowej latarni i błądziliśmy na oślep, wiedzeni bądź też zwodzeni od czasu do czasu odległymi dźwiękami kobzy lub jaskrawym snopem światła, wyłaniającego się na skrzyżowaniu ulic. Nareszcie dotarliśmy do bram innej dzielnicy niż ta, gdzie mieszkałem; domy oświetlone, psy wyją i oto znajdujemy się na długiej ulicy jarzącej się od świateł i rozbrzmiewającej gwarem, tak zatłoczonej ludźmi, że aż siedzą na dachach.
Orszak posuwał się bardzo wolno przy melancholijnych dźwiękach instrumentów naśladujących uparły głos skrzypiących drzwi lub wozu, do którego założono nowe koła. Sprawcy owego harmideru maszerowali w liczbie dwudziestu, otoczeni ludźmi niosącymi ogniste lance. Za nimi szły dzieci dźwigające olbrzymie kandelabry, których zapalone świece rzucały dokoła żywe blaski. Szermierze krzyżowali szpady podczas częstych postojów orszaku; niektórzy z nich chodzili na szczudłach i mieli głowy strojne w pióropusze, ci nacierali na siebie zbrojni w długie kije; nieco dalej jacyś młodzieńcy nieśli sztandary i drzewce z zatkniętymi na nich złoconymi emblematami i godłami, podobne do tych, które widywano w rzymskich pochodach triumfalnych; jeszcze inni obnosili małe drzewka zdobne w girlandy i wieńce, a jaśniejące ponadto zapalonymi świecami i metalowymi blaszkami jak choinka na Boże Narodzenie. Duże blachy ze złoconej miedzi, zatknięte na wysokich tyczkach a pokryte wytłaczanymi ornamentami i napisami, tu i ówdzie odbijały blask świateł. Z kolei posuwały się śpiewaczki (aualim) i tancerki (gauazi), ubrane w suknie z pasiastego jedwabiu, na głowie miały tarbusze o złotym denku, spod którego spływały długie warkocze, gęsto nanizane cekinami. Niektóre miały nozdrza przekłute, zwisały z nich duże koła, twarze ich pokrywała czerwona i błękitna szminka, podczas gdy inne, choć śpiewały i tańczyły, były szczelnie zawoalowane. Akompaniowały sobie zazwyczaj brząkając w cymbały, kastaniety lub tamburina. Za nimi ciągnęły dwa długie szeregi niewolników dźwigających kufry i kosze, w których lśniły podarunki ofiarowane pannie młodej przez męża i jego rodzinę; dalej orszak gości, pośrodku kobiety szczelnie otulone w długie czarne mantyle, z białymi maskami na twarzy niby wielkie damy, mężczyźni w bogatych ubiorach: tego dnia bowiem, jak mi powiedział dragoman, nawet prości fellahowie potrafią zdobyć sobie odpowiednie stroje. Wreszcie w olśniewającym blasku pochodni, kandelabrów i garnczków z żarem kroczyło powoli czerwone widmo, które już widziałem przedtem z daleka, to znaczy oblubienica (el arus), całkowicie spowita w długi szal kaszmirowy, którego końce sięgały aż do stóp, zaś cienka tkanina pozwalała jej zapewne widzieć wszystko, osłaniając ją przed wzrokiem innych. Trudno o bardziej osobliwe zjawisko niż ta wysoka postać krocząca pod osłoną prostych fałd kwefu, podwyższona jeszcze przez trójkątny diadem mieniący się drogimi kamieniami. Dwie matrony czarno ubrane podtrzymywały ją pod łokcie, tak iż zdaje się wolno sunąć po ziemi; czterej niewolnicy rozpinają nad jej głową purpurowy baldachim, inni wtórują jej krokom dźwiękiem cymbałów i bębnów.
Tymczasem nowy postój nastąpił w chwili, gdy podziwiałem ów przepych, dzieci przyniosły krzesła, by panna młoda i jej rodzice mogli odpocząć. Aualim cofnęły się nieco i rozpoczęły się improwizacje i chóry, którym wtórowała muzyka i tańce; wszyscy uczestnicy powtarzali pewne zwrotki ich śpiewów. Ja zaś, który w tej chwili właśnie byłem dość na widoku, otwierałem usta tak jak wszyscy, naśladując jak mogłem najlepiej wszystkie „eleyson” i „amen”, służące tu za responsorium nawet najbardziej świeckim kupletom; jednakże gorsze niebezpieczeństwo zagrażało mojemu incognito. Nie zauważyłem, że od pewnej chwili niewolnicy krążyli wśród tłumu, nalewając jakiś płyn do małych filiżanek, które stopniowo rozdawali obecnym. Egipcjanin wysokiego wzrostu, odziany w czerwień, prawdopodobnie członek rodziny, kierował poczęstunkiem, jemu też składano podziękowania. Dzieliło go ode mnie zaledwie parę kroków, a nie miałem pojęcia, jaki ukłon należy mu złożyć. Na szczęście zdążyłem jeszcze zaobserwować ruchy moich sąsiadów i gdy przyszła kolej na mnie, wziąłem filiżankę lewą ręką, po czym skłoniłem się podnosząc prawą dłoń do serca, do czoła, a w końcu do ust. Ruchy te są łatwe, a jednak należy się strzec, by nie zmylić ich porządku lub by nie wykonać ich dość swobodnie. Po tym obrządku miałem prawo wychylić zawartość filiżanki; tu wszakże czekała mnie wielka niespodzianka. Była to wódka, a raczej coś w rodzaju anyżówki. Nie mieści się wprost w głowie, że mahometanie rozdają na weselu podobne trunki. Istotnie, spodziewałem się tylko lemoniady albo sorbetu. Nie uszło wszakże mojej uwagi, że towarzyszący orszakowi almeje, muzykanci i błaźni nie po raz pierwszy otrzymywali podobny poczęstunek.
Panna młoda wstała wreszcie i ruszyła w dalszą drogę; kobiety stanu fellah, odziane w błękitne szaty, tłumnie pospieszyły za nią, wydając dzikie gdakania; orszak ciągnął dalej swą nocną wędrówkę aż do siedziby nowożeńców.
Rad, że wziąłem udział w uroczystości, niczym rodowity mieszkaniec Kairu, i że się dość poprawnie zachowałem w czasie tej ceremonii, kiwnąłem na dragomana, który oddalił się nieco, aby znaleźć się raz jeszcze na drodze rozdawców wódki; ale nie pilno mu było wracać, festyn coraz bardziej przypadał mu do smaku.
– Wejdźmy z nimi razem pod dach – szepnął mi do ucha.
– A cóż ja odpowiem, gdy ktoś mnie zagadnie?
– Powie pan tylko: „Tajjib”. To odpowiedź na każde pytanie… Będę zresztą przy panu, by odwrócić tok rozmowy.
Wiedziałem już, że w Egipcie słowo to jest podstawą języka i zależnie od nadanej mu intonacji miewa najróżniejsze znaczenia; nie można go wszakże porównać z angielskim goddam, chyba po to, aby zaznaczyć różnicę, jaka zachodzi pomiędzy narodem uprzejmym z natury a narodem co najwyżej nieco ogładzonym przez cywilizację. Słowo tajjib znaczy na przemian: „Doskonale” albo: „Ach, jak to dobrze”, albo „znakomicie”, albo „do usług” – ton, a zwłaszcza gest nadają mu nieskończoną gamę odcieni. Sposób wskazany mi przez dragomana wydał mi się zresztą bardziej niezawodny niż ten, o którym wspomina, zdaje się, słynny podróżnik Belzoni. Wszedł on do jakiegoś meczetu wspaniale ucharakteryzowany i powtarzał wszystkie ruchy, jakie czynili jego sąsiedzi, ale że nie potrafił odpowiedzieć na zadane mu pytanie, dragoman jego oświadczył ciekawym: „On nie rozumie: to angielski Turek!”
Przez bramę ozdobioną kwiatami i zielenią weszliśmy na piękny dziedziniec oświetlony kolorowymi latarniami. Misterna robota stolarska maszrabija rozpinała swą koronkę na pomarańczowym tle wnętrza rzęsiście oświetlonego i zatłoczonego gośćmi. Trzeba było się zatrzymać i zająć miejsce pod sklepieniem wewnętrznych krużganków. Jedynie kobiety wchodziły do domu, gdzie zrzucały woale, można było dostrzec tylko niewyraźne zarysy, blask ich stroju i klejnotów poprzez siatkę z toczonego drzewa.