- W empik go
Kordecki - ebook
Kordecki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 548 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na podniosłym, kamienistym wzgórzu, wśród okolicy zasianej wioskami, pagórkami, na których sterczą zamków zwaliska, i piaszczystymi przestrzeniami, wśród widnokręgu opasanego w dali sinych wzgórków pasmem, wznosi się klasztor i kościół częstochowski, około którego siedziby ludzi, lasy, pola, grody, kaplice zdają się, jak ciżba posłuszna przed panem, pochylać czoło. Stary ten gmach warowny, zamczysko Maryi, budowany powolnie przez długie wieki, obwiedziony murem jak rycerskim pasem, którego brama zdaje się z dala klamrą ozdobną, ścianami kościoła wybiegł wysoko ponad inne budowy, a wyżej jeszcze nad nie wieżyca z gankami wspięła się pod obłoki, na ramionach krzyż piastując złocisty. Nieco niżej, pod cieniem jego, na dachu kościelnym, w promienistym kole, obraz Najświętszej Panny wskazuje mnogim z daleka pielgrzymom, że tu ich Opiekunki stary a święty wizerunek złożono. Dokoła gmachu kościelnego cisną się przybudowane kaplice, ule, z których, jak brzęki pszczół, dolatują głosy modlących się zakonników, pszczółek tej Bożej pasieki. Tuż blisko kilku facjatami bieleje klasztor obszerny i piękny, po którym znać, że go królewskie i książęce wznosiły dłonie, że go troskliwa wiernych zdobiła pobożność, że go rozszerzała gorliwość ludu o chwałę Bożą i chwałę Maryi. Wcześnie to święte miejsce, w rycerskim kraju na pograniczu stojące, kilkakroć napadane i rabowane, przywdziało zbroję murową. Po rogach kortyn strażnice krągłe i czworogranne, różnych lat i pochodzenia, z kolei przyszły pilnować Jasnej Góry i zwrócone w różne strony poglądają, jakby czuwały od nieprzyjaciela.
U podnóża góry, o kilkaset kroków od twierdzy jasnogórskiej, niewielki kościółek św. Barbary, świeżej jeszcze (w roku 1655) budowy, bo lat zaledwie kilkadziesiąt liczący, błyszczy się ponad nowicjatu klasztornego kamienicą. Z drugiej strony kościół św. Rocha, patrona od morowej zarazy, łączy niejako twierdzę z miasteczkiem klasztornym, którego fara starożytna ponad czarne dachy mieszczańskich domostw dźwiga się poważnie. Dokoła murów (znać dawno nie widziały wojny i nie służyły za ochronę) poczepiały się swobodnie drewniane kletki, jak gniazda jaskółek, coraz rozprzestrzeniając się dalej a szerzej. Są to kramiki przekupniów, którzy pod murami klasztoru stoją, czekając na pielgrzymów, z pamiątkami Jasnej Góry; znajdziesz u nich obrazki Bogarodzicy, wielkie i małe, drogie i tanie, złociste i skromne, na blasze i na papierze; pobożne książeczki, pieśni na chwałę Bożej Matki, szkaplerze z Jej imieniem, krzyżyki, paciorki, różańce i owe listy misternie sztychowane, w których środku błyszczy obraz cudowny, i tysiące innych drobnostek, co je w każde święto i niedzielę święcą paulini u ołtarza, ocierają o cyprysową deskę i rozdają nazad wędrowcom. Znaczna tu część uboższych mieszczan pod płaszczem swej Opiekunki na życie zarabia, żywiąc się pobożnością tłumów, które falami płyną do cudowneg o obrazu.
I dziś tu niepusto; lecz jakże to było w święte owe, w złote wieki wiary niezachwianej jeszcze i gorącej czci Bogarodzicy! Nie tylko Polska cała, Ruś, Litwa, Śląsk pograniczny dostarczały pobożnych pątników; słały je Czechy, Morawy, Węgry i Niemcy i dalsze świata kraje, bo obraz częstochowski na cały świat słynął. I jak do Rzymu z południa, tu z całego północo-wschodu Europy długie karawany pielgrzymów szły z modlitwą i pieśnią do Orędowniczki strapionych. Jak w ognisku wielkiego koła skupiają się promienie, tak tu jednoczyły się i spotykały ze wszech stron biegnące tłumy, schodząc się pod Jasną Górą z jednymi łzami, z jedną modlitwą: Poratuj!
Ci szli pieszo, bogate wiodąc za sobą cugi i liczne dwory, których pomocy dobrowolnie się wyrzekali; drudzy powolniej jeszcze, trzy kroki naprzód, dwa nazad postępując, sunęli się z gorliwymi prośbami; inni pielgrzymowali o chlebie i wodzie, inni o jałmużnie i ubóstwie umyślnym, ofiarowanym Bogu, inni pokutując wlekli się na kolanach, dźwigając na sobie krzyże i ciężkie łańcuchy; a wszyscy ci cierpiący boleścią i cierpiący grzechem, zbolali i potrzebujący pomocy, schodzili się, ubogi z bogatym, wieśniak z senatorem, razem u jednego ołtarza, równymi dziećmi jednej Matki. Piękny to był i rozrzewniający widok, gdy naprzeciwko strudzonym pielgrzymom wychodzili paulini z krzyżem, chorągwiami, witając ich i wiodąc do przybytku, którego straż powierzona im była. Znużonym przybywało naówczas siły, wypłakane oczy łzą się świeżą zlewały, modlitwa gorliwszą i gorętszą wyrywała się z ust spiekłych i każdy, padając na twarz przed odsłonionym obrazem, uczuwał, jakby mu brzemię wielkie z ramion się stoczyło, jakby cały ciężar boleści złożył u stóp Najświętszej Matki.
Obraz ten na Jasnej Górze od wieków już przyświecał Polsce błogosławionym światłem cudu, budząc w sercach wiarę, przywołując grzeszników ku sobie, sypiąc jak promieniami łaski dokoła. Nie było nikogo, co by stąd odszedł nie pocieszony, nie rozrzewniony, nie uspokojony na duszy, maluczką ofiarę swej boleści złożywszy przed Matką Tego, który, Bogiem będąc, chciał dla nas cierpieć jak człowiek i jak złoczyńca umierać. Wpatrując się w obraz tej Matki Bolesnej, tego ukrzyżowanego Boga, malało i drobniało cierpienie ludzkie wspomnieniem wielkiej, krwawej, tajemniczej ofiary.
Od XIV wieku piastowała obraz Jasna Góra, a królowie i książęta, ubodzy i żebracy zarówno z możnymi, do podniesienia tego tronu Patronki Królestwa się przyczynili. Każdy tu przyniósł, co mógł; król dał garść złota, hetman buławę swoją wieszał u obrazu, ubogi święcił mu pierścień swój ślubny, żebrak woskową nogę lub rękę lnem obwiniętą kładł z groszem u skarbony, biskup przekazywał swój kielich złoty, szlachcic zawieszał lampę; każdy stroił, ubierał, bogacił to miejsce, imię swe zapisując dobrodziejstwem. I z tych ofiar tysiącznych wznosił się powoli kościół, dźwignęły mury klasztorne, wyrosła wieżyca, zabłysły ołtarze, lane ze srebra posągi świętych stanęły orszakiem przy obrazie Bogarodzicy, a skarbiec stał się istotnie skarbcem, bo w nim droższe od klejnotów gromadziły się pamiątki.
Nie było domu, nie było kościoła, gdzie byś Najświętszej Panny Częstochowskiej nie znalazł – a cudami wsławione Jej wizerunki rozsiane były po całym kraju: w Głogówku na Śląsku, w Sokalu na Rusi, w Topolnie pruskim, w Uchaniu na Wołyniu, w Oporowie w księstwie Łowickiem, w Mstowie, Krakowie, w Neustadt w Austrii, w Rzymie nawet pobożni, nie mogący dostać się do Częstochowy, znajdowali obrazu świętego Łukasza kopie, równie cudowne jak cyprysowa deska, na której, wedle podania, ewangelista w chwili natchnienia odtworzył oblicze Najświętszej Niewiasty. Drobne obrazeczki były wszędzie, w chatach wieśniaków, nad łożem ubogim, na zbroi szlachcica, na pierścieniach kobiet, u mniszych różańców.
Możemyż nie powiedzieć choć słów kilku o dziejach tego miejsca i obrazu?
Wieść niesie, że św. Łukasz, malarz ewangelista, ów patron artystów, twarz Bogarodzicy sam w zachwycie odmalował na stoliku cyprysowym, który służył Świętej Dziewicy, na którym, wedle słów legendy, "roboty odprawowała i Pismo Święte czytała, o tajemnicach i rzeczach niebieskich rozmyślając. Stolik ten, tablicę tę, łzami swemi świętymi skrapiała i poświęcała, a gdy posiłku było potrzeba, przy nim używała pokarmu".
Na tej desce cyprysu, którą sam Jezus, przybrany syn ubogiego cieśli, miał ręką wszechmocną na prosty stół dla matki wyciosać, dając nam przykład pracy, malarz święty twarz Bogarodzicy z synaczkiem na ręku wyraził dla pobożnych niewiast jerozolimskich. Obraz w ciągu wieków przechodził rąk wiele, nim się do Polski dostał. Miała go sobie objawiony cesarzowa Helena (gdy i w zburzeniu Jeruzalem przez Tytusa cudownie ocalał) i uwiozła go z sobą do Konstantynopola. Irena ocaliła go od wściekłej zajadłości ikonoklastów. Nicefor cesarz nareszcie uczynił z niego ofiarę Karolowi Wielkiemu. Później wizerunek ten towarzyszył w jego wyprawach; lecz jak przyszedł od tego podbójcy Słowian do słowiańskiego na Rusi księcia, Bóg to wie jeden. Znajdujemy go później w ręku Władysława, księcia opolskiego, wedle podania w Bełzie.
Częstochowa, późniejsza tej relikwii strażniczka, która miała Polsce Patronkę zachować, była naówczas niewielką osadą w pobliżu potężnego Olsztyna. Olsztyn, dzieło ręki ludzkiej, dziś w gruzach i upadku; dojrzysz go z wieży szczerbami murów rozsypanych ciemniejącego w dali. Częstochowa, pobożności wieków córka, przeżywa jego ruinę, coraz się wyżej podnosząc. W czternastym, zdaje się, wieku miejsce to silniej wzrosnąć musiało, znaczniejsza utworzyła się tu osada, a Władysław Opolski, który niespokojne posiadanie Rusi zamienił w roku 1377 na księstwo Dobrzyńskie, Bydgoszcz, ziemię Wieluńską i starostwo Olsztyńskie, pierszym był twórcą przyszłej wielkości świętego miejsca.
Na zamku w Bełzie Władysław oblężony został przez Tatarów, ów bicz Boży na słowiańskie ziemie, którego chłosta wyrobić miała w ludach rycerskiego ducha, męstwo i siły na przyszłość. Najście tatarskie było gwałtowne, niespodziane i zastało księcia z garścią ludzi, bezsilnego, więcej rachującego na pomoc Bożą, niż na odwagę załogi. Obraz był naówczas w domowej księcia kapliczce; przed nim padł na twarz z rzewnymi modły, błagając o ratunek, Władysław. Gdy na modlitwie klęczy, a załoga, jak może, opiera się jeszcze tatarskiej nawale, strzała poganina brzękła oknem kaplicy, świsnęła nad głową księcia i uwięzła w szyi obrazu. Na widok tego świętokradztwa, którego ślady nosi deska do dziś dnia, książę ze łzami zawołał o pomstę do Boga. I oto burza z gromami i wichrem ogromnym przyszła w odsiecz oblężonym; popłoch się wszczął między oblegającymi; załoga, wsparta piorunami i ciemnością, wyskoczyła, księcia mając na czele. Tatarzy uciekli rozbici. Po tym zwycięstwie nad niewiernymi Władysław, cudu pamiętny, obraz chciał uwieźć z sobą na Śląsk do Opola, ale objawienie we śnie wskazało mu, by go Częstochowie zostawił.
W roku 1382 wizerunek święty stanął na miejscu przeznaczenia i oddany został straży paulinów, zakonu w Węgrzech z pobożności i gorliwości wsławionego. Wśród rozległej płaszczyzny, którą przepływa Warta dążąc ku Odrze, na wzniosłej skalistej górze, panującej szerokiej okolicy, pobudowano pierwsze domostwa dla zakonników, a stary kościółek, już tu istniejący, opromienił się nową świętością i stał zarodem gmachów, które wieki powolnie wznosić miały.
Paulini, zakon zwany "braćmi śmierci", mieli sobie nadane niektóre wsie w okolicy, czynsze, dziesięciny i dochody z młynów i miodów. Po śmierci króla Ludwika Olsztyńskie Starostwo z Częstochową powróciło do Polski, choć nierychło. Władysław Jagiełło był z królów naszych pierwszym dobroczyńcą tego miejsca. Paulinom dodano Częstochowę Starą, kilka wsi bliższych i roczny dochód z czynszów miejskich. Uwolniono klasztor od ciężkich naówczas obowiązków podejmowania własnym kosztem urzędników i posłów. Pobożny Jagiełło w lat kilkadziesiąt później ponowił swoje nadania, gdyż już sława częstochowskiego obrazu, rozszerzając się coraz głośniej, nie tylko z Polski, ale z sąsiedniego Śląska, Moraw, Prus i Węgier, zwabiała tysiące pielgrzymów.
Jak niegdyś za Chrobrego lud jeszcze, świeżo z pogańskiego błędu do wiary przyszedłszy, zdjęty chciwością, napadał na świeżo założoną pustelnię, o bryle złota w niej posłyszawszy, tak i tu znowu mnogość ofiar, rozgłos skarbów wznieciły w ludziach zarażonych niewiarą husytów, a niewiele pojmujących świętości, żądzę rabunku i łupieży. Nieszczęściem, swoi to nawet, pod imieniem husytów ukryci, zebrawszy włóczęgów i rabusiów z pogranicznych krajów, byli sprawcami tego napadu na Częstochowę. Niejaki Jakub Nadobny z Rogowa Działosza, Jan Kuropatwa z Łańcuchowa Śreniawita i inni jacyś, zebrawszy ciurów ze Śląska, Czech i Moraw, w sam dzień Wielkiej Nocy wpadli na Jasną Górę, nieobronną wówczas jeszcze i stojącą otworem, bo nie obawiającą się napaści, tak ją zdawała się świętość obrazu osłaniać. Szukali oni skarbów, a znaleźli to tylko, co pobożność w ofierze złożyła na ołtarzu: kielichy, krzyże, blachy okrywające cyprysową tablicę i poświęcone naczynia kościelne. Jęli się więc tego rabusie i sam nawet obraz, z ołtarza wydarłszy, unieśli, zapewne dla bogatych jego sukni, których zerwać nie mogli; chcąc odbić blachy, szablami i rapirami cięli kilkakroć starożytny wizerunek, ale nie mogąc tego dokonać, choć połamali deskę, rzucili ją i uciekli. Zbrodnia ta ukryć się nie mogła; dwaj naczelnicy i z nimi spólnicy ich w więzieniu lub pod mieczem życie skończyli.
Podanie mówi, że świętokradcy, wielkością swej zbrodni przejęci, jakby obłąkani, czy to dla ciężaru, jakim cudowny obraz, na wóz rzucony, od porwania się bronił, czy z innego powodu, o ziemię nim cisnąwszy, rozłupali go między Krowodrzą a Dźbowem, a sami w większej części nagłą śmiercią poginęli. Zakonnicy, ochłonąwszy z przestrachu, biegli zapewne szukać śladu złoczyńców, gdy natrafili na obraz w błocie leżący i strzaskany. Dla obmycia świętego wizerunku wytrysło źródło, gdzie później stanął kościółek św. Barbary. Na próżno starano się cięcia mieczów i ślady uderzeń zamalować; pozostały one na świadectwo występku wiekuiste, stokroć zakryte, zawsze na wierzch wracały i odtąd są jakby męczeństwa obrazu blizną.
W piętnastym wieku paulini z tej szkółki i rozsadnika częstochowskiego rozeszli się po Polsce, niosąc z sobą wszędzie cześć Matki Bożej Częstochowskiej: do Pińczowa, do Wielunia, Włodawy i innych miejsc. Nawy napad Czechów w roku 1466 spustoszył Częstochowę i okolicę, mnisi jednak okupić mu się mogli i świętokradzkie dłonie nie dotknęły obrazu. Odtąd cicho było na Jasnej Górze; rosły tylko nadania, cisnęli się tłumnie pielgrzymi, sypały pobożnych ofiary. Kazimierz Jagiellończyk przybywa z rodziną i dworem pomodlić się przed Opiekunką Polski, niosąc Jej nowe dary królewskie, nadania włości i swobód. Królowie wszyscy potwierdzają przywileje poprzedników, pomnażają je i bogacą kościół i klasztor. Sama osada Częstochowska pod skrzydłami Orędowniczki wzniosła się znacznie, urosła i pomnożyła w ludność, z mieściny na gród poważny wychodząc.
Zygmunt I, wzorem braci, złożył na ołtarzu nie tylko kartę konfirmacyjną, ale droższe dzieło rąk swoich. Król ten, artysta, co kochał się w tworach sztuki i sam je w chwilach odpoczynku wykonywał z pomocą biegłych kunsztmistrzów, ofiarował relikwiarz w kształcie krzyża misternej roboty, z częścią drzewa krzyża świętego i wielką, piękną monstrancję. Skarbiec częstochowski musiał już wówczas zawierać mnóstwo szacownych darów i drogich pamiątek, których część do naszych czasów dochował, gdy Zygmunt umyślnym listem upomniał paulinów, aby ich nie trwonili.
Odtąd wznosiła się, budowała tylko i stroiła Częstochowa. Za Zygmunta III, gdy smak w budownictwie nowym coraz się bardziej upowszechniał, a stare, drobnych rozmiarów kościółki gotyckie po całej Polsce na wielkie gmachy zmieniać się poczęły, częstochowski kościół i klasztor, zapragnąwszy zrównać się z innymi, poczęły się dźwigać do góry.
Świątynię murem otaczać, wznosić budowy okazalsze i trwalsze czynnie zaczęli paulini w samą porę, bo znów napady i niepokoje do czuwania zmusić ich miały. W końcu pierwszej ćwierci XVII wieku już przynajmniej mur okolny otaczał Jasnej Góry szczyty. Rzym obdarzył ją przywilejami i odpustami Domku Loretańskiego, którego szczątek zachowywała Częstochowa, bo stołu brakło w Loreto.
Ofiara ubogiego zakonnika, ostatniego mówcy, co gorzał płomieniem wiary, księdza Piotra Skargi, godną jest wspomnienia. Przysłał on do ołtarza gromnicę ręką swoją zlepioną; dopaliła się z nim razem i zgasła w chwili jego zgonu.
Syn Zygmunta, pobożny i waleczny Władysław IV, obsypał darami Częstochowę. Sam on w roku 1633, jakby błagając o siły Nieba na trudne panowanie nad krajem, upadł twarzą i westchnął do Matki Bożej. On także, jakby przeczuwał przyszłe wichry i burze, przyśpieszał ukończenie rozpoczętej twierdzy i otoczył przybytek ten od napaści, którą, nie wiem, czy przewidział… Prorocze chyba miał oko i serce prorocze, a może tęskne przeczucie mówiło mu, że nie zostawi potomka i w ręce słabego Jana Kazimierza odda jagiellońskie berło.
Jadąc za zwłokami żony, wstąpił po raz drugi popłakać w Częstochowie… ale jeszcze u boku jego stał pocieszyciel syn, którego mu wkrótce Niebo odebrać miało. Piszą, że dziecię dwa razy nie przestrzeżone upadło z uczuciem przed obrazem Maryi, jakby wypraszając się śmierci, jakby modląc niewinną duszą za kraj, nad którym panować miała; ale Bóg wziął je do siebie, nim dotknęło korony ojców swoich, czystej, smutnej, świętej, ale cierpieniem przeplecionej.
Poprzednik Jana Kazimierza był jednym z królów, którzy najwięcej po sobie pamiątek zostawili w Częstochowie. Kilka razy sam zwiedzał to miejsce, a dogorywający już na łożu śmierci, doznawszy ulgi w cierpieniach, słał tu jeszcze wota i modły dziękczynne – ostatnie. Umarł. Po nim Jan Kazimierz słabą dłonią wziął ciężką spuściznę. Jadąc na koronację, pobożny Jagiellonów potomek nie minął obrazu Bogarodzicy; powtórnie potem, żonaty już, przyszedł po błogosławieństwo małżeństwa – i później, w dniach trwogi i niebezpieczeństwa, niejednokrotnie zabiegał na Jasną Górę, tuląc się pod opiekuńczy płaszcz Orędowniczki strapionych.II
Już na szczycie Jasnej Góry wznosiły się poważne ściany nowego kościoła, kaplicy i klasztoru: u stóp jej, na miejscu, gdzie wytrysło źródło, wystawiono mały kościółek św. Barbary; z drugiej strony, jakby na straży, stanęła kapliczka św. Rocha, z trzeciej św. Jakuba. Kaplica obrazu Maryi rozszerzyła się i powiększyła znacznie, a z darów i skarbów, przyzbieranych przez wieki, pomyślano o ulaniu srebrnych posągów, o ubraniu w czarny heban i srebro wielkiego ołtarza, na podnietę łakomstwa nowych husytów.
Chmurzyło się tymczasem niebo nad Polską; złowrogie znaki, które w owych czasach pełen wiary lud za oznajmienie litościwego Boga uważał, przepowiadając chłostę, nim nadeszła, mnożyły się co chwila. Na kilka lat przed chwilą, o której mowa, spłonęła podpalona przez złoczyńców Częstochowa-miasteczko; rok przed wielkimi najazdy ogień przypadkowy zniszczył wyniosłą wieżę kościelną. Na niebiosach iskrzyły się miotły i tajemnicze błyskały postacie; przestrach uciskał serca wszystkich.
Pobożni z przerażeniem upatrywali tych znamion wróżebnych na ziemi i niebie, na twarzach gwiazd i słońca; wierzyli jeszcze, że Ojciec wprzód, nim dopuści karę, przestrzega. I niepróżne były obawy, bo straszne zbliżały się czasy niebywałych klęsk, nie widzianego upokorzenia i niedoli.
Kozacy z Rusi porwali się, długo tłumionej puszczając wodze niechęci. Car zajmował Wilno, którego Radziwiłł nie bronił, czy że był przystał do Szweda, czy że pilniej mu było pójść włości swoje od grabieży zasłaniać. Karol Gustaw, podbechtany przez zdrajcę Radziejowskiego, aż nadto dobrze znającego Polskę, złamał pod czczym pozorem rozejm, mający trwać do roku 1661, i wylądował 15 sierpnia 1655 roku dla podbicia Polski i zawładnienia królestwem stojącym otworem zamachom nieprzyjaciół, których tylko sława dawnej potęgi w dali jeszcze trzymała. Polska nie miała obrońcy, sprzymierzeńców, przyjaciół – cała jej nadzieja była w Bogu.
Wieść o napadzie Karola Gustawa zdawała się w początku fałszem, tak dziwnym sądzono, by się odważył posunąć na kraj, którego wszystek lud mógł powstać jak jeden człowiek, w obronie rodzinnego ogniska. Mówiono z początku: nie przejdzie Noteci i Warty! Ale Bóg chciał ukarać i za narzędzie swej plagi użył zdrajcy.
Jeszcze się ze Szweda śmiano, a już podkanclerzy swymi praktykami w Wielkiej Polsce uroczyste mu przyjęcie gotował. Nagle krzyk i przestrach rozległy się szeroko; Karol Gustaw już przeszedł Noteć i Wartę, a Grudziński, wojewoda kaliski, Opaliński, poznański, połączyli się z nim. Wielkopolanie, wyprzysiągłszy się swojego króla, szeroko otwarli wrota najeźdźcy, podali mu dłoń zbrojną.
Jeszcze Polska nie ochłonęła, zdumiona wnijściem Szweda, gdy ten już zagarnął Poznań, Kalisz, Kościan, Kruszwicę, Bydgoszcz i sunął się szybko ku stolicy, Warszawie. Zdrada Wielkopolan była hasłem wszystkich nieszczęść późniejszych, bo była przykładem, bo wskazywała możność tego, o czym nikt wprzódy, krom Radziejowskiego, nie pomyślał – wyrzeczenia się króla swego, złamania przysiąg, poddania się dobrowolnego najeźdźcy bez praw, bez żadnego związku i sympatii z Polską, przychodzącego nią zawładnąć.
Jan Kazimierz, zwątpiwszy o królestwie, którego synowie na pierwszym wstępie, kropli krwi nie przelawszy, przeszli w szeregi napastnika., z tęsknym sercem i uczuciem swej bezsilności ustąpił do Krakowa; ale i tu nie było się czym bronić. Męstwo Stefana Czarnieckiego i garści jego towarzyszów nie mogło ocalić stolicy, a naraziło drogi ten klejnot na zniszczenie. Więc z Krakowa król-wygnaniec na Spisz odjechał, a Kraków bronił się jeszcze sił ostatkiem i potężniejszą od swych sił nadzieją.
Ostatni sprzymierzeniec Polski katolickiej, płatny jej przyjaciel, chan tatarski, co dziś Chmielnickiemu, jutro służył hetmanom, widząc rozgrabiony kraj, zalane prowincje, a króla na wygnaniu, poszedł w swe stepy czekać a patrzeć, na kogo miał napaść, z kim wojować… Dla niego wszyscy niewierni byli równi; lepszy tylko, kto płacił.
Trudno sobie wystawić, jak straszny był stan kraju w tej chwili przerażającej i sobą, i tym, co zwiastowała: nie było króla, brakło obrońców, zewsząd czernieli najeźdźcy, ze wszystkich stron zjawiali się nieprzyjaciele i rozerwana spuścizna Jagiellonów rozpadała się na części. W Wilnie rządził Chowański, Krakowa jenerał szwedzki Wittemberg dobywał; w Warszawie gubernatorował Szwed ze zdrajcą; po województwach przysięgi Karolowi Gustawowi sypały się co dnia gęstsze i serdeczniejsze. Nie było otuchy, nie było ratunku, a ostatnia godzina długiego, jasnego żywota zdawała się wybijać i brzmieć dźwiękiem grobowym nad głowami przelękłych dzieci, które się nie miały do kogo przytulić. Stan umysłów był taki, że ostatek uchylał nadziei: garnęli się niemal wszyscy do zdrajców, do nieprzyjaciół; reszta wzdychała, wyglądając posiłku… od Tatara. Chodziły z rąk do rąk podawane i przepisywane listy, oznajmiające o tym sprzymierzeńcu, a tymczasem zamek po zamku, gród po grodzie poddawały się przerażone. Na pograniczach wszędzie wrzał bój, a raczej srożyły się najazdy nad bezbronnymi. Ukraina we krwi się kąpała, Kamieniec oblegał Chmielnicki, ruskie miasta już klucze dla kozackich złociły hetmanów, drżał szlachcic w drewnianym dworku, choć go częstokołem opasał i śmigownicami najeżył: modlono się po kościołach, zguba zdawała się nieuchronną.
Szwed tymczasem w zajętej przez siebie części Polski gospodarował po swojemu. Jednano szlachtę jak było można, datkiem i pięknymi słowy, rozdawanymi w przyszłości dostojeństwy, pochlebstwem, obietnicami, groszem, co go kościelne dostarczyły srebra, i poszanowaniem doczesnym wiary a prawa. Trochę wierniejszych garść, choć niewielką a straszną, Karol Gustaw chciał zastraszyć uniwersałem, który wszystkim niższym, wszystkiemu ludowi, najnieoświeceńszej, a namiętnej klasie społeczności, dawał moc nad panami, dozwalając posądzonych zaledwie o niesprzyjanie sobie żywych lub martwych dostawiać Szwedom i przyrzekając nagrody. Szczęściem ta zachęta do łupieży i mordów, rozprzęgająca zasadnicze społeczeństwa ogniwa, więcej oburzyła, niżeli serc pozyskała. Po pierwszym szale, ze smutkiem i żalem, ze zgryzotą poglądali wszyscy, którędy by się wrócić nazad, na czyściejszą powinności drogę.
Byli wszak ludzie, co po pierwszych, acz wielkich, klęskach nie stracili nadziei w Bogu, nie wyrzekli się męskiej odwagi i skłonieni pod mściwą rękę Wszechmogącego, karzącą za grzechy, oczekiwali, by Ojciec, co dotknął, przebaczył.IV
Trzeciego listopada, przed chórem północnym, wszyscy zakonnicy zgromadzili się, powołani przez przeora, do wielkiej sali, zwanej definitorium. Nikt z braci nie wiedział powodu wezwania; wszyscy jednak z posłuszeństwem zakonnym pośpieszyli w milczeniu i zasiedli miejsca swoje. Kilka lichtarzy z żółtymi woskowymi świecami stało pośrodku na stole przed krzesłem, przygotowanym dla przełożonego; naprzeciw na ścianie wisiał ogromny drewniany, poczerniały krucyfiks, u którego stóp bielała głowa trupia i dwie na krzyż złożone kości. Nie było to dzieło snycerza, ale z cmentarza wzięta czaszka zżółkła i dwa nadbutwiałe piszczele. Pod krzyżem w złocistych ramach czerniała twarz łagodna Najświętszej Opiekunki klasztoru. Na prawo i lewo w ciemnych drewnianych ramach zawieszone ogromne obrazy okazywały wśród cieniów mało oświeconej sali postacie świętych zakonników i królów. Zdawali się oni należeć do tego zgromadzenia ojców, siedzących poważnie w ławkach dębowych tak nieruchomie jak posągi lub obrazy. Gdzieniegdzie zabłąkany promyk światła padał ukośnie na blade lica paulina i otoczoną nimbusem twarz błogosławionego, zarówno je ożywiając. Cichość głęboka panowała jeszcze w wielkiej sali, niekiedy tylko westchnienie, spadający z różańca kościany paciorek, szmer cichej modlitwy lub słowo z ust wymykające się przerywały milczenie. Ojcowie powoli schodzili się jeszcze, starsi szli o kiju, prowadzeni przez profesów, raz po raz otwierały się drzwi i który z zakonników wsunął się z hasłem zwyczajnym, po cichu wymówionym, zajmując miejsce oczekujące na niego.
Przeora i kilku starszych nie było jeszcze, a chwila oczekiwania na nich zeszła na rozmyślaniu, którego ciężkie dumy widać było po zasępionych twarzach braci. Nareszcie drzwi się otworzyły i ksiądz Kordecki wszedł powolnym krokiem, zajął miejsce swoje, ukląkł przed krucyfiksem, rozpoczynając ze wszystkimi modlitwę do Ducha Świętego… Słuchać było szmer upadających na ziemię kolan i cichy szept, jakby orzeźwiający deszcz wiosenny zaszumiał po sali.
– Amen! – Powstali wszyscy. Ksiądz Augustyn Kordecki jeszcze chwilę z rękami założonymi, z oczyma dźwigniętymi w niebo, choć usta miał zamknięte, modlił się gorąco, duszą całą. Ojcowie oczekiwali, by zszedł ku nim; w powadze, rozrzewnieniu niektórzy poglądając na niego. Wtem podniósł się żywo, opromieniony, z pogodnym czołem, z uśmiechem słodkim, otwierając usta powitaniem zwykłym w zakonie, i tak mówić zaczął:
– Kochani bracia, wezwałem was na radę, bo sam nie mogę brać na barki moje wielkiej odpowiedzialności w okolicznościach teraźniejszych kraju i świętego gniazda tego się tyczących. Nie ma już wątpliwości, że Szwed, który zalał całą Polskę, i na naszą twierdzę jasnogórską się zbiera; nie wiemy dnia ni godziny. Nie pytam was, bracia… mili, czy tego miejsca, powierzonego naszej straży od półtrzecia wieku, bronić będziemy od napaści heretyków, bo to jest obowiązkiem naszym i wątpliwości żadnej nie ulega; ale rad bym zdania waszego zasięgnąć o tym, czyli przystoi święty obraz zostawić tutaj, lub ukryć go należy w bezpieczniejszym, w nie znanym schronieniu. Bronić się musimy i będziemy do ostatniej krwi kropli, winni będąc przelać ją tutaj za Boga naszego i wiarę, za wierność królowi poprzysiężoną. Ale któż wie? Może Bóg nie pobłogosławi usiłowaniom naszym, może nie podołamy obronie, może śmierć nas spotkać, a wróg opanować lub zniszczyć Jasną Górę? Godziż się, by obraz wystawiony był, nie mówię, na jego razy, ale nawet na wzrok urągliwy i szyderski? Mówcie więc, bracia, i radźmy w imię Boże.
Naprzód wy, ojcze Ignacy!
Ojciec Ignacy (Mielecki), krzepki starzec z siwą włosów koroną, olbrzymiej prawie postawy, pogodnej twarzy, ale surowego wejrzenia, skłonił się przełożonemu, spojrzał po braciach, jakby się wymawiał, że pierwszy głos zabiera, i tak mówił:
– Bronić się heretykowi konieczna i piękna; umrzeć bodaj w obronie tego świętego miejsca, jak straży przystało, którą wódz postawił na ważnym stanowisku, chlubna by nam była. Podołamy walce, bo nas Bóg – Człowiek Odkupiciel nie opuści i Matka Najświętsza płaszczem łaski swej osłoni. Nie znajdzie się tu pewnie, kto by radził poddanie sromotne. Prawda, że kraj cały pokląkł, jako obłąkani Izraelici przed cielcem złotym; ale komuż, jeśli nie nam, dać przykład wytrwania i dochowania przysięgi? Co się tyczy świętego obrazu, o ile umiem słabym rozumem radzić i wnioskować, skryć by go należało wprzód, niżeli wróg nadejdzie; skryć także srebra i drogocenne kościoła naczynia i ofiary, aby się nimi heretyk nie cieszył, jeśli Bóg na nas dopuści zniszczenie. Sami pozostaniemy świętego miejsca do ostatka żołnierzem wiernym i nie wzdrygniemy się boju.
Przeciwko księdzu Mieleckiemu oświadczył się ojciec Jan, wnosząc, by w razie obrony obraz pozostał w miejscu dla zagrzewania ducha i opieki, dowodząc, że kapłani i lud zarówno, odważniej bić się będą, widząc Orędowniczkę przy sobie i stojąc w Jej obronie.
Na to ksiądz Mielecki odpowiedział, że bezpieczeństwo obrazu i miejsca pogodzić się mogą, gdyż o ukryciu prawdziwego wizerunku, a włożeniu na miejsce jego kopii zupełnie podobnej, zakonnicy sami tylko wiedzieć by powinni.
Po nim wezwany kaznodzieja ksiądz Stradomski w podobny odezwał się sposób, ale obszerniej, unosząc się zapałem, rad nieco wrażeniu, które widocznie czynił. Dodał on, że o miejscu ukrycia obrazu, dla krewkości ludzkiej, na wszelki wypadek, dwóch tylko ojców wiedzieć ma oprócz przeora, i ci przysięgą winni się będą zobowiązać, że schronienia nikomu nie wydadzą.
Trzej czy czterej ojcowie z małą różnicą powtórzyli zdanie pierwszych i nie rozszerzali się wcale:
Kolej przyszła na księdza Piotra Lassotę; ten w początku zaniemiał, lecz przynaglony od przeora, jakby się obawiał powiedzieć, co myślał, nieśmiało głos podniósł.
– Nie śpieszę – rzekł – z myślą moją, bo złą być może, a przecież winienem ją, choćby grzeszną i ułomną, wypowiedzieć, jaką jest we mnie. Przebaczcie mi więc, ojcowie, jeśli waszego nie podzielam zdania, ani mi za złe nie bierzcie, że mam własne. Z wami razem, skoro taka będzie wola starszych, gotów jestem ochotnie walczyć i ginąć, z radością życie niosąc nikczemne na ofiarę Panu Bogu mojemu; ale sądzę, że nie mnicha jest rzeczą walczyć i krew przelewać. Nam w udziale dostała się modlitwa, rozmyślanie, rozmowa z Bogiem i pokuta; miecz nie powinien dotknąć rąk zakonnika, nie przystoi mu zbroja, a morderca dwakroć grzeszy, gdy jest posłannikiem Boga, który nieprzyjaciołom przebaczać i drugi policzek nadstawiać rozkazał. I nie naszą to rzeczą, i nie naszych sił sprawa obroni twierdzę jasnogórską od silnej wprawnego i mocnego nieprzyjaciela napaści. Winni będziemy krwi przelanej, a cóż, gdy się ona na nic nie przyda i tylko wroga rozjątrzy? Weźmijmy więc skarb nasz, obraz święty na ramiona, ubodzy, pieszo, z krzyżem w ręku, wyjdźmy stąd, zostawując skarby ludziom, co do nich przywiązują cenę, a sami schrońmy się do Głogowa lub innego jakiego klasztoru na Śląsku.
Gdy to mówił ksiądz Lassota, a mowa jego zdawała się jednać sobie chętne przyjęcie u niektórych braci, przeor powstał.
– Prosiłem rady; jako szczerą a z serca pochodzącą, przyjmuję ją wdzięcznie – rzekł – ale się na to zdanie wasze zgodzić nie mogę. Zakonnik w potrzebie walczyć i bronić świętości powinien, a nie poddawać się nieprzyjacielowi wiary. Mamy tego dowody w ustanowionych przez świętych założycieli zakonach rycerskich, które ore, corde, ense (słowem, sercem, mieczem) pracowały na zbawienie swoje i ludów; mamy tego przykłady w Piśmie Świętym i w dziejach mężów, których orężowi błogosławiło Niebo. Przysięgaliśmy wszyscy, jako obywatele kraju naszego, na wierność królowi Janowi Kazimierzowi; nie godzi się nam łamać i lekceważyć przysięgi. Mamyż, gdy na nas oczy kraju całego są obrócone, gdy wszyscy wyglądają stąd cudu, aby się nim pokrzepić, mamyż ustąpić, ocalając życie, a zostawić miejsce święte, jako gniazdo próżne, na łożysko heretyckiej gawiedzi, by je nie zastygłe jeszcze bluźnierczą mową i sromotnymi czyny splamili? Święty to obraz, święty stół, bracia moi, ale uświęcona nim przez wieki Jasna Góra równie dla nas drogą być powinna. Tu walczyć, tu stać i tu, jeśli wola Boża, zginąć nam przystoi.
Ksiądz Piotr Lassota skłonił głowę i nic nie odpowiedział, a dalsi ojcowie głosowali raczej za przeorem, niż za nim. Kilku tylko jeszcze, z innych powodów, przypominając słabość miejsca, niedostateczne środki obrony, radziło wytargować sobie jak najkorzystniejsze warunki u Karola Gustawa, posłać wcześnie do Wittemberga, do Horna, do przyjaznego dawniej miejscu świętemu Wejharda i, przewlekając poddanie, czekać dalszych wypadków.
Gdy głosy zebrane zostały, okazało się, że znaczna większość była za ukryciem bezpiecznym a niezwłocznym obrazu świętego i za obroną do ostatka Jasnej Góry. Z radością widoczną obliczył je przeor i przemówił jeszcze, dodając ducha mniejszości:
– Wiary! Wiary! Wiary potrzeba nam; o nią prośmy tylko, o nią błagajmy, módlmy się o nią, a zwyciężym. Samson szczęką oślą pobija Filistynów, Dawid maluczki kładzie trupem Goliata olbrzyma, bo z nim jest duch Boży; nie zawsze siła tylko przemaga: zwyciężał, z kim jest Bóg. Mamy wielkich orędowników w niebiesiech, a choć grzeszni, w chwili gorącej modlitwy podniesiem głos, by nas usłyszał Ojciec. Wiary tylko, wiary silnej, wiary niespożytej i potężnej! A nawet, po ludzku już rachując i nie licząc posiłków anielskich, które to święte miejsce otaczać będą, czemuż by twierdza tak mocna, budowna, w przybory wojenne obfita, w żywność zasposobiona, stać i wojskom wielkim opierać się nie miała? Widzieliśmy przykłady u nas zamków i grodów, które cierpliwością i wytrwaniem dziesięćkroć silniejszego napastnika przemogły. Inna jest napadać, a inna bronić. Jeśli my nie wojownicy, znajdą się wodze bieglejsi, co nam rady i przewodnictwa nie odmówią, znajdą się posiłki, byle wiara była.
Domawiał tych wyrazów, gdy do drzwi definitorium zapukano. Profes Rudnicki otworzył je, poszeptał coś z cicha i zbliżył się do przełożonego.
– Stróż od bramy przyniósł to pismo, pilne, jak powiada; żebraczka Konstancja mu je podała, jej zaś konny jakiś, pod mury podjechawszy, rzucił ze zleceniem, aby je natychmiast do przeora zaniesiono.
Ksiądz Kordecki rozwinął zbrukaną kartę i odczytawszy, rzekł powolnie:
– Nowe to potwierdzenie wieści o zbliżaniu się Szwedów i zamiarach ich na Częstochowę. Ktoś to przyjazny nam, znać z kwarcianych czy z innego polskiego żołnierza, umyślnie oznajmienie to przysłał. Ręka i styl nieznajomy, ale myśl poczciwa…
I począł czytać po łacinie te słowa:
"Szanowni Ojcowie! Rzeczą jest niezawodną, że postanowiono już uderzyć na Jasną Górę i pierwszej zaczepki spodziewać się możecie najdalej w pięć lub sześć dni po odebraniu tej wiadomości. Wyznaczony do tego hrabia Wejhard Wrzeszczewic, katolik, niegdyś opiekun i dobroczyńca klasztoru waszego, ale Szwedowi przyjazny, który od razu może gwałtownych nie użyje środków; lecz, jeśli mu się nie uda zająć twierdzy, znaczniejsze siły podesłane będą. Nie traćcie nadziei, pora opóźniona, nie do wojny; z Polaków nikt na Jasną Górę się nie porwie; zamknijcie się co najrychlej; wpuszczajcie tylko pewnych i znajomych, a resztę Bogu powierzcie".
List ten podpisany był trzema krzyżykami. Słuchali czytania jego ojcowie spokojnie, aż ksiądz Ignacy Mielecki się odezwał:
– Jeśli hrabia Wejhard wysłany zostanie, nic nam złego zapewne uczynić nie zechce; znany to przyjaciel zakonu, czciciel świętego obrazu: imię jego w księgach ofiar niejeden raz zapisane; miałżeby chcieć łupić, co zbogacał, znieważać, co czcił?…
– Bóg to wie – rzekł przeor – a ostrożność nie zawadzi; tymczasem dziś jeszcze pójdziemy poklęknąć przed obrazem, który już jutro w Częstochowie znajdować się nie będzie. Ojcowie strażnicy, co z nim pojadą, wyznaczeni będą po chórze północnym, ja sam go wywiozę do bezpiecznego miejsca z nimi. Drudzy zabiorą srebra klasztorne, które w stawie zatopić wypadnie pod miasteczkiem. Mieszczanin tam jaki oko na nie mieć może. Ludzie z wiosek klasztornych, z Krowodrzy, Grabówki, Lgoty, Dźbowa, w części już sprowadzeni, nad rankiem i koło południa z resztą pośpieszą. A teraz kończymy, jakośmy zaczęli – z Bogiem i modlitwą!
Na tym skończyła się narada, i nazajutrz rano, choć nikt nie wiedział o podróży przeora, o uwiezieniu obrazu, choć nic nie zmieniło się w kaplicy i nabożeństwie, a obcy zamiany by poznać nie mogli, prawdziwy wizerunek częstochowski daleko już był od tego miejsca, na którym kilkaset lat przebywał; w jego zaś ramach, sukience i klejnotach kopią zupełnie podobna, jakich zawsze kilka w pogotowiu miano, zawieszona została. Srebra klasztorne, zamknięte w beczki, utopiono w stawie tejże nocy.VII
Dzień ósmy listopada upłynął na zwyczajnych modlitwach i krzątaniu się w klasztorze. Wątpliwości już najmniejszej nie zostawało, że Szwedzi rzucić nie zechcą Częstochowy, leżącej im na drodze, i zostawić nie zajętą; wiedziano, że się o nią pokuszą niechybnie.
Goniec, przybyły do przeora dniem wprzódy, zwiastował wreszcie, że już Szwedzi ku Częstochowie są w drodze. List, przez nieznajomego przyjaciela pisany, dokładnie objaśniał, że Wittemberg polecił zająć Jasną Górę najwięcej podobno dla sreber klasztornych, z których, dla ujęcia sobie wojska polskiego, bić chciano monetę na gotowe kazimierzowskie stemple. Wyznaczony był do tego bliski podobno krewny wodza naczelnego, jenerał-lejtnant Burchard Miller; lecz, że się nie spodziewano wcale, iżby mnisi pomyśleli nawet o oporze, wyprawiono przodem z Wielunia część oddziału, z Janem hrabią Wejhardem Wrzeszczewicem, Czechem z rodu i katolikiem, i Sewerynem z Kali Kalińskim, starostą bracławskim, pułkownikiem polskim. Ci mieli, jako katolicy, łatwiejszy przystęp otrzymać do twierdzy i Szwedom utorować drogę. Wejhard prowadził z sobą około dwóch tysięcy ludzi i kilka małych działek polowych, które po jesiennych; rozbłoconych drogach z trudnością się wlokły.
Wychodząc z Wielunia, tak się Szwedzi rozrachowali, nie sądząc, żeby o nich w Częstochowie wiedziano, aby w nocy stanąć pod jej murami, natrzeć, huknąć, nastraszyć, nie dać się opamiętać, z jednej strony zagrozić ogromnie, z drugiej wiele przyrzekać, wsunąć się do Jasnej Góry w płaszczu przyjaciół katolików i wrota jej otworzyć Millerowi. Naówczas owi katolicy mieli się z niedotrzymania umowy wymawiać, zwalając wszystko na Millera i ubolewając żarliwie nad niespodzianym wypadkiem, powoli się wysunąć.
Ale zawiodły ich fałszywe rachuby, bo siódmego listopada już ksiądz Kordecki dokładną miał wiadomość nie tylko siły, jaka wyszła z Wielunia, wodzów i ich zamiarów, ale nawet godziny mniej więcej, o której przyjść mogą; wiedział o całym ich ciągnieniu ponad granicą Śląska, o stanowisku w Krzepicach, o przybyciu do Kłobucka.
Pozornie spał klasztor, światła były pogaszone, na jednej tylko wysokiej wieżycy płonął kaganiec, jak gwiazda wieczorna na niebie pochmurnym. Ciemności ogarniały górę, twierdzę i miasto, nigdzie głosu ludzkiego, żadnych na pozór przygotowań: ani człowieka na murach, ani dokoła straży; rzekłbyś, że mnisi ani się spodziewali odwiedzin. Ale wewnątrz wszystko, co żyło, było na nogach; ksiądz przeor modlił się w swojej celi, Zamojski szykował lud u bramy, na którą szczególną zwrócono baczność. Czarniecki obchodził mury i maleńką latarką, zaglądając wszędzie, rozpatrując wszystko. Zakazano odzywać się z hasłem, chodzić z ogniem i mówić nawet donośniej. Szlachta, schroniona w klasztorze, której jeszcze nie potrzebowano, o niczym nie wiedziała. Gęsty mrok pokrywał okolicę całą, cisza, przerywana tylko wichrem jesiennym, rozlegała się szeroko po dolinach i wzgórzach. Z klasztoru ani dźwięku, ani głosu; ale przysłuchawszy się bacznie, podszedłszy bliżej, dochodziły ucha to chrzęsty zbroi, to stąpania okutych w żelaza żołnierzy, to brzęk stłumiony podejmowanej broni.
Na drodze od Kłobucka wiodącej powolnie po rozlazłym a gęstym błocie sunął się oddział żołnierza szwedzkiego, z piechoty i jazdy złożony, wiodąc za sobą pracowicie co chwila grzęznące działa. Na czele jechali Wejhard i Kaliński; pierwszy wesół i szyderski, bo pewny powodzenia i wypływających z niego korzyści, drugi zbyt wielki dworak i wprawny pochlebnik, by mu gorliwie humorem nawet potakiwać nie miał. Przed nimi na jaśniejącym nieco niebie widać było już czerniejącą górę i wysoko wspiętą wieżycę, na której błyskało światełko. Klasztor i mury pogrążone były w ciemności, zdawało się, że ognie w nich pogaszone, brama rzucona bez straży, żywej duszy w okolicy.
– Patrz no, panie pułkowniku – odezwał się Wejhard, śmiejąc się i zacierając ręce – dziś jeszcze przenocujemy w Częstochowie i napijemy się starego miodu księży paulinów; nigdzie nie widać żadnego przygotowania, tym lepiej. Podejdziemy w cichości, potem nagle wpadniemy z wrzaskiem i krzykiem, opanujemy bramę – i twierdza nasza!
– Niechybnie! – dodał Kaliński. – Śmieliżby się opierać mnisi zwycięskim po całej Polsce wojskom Karola Gustawa? To być nie może; chybaby poszaleli. Święty Boże nie pomoże, muszą się poddać i nas wpuścić.
– A klasztor bogaty – rzekł Wrzeszczewic – widziałem go w środku, żyją w nim sobie jak panowie, jak opaci, opaśli, brzuchy ogromne, twarze rumiane, opływają w dostatki. Wittemberg pożywi się niemało – dodał ciszej – ale na to wojna, a Panu Bogu złoto i srebro niepotrzebne.
– Tak – dodał Kaliński, pokaszlując. – Jest to zapewne ofiara, ale ją Polska uczyni chętnie dla swego zbawcy, Karola Gustawa: w nim jedyna nadzieja nasza.
– Wielki król! Wielki wojownik! Ale cyt! Cicho! Oto się zbliżamy… baczność! Zaraz zagra w uszy zakonnikom muzyka nasza i przebudzi ich larum.
I wezwawszy młodego oficera wydał mu rozkazy, śmiejąc się w najlepszym humorze. Zbliżali się pod mury, szukając bramy, chciano bowiem zrazu natrzeć na nią, w tej pewności, że wrota nie zaparte, a może wcale i nie strzeżone zastaną. Myśl przerażenia mnichów, wyobrażenie popłochu, jaki uczyni, uniżeń, z jakimi przyjmować będą… zwycięzcę, może podarków, którymi go uczcić będą musieli, rozpromieniała twarz Wejharda, który w tej wojnie nic jeszcze sam przez się dokonać nie mógł.
Byłby to pierwszy jego triumf; rachował nań, jakby go miał w kieszeni i, nie czując ani wilgotnego deszczu, który kropił, ani chłodu, którym wicher twarz mu chłostał, pośpieszał niecierpliwy ku twierdzy, zacinając konia, chrapiącego i wspinającego się niechętnie ku górze..
– Cha! cha! – sucho śmiejąc się, rzekł zwrócony do nieodstępnego Kalińskiego. – Co za niespodzianka mnichów spotka!
W tej chwili zbliżali się do pierwszych wrót i mostu, i nagle… wśród ciszy głębokiej, wśród uroczystego nocy milczenia, jak piorun rozległ się wrzask trąb, huk kotłów, okrzyk żołdactwa, wystrzały; jazda skoczyła szybko przodem do mostu. Most był zwiedziony, brama zawarta. Wejhard uśmiechnął się jeszcze, kręcąc wąsa. Kaliński milczał.
– Bramy zaparte! – przybiegł oznajmić starszy od jazdy.
– Jak to? A zwód.
– Podniesiony.
– A straż jest?
– Żadnej dotąd nie widać.
Tymczasem wrzask, huk i wystrzały na wiatr coraz silniej się wzmagały i zdawały wstrząsać milczącym klasztorem. Wejhard spinał konia ostrogami, chcąc wybiec naprzód, gdy spłoszony wierzchowiec uskoczył w bok nagle, sapiąc i stulając uszy. Jakaś postać wysoka, chuda, dziwna, jak zjawisko, prawie spod kopyt końskich dźwignęła się i podniosła.
– Co to jest? Kto tam? Kto? Stój! Stój! – zawołali bliżsi żołnierze.
– Stój albo śmierć!