Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kordecki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kordecki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 548 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Na pod­nio­słym, ka­mie­ni­stym wzgó­rzu, wśród oko­li­cy za­sia­nej wio­ska­mi, pa­gór­ka­mi, na któ­rych ster­czą zam­ków zwa­li­ska, i piasz­czy­sty­mi prze­strze­nia­mi, wśród wid­no­krę­gu opa­sa­ne­go w dali si­nych wzgór­ków pa­smem, wzno­si się klasz­tor i ko­ściół czę­sto­chow­ski, oko­ło któ­re­go sie­dzi­by lu­dzi, lasy, pola, gro­dy, ka­pli­ce zda­ją się, jak ciż­ba po­słusz­na przed pa­nem, po­chy­lać czo­ło. Sta­ry ten gmach wa­row­ny, za­mczy­sko Ma­ryi, bu­do­wa­ny po­wol­nie przez dłu­gie wie­ki, ob­wie­dzio­ny mu­rem jak ry­cer­skim pa­sem, któ­re­go bra­ma zda­je się z dala klam­rą ozdob­ną, ścia­na­mi ko­ścio­ła wy­biegł wy­so­ko po­nad inne bu­do­wy, a wy­żej jesz­cze nad nie wie­ży­ca z gan­ka­mi wspię­ła się pod ob­ło­ki, na ra­mio­nach krzyż pia­stu­jąc zło­ci­sty. Nie­co ni­żej, pod cie­niem jego, na da­chu ko­ściel­nym, w pro­mie­ni­stym kole, ob­raz Naj­święt­szej Pan­ny wska­zu­je mno­gim z da­le­ka piel­grzy­mom, że tu ich Opie­kun­ki sta­ry a świę­ty wi­ze­ru­nek zło­żo­no. Do­ko­ła gma­chu ko­ściel­ne­go ci­sną się przy­bu­do­wa­ne ka­pli­ce, ule, z któ­rych, jak brzę­ki psz­czół, do­la­tu­ją gło­sy mo­dlą­cych się za­kon­ni­ków, psz­czó­łek tej Bo­żej pa­sie­ki. Tuż bli­sko kil­ku fa­cja­ta­mi bie­le­je klasz­tor ob­szer­ny i pięk­ny, po któ­rym znać, że go kró­lew­skie i ksią­żę­ce wzno­si­ły dło­nie, że go tro­skli­wa wier­nych zdo­bi­ła po­boż­ność, że go roz­sze­rza­ła gor­li­wość ludu o chwa­łę Bożą i chwa­łę Ma­ryi. Wcze­śnie to świę­te miej­sce, w ry­cer­skim kra­ju na po­gra­ni­czu sto­ją­ce, kil­ka­kroć na­pa­da­ne i ra­bo­wa­ne, przy­wdzia­ło zbro­ję mu­ro­wą. Po ro­gach kor­tyn straż­ni­ce krą­głe i czwo­ro­gran­ne, róż­nych lat i po­cho­dze­nia, z ko­lei przy­szły pil­no­wać Ja­snej Góry i zwró­co­ne w róż­ne stro­ny po­glą­da­ją, jak­by czu­wa­ły od nie­przy­ja­cie­la.

U pod­nó­ża góry, o kil­ka­set kro­ków od twier­dzy ja­sno­gór­skiej, nie­wiel­ki ko­śció­łek św. Bar­ba­ry, świe­żej jesz­cze (w roku 1655) bu­do­wy, bo lat za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt li­czą­cy, błysz­czy się po­nad no­wi­cja­tu klasz­tor­ne­go ka­mie­ni­cą. Z dru­giej stro­ny ko­ściół św. Ro­cha, pa­tro­na od mo­ro­wej za­ra­zy, łą­czy nie­ja­ko twier­dzę z mia­stecz­kiem klasz­tor­nym, któ­re­go fara sta­ro­żyt­na po­nad czar­ne da­chy miesz­czań­skich do­mostw dźwi­ga się po­waż­nie. Do­ko­ła mu­rów (znać daw­no nie wi­dzia­ły woj­ny i nie słu­ży­ły za ochro­nę) po­cze­pia­ły się swo­bod­nie drew­nia­ne klet­ki, jak gniaz­da ja­skó­łek, co­raz roz­prze­strze­nia­jąc się da­lej a sze­rzej. Są to kra­mi­ki prze­kup­niów, któ­rzy pod mu­ra­mi klasz­to­ru sto­ją, cze­ka­jąc na piel­grzy­mów, z pa­miąt­ka­mi Ja­snej Góry; znaj­dziesz u nich ob­raz­ki Bo­ga­ro­dzi­cy, wiel­kie i małe, dro­gie i ta­nie, zło­ci­ste i skrom­ne, na bla­sze i na pa­pie­rze; po­boż­ne ksią­żecz­ki, pie­śni na chwa­łę Bo­żej Mat­ki, szka­ple­rze z Jej imie­niem, krzy­ży­ki, pa­cior­ki, ró­żań­ce i owe li­sty mi­ster­nie szty­cho­wa­ne, w któ­rych środ­ku błysz­czy ob­raz cu­dow­ny, i ty­sią­ce in­nych drob­no­stek, co je w każ­de świę­to i nie­dzie­lę świę­cą pau­li­ni u oł­ta­rza, ocie­ra­ją o cy­pry­so­wą de­skę i roz­da­ją na­zad wę­drow­com. Znacz­na tu część uboż­szych miesz­czan pod płasz­czem swej Opie­kun­ki na ży­cie za­ra­bia, ży­wiąc się po­boż­no­ścią tłu­mów, któ­re fa­la­mi pły­ną do cu­dow­neg o ob­ra­zu.

I dziś tu nie­pu­sto; lecz jak­że to było w świę­te owe, w zło­te wie­ki wia­ry nie­za­chwia­nej jesz­cze i go­rą­cej czci Bo­ga­ro­dzi­cy! Nie tyl­ko Pol­ska cała, Ruś, Li­twa, Śląsk po­gra­nicz­ny do­star­cza­ły po­boż­nych pąt­ni­ków; sła­ły je Cze­chy, Mo­ra­wy, Wę­gry i Niem­cy i dal­sze świa­ta kra­je, bo ob­raz czę­sto­chow­ski na cały świat sły­nął. I jak do Rzy­mu z po­łu­dnia, tu z ca­łe­go pół­no­co-wscho­du Eu­ro­py dłu­gie ka­ra­wa­ny piel­grzy­mów szły z mo­dli­twą i pie­śnią do Orę­dow­nicz­ki stra­pio­nych. Jak w ogni­sku wiel­kie­go koła sku­pia­ją się pro­mie­nie, tak tu jed­no­czy­ły się i spo­ty­ka­ły ze wszech stron bie­gną­ce tłu­my, scho­dząc się pod Ja­sną Górą z jed­ny­mi łza­mi, z jed­ną mo­dli­twą: Po­ra­tuj!

Ci szli pie­szo, bo­ga­te wio­dąc za sobą cugi i licz­ne dwo­ry, któ­rych po­mo­cy do­bro­wol­nie się wy­rze­ka­li; dru­dzy po­wol­niej jesz­cze, trzy kro­ki na­przód, dwa na­zad po­stę­pu­jąc, su­nę­li się z gor­li­wy­mi proś­ba­mi; inni piel­grzy­mo­wa­li o chle­bie i wo­dzie, inni o jał­muż­nie i ubó­stwie umyśl­nym, ofia­ro­wa­nym Bogu, inni po­ku­tu­jąc wle­kli się na ko­la­nach, dźwi­ga­jąc na so­bie krzy­że i cięż­kie łań­cu­chy; a wszy­scy ci cier­pią­cy bo­le­ścią i cier­pią­cy grze­chem, zbo­la­li i po­trze­bu­ją­cy po­mo­cy, scho­dzi­li się, ubo­gi z bo­ga­tym, wie­śniak z se­na­to­rem, ra­zem u jed­ne­go oł­ta­rza, rów­ny­mi dzieć­mi jed­nej Mat­ki. Pięk­ny to był i roz­rzew­nia­ją­cy wi­dok, gdy na­prze­ciw­ko stru­dzo­nym piel­grzy­mom wy­cho­dzi­li pau­li­ni z krzy­żem, cho­rą­gwia­mi, wi­ta­jąc ich i wio­dąc do przy­byt­ku, któ­re­go straż po­wie­rzo­na im była. Znu­żo­nym przy­by­wa­ło na­ów­czas siły, wy­pła­ka­ne oczy łzą się świe­żą zle­wa­ły, mo­dli­twa gor­liw­szą i go­ręt­szą wy­ry­wa­ła się z ust spie­kłych i każ­dy, pa­da­jąc na twarz przed od­sło­nio­nym ob­ra­zem, uczu­wał, jak­by mu brze­mię wiel­kie z ra­mion się sto­czy­ło, jak­by cały cię­żar bo­le­ści zło­żył u stóp Naj­święt­szej Mat­ki.

Ob­raz ten na Ja­snej Gó­rze od wie­ków już przy­świe­cał Pol­sce bło­go­sła­wio­nym świa­tłem cudu, bu­dząc w ser­cach wia­rę, przy­wo­łu­jąc grzesz­ni­ków ku so­bie, sy­piąc jak pro­mie­nia­mi ła­ski do­ko­ła. Nie było ni­ko­go, co by stąd od­szedł nie po­cie­szo­ny, nie roz­rzew­nio­ny, nie uspo­ko­jo­ny na du­szy, ma­lucz­ką ofia­rę swej bo­le­ści zło­żyw­szy przed Mat­ką Tego, któ­ry, Bo­giem bę­dąc, chciał dla nas cier­pieć jak czło­wiek i jak zło­czyń­ca umie­rać. Wpa­tru­jąc się w ob­raz tej Mat­ki Bo­le­snej, tego ukrzy­żo­wa­ne­go Boga, ma­la­ło i drob­nia­ło cier­pie­nie ludz­kie wspo­mnie­niem wiel­kiej, krwa­wej, ta­jem­ni­czej ofia­ry.

Od XIV wie­ku pia­sto­wa­ła ob­raz Ja­sna Góra, a kró­lo­wie i ksią­żę­ta, ubo­dzy i że­bra­cy za­rów­no z moż­ny­mi, do pod­nie­sie­nia tego tro­nu Pa­tron­ki Kró­le­stwa się przy­czy­ni­li. Każ­dy tu przy­niósł, co mógł; król dał garść zło­ta, het­man bu­ła­wę swo­ją wie­szał u ob­ra­zu, ubo­gi świę­cił mu pier­ścień swój ślub­ny, że­brak wo­sko­wą nogę lub rękę lnem ob­wi­nię­tą kładł z gro­szem u skar­bo­ny, bi­skup prze­ka­zy­wał swój kie­lich zło­ty, szlach­cic za­wie­szał lam­pę; każ­dy stro­ił, ubie­rał, bo­ga­cił to miej­sce, imię swe za­pi­su­jąc do­bro­dziej­stwem. I z tych ofiar ty­sią­cz­nych wzno­sił się po­wo­li ko­ściół, dźwi­gnę­ły mury klasz­tor­ne, wy­ro­sła wie­ży­ca, za­bły­sły oł­ta­rze, lane ze sre­bra po­są­gi świę­tych sta­nę­ły or­sza­kiem przy ob­ra­zie Bo­ga­ro­dzi­cy, a skar­biec stał się istot­nie skarb­cem, bo w nim droż­sze od klej­no­tów gro­ma­dzi­ły się pa­miąt­ki.

Nie było domu, nie było ko­ścio­ła, gdzie byś Naj­święt­szej Pan­ny Czę­sto­chow­skiej nie zna­lazł – a cu­da­mi wsła­wio­ne Jej wi­ze­run­ki roz­sia­ne były po ca­łym kra­ju: w Gło­gów­ku na Ślą­sku, w So­ka­lu na Rusi, w To­pol­nie pru­skim, w Ucha­niu na Wo­ły­niu, w Opo­ro­wie w księ­stwie Ło­wic­kiem, w Msto­wie, Kra­ko­wie, w Neu­stadt w Au­strii, w Rzy­mie na­wet po­boż­ni, nie mo­gą­cy do­stać się do Czę­sto­cho­wy, znaj­do­wa­li ob­ra­zu świę­te­go Łu­ka­sza ko­pie, rów­nie cu­dow­ne jak cy­pry­so­wa de­ska, na któ­rej, we­dle po­da­nia, ewan­ge­li­sta w chwi­li na­tchnie­nia od­two­rzył ob­li­cze Naj­święt­szej Nie­wia­sty. Drob­ne ob­ra­zecz­ki były wszę­dzie, w cha­tach wie­śnia­ków, nad ło­żem ubo­gim, na zbroi szlach­ci­ca, na pier­ście­niach ko­biet, u mni­szych ró­żań­ców.

Mo­że­myż nie po­wie­dzieć choć słów kil­ku o dzie­jach tego miej­sca i ob­ra­zu?

Wieść nie­sie, że św. Łu­kasz, ma­larz ewan­ge­li­sta, ów pa­tron ar­ty­stów, twarz Bo­ga­ro­dzi­cy sam w za­chwy­cie od­ma­lo­wał na sto­li­ku cy­pry­so­wym, któ­ry słu­żył Świę­tej Dzie­wi­cy, na któ­rym, we­dle słów le­gen­dy, "ro­bo­ty od­pra­wo­wa­ła i Pi­smo Świę­te czy­ta­ła, o ta­jem­ni­cach i rze­czach nie­bie­skich roz­my­śla­jąc. Sto­lik ten, ta­bli­cę tę, łza­mi swe­mi świę­ty­mi skra­pia­ła i po­świę­ca­ła, a gdy po­sił­ku było po­trze­ba, przy nim uży­wa­ła po­kar­mu".

Na tej de­sce cy­pry­su, któ­rą sam Je­zus, przy­bra­ny syn ubo­gie­go cie­śli, miał ręką wszech­moc­ną na pro­sty stół dla mat­ki wy­cio­sać, da­jąc nam przy­kład pra­cy, ma­larz świę­ty twarz Bo­ga­ro­dzi­cy z sy­nacz­kiem na ręku wy­ra­ził dla po­boż­nych nie­wiast je­ro­zo­lim­skich. Ob­raz w cią­gu wie­ków prze­cho­dził rąk wie­le, nim się do Pol­ski do­stał. Mia­ła go so­bie ob­ja­wio­ny ce­sa­rzo­wa He­le­na (gdy i w zbu­rze­niu Je­ru­za­lem przez Ty­tu­sa cu­dow­nie oca­lał) i uwio­zła go z sobą do Kon­stan­ty­no­po­la. Ire­na oca­li­ła go od wście­kłej za­ja­dło­ści iko­no­kla­stów. Ni­ce­for ce­sarz na­resz­cie uczy­nił z nie­go ofia­rę Ka­ro­lo­wi Wiel­kie­mu. Póź­niej wi­ze­ru­nek ten to­wa­rzy­szył w jego wy­pra­wach; lecz jak przy­szedł od tego pod­bój­cy Sło­wian do sło­wiań­skie­go na Rusi księ­cia, Bóg to wie je­den. Znaj­du­je­my go póź­niej w ręku Wła­dy­sła­wa, księ­cia opol­skie­go, we­dle po­da­nia w Beł­zie.

Czę­sto­cho­wa, póź­niej­sza tej re­li­kwii straż­nicz­ka, któ­ra mia­ła Pol­sce Pa­tron­kę za­cho­wać, była na­ów­czas nie­wiel­ką osa­dą w po­bli­żu po­tęż­ne­go Olsz­ty­na. Olsz­tyn, dzie­ło ręki ludz­kiej, dziś w gru­zach i upad­ku; doj­rzysz go z wie­ży szczer­ba­mi mu­rów roz­sy­pa­nych ciem­nie­ją­ce­go w dali. Czę­sto­cho­wa, po­boż­no­ści wie­ków cór­ka, prze­ży­wa jego ru­inę, co­raz się wy­żej pod­no­sząc. W czter­na­stym, zda­je się, wie­ku miej­sce to sil­niej wzro­snąć mu­sia­ło, znacz­niej­sza utwo­rzy­ła się tu osa­da, a Wła­dy­sław Opol­ski, któ­ry nie­spo­koj­ne po­sia­da­nie Rusi za­mie­nił w roku 1377 na księ­stwo Do­brzyń­skie, Byd­goszcz, zie­mię Wie­luń­ską i sta­ro­stwo Olsz­tyń­skie, pier­szym był twór­cą przy­szłej wiel­ko­ści świę­te­go miej­sca.

Na zam­ku w Beł­zie Wła­dy­sław ob­lę­żo­ny zo­stał przez Ta­ta­rów, ów bicz Boży na sło­wiań­skie zie­mie, któ­re­go chło­sta wy­ro­bić mia­ła w lu­dach ry­cer­skie­go du­cha, mę­stwo i siły na przy­szłość. Naj­ście ta­tar­skie było gwał­tow­ne, nie­spo­dzia­ne i za­sta­ło księ­cia z gar­ścią lu­dzi, bez­sil­ne­go, wię­cej ra­chu­ją­ce­go na po­moc Bożą, niż na od­wa­gę za­ło­gi. Ob­raz był na­ów­czas w do­mo­wej księ­cia ka­plicz­ce; przed nim padł na twarz z rzew­ny­mi mo­dły, bła­ga­jąc o ra­tu­nek, Wła­dy­sław. Gdy na mo­dli­twie klę­czy, a za­ło­ga, jak może, opie­ra się jesz­cze ta­tar­skiej na­wa­le, strza­ła po­ga­ni­na brzę­kła oknem ka­pli­cy, świ­snę­ła nad gło­wą księ­cia i uwię­zła w szyi ob­ra­zu. Na wi­dok tego świę­to­kradz­twa, któ­re­go śla­dy nosi de­ska do dziś dnia, ksią­żę ze łza­mi za­wo­łał o po­mstę do Boga. I oto bu­rza z gro­ma­mi i wi­chrem ogrom­nym przy­szła w od­siecz ob­lę­żo­nym; po­płoch się wsz­czął mię­dzy ob­le­ga­ją­cy­mi; za­ło­ga, wspar­ta pio­ru­na­mi i ciem­no­ścią, wy­sko­czy­ła, księ­cia ma­jąc na cze­le. Ta­ta­rzy ucie­kli roz­bi­ci. Po tym zwy­cię­stwie nad nie­wier­ny­mi Wła­dy­sław, cudu pa­mięt­ny, ob­raz chciał uwieźć z sobą na Śląsk do Opo­la, ale ob­ja­wie­nie we śnie wska­za­ło mu, by go Czę­sto­cho­wie zo­sta­wił.

W roku 1382 wi­ze­ru­nek świę­ty sta­nął na miej­scu prze­zna­cze­nia i od­da­ny zo­stał stra­ży pau­li­nów, za­ko­nu w Wę­grzech z po­boż­no­ści i gor­li­wo­ści wsła­wio­ne­go. Wśród roz­le­głej płasz­czy­zny, któ­rą prze­pły­wa War­ta dą­żąc ku Od­rze, na wznio­słej ska­li­stej gó­rze, pa­nu­ją­cej sze­ro­kiej oko­li­cy, po­bu­do­wa­no pierw­sze do­mo­stwa dla za­kon­ni­ków, a sta­ry ko­śció­łek, już tu ist­nie­ją­cy, opro­mie­nił się nową świę­to­ścią i stał za­ro­dem gma­chów, któ­re wie­ki po­wol­nie wzno­sić mia­ły.

Pau­li­ni, za­kon zwa­ny "brać­mi śmier­ci", mie­li so­bie nada­ne nie­któ­re wsie w oko­li­cy, czyn­sze, dzie­się­ci­ny i do­cho­dy z mły­nów i mio­dów. Po śmier­ci kró­la Lu­dwi­ka Olsz­tyń­skie Sta­ro­stwo z Czę­sto­cho­wą po­wró­ci­ło do Pol­ski, choć nie­ry­chło. Wła­dy­sław Ja­gieł­ło był z kró­lów na­szych pierw­szym do­bro­czyń­cą tego miej­sca. Pau­li­nom do­da­no Czę­sto­cho­wę Sta­rą, kil­ka wsi bliż­szych i rocz­ny do­chód z czyn­szów miej­skich. Uwol­nio­no klasz­tor od cięż­kich na­ów­czas obo­wiąz­ków po­dej­mo­wa­nia wła­snym kosz­tem urzęd­ni­ków i po­słów. Po­boż­ny Ja­gieł­ło w lat kil­ka­dzie­siąt póź­niej po­no­wił swo­je nada­nia, gdyż już sła­wa czę­sto­chow­skie­go ob­ra­zu, roz­sze­rza­jąc się co­raz gło­śniej, nie tyl­ko z Pol­ski, ale z są­sied­nie­go Ślą­ska, Mo­raw, Prus i Wę­gier, zwa­bia­ła ty­sią­ce piel­grzy­mów.

Jak nie­gdyś za Chro­bre­go lud jesz­cze, świe­żo z po­gań­skie­go błę­du do wia­ry przy­szedł­szy, zdję­ty chci­wo­ścią, na­pa­dał na świe­żo za­ło­żo­ną pu­stel­nię, o bry­le zło­ta w niej po­sły­szaw­szy, tak i tu zno­wu mno­gość ofiar, roz­głos skar­bów wznie­ci­ły w lu­dziach za­ra­żo­nych nie­wia­rą hu­sy­tów, a nie­wie­le poj­mu­ją­cych świę­to­ści, żą­dzę ra­bun­ku i łu­pie­ży. Nie­szczę­ściem, swoi to na­wet, pod imie­niem hu­sy­tów ukry­ci, ze­braw­szy włó­czę­gów i ra­bu­siów z po­gra­nicz­nych kra­jów, byli spraw­ca­mi tego na­pa­du na Czę­sto­cho­wę. Nie­ja­ki Ja­kub Na­dob­ny z Ro­go­wa Dzia­ło­sza, Jan Ku­ro­pa­twa z Łań­cu­cho­wa Śre­nia­wi­ta i inni ja­cyś, ze­braw­szy ciu­rów ze Ślą­ska, Czech i Mo­raw, w sam dzień Wiel­kiej Nocy wpa­dli na Ja­sną Górę, nie­obron­ną wów­czas jesz­cze i sto­ją­cą otwo­rem, bo nie oba­wia­ją­cą się na­pa­ści, tak ją zda­wa­ła się świę­tość ob­ra­zu osła­niać. Szu­ka­li oni skar­bów, a zna­leź­li to tyl­ko, co po­boż­ność w ofie­rze zło­ży­ła na oł­ta­rzu: kie­li­chy, krzy­że, bla­chy okry­wa­ją­ce cy­pry­so­wą ta­bli­cę i po­świę­co­ne na­czy­nia ko­ściel­ne. Jęli się więc tego ra­bu­sie i sam na­wet ob­raz, z oł­ta­rza wy­darł­szy, unie­śli, za­pew­ne dla bo­ga­tych jego suk­ni, któ­rych ze­rwać nie mo­gli; chcąc od­bić bla­chy, sza­bla­mi i ra­pi­ra­mi cię­li kil­ka­kroć sta­ro­żyt­ny wi­ze­ru­nek, ale nie mo­gąc tego do­ko­nać, choć po­ła­ma­li de­skę, rzu­ci­li ją i ucie­kli. Zbrod­nia ta ukryć się nie mo­gła; dwaj na­czel­ni­cy i z nimi spól­ni­cy ich w wię­zie­niu lub pod mie­czem ży­cie skoń­czy­li.

Po­da­nie mówi, że świę­to­krad­cy, wiel­ko­ścią swej zbrod­ni prze­ję­ci, jak­by obłą­ka­ni, czy to dla cię­ża­ru, ja­kim cu­dow­ny ob­raz, na wóz rzu­co­ny, od po­rwa­nia się bro­nił, czy z in­ne­go po­wo­du, o zie­mię nim ci­snąw­szy, roz­łu­pa­li go mię­dzy Kro­wo­drzą a Dźbo­wem, a sami w więk­szej czę­ści na­głą śmier­cią po­gi­nę­li. Za­kon­ni­cy, ochło­nąw­szy z prze­stra­chu, bie­gli za­pew­ne szu­kać śla­du zło­czyń­ców, gdy na­tra­fi­li na ob­raz w bło­cie le­żą­cy i strza­ska­ny. Dla ob­my­cia świę­te­go wi­ze­run­ku wy­try­sło źró­dło, gdzie póź­niej sta­nął ko­śció­łek św. Bar­ba­ry. Na próż­no sta­ra­no się cię­cia mie­czów i śla­dy ude­rzeń za­ma­lo­wać; po­zo­sta­ły one na świa­dec­two wy­stęp­ku wie­ku­iste, sto­kroć za­kry­te, za­wsze na wierzch wra­ca­ły i od­tąd są jak­by mę­czeń­stwa ob­ra­zu bli­zną.

W pięt­na­stym wie­ku pau­li­ni z tej szkół­ki i roz­sad­ni­ka czę­sto­chow­skie­go ro­ze­szli się po Pol­sce, nio­sąc z sobą wszę­dzie cześć Mat­ki Bo­żej Czę­sto­chow­skiej: do Piń­czo­wa, do Wie­lu­nia, Wło­da­wy i in­nych miejsc. Nawy na­pad Cze­chów w roku 1466 spu­sto­szył Czę­sto­cho­wę i oko­li­cę, mni­si jed­nak oku­pić mu się mo­gli i świę­to­kradz­kie dło­nie nie do­tknę­ły ob­ra­zu. Od­tąd ci­cho było na Ja­snej Gó­rze; ro­sły tyl­ko nada­nia, ci­snę­li się tłum­nie piel­grzy­mi, sy­pa­ły po­boż­nych ofia­ry. Ka­zi­mierz Ja­giel­loń­czyk przy­by­wa z ro­dzi­ną i dwo­rem po­mo­dlić się przed Opie­kun­ką Pol­ski, nio­sąc Jej nowe dary kró­lew­skie, nada­nia wło­ści i swo­bód. Kró­lo­wie wszy­scy po­twier­dza­ją przy­wi­le­je po­przed­ni­ków, po­mna­ża­ją je i bo­ga­cą ko­ściół i klasz­tor. Sama osa­da Czę­sto­chow­ska pod skrzy­dła­mi Orę­dow­nicz­ki wznio­sła się znacz­nie, uro­sła i po­mno­ży­ła w lud­ność, z mie­ści­ny na gród po­waż­ny wy­cho­dząc.

Zyg­munt I, wzo­rem bra­ci, zło­żył na oł­ta­rzu nie tyl­ko kar­tę kon­fir­ma­cyj­ną, ale droż­sze dzie­ło rąk swo­ich. Król ten, ar­ty­sta, co ko­chał się w two­rach sztu­ki i sam je w chwi­lach od­po­czyn­ku wy­ko­ny­wał z po­mo­cą bie­głych kunszt­mi­strzów, ofia­ro­wał re­li­kwiarz w kształ­cie krzy­ża mi­ster­nej ro­bo­ty, z czę­ścią drze­wa krzy­ża świę­te­go i wiel­ką, pięk­ną mon­stran­cję. Skar­biec czę­sto­chow­ski mu­siał już wów­czas za­wie­rać mnó­stwo sza­cow­nych da­rów i dro­gich pa­mią­tek, któ­rych część do na­szych cza­sów do­cho­wał, gdy Zyg­munt umyśl­nym li­stem upo­mniał pau­li­nów, aby ich nie trwo­ni­li.

Od­tąd wzno­si­ła się, bu­do­wa­ła tyl­ko i stro­iła Czę­sto­cho­wa. Za Zyg­mun­ta III, gdy smak w bu­dow­nic­twie no­wym co­raz się bar­dziej upo­wszech­niał, a sta­re, drob­nych roz­mia­rów ko­ściół­ki go­tyc­kie po ca­łej Pol­sce na wiel­kie gma­chy zmie­niać się po­czę­ły, czę­sto­chow­ski ko­ściół i klasz­tor, za­pra­gnąw­szy zrów­nać się z in­ny­mi, po­czę­ły się dźwi­gać do góry.

Świą­ty­nię mu­rem ota­czać, wzno­sić bu­do­wy oka­zal­sze i trwal­sze czyn­nie za­czę­li pau­li­ni w samą porę, bo znów na­pa­dy i nie­po­ko­je do czu­wa­nia zmu­sić ich mia­ły. W koń­cu pierw­szej ćwier­ci XVII wie­ku już przy­najm­niej mur okol­ny ota­czał Ja­snej Góry szczy­ty. Rzym ob­da­rzył ją przy­wi­le­ja­mi i od­pu­sta­mi Dom­ku Lo­re­tań­skie­go, któ­re­go szczą­tek za­cho­wy­wa­ła Czę­sto­cho­wa, bo sto­łu bra­kło w Lo­re­to.

Ofia­ra ubo­gie­go za­kon­ni­ka, ostat­nie­go mów­cy, co go­rzał pło­mie­niem wia­ry, księ­dza Pio­tra Skar­gi, god­ną jest wspo­mnie­nia. Przy­słał on do oł­ta­rza grom­ni­cę ręką swo­ją zle­pio­ną; do­pa­li­ła się z nim ra­zem i zga­sła w chwi­li jego zgo­nu.

Syn Zyg­mun­ta, po­boż­ny i wa­lecz­ny Wła­dy­sław IV, ob­sy­pał da­ra­mi Czę­sto­cho­wę. Sam on w roku 1633, jak­by bła­ga­jąc o siły Nie­ba na trud­ne pa­no­wa­nie nad kra­jem, upadł twa­rzą i wes­tchnął do Mat­ki Bo­żej. On tak­że, jak­by prze­czu­wał przy­szłe wi­chry i bu­rze, przy­śpie­szał ukoń­cze­nie roz­po­czę­tej twier­dzy i oto­czył przy­by­tek ten od na­pa­ści, któ­rą, nie wiem, czy prze­wi­dział… Pro­ro­cze chy­ba miał oko i ser­ce pro­ro­cze, a może tę­sk­ne prze­czu­cie mó­wi­ło mu, że nie zo­sta­wi po­tom­ka i w ręce sła­be­go Jana Ka­zi­mie­rza odda ja­giel­loń­skie ber­ło.

Ja­dąc za zwło­ka­mi żony, wstą­pił po raz dru­gi po­pła­kać w Czę­sto­cho­wie… ale jesz­cze u boku jego stał po­cie­szy­ciel syn, któ­re­go mu wkrót­ce Nie­bo ode­brać mia­ło. Pi­szą, że dzie­cię dwa razy nie prze­strze­żo­ne upa­dło z uczu­ciem przed ob­ra­zem Ma­ryi, jak­by wy­pra­sza­jąc się śmier­ci, jak­by mo­dląc nie­win­ną du­szą za kraj, nad któ­rym pa­no­wać mia­ła; ale Bóg wziął je do sie­bie, nim do­tknę­ło ko­ro­ny oj­ców swo­ich, czy­stej, smut­nej, świę­tej, ale cier­pie­niem prze­ple­cio­nej.

Po­przed­nik Jana Ka­zi­mie­rza był jed­nym z kró­lów, któ­rzy naj­wię­cej po so­bie pa­mią­tek zo­sta­wi­li w Czę­sto­cho­wie. Kil­ka razy sam zwie­dzał to miej­sce, a do­go­ry­wa­ją­cy już na łożu śmier­ci, do­znaw­szy ulgi w cier­pie­niach, słał tu jesz­cze wota i mo­dły dzięk­czyn­ne – ostat­nie. Umarł. Po nim Jan Ka­zi­mierz sła­bą dło­nią wziął cięż­ką spu­ści­znę. Ja­dąc na ko­ro­na­cję, po­boż­ny Ja­giel­lo­nów po­to­mek nie mi­nął ob­ra­zu Bo­ga­ro­dzi­cy; po­wtór­nie po­tem, żo­na­ty już, przy­szedł po bło­go­sła­wień­stwo mał­żeń­stwa – i póź­niej, w dniach trwo­gi i nie­bez­pie­czeń­stwa, nie­jed­no­krot­nie za­bie­gał na Ja­sną Górę, tu­ląc się pod opie­kuń­czy płaszcz Orę­dow­nicz­ki stra­pio­nych.II

Już na szczy­cie Ja­snej Góry wzno­si­ły się po­waż­ne ścia­ny no­we­go ko­ścio­ła, ka­pli­cy i klasz­to­ru: u stóp jej, na miej­scu, gdzie wy­try­sło źró­dło, wy­sta­wio­no mały ko­śció­łek św. Bar­ba­ry; z dru­giej stro­ny, jak­by na stra­ży, sta­nę­ła ka­plicz­ka św. Ro­cha, z trze­ciej św. Ja­ku­ba. Ka­pli­ca ob­ra­zu Ma­ryi roz­sze­rzy­ła się i po­więk­szy­ła znacz­nie, a z da­rów i skar­bów, przy­zbie­ra­nych przez wie­ki, po­my­śla­no o ula­niu srebr­nych po­są­gów, o ubra­niu w czar­ny he­ban i sre­bro wiel­kie­go oł­ta­rza, na pod­nie­tę ła­kom­stwa no­wych hu­sy­tów.

Chmu­rzy­ło się tym­cza­sem nie­bo nad Pol­ską; zło­wro­gie zna­ki, któ­re w owych cza­sach pe­łen wia­ry lud za oznaj­mie­nie li­to­ści­we­go Boga uwa­żał, prze­po­wia­da­jąc chło­stę, nim na­de­szła, mno­ży­ły się co chwi­la. Na kil­ka lat przed chwi­lą, o któ­rej mowa, spło­nę­ła pod­pa­lo­na przez zło­czyń­ców Czę­sto­cho­wa-mia­stecz­ko; rok przed wiel­ki­mi na­jaz­dy ogień przy­pad­ko­wy znisz­czył wy­nio­słą wie­żę ko­ściel­ną. Na nie­bio­sach iskrzy­ły się mio­tły i ta­jem­ni­cze bły­ska­ły po­sta­cie; prze­strach uci­skał ser­ca wszyst­kich.

Po­boż­ni z prze­ra­że­niem upa­try­wa­li tych zna­mion wró­żeb­nych na zie­mi i nie­bie, na twa­rzach gwiazd i słoń­ca; wie­rzy­li jesz­cze, że Oj­ciec wprzód, nim do­pu­ści karę, prze­strze­ga. I nie­próż­ne były oba­wy, bo strasz­ne zbli­ża­ły się cza­sy nie­by­wa­łych klęsk, nie wi­dzia­ne­go upo­ko­rze­nia i nie­do­li.

Ko­za­cy z Rusi po­rwa­li się, dłu­go tłu­mio­nej pusz­cza­jąc wo­dze nie­chę­ci. Car zaj­mo­wał Wil­no, któ­re­go Ra­dzi­wiłł nie bro­nił, czy że był przy­stał do Szwe­da, czy że pil­niej mu było pójść wło­ści swo­je od gra­bie­ży za­sła­niać. Ka­rol Gu­staw, pod­bech­ta­ny przez zdraj­cę Ra­dzie­jow­skie­go, aż nad­to do­brze zna­ją­ce­go Pol­skę, zła­mał pod czczym po­zo­rem ro­zejm, ma­ją­cy trwać do roku 1661, i wy­lą­do­wał 15 sierp­nia 1655 roku dla pod­bi­cia Pol­ski i za­wład­nie­nia kró­le­stwem sto­ją­cym otwo­rem za­ma­chom nie­przy­ja­ciół, któ­rych tyl­ko sła­wa daw­nej po­tę­gi w dali jesz­cze trzy­ma­ła. Pol­ska nie mia­ła obroń­cy, sprzy­mie­rzeń­ców, przy­ja­ciół – cała jej na­dzie­ja była w Bogu.

Wieść o na­pa­dzie Ka­ro­la Gu­sta­wa zda­wa­ła się w po­cząt­ku fał­szem, tak dziw­nym są­dzo­no, by się od­wa­żył po­su­nąć na kraj, któ­re­go wszy­stek lud mógł po­wstać jak je­den czło­wiek, w obro­nie ro­dzin­ne­go ogni­ska. Mó­wio­no z po­cząt­ku: nie przej­dzie No­te­ci i War­ty! Ale Bóg chciał uka­rać i za na­rzę­dzie swej pla­gi użył zdraj­cy.

Jesz­cze się ze Szwe­da śmia­no, a już pod­kanc­le­rzy swy­mi prak­ty­ka­mi w Wiel­kiej Pol­sce uro­czy­ste mu przy­ję­cie go­to­wał. Na­gle krzyk i prze­strach roz­le­gły się sze­ro­ko; Ka­rol Gu­staw już prze­szedł No­teć i War­tę, a Gru­dziń­ski, wo­je­wo­da ka­li­ski, Opa­liń­ski, po­znań­ski, po­łą­czy­li się z nim. Wiel­ko­po­la­nie, wy­przy­sią­gł­szy się swo­je­go kró­la, sze­ro­ko otwar­li wro­ta na­jeźdź­cy, po­da­li mu dłoń zbroj­ną.

Jesz­cze Pol­ska nie ochło­nę­ła, zdu­mio­na wnij­ściem Szwe­da, gdy ten już za­gar­nął Po­znań, Ka­lisz, Ko­ścian, Krusz­wi­cę, Byd­goszcz i su­nął się szyb­ko ku sto­li­cy, War­sza­wie. Zdra­da Wiel­ko­po­lan była ha­słem wszyst­kich nie­szczęść póź­niej­szych, bo była przy­kła­dem, bo wska­zy­wa­ła moż­ność tego, o czym nikt wprzó­dy, krom Ra­dzie­jow­skie­go, nie po­my­ślał – wy­rze­cze­nia się kró­la swe­go, zła­ma­nia przy­siąg, pod­da­nia się do­bro­wol­ne­go na­jeźdź­cy bez praw, bez żad­ne­go związ­ku i sym­pa­tii z Pol­ską, przy­cho­dzą­ce­go nią za­wład­nąć.

Jan Ka­zi­mierz, zwąt­piw­szy o kró­le­stwie, któ­re­go sy­no­wie na pierw­szym wstę­pie, kro­pli krwi nie prze­law­szy, prze­szli w sze­re­gi na­past­ni­ka., z tę­sk­nym ser­cem i uczu­ciem swej bez­sil­no­ści ustą­pił do Kra­ko­wa; ale i tu nie było się czym bro­nić. Mę­stwo Ste­fa­na Czar­niec­kie­go i gar­ści jego to­wa­rzy­szów nie mo­gło oca­lić sto­li­cy, a na­ra­zi­ło dro­gi ten klej­not na znisz­cze­nie. Więc z Kra­ko­wa król-wy­gna­niec na Spisz od­je­chał, a Kra­ków bro­nił się jesz­cze sił ostat­kiem i po­tęż­niej­szą od swych sił na­dzie­ją.

Ostat­ni sprzy­mie­rze­niec Pol­ski ka­to­lic­kiej, płat­ny jej przy­ja­ciel, chan ta­tar­ski, co dziś Chmiel­nic­kie­mu, ju­tro słu­żył het­ma­nom, wi­dząc roz­gra­bio­ny kraj, za­la­ne pro­win­cje, a kró­la na wy­gna­niu, po­szedł w swe ste­py cze­kać a pa­trzeć, na kogo miał na­paść, z kim wo­jo­wać… Dla nie­go wszy­scy nie­wier­ni byli rów­ni; lep­szy tyl­ko, kto pła­cił.

Trud­no so­bie wy­sta­wić, jak strasz­ny był stan kra­ju w tej chwi­li prze­ra­ża­ją­cej i sobą, i tym, co zwia­sto­wa­ła: nie było kró­la, bra­kło obroń­ców, ze­wsząd czer­nie­li na­jeźdź­cy, ze wszyst­kich stron zja­wia­li się nie­przy­ja­cie­le i ro­ze­rwa­na spu­ści­zna Ja­giel­lo­nów roz­pa­da­ła się na czę­ści. W Wil­nie rzą­dził Cho­wań­ski, Kra­ko­wa je­ne­rał szwedz­ki Wit­tem­berg do­by­wał; w War­sza­wie gu­ber­na­to­ro­wał Szwed ze zdraj­cą; po wo­je­wódz­twach przy­się­gi Ka­ro­lo­wi Gu­sta­wo­wi sy­pa­ły się co dnia gęst­sze i ser­decz­niej­sze. Nie było otu­chy, nie było ra­tun­ku, a ostat­nia go­dzi­na dłu­gie­go, ja­sne­go ży­wo­ta zda­wa­ła się wy­bi­jać i brzmieć dźwię­kiem gro­bo­wym nad gło­wa­mi prze­lę­kłych dzie­ci, któ­re się nie mia­ły do kogo przy­tu­lić. Stan umy­słów był taki, że osta­tek uchy­lał na­dziei: gar­nę­li się nie­mal wszy­scy do zdraj­ców, do nie­przy­ja­ciół; resz­ta wzdy­cha­ła, wy­glą­da­jąc po­sił­ku… od Ta­ta­ra. Cho­dzi­ły z rąk do rąk po­da­wa­ne i prze­pi­sy­wa­ne li­sty, oznaj­mia­ją­ce o tym sprzy­mie­rzeń­cu, a tym­cza­sem za­mek po zam­ku, gród po gro­dzie pod­da­wa­ły się prze­ra­żo­ne. Na po­gra­ni­czach wszę­dzie wrzał bój, a ra­czej sro­ży­ły się na­jaz­dy nad bez­bron­ny­mi. Ukra­ina we krwi się ką­pa­ła, Ka­mie­niec ob­le­gał Chmiel­nic­ki, ru­skie mia­sta już klu­cze dla ko­zac­kich zło­ci­ły het­ma­nów, drżał szlach­cic w drew­nia­nym dwor­ku, choć go czę­sto­ko­łem opa­sał i śmi­gow­ni­ca­mi na­je­żył: mo­dlo­no się po ko­ścio­łach, zgu­ba zda­wa­ła się nie­uchron­ną.

Szwed tym­cza­sem w za­ję­tej przez sie­bie czę­ści Pol­ski go­spo­da­ro­wał po swo­je­mu. Jed­na­no szlach­tę jak było moż­na, dat­kiem i pięk­ny­mi sło­wy, roz­da­wa­ny­mi w przy­szło­ści do­sto­jeń­stwy, po­chleb­stwem, obiet­ni­ca­mi, gro­szem, co go ko­ściel­ne do­star­czy­ły sre­bra, i po­sza­no­wa­niem do­cze­snym wia­ry a pra­wa. Tro­chę wier­niej­szych garść, choć nie­wiel­ką a strasz­ną, Ka­rol Gu­staw chciał za­stra­szyć uni­wer­sa­łem, któ­ry wszyst­kim niż­szym, wszyst­kie­mu lu­do­wi, naj­nie­oświe­ceń­szej, a na­mięt­nej kla­sie spo­łecz­no­ści, da­wał moc nad pa­na­mi, do­zwa­la­jąc po­są­dzo­nych za­le­d­wie o nie­sprzy­ja­nie so­bie ży­wych lub mar­twych do­sta­wiać Szwe­dom i przy­rze­ka­jąc na­gro­dy. Szczę­ściem ta za­chę­ta do łu­pie­ży i mor­dów, roz­przę­ga­ją­ca za­sad­ni­cze spo­łe­czeń­stwa ogni­wa, wię­cej obu­rzy­ła, ni­że­li serc po­zy­ska­ła. Po pierw­szym sza­le, ze smut­kiem i ża­lem, ze zgry­zo­tą po­glą­da­li wszy­scy, któ­rę­dy by się wró­cić na­zad, na czy­ściej­szą po­win­no­ści dro­gę.

Byli wszak lu­dzie, co po pierw­szych, acz wiel­kich, klę­skach nie stra­ci­li na­dziei w Bogu, nie wy­rze­kli się mę­skiej od­wa­gi i skło­nie­ni pod mści­wą rękę Wszech­mo­gą­ce­go, ka­rzą­cą za grze­chy, ocze­ki­wa­li, by Oj­ciec, co do­tknął, prze­ba­czył.IV

Trze­cie­go li­sto­pa­da, przed chó­rem pół­noc­nym, wszy­scy za­kon­ni­cy zgro­ma­dzi­li się, po­wo­ła­ni przez prze­ora, do wiel­kiej sali, zwa­nej de­fi­ni­to­rium. Nikt z bra­ci nie wie­dział po­wo­du we­zwa­nia; wszy­scy jed­nak z po­słu­szeń­stwem za­kon­nym po­śpie­szy­li w mil­cze­niu i za­sie­dli miej­sca swo­je. Kil­ka lich­ta­rzy z żół­ty­mi wo­sko­wy­mi świe­ca­mi sta­ło po­środ­ku na sto­le przed krze­słem, przy­go­to­wa­nym dla prze­ło­żo­ne­go; na­prze­ciw na ścia­nie wi­siał ogrom­ny drew­nia­ny, po­czer­nia­ły kru­cy­fiks, u któ­re­go stóp bie­la­ła gło­wa tru­pia i dwie na krzyż zło­żo­ne ko­ści. Nie było to dzie­ło sny­ce­rza, ale z cmen­ta­rza wzię­ta czasz­ka zżół­kła i dwa nad­bu­twia­łe pisz­cze­le. Pod krzy­żem w zło­ci­stych ra­mach czer­nia­ła twarz ła­god­na Naj­święt­szej Opie­kun­ki klasz­to­ru. Na pra­wo i lewo w ciem­nych drew­nia­nych ra­mach za­wie­szo­ne ogrom­ne ob­ra­zy oka­zy­wa­ły wśród cie­niów mało oświe­co­nej sali po­sta­cie świę­tych za­kon­ni­ków i kró­lów. Zda­wa­li się oni na­le­żeć do tego zgro­ma­dze­nia oj­ców, sie­dzą­cych po­waż­nie w ław­kach dę­bo­wych tak nie­ru­cho­mie jak po­są­gi lub ob­ra­zy. Gdzie­nieg­dzie za­błą­ka­ny pro­myk świa­tła pa­dał uko­śnie na bla­de lica pau­li­na i oto­czo­ną nim­bu­sem twarz bło­go­sła­wio­ne­go, za­rów­no je oży­wia­jąc. Ci­chość głę­bo­ka pa­no­wa­ła jesz­cze w wiel­kiej sali, nie­kie­dy tyl­ko wes­tchnie­nie, spa­da­ją­cy z ró­żań­ca ko­ścia­ny pa­cio­rek, szmer ci­chej mo­dli­twy lub sło­wo z ust wy­my­ka­ją­ce się prze­ry­wa­ły mil­cze­nie. Oj­co­wie po­wo­li scho­dzi­li się jesz­cze, star­si szli o kiju, pro­wa­dze­ni przez pro­fe­sów, raz po raz otwie­ra­ły się drzwi i któ­ry z za­kon­ni­ków wsu­nął się z ha­słem zwy­czaj­nym, po ci­chu wy­mó­wio­nym, zaj­mu­jąc miej­sce ocze­ku­ją­ce na nie­go.

Prze­ora i kil­ku star­szych nie było jesz­cze, a chwi­la ocze­ki­wa­nia na nich ze­szła na roz­my­śla­niu, któ­re­go cięż­kie dumy wi­dać było po za­sę­pio­nych twa­rzach bra­ci. Na­resz­cie drzwi się otwo­rzy­ły i ksiądz Kor­dec­ki wszedł po­wol­nym kro­kiem, za­jął miej­sce swo­je, ukląkł przed kru­cy­fik­sem, roz­po­czy­na­jąc ze wszyst­ki­mi mo­dli­twę do Du­cha Świę­te­go… Słu­chać było szmer upa­da­ją­cych na zie­mię ko­lan i ci­chy szept, jak­by orzeź­wia­ją­cy deszcz wio­sen­ny za­szu­miał po sali.

– Amen! – Po­wsta­li wszy­scy. Ksiądz Au­gu­styn Kor­dec­ki jesz­cze chwi­lę z rę­ka­mi za­ło­żo­ny­mi, z oczy­ma dźwi­gnię­ty­mi w nie­bo, choć usta miał za­mknię­te, mo­dlił się go­rą­co, du­szą całą. Oj­co­wie ocze­ki­wa­li, by zszedł ku nim; w po­wa­dze, roz­rzew­nie­niu nie­któ­rzy po­glą­da­jąc na nie­go. Wtem pod­niósł się żywo, opro­mie­nio­ny, z po­god­nym czo­łem, z uśmie­chem słod­kim, otwie­ra­jąc usta po­wi­ta­niem zwy­kłym w za­ko­nie, i tak mó­wić za­czął:

– Ko­cha­ni bra­cia, we­zwa­łem was na radę, bo sam nie mogę brać na bar­ki moje wiel­kiej od­po­wie­dzial­no­ści w oko­licz­no­ściach te­raź­niej­szych kra­ju i świę­te­go gniaz­da tego się ty­czą­cych. Nie ma już wąt­pli­wo­ści, że Szwed, któ­ry za­lał całą Pol­skę, i na na­szą twier­dzę ja­sno­gór­ską się zbie­ra; nie wie­my dnia ni go­dzi­ny. Nie py­tam was, bra­cia… mili, czy tego miej­sca, po­wie­rzo­ne­go na­szej stra­ży od pół­trze­cia wie­ku, bro­nić bę­dzie­my od na­pa­ści he­re­ty­ków, bo to jest obo­wiąz­kiem na­szym i wąt­pli­wo­ści żad­nej nie ule­ga; ale rad bym zda­nia wa­sze­go za­się­gnąć o tym, czy­li przy­stoi świę­ty ob­raz zo­sta­wić tu­taj, lub ukryć go na­le­ży w bez­piecz­niej­szym, w nie zna­nym schro­nie­niu. Bro­nić się mu­si­my i bę­dzie­my do ostat­niej krwi kro­pli, win­ni bę­dąc prze­lać ją tu­taj za Boga na­sze­go i wia­rę, za wier­ność kró­lo­wi po­przy­się­żo­ną. Ale któż wie? Może Bóg nie po­bło­go­sła­wi usi­ło­wa­niom na­szym, może nie po­do­ła­my obro­nie, może śmierć nas spo­tkać, a wróg opa­no­wać lub znisz­czyć Ja­sną Górę? Go­dziż się, by ob­raz wy­sta­wio­ny był, nie mó­wię, na jego razy, ale na­wet na wzrok urą­gli­wy i szy­der­ski? Mów­cie więc, bra­cia, i radź­my w imię Boże.

Na­przód wy, oj­cze Igna­cy!

Oj­ciec Igna­cy (Mie­lec­ki), krzep­ki sta­rzec z siwą wło­sów ko­ro­ną, ol­brzy­miej pra­wie po­sta­wy, po­god­nej twa­rzy, ale su­ro­we­go wej­rze­nia, skło­nił się prze­ło­żo­ne­mu, spoj­rzał po bra­ciach, jak­by się wy­ma­wiał, że pierw­szy głos za­bie­ra, i tak mó­wił:

– Bro­nić się he­re­ty­ko­wi ko­niecz­na i pięk­na; umrzeć bo­daj w obro­nie tego świę­te­go miej­sca, jak stra­ży przy­sta­ło, któ­rą wódz po­sta­wił na waż­nym sta­no­wi­sku, chlub­na by nam była. Po­do­ła­my wal­ce, bo nas Bóg – Czło­wiek Od­ku­pi­ciel nie opu­ści i Mat­ka Naj­święt­sza płasz­czem ła­ski swej osło­ni. Nie znaj­dzie się tu pew­nie, kto by ra­dził pod­da­nie sro­mot­ne. Praw­da, że kraj cały po­kląkł, jako obłą­ka­ni Izra­eli­ci przed ciel­cem zło­tym; ale ko­muż, je­śli nie nam, dać przy­kład wy­trwa­nia i do­cho­wa­nia przy­się­gi? Co się ty­czy świę­te­go ob­ra­zu, o ile umiem sła­bym ro­zu­mem ra­dzić i wnio­sko­wać, skryć by go na­le­ża­ło wprzód, ni­że­li wróg na­dej­dzie; skryć tak­że sre­bra i dro­go­cen­ne ko­ścio­ła na­czy­nia i ofia­ry, aby się nimi he­re­tyk nie cie­szył, je­śli Bóg na nas do­pu­ści znisz­cze­nie. Sami po­zo­sta­nie­my świę­te­go miej­sca do ostat­ka żoł­nie­rzem wier­nym i nie wzdry­gnie­my się boju.

Prze­ciw­ko księ­dzu Mie­lec­kie­mu oświad­czył się oj­ciec Jan, wno­sząc, by w ra­zie obro­ny ob­raz po­zo­stał w miej­scu dla za­grze­wa­nia du­cha i opie­ki, do­wo­dząc, że ka­pła­ni i lud za­rów­no, od­waż­niej bić się będą, wi­dząc Orę­dow­nicz­kę przy so­bie i sto­jąc w Jej obro­nie.

Na to ksiądz Mie­lec­ki od­po­wie­dział, że bez­pie­czeń­stwo ob­ra­zu i miej­sca po­go­dzić się mogą, gdyż o ukry­ciu praw­dzi­we­go wi­ze­run­ku, a wło­że­niu na miej­sce jego ko­pii zu­peł­nie po­dob­nej, za­kon­ni­cy sami tyl­ko wie­dzieć by po­win­ni.

Po nim we­zwa­ny ka­zno­dzie­ja ksiądz Stra­dom­ski w po­dob­ny ode­zwał się spo­sób, ale ob­szer­niej, uno­sząc się za­pa­łem, rad nie­co wra­że­niu, któ­re wi­docz­nie czy­nił. Do­dał on, że o miej­scu ukry­cia ob­ra­zu, dla krew­ko­ści ludz­kiej, na wszel­ki wy­pa­dek, dwóch tyl­ko oj­ców wie­dzieć ma oprócz prze­ora, i ci przy­się­gą win­ni się będą zo­bo­wią­zać, że schro­nie­nia ni­ko­mu nie wy­da­dzą.

Trzej czy czte­rej oj­co­wie z małą róż­ni­cą po­wtó­rzy­li zda­nie pierw­szych i nie roz­sze­rza­li się wca­le:

Ko­lej przy­szła na księ­dza Pio­tra Las­so­tę; ten w po­cząt­ku za­nie­miał, lecz przy­na­glo­ny od prze­ora, jak­by się oba­wiał po­wie­dzieć, co my­ślał, nie­śmia­ło głos pod­niósł.

– Nie śpie­szę – rzekł – z my­ślą moją, bo złą być może, a prze­cież wi­nie­nem ją, choć­by grzesz­ną i ułom­ną, wy­po­wie­dzieć, jaką jest we mnie. Prze­bacz­cie mi więc, oj­co­wie, je­śli wa­sze­go nie po­dzie­lam zda­nia, ani mi za złe nie bierz­cie, że mam wła­sne. Z wami ra­zem, sko­ro taka bę­dzie wola star­szych, go­tów je­stem ochot­nie wal­czyć i gi­nąć, z ra­do­ścią ży­cie nio­sąc nik­czem­ne na ofia­rę Panu Bogu mo­je­mu; ale są­dzę, że nie mni­cha jest rze­czą wal­czyć i krew prze­le­wać. Nam w udzia­le do­sta­ła się mo­dli­twa, roz­my­śla­nie, roz­mo­wa z Bo­giem i po­ku­ta; miecz nie po­wi­nien do­tknąć rąk za­kon­ni­ka, nie przy­stoi mu zbro­ja, a mor­der­ca dwa­kroć grze­szy, gdy jest po­słan­ni­kiem Boga, któ­ry nie­przy­ja­cio­łom prze­ba­czać i dru­gi po­li­czek nad­sta­wiać roz­ka­zał. I nie na­szą to rze­czą, i nie na­szych sił spra­wa obro­ni twier­dzę ja­sno­gór­ską od sil­nej wpraw­ne­go i moc­ne­go nie­przy­ja­cie­la na­pa­ści. Win­ni bę­dzie­my krwi prze­la­nej, a cóż, gdy się ona na nic nie przy­da i tyl­ko wro­ga roz­ją­trzy? Weź­mij­my więc skarb nasz, ob­raz świę­ty na ra­mio­na, ubo­dzy, pie­szo, z krzy­żem w ręku, wyjdź­my stąd, zo­sta­wu­jąc skar­by lu­dziom, co do nich przy­wią­zu­ją cenę, a sami schroń­my się do Gło­go­wa lub in­ne­go ja­kie­go klasz­to­ru na Ślą­sku.

Gdy to mó­wił ksiądz Las­so­ta, a mowa jego zda­wa­ła się jed­nać so­bie chęt­ne przy­ję­cie u nie­któ­rych bra­ci, prze­or po­wstał.

– Pro­si­łem rady; jako szcze­rą a z ser­ca po­cho­dzą­cą, przyj­mu­ję ją wdzięcz­nie – rzekł – ale się na to zda­nie wa­sze zgo­dzić nie mogę. Za­kon­nik w po­trze­bie wal­czyć i bro­nić świę­to­ści po­wi­nien, a nie pod­da­wać się nie­przy­ja­cie­lo­wi wia­ry. Mamy tego do­wo­dy w usta­no­wio­nych przez świę­tych za­ło­ży­cie­li za­ko­nach ry­cer­skich, któ­re ore, cor­de, ense (sło­wem, ser­cem, mie­czem) pra­co­wa­ły na zba­wie­nie swo­je i lu­dów; mamy tego przy­kła­dy w Pi­śmie Świę­tym i w dzie­jach mę­żów, któ­rych orę­żo­wi bło­go­sła­wi­ło Nie­bo. Przy­się­ga­li­śmy wszy­scy, jako oby­wa­te­le kra­ju na­sze­go, na wier­ność kró­lo­wi Ja­no­wi Ka­zi­mie­rzo­wi; nie go­dzi się nam ła­mać i lek­ce­wa­żyć przy­się­gi. Ma­myż, gdy na nas oczy kra­ju ca­łe­go są ob­ró­co­ne, gdy wszy­scy wy­glą­da­ją stąd cudu, aby się nim po­krze­pić, ma­myż ustą­pić, oca­la­jąc ży­cie, a zo­sta­wić miej­sce świę­te, jako gniaz­do próż­ne, na ło­ży­sko he­re­tyc­kiej ga­wie­dzi, by je nie za­sty­głe jesz­cze bluź­nier­czą mową i sro­mot­ny­mi czy­ny spla­mi­li? Świę­ty to ob­raz, świę­ty stół, bra­cia moi, ale uświę­co­na nim przez wie­ki Ja­sna Góra rów­nie dla nas dro­gą być po­win­na. Tu wal­czyć, tu stać i tu, je­śli wola Boża, zgi­nąć nam przy­stoi.

Ksiądz Piotr Las­so­ta skło­nił gło­wę i nic nie od­po­wie­dział, a dal­si oj­co­wie gło­so­wa­li ra­czej za prze­orem, niż za nim. Kil­ku tyl­ko jesz­cze, z in­nych po­wo­dów, przy­po­mi­na­jąc sła­bość miej­sca, nie­do­sta­tecz­ne środ­ki obro­ny, ra­dzi­ło wy­tar­go­wać so­bie jak naj­ko­rzyst­niej­sze wa­run­ki u Ka­ro­la Gu­sta­wa, po­słać wcze­śnie do Wit­tem­ber­ga, do Hor­na, do przy­ja­zne­go daw­niej miej­scu świę­te­mu Wej­har­da i, prze­wle­ka­jąc pod­da­nie, cze­kać dal­szych wy­pad­ków.

Gdy gło­sy ze­bra­ne zo­sta­ły, oka­za­ło się, że znacz­na więk­szość była za ukry­ciem bez­piecz­nym a nie­zwłocz­nym ob­ra­zu świę­te­go i za obro­ną do ostat­ka Ja­snej Góry. Z ra­do­ścią wi­docz­ną ob­li­czył je prze­or i prze­mó­wił jesz­cze, do­da­jąc du­cha mniej­szo­ści:

– Wia­ry! Wia­ry! Wia­ry po­trze­ba nam; o nią pro­śmy tyl­ko, o nią bła­gaj­my, mó­dl­my się o nią, a zwy­cię­żym. Sam­son szczę­ką oślą po­bi­ja Fi­li­sty­nów, Da­wid ma­lucz­ki kła­dzie tru­pem Go­lia­ta ol­brzy­ma, bo z nim jest duch Boży; nie za­wsze siła tyl­ko prze­ma­ga: zwy­cię­żał, z kim jest Bóg. Mamy wiel­kich orę­dow­ni­ków w nie­bie­siech, a choć grzesz­ni, w chwi­li go­rą­cej mo­dli­twy pod­nie­siem głos, by nas usły­szał Oj­ciec. Wia­ry tyl­ko, wia­ry sil­nej, wia­ry nie­spo­ży­tej i po­tęż­nej! A na­wet, po ludz­ku już ra­chu­jąc i nie li­cząc po­sił­ków aniel­skich, któ­re to świę­te miej­sce ota­czać będą, cze­muż by twier­dza tak moc­na, bu­dow­na, w przy­bo­ry wo­jen­ne ob­fi­ta, w żyw­ność za­spo­so­bio­na, stać i woj­skom wiel­kim opie­rać się nie mia­ła? Wi­dzie­li­śmy przy­kła­dy u nas zam­ków i gro­dów, któ­re cier­pli­wo­ścią i wy­trwa­niem dzie­sięć­kroć sil­niej­sze­go na­past­ni­ka prze­mo­gły. Inna jest na­pa­dać, a inna bro­nić. Je­śli my nie wo­jow­ni­cy, znaj­dą się wo­dze bie­glej­si, co nam rady i prze­wod­nic­twa nie od­mó­wią, znaj­dą się po­sił­ki, byle wia­ra była.

Do­ma­wiał tych wy­ra­zów, gdy do drzwi de­fi­ni­to­rium za­pu­ka­no. Pro­fes Rud­nic­ki otwo­rzył je, po­szep­tał coś z ci­cha i zbli­żył się do prze­ło­żo­ne­go.

– Stróż od bra­my przy­niósł to pi­smo, pil­ne, jak po­wia­da; że­bracz­ka Kon­stan­cja mu je po­da­ła, jej zaś kon­ny ja­kiś, pod mury pod­je­chaw­szy, rzu­cił ze zle­ce­niem, aby je na­tych­miast do prze­ora za­nie­sio­no.

Ksiądz Kor­dec­ki roz­wi­nął zbru­ka­ną kar­tę i od­czy­taw­szy, rzekł po­wol­nie:

– Nowe to po­twier­dze­nie wie­ści o zbli­ża­niu się Szwe­dów i za­mia­rach ich na Czę­sto­cho­wę. Ktoś to przy­ja­zny nam, znać z kwar­cia­nych czy z in­ne­go pol­skie­go żoł­nie­rza, umyśl­nie oznaj­mie­nie to przy­słał. Ręka i styl nie­zna­jo­my, ale myśl po­czci­wa…

I po­czął czy­tać po ła­ci­nie te sło­wa:

"Sza­now­ni Oj­co­wie! Rze­czą jest nie­za­wod­ną, że po­sta­no­wio­no już ude­rzyć na Ja­sną Górę i pierw­szej za­czep­ki spo­dzie­wać się mo­że­cie naj­da­lej w pięć lub sześć dni po ode­bra­niu tej wia­do­mo­ści. Wy­zna­czo­ny do tego hra­bia Wej­hard Wrzesz­cze­wic, ka­to­lik, nie­gdyś opie­kun i do­bro­czyń­ca klasz­to­ru wa­sze­go, ale Szwe­do­wi przy­ja­zny, któ­ry od razu może gwał­tow­nych nie uży­je środ­ków; lecz, je­śli mu się nie uda za­jąć twier­dzy, znacz­niej­sze siły po­de­sła­ne będą. Nie trać­cie na­dziei, pora opóź­nio­na, nie do woj­ny; z Po­la­ków nikt na Ja­sną Górę się nie po­rwie; za­mknij­cie się co naj­ry­chlej; wpusz­czaj­cie tyl­ko pew­nych i zna­jo­mych, a resz­tę Bogu po­wierz­cie".

List ten pod­pi­sa­ny był trze­ma krzy­ży­ka­mi. Słu­cha­li czy­ta­nia jego oj­co­wie spo­koj­nie, aż ksiądz Igna­cy Mie­lec­ki się ode­zwał:

– Je­śli hra­bia Wej­hard wy­sła­ny zo­sta­nie, nic nam złe­go za­pew­ne uczy­nić nie ze­chce; zna­ny to przy­ja­ciel za­ko­nu, czci­ciel świę­te­go ob­ra­zu: imię jego w księ­gach ofiar nie­je­den raz za­pi­sa­ne; miał­że­by chcieć łu­pić, co zbo­ga­cał, znie­wa­żać, co czcił?…

– Bóg to wie – rzekł prze­or – a ostroż­ność nie za­wa­dzi; tym­cza­sem dziś jesz­cze pój­dzie­my po­klęk­nąć przed ob­ra­zem, któ­ry już ju­tro w Czę­sto­cho­wie znaj­do­wać się nie bę­dzie. Oj­co­wie straż­ni­cy, co z nim po­ja­dą, wy­zna­cze­ni będą po chó­rze pół­noc­nym, ja sam go wy­wio­zę do bez­piecz­ne­go miej­sca z nimi. Dru­dzy za­bio­rą sre­bra klasz­tor­ne, któ­re w sta­wie za­to­pić wy­pad­nie pod mia­stecz­kiem. Miesz­cza­nin tam jaki oko na nie mieć może. Lu­dzie z wio­sek klasz­tor­nych, z Kro­wo­drzy, Gra­bów­ki, Lgo­ty, Dźbo­wa, w czę­ści już spro­wa­dze­ni, nad ran­kiem i koło po­łu­dnia z resz­tą po­śpie­szą. A te­raz koń­czy­my, ja­ko­śmy za­czę­li – z Bo­giem i mo­dli­twą!

Na tym skoń­czy­ła się na­ra­da, i na­za­jutrz rano, choć nikt nie wie­dział o po­dró­ży prze­ora, o uwie­zie­niu ob­ra­zu, choć nic nie zmie­ni­ło się w ka­pli­cy i na­bo­żeń­stwie, a obcy za­mia­ny by po­znać nie mo­gli, praw­dzi­wy wi­ze­ru­nek czę­sto­chow­ski da­le­ko już był od tego miej­sca, na któ­rym kil­ka­set lat prze­by­wał; w jego zaś ra­mach, su­kien­ce i klej­no­tach ko­pią zu­peł­nie po­dob­na, ja­kich za­wsze kil­ka w po­go­to­wiu mia­no, za­wie­szo­na zo­sta­ła. Sre­bra klasz­tor­ne, za­mknię­te w becz­ki, uto­pio­no w sta­wie tej­że nocy.VII

Dzień ósmy li­sto­pa­da upły­nął na zwy­czaj­nych mo­dli­twach i krzą­ta­niu się w klasz­to­rze. Wąt­pli­wo­ści już naj­mniej­szej nie zo­sta­wa­ło, że Szwe­dzi rzu­cić nie ze­chcą Czę­sto­cho­wy, le­żą­cej im na dro­dze, i zo­sta­wić nie za­ję­tą; wie­dzia­no, że się o nią po­ku­szą nie­chyb­nie.

Go­niec, przy­by­ły do prze­ora dniem wprzó­dy, zwia­sto­wał wresz­cie, że już Szwe­dzi ku Czę­sto­cho­wie są w dro­dze. List, przez nie­zna­jo­me­go przy­ja­cie­la pi­sa­ny, do­kład­nie ob­ja­śniał, że Wit­tem­berg po­le­cił za­jąć Ja­sną Górę naj­wię­cej po­dob­no dla sre­ber klasz­tor­nych, z któ­rych, dla uję­cia so­bie woj­ska pol­skie­go, bić chcia­no mo­ne­tę na go­to­we ka­zi­mie­rzow­skie stem­ple. Wy­zna­czo­ny był do tego bli­ski po­dob­no krew­ny wo­dza na­czel­ne­go, je­ne­rał-lejt­nant Bur­chard Mil­ler; lecz, że się nie spo­dzie­wa­no wca­le, iżby mni­si po­my­śle­li na­wet o opo­rze, wy­pra­wio­no przo­dem z Wie­lu­nia część od­dzia­łu, z Ja­nem hra­bią Wej­har­dem Wrzesz­cze­wi­cem, Cze­chem z rodu i ka­to­li­kiem, i Se­we­ry­nem z Kali Ka­liń­skim, sta­ro­stą bra­cław­skim, puł­kow­ni­kiem pol­skim. Ci mie­li, jako ka­to­li­cy, ła­twiej­szy przy­stęp otrzy­mać do twier­dzy i Szwe­dom uto­ro­wać dro­gę. Wej­hard pro­wa­dził z sobą oko­ło dwóch ty­się­cy lu­dzi i kil­ka ma­łych dzia­łek po­lo­wych, któ­re po je­sien­nych; roz­bło­co­nych dro­gach z trud­no­ścią się wlo­kły.

Wy­cho­dząc z Wie­lu­nia, tak się Szwe­dzi roz­ra­cho­wa­li, nie są­dząc, żeby o nich w Czę­sto­cho­wie wie­dzia­no, aby w nocy sta­nąć pod jej mu­ra­mi, na­trzeć, huk­nąć, na­stra­szyć, nie dać się opa­mię­tać, z jed­nej stro­ny za­gro­zić ogrom­nie, z dru­giej wie­le przy­rze­kać, wsu­nąć się do Ja­snej Góry w płasz­czu przy­ja­ciół ka­to­li­ków i wro­ta jej otwo­rzyć Mil­le­ro­wi. Na­ów­czas owi ka­to­li­cy mie­li się z nie­do­trzy­ma­nia umo­wy wy­ma­wiać, zwa­la­jąc wszyst­ko na Mil­le­ra i ubo­le­wa­jąc żar­li­wie nad nie­spo­dzia­nym wy­pad­kiem, po­wo­li się wy­su­nąć.

Ale za­wio­dły ich fał­szy­we ra­chu­by, bo siód­me­go li­sto­pa­da już ksiądz Kor­dec­ki do­kład­ną miał wia­do­mość nie tyl­ko siły, jaka wy­szła z Wie­lu­nia, wo­dzów i ich za­mia­rów, ale na­wet go­dzi­ny mniej wię­cej, o któ­rej przyjść mogą; wie­dział o ca­łym ich cią­gnie­niu po­nad gra­ni­cą Ślą­ska, o sta­no­wi­sku w Krze­pi­cach, o przy­by­ciu do Kło­buc­ka.

Po­zor­nie spał klasz­tor, świa­tła były po­ga­szo­ne, na jed­nej tyl­ko wy­so­kiej wie­ży­cy pło­nął ka­ga­niec, jak gwiaz­da wie­czor­na na nie­bie po­chmur­nym. Ciem­no­ści ogar­nia­ły górę, twier­dzę i mia­sto, nig­dzie gło­su ludz­kie­go, żad­nych na po­zór przy­go­to­wań: ani czło­wie­ka na mu­rach, ani do­ko­ła stra­ży; rzekł­byś, że mni­si ani się spo­dzie­wa­li od­wie­dzin. Ale we­wnątrz wszyst­ko, co żyło, było na no­gach; ksiądz prze­or mo­dlił się w swo­jej celi, Za­moj­ski szy­ko­wał lud u bra­my, na któ­rą szcze­gól­ną zwró­co­no bacz­ność. Czar­niec­ki ob­cho­dził mury i ma­leń­ką la­tar­ką, za­glą­da­jąc wszę­dzie, roz­pa­tru­jąc wszyst­ko. Za­ka­za­no od­zy­wać się z ha­słem, cho­dzić z ogniem i mó­wić na­wet do­no­śniej. Szlach­ta, schro­nio­na w klasz­to­rze, któ­rej jesz­cze nie po­trze­bo­wa­no, o ni­czym nie wie­dzia­ła. Gę­sty mrok po­kry­wał oko­li­cę całą, ci­sza, prze­ry­wa­na tyl­ko wi­chrem je­sien­nym, roz­le­ga­ła się sze­ro­ko po do­li­nach i wzgó­rzach. Z klasz­to­ru ani dźwię­ku, ani gło­su; ale przy­słu­chaw­szy się bacz­nie, pod­szedł­szy bli­żej, do­cho­dzi­ły ucha to chrzę­sty zbroi, to stą­pa­nia oku­tych w że­la­za żoł­nie­rzy, to brzęk stłu­mio­ny po­dej­mo­wa­nej bro­ni.

Na dro­dze od Kło­buc­ka wio­dą­cej po­wol­nie po roz­la­złym a gę­stym bło­cie su­nął się od­dział żoł­nie­rza szwedz­kie­go, z pie­cho­ty i jaz­dy zło­żo­ny, wio­dąc za sobą pra­co­wi­cie co chwi­la grzę­zną­ce dzia­ła. Na cze­le je­cha­li Wej­hard i Ka­liń­ski; pierw­szy we­sół i szy­der­ski, bo pew­ny po­wo­dze­nia i wy­pły­wa­ją­cych z nie­go ko­rzy­ści, dru­gi zbyt wiel­ki dwo­rak i wpraw­ny po­chleb­nik, by mu gor­li­wie hu­mo­rem na­wet po­ta­ki­wać nie miał. Przed nimi na ja­śnie­ją­cym nie­co nie­bie wi­dać było już czer­nie­ją­cą górę i wy­so­ko wspię­tą wie­ży­cę, na któ­rej bły­ska­ło świa­teł­ko. Klasz­tor i mury po­grą­żo­ne były w ciem­no­ści, zda­wa­ło się, że ognie w nich po­ga­szo­ne, bra­ma rzu­co­na bez stra­ży, ży­wej du­szy w oko­li­cy.

– Patrz no, pa­nie puł­kow­ni­ku – ode­zwał się Wej­hard, śmie­jąc się i za­cie­ra­jąc ręce – dziś jesz­cze prze­no­cu­je­my w Czę­sto­cho­wie i na­pi­je­my się sta­re­go mio­du księ­ży pau­li­nów; nig­dzie nie wi­dać żad­ne­go przy­go­to­wa­nia, tym le­piej. Po­dej­dzie­my w ci­cho­ści, po­tem na­gle wpad­nie­my z wrza­skiem i krzy­kiem, opa­nu­je­my bra­mę – i twier­dza na­sza!

– Nie­chyb­nie! – do­dał Ka­liń­ski. – Śmie­liż­by się opie­rać mni­si zwy­cię­skim po ca­łej Pol­sce woj­skom Ka­ro­la Gu­sta­wa? To być nie może; chy­ba­by po­sza­le­li. Świę­ty Boże nie po­mo­że, mu­szą się pod­dać i nas wpu­ścić.

– A klasz­tor bo­ga­ty – rzekł Wrzesz­cze­wic – wi­dzia­łem go w środ­ku, żyją w nim so­bie jak pa­no­wie, jak opa­ci, opa­śli, brzu­chy ogrom­ne, twa­rze ru­mia­ne, opły­wa­ją w do­stat­ki. Wit­tem­berg po­ży­wi się nie­ma­ło – do­dał ci­szej – ale na to woj­na, a Panu Bogu zło­to i sre­bro nie­po­trzeb­ne.

– Tak – do­dał Ka­liń­ski, po­kasz­lu­jąc. – Jest to za­pew­ne ofia­ra, ale ją Pol­ska uczy­ni chęt­nie dla swe­go zbaw­cy, Ka­ro­la Gu­sta­wa: w nim je­dy­na na­dzie­ja na­sza.

– Wiel­ki król! Wiel­ki wo­jow­nik! Ale cyt! Ci­cho! Oto się zbli­ża­my… bacz­ność! Za­raz za­gra w uszy za­kon­ni­kom mu­zy­ka na­sza i prze­bu­dzi ich la­rum.

I we­zwaw­szy mło­de­go ofi­ce­ra wy­dał mu roz­ka­zy, śmie­jąc się w naj­lep­szym hu­mo­rze. Zbli­ża­li się pod mury, szu­ka­jąc bra­my, chcia­no bo­wiem zra­zu na­trzeć na nią, w tej pew­no­ści, że wro­ta nie za­par­te, a może wca­le i nie strze­żo­ne za­sta­ną. Myśl prze­ra­że­nia mni­chów, wy­obra­że­nie po­pło­chu, jaki uczy­ni, uni­żeń, z ja­ki­mi przyj­mo­wać będą… zwy­cięz­cę, może po­dar­ków, któ­ry­mi go uczcić będą mu­sie­li, roz­pro­mie­nia­ła twarz Wej­har­da, któ­ry w tej woj­nie nic jesz­cze sam przez się do­ko­nać nie mógł.

Był­by to pierw­szy jego triumf; ra­cho­wał nań, jak­by go miał w kie­sze­ni i, nie czu­jąc ani wil­got­ne­go desz­czu, któ­ry kro­pił, ani chło­du, któ­rym wi­cher twarz mu chło­stał, po­śpie­szał nie­cier­pli­wy ku twier­dzy, za­ci­na­jąc ko­nia, chra­pią­ce­go i wspi­na­ją­ce­go się nie­chęt­nie ku gó­rze..

– Cha! cha! – su­cho śmie­jąc się, rzekł zwró­co­ny do nie­od­stęp­ne­go Ka­liń­skie­go. – Co za nie­spo­dzian­ka mni­chów spo­tka!

W tej chwi­li zbli­ża­li się do pierw­szych wrót i mo­stu, i na­gle… wśród ci­szy głę­bo­kiej, wśród uro­czy­ste­go nocy mil­cze­nia, jak pio­run roz­legł się wrzask trąb, huk ko­tłów, okrzyk żoł­dac­twa, wy­strza­ły; jaz­da sko­czy­ła szyb­ko przo­dem do mo­stu. Most był zwie­dzio­ny, bra­ma za­war­ta. Wej­hard uśmiech­nął się jesz­cze, krę­cąc wąsa. Ka­liń­ski mil­czał.

– Bra­my za­par­te! – przy­biegł oznaj­mić star­szy od jaz­dy.

– Jak to? A zwód.

– Pod­nie­sio­ny.

– A straż jest?

– Żad­nej do­tąd nie wi­dać.

Tym­cza­sem wrzask, huk i wy­strza­ły na wiatr co­raz sil­niej się wzma­ga­ły i zda­wa­ły wstrzą­sać mil­czą­cym klasz­to­rem. Wej­hard spi­nał ko­nia ostro­ga­mi, chcąc wy­biec na­przód, gdy spło­szo­ny wierz­cho­wiec usko­czył w bok na­gle, sa­piąc i stu­la­jąc uszy. Ja­kaś po­stać wy­so­ka, chu­da, dziw­na, jak zja­wi­sko, pra­wie spod ko­pyt koń­skich dźwi­gnę­ła się i pod­nio­sła.

– Co to jest? Kto tam? Kto? Stój! Stój! – za­wo­ła­li bliż­si żoł­nie­rze.

– Stój albo śmierć!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: