- W empik go
Korneliusz i Incendium - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
21 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Korneliusz i Incendium - ebook
W mieście elfów, magicznym Stilgado, płonie boski ogień Incendium. Za murami, które oddziela od ludzkich królestw nieprzebyta puszcza, tętni barwne życie.
Czarodziej Korneliusz – elf dyplomata, oficjalny reprezentant miasta – wędruje między królestwami, o władzę nad którymi walczy bezwzględny Berer, renegat opanowany żądzą wyniszczenia rasy ludzkiej.
Podczas jednej ze swych wypraw Korneliusz ratuje chłopca sierotę.
Czy młody czarodziej odwdzięczy się swemu wybawcy?
Czarodziej Korneliusz – elf dyplomata, oficjalny reprezentant miasta – wędruje między królestwami, o władzę nad którymi walczy bezwzględny Berer, renegat opanowany żądzą wyniszczenia rasy ludzkiej.
Podczas jednej ze swych wypraw Korneliusz ratuje chłopca sierotę.
Czy młody czarodziej odwdzięczy się swemu wybawcy?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-942-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1 O KROK OD BESTII
W piękny słoneczny dzień drogą wzdłuż leśnej polany podążała grupa wozów, z których wszystkie były do siebie podobne. Jak to wozy handlarzy, pokryte były białym płótnem, wypełnione ludźmi i towarem. Jadąc jeden za drugim, tworzyły kawalkadę pełną śmiechu, rozmów i gwaru. Gadatliwi z natury handlarze nigdy nie mieli dosyć rozmów o swych interesach i udanych podróżach oraz o krainach, które odwiedzili. Przechwałkom nie było więc końca.
Na przedzie tej wesołej kompanii jechało dwóch jeźdźców, z których jeden, starszy, nadnaturalnie wysoki i brodaty, ubrany był w rozpięty brązowy płaszcz, pod którym błyszczała złota bluza, oraz w klasyczne spodnie koloru czarnego, na głowie natomiast miał niebieski beret. Przy boku miecz, a w ręku długa laska, która niewtajemniczonemu obserwatorowi wydawać by się mogła rekwizytem starca. Nic bardziej mylnego. Tak czy owak, jeden szczegół sugerował, że nasz bohater był kimś więcej niż tylko człowiekiem, mianowicie szpiczaste uszy – cecha wyglądu widywana tylko u kryjących się głęboko w lasach południa elfów. Drugi z jadących wierzchem miał ubiór typowego wojskowego. Ubrany w kolczugę, z mieczem przy boku i hełmem na głowie, mógł wywoływać lęk i tak też często było. Dbając o porządek, eskortował z ramienia króla podróżnych od stanicy do stanicy.
Po lewej stronie podróżnych rozpościerał się wiekowy las, ciemny i tajemniczy, którego drzewa miały gałęzie poprzeplatane tak mocno, że tylko niektóre promienie słońca nieśmiało przebijały się przez nie i docierały do ściółki. Las ten ciągnął się przez wiele dni drogi na południe i z ludzi nie było nikogo, kto by go przeszedł. Panował w nim mrok, słychać było nieustanny szum, niczym morskiej fali, spowodowany wzajemnym pocieraniem się liści i gałęzi. Im dalej szło się w mrok lasu, tym bardziej był ogłuszający, bo drzewa były większe i starsze, a ich korony przeplatały się mocniej.
Po prawej stronie natomiast jadący mieli widok diametralnie inny. Była to niekończąca się łąka, usłana kwietną ściółką tak bardzo, że tworzyła ona niemal różnokolorowy dywan, po którym można byłoby stąpać niczym w powietrzu. Tęcza kolorów mieniła się aż po horyzont. Wśród kwiecia widać było pracowite pszczoły i inne owady oraz małe ptaszki, polujące na nie. Świergot ptaków i szum lasu zderzały się ze sobą, tworząc kompozycję, za którą przepadały elfie rody, przedkładając ją nad muzykę. Zapach, który się unosił, był wart iście królewskich komnat. Aromat kwiatów rozlewał się w sercach podróżnych i dodawał im otuchy i radości.
Nic więc dziwnego, że podróżnik z laską w ręku milczał od dłuższego czasu, a na jego twarzy rysował się spokój i błąkał się cień uśmiechu. Spod lekko przymkniętych powiek obserwował on drogę, a opuszczone ręce prawie nie trzymały cugli. Jego wyszkolony wierzchowiec sam znajdował szlak, idąc śladem swego końskiego towarzysza obok.
Dłuższą chwilę milczenia przerwał przewodnik.
– Korneliuszu, setki razy przebywałem tę drogę, ale spojrzenie w głąb lasu wywołuje we mnie niepokój.
W ręce Korneliusza pojawił się kawałek suszonego ziela, które wyjął z woreczka trzymanego przy pasku.
– To ci pomoże, ziele Ligbasa.
Przewodnik wziął ziele z rąk Korneliusza, przyłożył powoli do ust i nosa, chcąc przekonać się, czy będzie znośne do zjedzenia.
– Ziele to powinno się żuć, powoduje, że uczucie strachu ustępuje poczuciu spokoju.
– Oczywiście – odparł przewodnik, spoglądając trochę nieufnie w stronę Korneliusza.
Jak większość ludzi, nie dowierzał elfom, żyły bowiem w gęstej głuszy, rzadko widywane były w miastach i ich kontakt z ludźmi był ograniczony. Po chwili jednak, spojrzawszy w oczy towarzysza, na jego starczą twarz i siwą brodę, dostrzegł kogoś pełnego powagi. Nie, na pewno nie miałby powodu, by mi zaszkodzić – pomyślał i powolnym ruchem włożył ziele do ust.
Korneliusz obserwował bacznie jego wahania w milczeniu.
– Cieszę się, że mi ufasz. Miałem nadzieję, że będzie tak teraz i tak się stało. To zawsze dobry znak tak zjednywać sobie ludzi – powiedział. – Zaraz poczujesz dobroczynny wpływ ziela – dodał zadowolony.
– Droga, nie wiedzieć czemu, znacznie się wydłuża. – Usłyszeli obaj głos dochodzący zza ich pleców.
To woźnica pierwszego z wozów postanowił się wtrącić. Niski krępy mężczyzna był wyraźnie niezadowolony. W głosie słychać było nutę przestrachu jak poprzednio u przewodnika. Ten zareagował. Bez namysłu zwolnił konia tak, iż zrównał się z woźnicą i nachyliwszy się do niego, kładąc mu rękę na ramieniu, powiedział szeptem:
– Pozwól mi, bracie, wykonywać obowiązki w spokoju. Wiele razy już tędy jechałem i wiem na pewno, że do stanicy dotrzemy przed zmrokiem – powiedział z naciskiem, powoli cedząc przez zęby.
Woźnica lekko się skulił i odsunął głowę, po czym z widocznym na twarzy lękiem przytaknął. Wyraźnie nabrał niechęci do dalszej pogawędki. Przewodnik chwilkę jeszcze jechał obok jego wozu, by przekonawszy się, że nikt z kawalkady nie podchwycił tematu, przyspieszyć i po kilku metrach ruszyć dalej samotnie na przedzie.
Korneliusz ponownie się z nim zrównał i zagadnął:
– Wyraził tylko obawy, może nie moje, ale wszystkich pozostałych.
– Prędzej chciał, byś go poczęstował zielem. Gdyby okazało się skuteczne, pewnie gotów byłby kupić i sprzedać z zyskiem. Nie dba o to, że jego słowa mogą wywołać panikę i ta masa wozów ruszy na oślep. Na pewno kilku by tu zostało i nikt by ich nie był w stanie ratować po zmroku – odparł ponurym głosem.
– Jednak przysłuchaj się, gwar rozmów ucichł.
– Póki nie rozmawiają o blechmotach, niczym się nie martwię – powiedział, jak gdyby do siebie, przewodnik. Po chwili dodał: – Wiesz, Korneliuszu, przez całą drogę nie widziałem zoranej ich tropami wielkiej łąki, więc może odeszły z tych okolic – powiedział z nutą nadziei w głosie, patrząc uważnie na rozmówcę.
– One są zawsze. Nigdy o tym nie zapominaj – odparł Korneliusz z powagą.
Nastało dłuższe milczenie. Korneliusz patrzył w niebo, a jego towarzysz bił się z myślami. Pierwszy przerwał je przewodnik, mówiąc:
– Za pagórkiem, który widzisz przed nami, jest skręt w lewo, potem duża leśna polana i na jej końcu, około dwóch kilometrów dalej, stanica.
– Wydaje się więc, że zdążymy przed pojawieniem się pierwszej gwiazdy, a na pewno dwóch księżyców. Dopiero wówczas wychodzą na żer – odparł Korneliusz, patrząc w niebo, po czym dodał: – Przejadę się wzdłuż wozów.
– Ech, Korneliuszu, handlarze to zawsze najcięższy gatunek podróżników. Najtrudniej jest ich uspokoić, najczęściej wpadają w panikę, najbardziej hałasują – rzekł z gniewem.
Korneliusz nic nie odpowiedział i odjechał.
Cały tabor milczał, niedawna beztroska prysła jak bańka mydlana. Im bardziej szaruga narastała, tym więcej było niepewnych spojrzeń, cichych szeptów i świstów batem. Wozy trzymały szyk, ale tylko pozornie. Korneliusz jechał powoli i próbował przewidzieć, jak zachowają się kolejni woźnice.
– Pawle, Melchiorze, Macieju… – Pozdrawiał każdego kolejno z uśmiechem. Bez większego rezultatu. Oprócz zdawkowych odpowiedzi i zafrasowanych twarzy nie spotkał się z żadną inną reakcją. Jego wesołość padała na jałowy grunt.
– Baltazarze – rzekł do kolejnego.
– Ach, Korneliuszu, robi się już całkiem ciemno. Chętnie bym przyspieszył – odparł niski krępy woźnica o okrągłej twarzy i długich włosach, ubrany w proste spodnie, kamizelkę i kaftan koloru brązowego, połatany na łokciach. Na twarzy, która spoglądała na Korneliusza, malował się wymuszony uśmiech, a oczy patrzyły interesownie. Baltazar sprawiał wrażenie kogoś, kto szuka wspólnika lub co najmniej aprobaty dla swych niecnych planów.
– Cierpliwości, Baltazarze, już za kilka chwil będziemy na miejscu. Pamiętaj, że przewodnik ma prawo nakazać komendantowi w czasie postoju na stanicy wyłączenie cię z kawalkady. Będziesz czekał na następną i stracisz masę czasu. Nie będę reagował.
– Wiem, wiem. Miałem nadzieję, że mi pomożesz, wystarczy przecież, że machniesz różdżką i…
– Nie ma takiej potrzeby, przecież jestem tu razem z tobą – przerwał mu Korneliusz, kiwnąwszy lekko głową, jakby chciał wymusić delikatnie zgodę u rozmówcy.
– Wiedziałem, że tak powiesz – odparł Baltazar, rozłożywszy ręce w geście niemocy. Ciało wyraziło rezygnację, ale oczy się śmiały.
– No tak – mruknął Korneliusz. – Czemu Mateusz nie wychodzi mi na spotkanie?
– Bo uciekł.
Korneliusz przez moment zachwiał się w siodle. Ta wiadomość zabrzmiała jak wyrok. Z nutą gniewu i niechęci w głosie, ścisnąwszy rękę na różdżce oraz starając się stłumić wzburzenie, odrzekł:
– Uczyniłeś błąd. Cokolwiek uczyniłeś.
Baltazar pozostał niemy, odwrócił głowę, nie uznając za stosowne odpowiedzieć czegokolwiek. Korneliusz też nie chciałby nawet słuchać, ochłonął i puścił się galopem. Przejeżdżając, zagadnął drugiego przewodnika, który jechał na końcu kawalkady, o biegnącego chłopca. Zapytany potwierdził, wyjaśniając, iż nie mógł rzucić się w pogoń z obawy o los taboru i ewentualny wybuch paniki. Nie zwlekając już więc ani chwili, mag ruszył dalej. W jego uszach zaświstał wiatr, pochylona sylwetka w siodle pruła przestrzeń, na twarzy malowały się obawa i gniew. Cichymi gwizdami ponaglał konia, który, nauczony tego sygnału, przyspieszał i przyspieszał. Pędził tak, iż zdawał się nie dotykać kopytami ziemi. Jeździec i koń, stopieni w jedno, zostawiali za sobą kilometr za kilometrem. Wszystko wkoło nich szarzało, słońce zachodziło i jego ostatnie promyki muskały wierzchołki drzew. Coraz trudniej było dostrzec cokolwiek na drodze, stopniowo pochłaniała ją ciemność. Tętniący dotąd życiem las zamierał, cichł śpiew ptaków i odgłosy zwierząt. Nadchodził czas nocy, w którym panowało zdziczenie i bezwzględność, a uzbrojone armie przemieszczały się cicho ze strachu…
Tylko szum drzew dodawał otuchy pędzącemu elfowi. Nagle Korneliusz zatrzymał konia i stanął w bezruchu.
– Nawet nie pytam, co się wydarzyło. Opowiesz mi potem, teraz czas ucieka – powiedział.
Odpowiedziało mu milczenie.
– Przez całą drogę miałem nadzieję, że wybierzesz ucieczkę na drzewo lub na łąkę, nie w las – rzekł ponownie głośno, patrząc na koronę drzewa.
Wśród gałęzi i liści dał się zauważyć ruch i wyłoniła się okrągła twarz chłopca około czternastu lat, ubranego schludnie i czysto, ale bardzo ubogo. Na kolanach łaty, kamizelka w kratę i koszula też, spodnie czarne z mocnego materiału.
– Znalazłeś mnie. Prawdę więc piszą i opowiadają starsi w Balondorze o czarodziejskich elfach, że są najbystrzejsze i mają najlepszy wzrok – odparł Mateusz.
Na jego twarzy mimo wilgotnych śladów po łzach, cieknących jeszcze niedawno po policzkach, pojawił się uśmiech. Również Korneliusz się ucieszył i uśmiechnął.
– To poważna sprawa. W lesie nawet ja bym cię nie znalazł po zmroku, a przywitał by cię kto inny, i mnie pewnie też, bo także tam bym cię szukał. Na nasze nieszczęście to byłby i mój, i twój koniec. Nawet ja nie byłbym w stanie im się przeciwstawić. Mam dla ciebie niespodziankę, jeszcze dziś wieczór – powiedział Korneliusz łagodnym tonem.
– Nic nie jest w stanie zrekompensować przebywania pod jednym dachem z tym… – krzyknął Mateusz, stanąwszy na wyprostowanych nogach, z których każdą opierał o inna gałąź, i podniósłszy zaciśnięte w pięść ręce.
– Tu robi się naprawdę niebezpiecznie – przerwał Korneliusz z naciskiem, ale bez gniewu – znacznie bardziej niż w pobliżu Baltazara. – Jeszcze kilka chwil i zaatakuje nas blechmot, śpieszmy się, mamy naprawdę mało czasu…
Mateusz milczał. Dawna radość znikła, a na policzkach pojawiły się rumieńce gniewu. Zmrużył oczy i kilkoma susami w zręczny sposób zsunął się na ziemię. Zbliżył się do Korneliusza, położył mu rękę na dłoniach trzymających lejce.
– Tylko dla ciebie, Korneliuszu, wrócę do taboru – rzekł z rezygnacją w głosie. – Nie chcę, by ci się coś stało.
– Młody przyjacielu, nie wrócisz do Baltazara. Ponadto obiecuję ci, że zobaczysz leśną stolicę elfiego rodu Stilgado, o czym marzyłeś…
Pochylił się i położył rękę na ramieniu Mateusza, potem złapał go pod pachy i jednym ruchem posadził przed sobą na koniu. Wyraźnie zadowolony, że Mateusz stawia mniejszy opór, niż przypuszczał, sięgnął do zawiniątka po lewej stronie przy swym pasie i wydobył coś w rodzaju woreczka z herbatą.
– Daj Altmaksowi. – Włożył zwitek do rąk Mateusza.
– Co to jest? – spytał chłopiec, wysypując na dłoń zawartość woreczka, pochylając się i dając wierzchowcowi.
– Proszek specjalnie przygotowany w Stilgado, tylko dla koni. Podaje się go jedynie w wyjątkowych przypadkach, dodaje sił i wigoru. Zbyt silny, by mogli go spożywać ludzie. Jest bardzo trudny do wykonania, a przez to bardzo cenny. Mamy niewiele czasu – rzekł Korneliusz z powagą w głosie, następnie, nabrawszy powietrza, krzyknął: – Narasta szaruga, naprzód i niech wiatr wieje nam w plecy!
Po tych słowach, popędzając konia tak jak poprzednio, ruszył w drogę powrotną. Koń, jakby zrozumiawszy jego intencje, parsknął i puścił się w galop. Altmaks posilony tajemniczym środkiem, mimo że miał teraz dwóch jeźdźców, pędził jeszcze szybciej niż wcześniej.
– Kiedyż to w końcu dojdziemy do taboru? – zapytał Mateusz. – Z każdą chwilą jesteśmy coraz bliżej, a ja mam wrażenie, że coraz dalej.
Korneliusz milczał.
– Tętent tych kopyt końskich jest jak odgłos werbli – odezwał się za jakiś czas Mateusz.
I tym razem Korneliusz milczał.
Jechali dalej w milczeniu i choć Mateusz zadał jeszcze kilka pytań, Korneliusz nie odpowiadał. Marszczył czoło i wypatrywał polany, na której końcu znajdowała się upragniona stanica. Wreszcie wpadli w szalonym pędzie na polanę i ich oczom ukazały się drewniane mury, brama oraz dwie wieże wieńczące wierzchołek bramy. Nie ustawali w pędzie.
Dojechawszy do stanicy, z zaskoczeniem ujrzeli następujący widok: oto cały tabor stał jeszcze przed nią, zamiast natychmiast po przybyciu przekroczyć bramę. Korneliusz nawet nie spojrzał w stronę wozu Baltazara, tak samo Mateusz. Obaj prędko pojechali na początek kawalkady.
– Gdzież jest nasz przewodnik? – zapytał Korneliusz pierwszego marudnego woźnicę.
– Odjechał za bramę, by porozmawiać z komendantem. Kiedy przybyliśmy, zadął w róg, jednak brama się nie otworzyła. Ktoś krzyknął zza niej, że już po czasie i nie mogą otworzyć, co było nieprawdą. Pojechał zatem, a my czekamy – powiedział łzawo woźnica.
– Poczekaj tu i zaopiekuj się koniem. Gdy otworzą bramę, to go wprowadź i poczekaj na mnie w środku – rzekł Korneliusz do Mateusza.
Następnie zsiadł i podszedł do małych drzwi w bramie, po czym mocno uderzył laską. Na kołatanie otworzyło się małe okienko i ukazał się wartownik w hełmie.
– Czemu się tak dobijacie? Czekajcie – rzekł grzmiącym głosem żołdak.
– Otwórz, tu Korneliusz, elf czarodziej z samego Stilgado, z misją do króla – powiedział spokojnie.
– Cha, cha! To niech do króla wprost jedzie, bez rozkazu nie otworzę, a w razie próby przekroczenia bramy jest rozkaz, by otworzyć ogień – odparł i odszedł.
Korneliusz uderzył w drzwi jeszcze raz. Otwarło się okienko i w tym momencie Korneliusz rzekł:
– Mantarios. – Uderzył końcówką laski o ziemię, rozbłysło błękitne światło wkoło wierzchołka laski, błękitna poświata otoczyła też całego czarodzieja. Korneliusz podsunął laskę strażnikowi pod sam nos.
Ukazała się twarz o haczykowatym nosie z bąblem, nieogolona, o bezzębnym uśmiechu. Hełm na głowie zakrywał uszy, pewnie po to, by niczego nie słyszeć, włącznie z krzykami zza bramy. Korneliusz postanowił nie zwlekać.
– Rozkazuję ci w imieniu króla, otwórz mi drzwi i prowadź do komendanta, niech nikt nie strzela.
Nasz wierny wykonawca rozkazów momentalnie otworzył drzwi i Korneliusz wszedł za bramę. Nim ją minął, stojący za bramą strażnicy, a było ich dziesięciu, wymierzyli kusze w jego stronę.
– Stójcie! – krzyknął strażnik z bąblem na nosie. – Wpuszczam go na swą odpowiedzialność.
– To może być za mało – odparł jeden i nie przestali mierzyć.
– Tylko jego i nikogo więcej, i to wprost do komendanta – odrzekł strażnik, prześlizgując się powoli razem z Korneliuszem do małych drzwiczek w bocznej ścianie tunelu wiodącego od bramy do miasta.
Gdy drzwiczki trzasnęły i Korneliusz został sam, uderzył ponownie końcem laski o ziemię i błękitne światło znikło. Krętymi schodami błyskawicznie piął się w górę, aż dotarł do okutych w stal drewnianych masywnych drzwi. Nie czekając ani chwili, pchnął je z całej siły i zdecydowanym krokiem wszedł do komnaty.
Komnata nie była duża. Po prawej jej stronie były ławy dla petentów, a naprzeciwko fotel w kształcie tronu, na którym siedział komendant. Na ścianie za fotelem rozwieszone były różne rodzaje broni – od toporów przez miecze po tarcze. Układ umeblowania dodawał powagi funkcji komendanta, który sprawował swą władzę w stanicy w sposób niemal nieograniczony i dbał o to, by nigdy nie zapominali o tym rozmówcy. Wygląd komnaty był surowy, przypominała bardziej salę sędziowską lub zbrojownię niż salę reprezentacyjną.
W komnacie oprócz komendanta przebywały jeszcze dwie osoby, a mianowicie ordynans, znajdujący się przy oknie, i przewodnik, stojący przy ławach ze spuszczoną głową.
– Czarodziej Korneliusz z misją do króla – powiedział głośno elf, nie czekając na niczyje pytania. – Dlaczego nie chcecie udzielić schronienia tym praworządnym podróżnikom?
– Ponieważ przybyli po czasie wyznaczonym na otwarcie bramy – odparł komendant podniesionym tonem z nutą gniewu w głosie. Jednak nie pozwolił sobie na wybuch. Jego surowe oblicze nagle się rozluźniło. Wstał, spojrzał na przewodnika, potem na Korneliusza, następnie zdecydowanym krokiem zbliżył się do drugiego z nich i rzekł łagodnie: – Ale dla tak dostojnego gościa zrobię wyjątek. – Następnie dał znak ordynansowi.
Ten natychmiast wyjrzał przez okno i zadął w róg. Dał się słyszeć zgrzyt zawiasów i twierdza otwarła swe podwoje dla taboru. Komendant wrócił powolnym krokiem na swój minitron, po czym rozsiadł się.
– Pozwól teraz, że dokończę rozmowę z przewodnikiem, a z tobą, szlachetny czarodzieju, z chęcią rozmówię się później gdzie indziej – rzekł z lekkim rozbawieniem w głosie, starając się w ten sposób ukryć zdenerwowanie.
Jego oczy jednak wyrażały niezadowolenie, a on sam sprawiał wrażenie kogoś, kto właśnie został przyłapany na gorącym uczynku. Pogardliwym skinieniem dłoni nakazał Korneliuszowi wyjście z komnaty, odwróciwszy przy tym twarz w stronę ściany.
Korneliusz nie zwlekał ani chwili, spojrzał jeszcze na przewodnika i odwróciwszy się na pięcie, ruszył pospiesznie i bez słów w stronę drzwi, potem powoli zszedł krętymi schodami, a gdy był na dole, oparł się o ścianę i głośno westchnął. Stał tak kilka minut jakby w letargu, z przymkniętymi oczami, nasłuchując odgłosów wjeżdżającego taboru. Następnie wyszedł na zewnątrz i tunelem, którym poprzednio wszedł za bramę, ruszył w kierunku dziedzińca.
Tam zastał prawdziwy rozgardiasz. W sposób chaotyczny porozstawiane wozy, tarasujące sobie nawzajem potencjalny wyjazd kolejnego dnia. Pomiędzy wozami rozgadana masa ludzka, karmiąca i odprowadzająca konie do stajni, ustalająca warunki noclegów i zwyczajnie bawiąca się przy dźwiękach muzyki i płonących ogniskach. Rozstawionych wozów było około stu, dobre pięć kawalkad zawitało do stanicy. W koło wielkiego dziedzińca, pod kolumnami, znajdowały się karczmy, magazyny, domy noclegowe oraz stajnie. Korneliusz, nie zważając na bałagan, poszedł wprost do Mateusza, który ustawił się z Altmaksem pod drugą bramą, łącząca dziedziniec z resztą osady.
– Należy ci się najlepszy owies, tak wspaniale dziś jechałeś – powiedział Korneliusz, głaszcząc konia po jego grzywie. Sięgnął równocześnie do kieszeni i podał Mateuszowi kilka złotych monet. – Idź, proszę, i kup trochę owsa u kupców w sklepach pod filarami.
Chłopiec bez słowa poszedł, czarodziej zaś stał bez ruchu i głaskał konia, mrucząc pod nosem elfickie pieśni. Patrzył w głąb dziedzińca. Mimo mroku dostrzegł przewodnika idącego do karczmy.
– Hej, pozwól na słówko – krzyknął.
Przewodnik dosłyszał, stanął, spojrzał na Korneliusza. Stał tak dobrych kilka chwil.
– Porozmawiamy sobie później – krzyknął, spuścił głowę, machnął ręką i wszedł do karczmy.
Po pewnym czasie nadszedł i Mateusz z owsem. Natychmiast podał obrok koniowi, który z wyraźnymi przejawami radości wziął się do jedzenia. Wskutek elfickich pieśni i podanego owsa znikło w nim wszelkie zdenerwowanie, przestał rozchylać chrapy i stąpać nerwowo.
– Zaopiekujesz się koniem do mego powrotu. Idę teraz załatwić nocleg u komendanta. Dzieje się tu coś niedobrego, ale z nim o tym nie ma po co rozmawiać. Dlatego potem pójdziemy do karczmy i obgadamy kilka spraw z miejscowymi. Użyjesz tam swojego fletu, na którym tak pięknie przygrywasz melodie. Potem pokażę ci coś, co niewielu widziało zarówno w twym mieście, jak i w każdym innym.
Chłopiec skinął głową z aprobatą. W tym momencie nadszedł Baltazar.
– Wspaniale rozwiązałeś sprawę przy bramie, Korneliuszu. Gdyby nie ty, zostalibyśmy na zewnątrz i może już stalibyśmy się żerem dla blechmotów. Wszyscy są ci wdzięczni i mówią o tobie – rzekł radośnie. Po chwili dodał, zwracając się do Mateusza: – A ty, nicponiu, zajmiesz się końmi, posprzątasz po nich.
– Powoli – zaoponował Korneliusz ostro. – Chłopca biorę do swej dyspozycji, przypilnuje mi konia i pomoże przy noclegu.
Baltazar oniemiał, ale nie pozwolił sobie na wybuch gniewu.
– Jestem ci bardzo wdzięczny za dzisiejszą pomoc, dlatego zgadzam się, by był czasowo do twej dyspozycji. Mam nadzieję, że u ciebie nauczy się większej dyscypliny, bo mam z nim same kłopoty – rzekł pojednawczo.
– Zobaczymy – odparł Korneliusz i ruszył w stronę schodów po prawej stronie bramy wiodącej z dziedzińca do osady.
– Jeszcze dziś chciałbym się z tobą rozmówić – krzyknął Baltazar do odchodzącego czarodzieja, ale ten nie odpowiedział, nawet się nie odwrócił.
Korneliusz wszedł na schody, doszedł do pierwszego piętra, gdzie czekał na niego sekretarz komendanta, który ukłonił się i rzekł:
– Na imię mi Piotr, mam pełnić rolę usługującego ci podczas twego pobytu. Wyznaczone zostały dla ciebie izby, poprowadzę.
– Prowadź – odparł elf.
Weszli w długi korytarz, na końcu którego, po prawej stronie, znajdowały się drewniane masywne drzwi. Piotr je otwarł i oczom Korneliusza ukazała się izba niewielkich rozmiarów z jednym dużym oknem oraz ścianami obłożonymi skórami. Naprzeciw siebie, zaraz przy oknie, stały w kątach duże łoża, przedzielone stołem. Po prawej stronie Korneliusza znajdował się w ścianie pokaźny komin. We wnęce umieszczona została tam również sterta drewna.
– Ta izba mi się podoba. Jest duże okno i sporo drwa. Tu się zatrzymam – rzekł Korneliusz. – Chcę widzieć się z komendantem i spożyć kolację.
– Wszystko zostanie dostarczone za chwilę. Komendant natomiast przyjmie cię jutro przed twym odjazdem.
Korneliusz otworzył usta, by zaoponować, lecz nie było już do kogo, bowiem sekretarz odwrócił się i szybko odszedł, zostawiając klucz w drzwiach. Jego pospieszne kroki rozchodziły się echem po korytarzu. Korneliusz, uniósłszy się, postąpił naprzód, jednak zatrzymał się, zagryzł wargi i postanowił milczeć. Usiadł na rogu łóżka i przymknął powieki, a następnie zaczął rozmyślać.
Po pewnym czasie wstał i zszedł na dziedziniec. Na jego twarzy zagościł uśmiech, bowiem ujrzał Mateusza, który stał dokładnie tam, gdzie widzieli się po raz ostatni, choć tym razem już bez konia.
– Koń już w stajni – krzyknął.
– Wspaniale. Mateuszu, gdy przyniosą pieczeń, graj na flecie.
Ruszyli wprost do karczmy. Zwała się ona Podróżnik. Po otwarciu drzwi ich oczom ukazało się pomieszczenie wypełnione dymem, gwarem, śmiechem i ludźmi. Naprzeciwko wejścia, kilka metrów od niego, stał stół, za którym siedział karczmarz.
Przeszli do najbliższego wolnego stołu, umieszczonego po lewej stronie wejścia, obok kominka, gdzie skwierczał ogień, nad którym wisiała pieczeń. Jej zapach, jak również aromaty ziół oraz przypraw ze stołu szynkarza, wypełniał całą karczmę. Światła świec umieszczonych w lampach pod sufitem wesoło migotały, rozświetlając mrok, który już rozlewał się po całym dziedzińcu.
Korneliusz postawił kupioną pieczeń na stole. Rozległ się wtedy dźwięk fletu. Na muzykę na początku nikt nie zwracał uwagi. Powoli jednak przykuwała ona uwagę całego szynku. Kilku gości, powodowanych ciekawością, przysiadło się.
– Witamy, witamy.
– Korneliusz i mój towarzysz, Mateusz. Razem podążamy do króla.
– Emiliusz Mirak i Kamil Emichlasz – odparł jeden z gości, podchodząc do stolika. – Król umarł jakieś dwa miesiące temu.
– Tak, wiem. Jednakże to sprawa do przyszłego króla. Jak wspominacie nieżyjącego króla, Juliana?
– Szkoda go – odparł Mirak.
– No tak. – Kiwnął głową Korneliusz ze zrozumieniem. – Pamiętacie jego festyny, połączone z objazdami granic i miast? Do każdego grodu zawitał. Gdzie przybył, pełno było radości i śpiewu. Wspomagał ubogich. Co najważniejsze, nigdy nie wystąpił przeciw swym sąsiadom, zawsze sprzymierzony bratersko z elfami, oddany pokojowi. Wy, ludzie, zawsze zapominacie o tym wielkim dobrodziejstwie, jakim jest pokój między dwunastoma królestwami. Przynosimy go my, elfy z dalekich leśnych krain, prowadząc dyplomację między krainami i rozwiązując spory. Król Julian zawsze współpracował z nami i to doceniał.
– Niech jego pamięć trwa! – krzyknął Kamil.
– Każdemu kielich wina ku pamięci zmarłego króla! – zawołał Korneliusz, odchodząc od stołu na środek izby.
Toast natychmiast został podchwycony i po chwili spełnili go wszyscy biesiadnicy. Karczmarz lał wino, które obficie wypełniło kielichy. Każdy podchodził kolejno, brał, dziękując Korneliuszowi za napitek. Oczy wszystkich zwróciły się na czarodzieja, posypało się masę pytań i stwierdzeń. Zainteresowanie elfem wzrastało.
– Co tam słychać w szerokim świecie? Jak wam się żyje? – krzyknął.
– Tak, że lepiej być nie może – odparł ktoś.
– Byle nie spotkać blechmota na drodze – dodał inny.
Hałas się wzmagał, biesiadnicy zaczęli krzyczeć do siebie nawzajem i do czarodzieja. Jedni wychwalali króla, drudzy opowiadali swoje losy.
– Nie łupią was przy mycie? – zapytał Korneliusz.
Wielu umilkło, spuściwszy oczy.
– To raczej rzadkość w tych stronach – rzekł Mirak.
– Nasz komendant to wzór uczciwości. – Dał się słyszeć głos.
– Koniec końców wszyscy chronimy się tu przed złem, i on, i my – stwierdził ktoś.
– Kiedy usuniecie blechmoty z lasów i polan, by można było bezpiecznie podróżować w nocy i za dnia? – zapytał karczmarz.
– Tego nie wiem, może nigdy – stwierdził czarodziej.
– U… U… – Dało się słyszeć dezaprobatę. – Oczekujemy tego od wieków.
– Wszystkim po kielichu wina – rzekł Korneliusz.
Napitek znów polał się wartko. Rozmowa z czasem zeszła na dalsze tematy. Czarownika pytano o podróż, skąd jest, gdzie mieszka. Korneliusz, siedząc przy stole, snuł opowieści o tym, gdzie był i co widział. Trącił Mateusza, by ten przestał grać i zjadł pieczeń. Wkrótce jego głos zaczął ginąć w gwarze, gdyż celowo go ściszył, mówił coraz mniej, aż umilkł.
Po dłuższym czasie podszedł do karczmarza, uregulował rachunek i usiadł na końcu lady w odosobnieniu. Nie czekał długo, gdy podeszła kobieta i szepnęła mu do ucha:
– Jestem Matylda. Pytałeś o łupienie przy mytach. Otóż zanieś do miasta taką wieść: tutejszy komendant zdziera kupców, nakłada też ceny na darmową żywność przesyłaną z centrum. Działa prawdopodobnie w zmowie z karczmarzem.
– Tak, tego się spodziewałem. Przy wjeździe zatrzymano nas przy bramie, mimo że było jeszcze widno, prawdopodobnie w oczekiwaniu, aż kupcy ze strachu przed blechmotami zapłacą haracz. Ze słów, które mówisz, wynika, że tak właśnie było. Przewodnik milczy i mu się nie dziwię. Po co robić sobie wpływowych wrogów?
– Jesteś elfem bardzo wysokiego rodu, dlatego ci zaufałam. Proszę, zanieś mą wieść do miasta, do ludzkich czarodziejów.
– Do samego ich zwierzchnika, obiecuję.
Korneliusz wstał i zabrawszy Mateusza, wyszedł z karczmy. Pożegnał wszystkich, na odchodne zdejmując beret, i znikł za drzwiami. Obaj przemierzali dziedziniec w kierunku bramy.
– Czas na niespodziankę – rzekł czarodziej.
Wszedł na schody wiodące na mury. Po chwili zszedł sam. Poszedł wprost do strażnicy, by niewiele później wejść ponownie na schody. Stanął obok Mateusza i czekał. Po chwili zza bramy wyszła krowa. Przeszła kilka kroków i zatrzymała się w obrębie świecących kaganków, skubiąc spokojnie trawę. Nagle podniosła łeb. Od jej prawej strony dochodził coraz intensywniejszy odgłos nadchodzącego zwierza. Z ciemności wyłonił się wielki łeb, wielkości połowy dorosłego człowieka, posiadający paszczę uzbrojoną w rzędy wielkich ostrych zębów. Na szczycie głowy widać było dwa strzeliste rogi. W miarę jak zwierzę wchodziło w krąg światła, ukazywało się cielsko pokryte łuską, tworząc coś na kształt kolczugi. Cztery umięśnione łapy, uzbrojone w pazury, dalej ogon zakończony szpikulcem. Wzdłuż ogona natomiast ciągnęły się wypustki w formie stożka. Krowa zaczęła wykazywać oznaki niepokoju, odchodząc coraz szybciej w przeciwną stronę. Zbyt późno. Blechmot, który wydawał się na początku ociężały, wykonał kilka susów i jednym ruchem nabił krowę na rogi, dźgając w jej prawy bok, by następnie, obróciwszy się, uderzyć wygiętym ogonem, którego ostre wypustki ścięły jej głowę. Potem zabrał się do jedzenia. Wszystko to trwało sekundy. Zdumiony Mateusz patrzył na wszystko z wypiekami na twarzy. Nie przeraziła go śmierć krowy ani wygląd zwierzęcia. Zachował zimną krew. Po chwili jednak objął Korneliusza i rzekł ze łzami płynącymi po policzkach:
– Przepraszam za mój wypad.
– Nie mam odpowiedniej broni, by dać odpór temu zwierzęciu. Poza tym widzą znakomicie w ciemności. Znalazłyby mnie szybciej niż ja ciebie – rzekł Korneliusz, ocierając chłopcu łzy.
– Wszyscy o nich opowiadają, ale nie wiedzą, jak są niebezpieczne. Zobaczyć je to było jedno z mych marzeń – rzekł Mateusz.
– Niewielu ludzi je widziało, czuj się wyróżniony. Nie wrócisz już do Baltazara, nie rozmawiaj z nim ani z kolegami o naszych planach.
Mateusz skinął potwierdzająco głową, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. Obaj udali się na spoczynek. Nim jednak zmógł ich sen, w drzwiach izby pojawił się Baltazar.
– Jak spisał się mój podopieczny? – zapytał.
– Dobrze – odparł Korneliusz. – Zatrzymam go jeszcze u siebie.
– Zgoda. Od kiedy przejąłem go z długiem jego nieżyjących rodziców, nie byłem z niego tak zadowolony.
Podszedł i chciał pogłaskać Mateusza po głowie, ale ten umknął i odwzajemnił mu się niechętnym spojrzeniem.
Korneliusz kucnął przy ogniu rozpalonym na kominku i patrząc weń, stwierdził:
– W twych ustach komplement tylko przy handlu.
– Widzę, że lubisz smarkacza, może więc uregulujesz dług jego rodziców. Wtedy, powiedzmy, zapomnę o wszystkim.
Zapadło milczenie. Korneliusz niczego nie odpowiedział, tylko wyraz jego twarzy świadczył o niechęci. Opanowawszy wzburzenie, elf odszedł od ognia i usiadł na swym posłaniu.
– Zdaje się, że od lat nasze relacje są dla ciebie bardzo intratne, Baltazarze.
– Pamiętam o tym cały czas – odparł z uśmiechem Baltazar – ale brak jednego sługi znacznie spowalnia mój tabor i naraża mnie na koszty. Mateusz do tej pory przynosił mi same straty, a na dodatek jest wspomnieniem wielkiego długu. Dziś jednak spisał się znakomicie.
Znowu podszedł, chcąc pogłaskać chłopca, ale Mateusz i tym razem mu umknął.
– Myślę, że nasza przyjaźń pozwoli ci zapomnieć o tym na czas tej podróży – zauważył czarodziej.
– Nie chcę być przez ciebie źle zrozumiany, chłopiec nie miał u mnie przecież źle…
– Baltazarze, ja wcale cię nie osądzam. Nie czyniłem tego nawet wtedy, gdy wypaliłeś mu swe piętno na czole, kiedy miał jedenaście lat, co jest dawno zapomnianym, okrutnym zwyczajem – przerwał czarodziej. – Omówimy to na miejscu, teraz chodźmy odpocząć.
– Niech tak będzie, ale nie zapomnę, Korneliuszu.
To powiedziawszy, odwrócił się i wyszedł. Po jego wyjściu elf i człowiek milczeli, aż w końcu opadły im powieki i zasnęli.
W piękny słoneczny dzień drogą wzdłuż leśnej polany podążała grupa wozów, z których wszystkie były do siebie podobne. Jak to wozy handlarzy, pokryte były białym płótnem, wypełnione ludźmi i towarem. Jadąc jeden za drugim, tworzyły kawalkadę pełną śmiechu, rozmów i gwaru. Gadatliwi z natury handlarze nigdy nie mieli dosyć rozmów o swych interesach i udanych podróżach oraz o krainach, które odwiedzili. Przechwałkom nie było więc końca.
Na przedzie tej wesołej kompanii jechało dwóch jeźdźców, z których jeden, starszy, nadnaturalnie wysoki i brodaty, ubrany był w rozpięty brązowy płaszcz, pod którym błyszczała złota bluza, oraz w klasyczne spodnie koloru czarnego, na głowie natomiast miał niebieski beret. Przy boku miecz, a w ręku długa laska, która niewtajemniczonemu obserwatorowi wydawać by się mogła rekwizytem starca. Nic bardziej mylnego. Tak czy owak, jeden szczegół sugerował, że nasz bohater był kimś więcej niż tylko człowiekiem, mianowicie szpiczaste uszy – cecha wyglądu widywana tylko u kryjących się głęboko w lasach południa elfów. Drugi z jadących wierzchem miał ubiór typowego wojskowego. Ubrany w kolczugę, z mieczem przy boku i hełmem na głowie, mógł wywoływać lęk i tak też często było. Dbając o porządek, eskortował z ramienia króla podróżnych od stanicy do stanicy.
Po lewej stronie podróżnych rozpościerał się wiekowy las, ciemny i tajemniczy, którego drzewa miały gałęzie poprzeplatane tak mocno, że tylko niektóre promienie słońca nieśmiało przebijały się przez nie i docierały do ściółki. Las ten ciągnął się przez wiele dni drogi na południe i z ludzi nie było nikogo, kto by go przeszedł. Panował w nim mrok, słychać było nieustanny szum, niczym morskiej fali, spowodowany wzajemnym pocieraniem się liści i gałęzi. Im dalej szło się w mrok lasu, tym bardziej był ogłuszający, bo drzewa były większe i starsze, a ich korony przeplatały się mocniej.
Po prawej stronie natomiast jadący mieli widok diametralnie inny. Była to niekończąca się łąka, usłana kwietną ściółką tak bardzo, że tworzyła ona niemal różnokolorowy dywan, po którym można byłoby stąpać niczym w powietrzu. Tęcza kolorów mieniła się aż po horyzont. Wśród kwiecia widać było pracowite pszczoły i inne owady oraz małe ptaszki, polujące na nie. Świergot ptaków i szum lasu zderzały się ze sobą, tworząc kompozycję, za którą przepadały elfie rody, przedkładając ją nad muzykę. Zapach, który się unosił, był wart iście królewskich komnat. Aromat kwiatów rozlewał się w sercach podróżnych i dodawał im otuchy i radości.
Nic więc dziwnego, że podróżnik z laską w ręku milczał od dłuższego czasu, a na jego twarzy rysował się spokój i błąkał się cień uśmiechu. Spod lekko przymkniętych powiek obserwował on drogę, a opuszczone ręce prawie nie trzymały cugli. Jego wyszkolony wierzchowiec sam znajdował szlak, idąc śladem swego końskiego towarzysza obok.
Dłuższą chwilę milczenia przerwał przewodnik.
– Korneliuszu, setki razy przebywałem tę drogę, ale spojrzenie w głąb lasu wywołuje we mnie niepokój.
W ręce Korneliusza pojawił się kawałek suszonego ziela, które wyjął z woreczka trzymanego przy pasku.
– To ci pomoże, ziele Ligbasa.
Przewodnik wziął ziele z rąk Korneliusza, przyłożył powoli do ust i nosa, chcąc przekonać się, czy będzie znośne do zjedzenia.
– Ziele to powinno się żuć, powoduje, że uczucie strachu ustępuje poczuciu spokoju.
– Oczywiście – odparł przewodnik, spoglądając trochę nieufnie w stronę Korneliusza.
Jak większość ludzi, nie dowierzał elfom, żyły bowiem w gęstej głuszy, rzadko widywane były w miastach i ich kontakt z ludźmi był ograniczony. Po chwili jednak, spojrzawszy w oczy towarzysza, na jego starczą twarz i siwą brodę, dostrzegł kogoś pełnego powagi. Nie, na pewno nie miałby powodu, by mi zaszkodzić – pomyślał i powolnym ruchem włożył ziele do ust.
Korneliusz obserwował bacznie jego wahania w milczeniu.
– Cieszę się, że mi ufasz. Miałem nadzieję, że będzie tak teraz i tak się stało. To zawsze dobry znak tak zjednywać sobie ludzi – powiedział. – Zaraz poczujesz dobroczynny wpływ ziela – dodał zadowolony.
– Droga, nie wiedzieć czemu, znacznie się wydłuża. – Usłyszeli obaj głos dochodzący zza ich pleców.
To woźnica pierwszego z wozów postanowił się wtrącić. Niski krępy mężczyzna był wyraźnie niezadowolony. W głosie słychać było nutę przestrachu jak poprzednio u przewodnika. Ten zareagował. Bez namysłu zwolnił konia tak, iż zrównał się z woźnicą i nachyliwszy się do niego, kładąc mu rękę na ramieniu, powiedział szeptem:
– Pozwól mi, bracie, wykonywać obowiązki w spokoju. Wiele razy już tędy jechałem i wiem na pewno, że do stanicy dotrzemy przed zmrokiem – powiedział z naciskiem, powoli cedząc przez zęby.
Woźnica lekko się skulił i odsunął głowę, po czym z widocznym na twarzy lękiem przytaknął. Wyraźnie nabrał niechęci do dalszej pogawędki. Przewodnik chwilkę jeszcze jechał obok jego wozu, by przekonawszy się, że nikt z kawalkady nie podchwycił tematu, przyspieszyć i po kilku metrach ruszyć dalej samotnie na przedzie.
Korneliusz ponownie się z nim zrównał i zagadnął:
– Wyraził tylko obawy, może nie moje, ale wszystkich pozostałych.
– Prędzej chciał, byś go poczęstował zielem. Gdyby okazało się skuteczne, pewnie gotów byłby kupić i sprzedać z zyskiem. Nie dba o to, że jego słowa mogą wywołać panikę i ta masa wozów ruszy na oślep. Na pewno kilku by tu zostało i nikt by ich nie był w stanie ratować po zmroku – odparł ponurym głosem.
– Jednak przysłuchaj się, gwar rozmów ucichł.
– Póki nie rozmawiają o blechmotach, niczym się nie martwię – powiedział, jak gdyby do siebie, przewodnik. Po chwili dodał: – Wiesz, Korneliuszu, przez całą drogę nie widziałem zoranej ich tropami wielkiej łąki, więc może odeszły z tych okolic – powiedział z nutą nadziei w głosie, patrząc uważnie na rozmówcę.
– One są zawsze. Nigdy o tym nie zapominaj – odparł Korneliusz z powagą.
Nastało dłuższe milczenie. Korneliusz patrzył w niebo, a jego towarzysz bił się z myślami. Pierwszy przerwał je przewodnik, mówiąc:
– Za pagórkiem, który widzisz przed nami, jest skręt w lewo, potem duża leśna polana i na jej końcu, około dwóch kilometrów dalej, stanica.
– Wydaje się więc, że zdążymy przed pojawieniem się pierwszej gwiazdy, a na pewno dwóch księżyców. Dopiero wówczas wychodzą na żer – odparł Korneliusz, patrząc w niebo, po czym dodał: – Przejadę się wzdłuż wozów.
– Ech, Korneliuszu, handlarze to zawsze najcięższy gatunek podróżników. Najtrudniej jest ich uspokoić, najczęściej wpadają w panikę, najbardziej hałasują – rzekł z gniewem.
Korneliusz nic nie odpowiedział i odjechał.
Cały tabor milczał, niedawna beztroska prysła jak bańka mydlana. Im bardziej szaruga narastała, tym więcej było niepewnych spojrzeń, cichych szeptów i świstów batem. Wozy trzymały szyk, ale tylko pozornie. Korneliusz jechał powoli i próbował przewidzieć, jak zachowają się kolejni woźnice.
– Pawle, Melchiorze, Macieju… – Pozdrawiał każdego kolejno z uśmiechem. Bez większego rezultatu. Oprócz zdawkowych odpowiedzi i zafrasowanych twarzy nie spotkał się z żadną inną reakcją. Jego wesołość padała na jałowy grunt.
– Baltazarze – rzekł do kolejnego.
– Ach, Korneliuszu, robi się już całkiem ciemno. Chętnie bym przyspieszył – odparł niski krępy woźnica o okrągłej twarzy i długich włosach, ubrany w proste spodnie, kamizelkę i kaftan koloru brązowego, połatany na łokciach. Na twarzy, która spoglądała na Korneliusza, malował się wymuszony uśmiech, a oczy patrzyły interesownie. Baltazar sprawiał wrażenie kogoś, kto szuka wspólnika lub co najmniej aprobaty dla swych niecnych planów.
– Cierpliwości, Baltazarze, już za kilka chwil będziemy na miejscu. Pamiętaj, że przewodnik ma prawo nakazać komendantowi w czasie postoju na stanicy wyłączenie cię z kawalkady. Będziesz czekał na następną i stracisz masę czasu. Nie będę reagował.
– Wiem, wiem. Miałem nadzieję, że mi pomożesz, wystarczy przecież, że machniesz różdżką i…
– Nie ma takiej potrzeby, przecież jestem tu razem z tobą – przerwał mu Korneliusz, kiwnąwszy lekko głową, jakby chciał wymusić delikatnie zgodę u rozmówcy.
– Wiedziałem, że tak powiesz – odparł Baltazar, rozłożywszy ręce w geście niemocy. Ciało wyraziło rezygnację, ale oczy się śmiały.
– No tak – mruknął Korneliusz. – Czemu Mateusz nie wychodzi mi na spotkanie?
– Bo uciekł.
Korneliusz przez moment zachwiał się w siodle. Ta wiadomość zabrzmiała jak wyrok. Z nutą gniewu i niechęci w głosie, ścisnąwszy rękę na różdżce oraz starając się stłumić wzburzenie, odrzekł:
– Uczyniłeś błąd. Cokolwiek uczyniłeś.
Baltazar pozostał niemy, odwrócił głowę, nie uznając za stosowne odpowiedzieć czegokolwiek. Korneliusz też nie chciałby nawet słuchać, ochłonął i puścił się galopem. Przejeżdżając, zagadnął drugiego przewodnika, który jechał na końcu kawalkady, o biegnącego chłopca. Zapytany potwierdził, wyjaśniając, iż nie mógł rzucić się w pogoń z obawy o los taboru i ewentualny wybuch paniki. Nie zwlekając już więc ani chwili, mag ruszył dalej. W jego uszach zaświstał wiatr, pochylona sylwetka w siodle pruła przestrzeń, na twarzy malowały się obawa i gniew. Cichymi gwizdami ponaglał konia, który, nauczony tego sygnału, przyspieszał i przyspieszał. Pędził tak, iż zdawał się nie dotykać kopytami ziemi. Jeździec i koń, stopieni w jedno, zostawiali za sobą kilometr za kilometrem. Wszystko wkoło nich szarzało, słońce zachodziło i jego ostatnie promyki muskały wierzchołki drzew. Coraz trudniej było dostrzec cokolwiek na drodze, stopniowo pochłaniała ją ciemność. Tętniący dotąd życiem las zamierał, cichł śpiew ptaków i odgłosy zwierząt. Nadchodził czas nocy, w którym panowało zdziczenie i bezwzględność, a uzbrojone armie przemieszczały się cicho ze strachu…
Tylko szum drzew dodawał otuchy pędzącemu elfowi. Nagle Korneliusz zatrzymał konia i stanął w bezruchu.
– Nawet nie pytam, co się wydarzyło. Opowiesz mi potem, teraz czas ucieka – powiedział.
Odpowiedziało mu milczenie.
– Przez całą drogę miałem nadzieję, że wybierzesz ucieczkę na drzewo lub na łąkę, nie w las – rzekł ponownie głośno, patrząc na koronę drzewa.
Wśród gałęzi i liści dał się zauważyć ruch i wyłoniła się okrągła twarz chłopca około czternastu lat, ubranego schludnie i czysto, ale bardzo ubogo. Na kolanach łaty, kamizelka w kratę i koszula też, spodnie czarne z mocnego materiału.
– Znalazłeś mnie. Prawdę więc piszą i opowiadają starsi w Balondorze o czarodziejskich elfach, że są najbystrzejsze i mają najlepszy wzrok – odparł Mateusz.
Na jego twarzy mimo wilgotnych śladów po łzach, cieknących jeszcze niedawno po policzkach, pojawił się uśmiech. Również Korneliusz się ucieszył i uśmiechnął.
– To poważna sprawa. W lesie nawet ja bym cię nie znalazł po zmroku, a przywitał by cię kto inny, i mnie pewnie też, bo także tam bym cię szukał. Na nasze nieszczęście to byłby i mój, i twój koniec. Nawet ja nie byłbym w stanie im się przeciwstawić. Mam dla ciebie niespodziankę, jeszcze dziś wieczór – powiedział Korneliusz łagodnym tonem.
– Nic nie jest w stanie zrekompensować przebywania pod jednym dachem z tym… – krzyknął Mateusz, stanąwszy na wyprostowanych nogach, z których każdą opierał o inna gałąź, i podniósłszy zaciśnięte w pięść ręce.
– Tu robi się naprawdę niebezpiecznie – przerwał Korneliusz z naciskiem, ale bez gniewu – znacznie bardziej niż w pobliżu Baltazara. – Jeszcze kilka chwil i zaatakuje nas blechmot, śpieszmy się, mamy naprawdę mało czasu…
Mateusz milczał. Dawna radość znikła, a na policzkach pojawiły się rumieńce gniewu. Zmrużył oczy i kilkoma susami w zręczny sposób zsunął się na ziemię. Zbliżył się do Korneliusza, położył mu rękę na dłoniach trzymających lejce.
– Tylko dla ciebie, Korneliuszu, wrócę do taboru – rzekł z rezygnacją w głosie. – Nie chcę, by ci się coś stało.
– Młody przyjacielu, nie wrócisz do Baltazara. Ponadto obiecuję ci, że zobaczysz leśną stolicę elfiego rodu Stilgado, o czym marzyłeś…
Pochylił się i położył rękę na ramieniu Mateusza, potem złapał go pod pachy i jednym ruchem posadził przed sobą na koniu. Wyraźnie zadowolony, że Mateusz stawia mniejszy opór, niż przypuszczał, sięgnął do zawiniątka po lewej stronie przy swym pasie i wydobył coś w rodzaju woreczka z herbatą.
– Daj Altmaksowi. – Włożył zwitek do rąk Mateusza.
– Co to jest? – spytał chłopiec, wysypując na dłoń zawartość woreczka, pochylając się i dając wierzchowcowi.
– Proszek specjalnie przygotowany w Stilgado, tylko dla koni. Podaje się go jedynie w wyjątkowych przypadkach, dodaje sił i wigoru. Zbyt silny, by mogli go spożywać ludzie. Jest bardzo trudny do wykonania, a przez to bardzo cenny. Mamy niewiele czasu – rzekł Korneliusz z powagą w głosie, następnie, nabrawszy powietrza, krzyknął: – Narasta szaruga, naprzód i niech wiatr wieje nam w plecy!
Po tych słowach, popędzając konia tak jak poprzednio, ruszył w drogę powrotną. Koń, jakby zrozumiawszy jego intencje, parsknął i puścił się w galop. Altmaks posilony tajemniczym środkiem, mimo że miał teraz dwóch jeźdźców, pędził jeszcze szybciej niż wcześniej.
– Kiedyż to w końcu dojdziemy do taboru? – zapytał Mateusz. – Z każdą chwilą jesteśmy coraz bliżej, a ja mam wrażenie, że coraz dalej.
Korneliusz milczał.
– Tętent tych kopyt końskich jest jak odgłos werbli – odezwał się za jakiś czas Mateusz.
I tym razem Korneliusz milczał.
Jechali dalej w milczeniu i choć Mateusz zadał jeszcze kilka pytań, Korneliusz nie odpowiadał. Marszczył czoło i wypatrywał polany, na której końcu znajdowała się upragniona stanica. Wreszcie wpadli w szalonym pędzie na polanę i ich oczom ukazały się drewniane mury, brama oraz dwie wieże wieńczące wierzchołek bramy. Nie ustawali w pędzie.
Dojechawszy do stanicy, z zaskoczeniem ujrzeli następujący widok: oto cały tabor stał jeszcze przed nią, zamiast natychmiast po przybyciu przekroczyć bramę. Korneliusz nawet nie spojrzał w stronę wozu Baltazara, tak samo Mateusz. Obaj prędko pojechali na początek kawalkady.
– Gdzież jest nasz przewodnik? – zapytał Korneliusz pierwszego marudnego woźnicę.
– Odjechał za bramę, by porozmawiać z komendantem. Kiedy przybyliśmy, zadął w róg, jednak brama się nie otworzyła. Ktoś krzyknął zza niej, że już po czasie i nie mogą otworzyć, co było nieprawdą. Pojechał zatem, a my czekamy – powiedział łzawo woźnica.
– Poczekaj tu i zaopiekuj się koniem. Gdy otworzą bramę, to go wprowadź i poczekaj na mnie w środku – rzekł Korneliusz do Mateusza.
Następnie zsiadł i podszedł do małych drzwi w bramie, po czym mocno uderzył laską. Na kołatanie otworzyło się małe okienko i ukazał się wartownik w hełmie.
– Czemu się tak dobijacie? Czekajcie – rzekł grzmiącym głosem żołdak.
– Otwórz, tu Korneliusz, elf czarodziej z samego Stilgado, z misją do króla – powiedział spokojnie.
– Cha, cha! To niech do króla wprost jedzie, bez rozkazu nie otworzę, a w razie próby przekroczenia bramy jest rozkaz, by otworzyć ogień – odparł i odszedł.
Korneliusz uderzył w drzwi jeszcze raz. Otwarło się okienko i w tym momencie Korneliusz rzekł:
– Mantarios. – Uderzył końcówką laski o ziemię, rozbłysło błękitne światło wkoło wierzchołka laski, błękitna poświata otoczyła też całego czarodzieja. Korneliusz podsunął laskę strażnikowi pod sam nos.
Ukazała się twarz o haczykowatym nosie z bąblem, nieogolona, o bezzębnym uśmiechu. Hełm na głowie zakrywał uszy, pewnie po to, by niczego nie słyszeć, włącznie z krzykami zza bramy. Korneliusz postanowił nie zwlekać.
– Rozkazuję ci w imieniu króla, otwórz mi drzwi i prowadź do komendanta, niech nikt nie strzela.
Nasz wierny wykonawca rozkazów momentalnie otworzył drzwi i Korneliusz wszedł za bramę. Nim ją minął, stojący za bramą strażnicy, a było ich dziesięciu, wymierzyli kusze w jego stronę.
– Stójcie! – krzyknął strażnik z bąblem na nosie. – Wpuszczam go na swą odpowiedzialność.
– To może być za mało – odparł jeden i nie przestali mierzyć.
– Tylko jego i nikogo więcej, i to wprost do komendanta – odrzekł strażnik, prześlizgując się powoli razem z Korneliuszem do małych drzwiczek w bocznej ścianie tunelu wiodącego od bramy do miasta.
Gdy drzwiczki trzasnęły i Korneliusz został sam, uderzył ponownie końcem laski o ziemię i błękitne światło znikło. Krętymi schodami błyskawicznie piął się w górę, aż dotarł do okutych w stal drewnianych masywnych drzwi. Nie czekając ani chwili, pchnął je z całej siły i zdecydowanym krokiem wszedł do komnaty.
Komnata nie była duża. Po prawej jej stronie były ławy dla petentów, a naprzeciwko fotel w kształcie tronu, na którym siedział komendant. Na ścianie za fotelem rozwieszone były różne rodzaje broni – od toporów przez miecze po tarcze. Układ umeblowania dodawał powagi funkcji komendanta, który sprawował swą władzę w stanicy w sposób niemal nieograniczony i dbał o to, by nigdy nie zapominali o tym rozmówcy. Wygląd komnaty był surowy, przypominała bardziej salę sędziowską lub zbrojownię niż salę reprezentacyjną.
W komnacie oprócz komendanta przebywały jeszcze dwie osoby, a mianowicie ordynans, znajdujący się przy oknie, i przewodnik, stojący przy ławach ze spuszczoną głową.
– Czarodziej Korneliusz z misją do króla – powiedział głośno elf, nie czekając na niczyje pytania. – Dlaczego nie chcecie udzielić schronienia tym praworządnym podróżnikom?
– Ponieważ przybyli po czasie wyznaczonym na otwarcie bramy – odparł komendant podniesionym tonem z nutą gniewu w głosie. Jednak nie pozwolił sobie na wybuch. Jego surowe oblicze nagle się rozluźniło. Wstał, spojrzał na przewodnika, potem na Korneliusza, następnie zdecydowanym krokiem zbliżył się do drugiego z nich i rzekł łagodnie: – Ale dla tak dostojnego gościa zrobię wyjątek. – Następnie dał znak ordynansowi.
Ten natychmiast wyjrzał przez okno i zadął w róg. Dał się słyszeć zgrzyt zawiasów i twierdza otwarła swe podwoje dla taboru. Komendant wrócił powolnym krokiem na swój minitron, po czym rozsiadł się.
– Pozwól teraz, że dokończę rozmowę z przewodnikiem, a z tobą, szlachetny czarodzieju, z chęcią rozmówię się później gdzie indziej – rzekł z lekkim rozbawieniem w głosie, starając się w ten sposób ukryć zdenerwowanie.
Jego oczy jednak wyrażały niezadowolenie, a on sam sprawiał wrażenie kogoś, kto właśnie został przyłapany na gorącym uczynku. Pogardliwym skinieniem dłoni nakazał Korneliuszowi wyjście z komnaty, odwróciwszy przy tym twarz w stronę ściany.
Korneliusz nie zwlekał ani chwili, spojrzał jeszcze na przewodnika i odwróciwszy się na pięcie, ruszył pospiesznie i bez słów w stronę drzwi, potem powoli zszedł krętymi schodami, a gdy był na dole, oparł się o ścianę i głośno westchnął. Stał tak kilka minut jakby w letargu, z przymkniętymi oczami, nasłuchując odgłosów wjeżdżającego taboru. Następnie wyszedł na zewnątrz i tunelem, którym poprzednio wszedł za bramę, ruszył w kierunku dziedzińca.
Tam zastał prawdziwy rozgardiasz. W sposób chaotyczny porozstawiane wozy, tarasujące sobie nawzajem potencjalny wyjazd kolejnego dnia. Pomiędzy wozami rozgadana masa ludzka, karmiąca i odprowadzająca konie do stajni, ustalająca warunki noclegów i zwyczajnie bawiąca się przy dźwiękach muzyki i płonących ogniskach. Rozstawionych wozów było około stu, dobre pięć kawalkad zawitało do stanicy. W koło wielkiego dziedzińca, pod kolumnami, znajdowały się karczmy, magazyny, domy noclegowe oraz stajnie. Korneliusz, nie zważając na bałagan, poszedł wprost do Mateusza, który ustawił się z Altmaksem pod drugą bramą, łącząca dziedziniec z resztą osady.
– Należy ci się najlepszy owies, tak wspaniale dziś jechałeś – powiedział Korneliusz, głaszcząc konia po jego grzywie. Sięgnął równocześnie do kieszeni i podał Mateuszowi kilka złotych monet. – Idź, proszę, i kup trochę owsa u kupców w sklepach pod filarami.
Chłopiec bez słowa poszedł, czarodziej zaś stał bez ruchu i głaskał konia, mrucząc pod nosem elfickie pieśni. Patrzył w głąb dziedzińca. Mimo mroku dostrzegł przewodnika idącego do karczmy.
– Hej, pozwól na słówko – krzyknął.
Przewodnik dosłyszał, stanął, spojrzał na Korneliusza. Stał tak dobrych kilka chwil.
– Porozmawiamy sobie później – krzyknął, spuścił głowę, machnął ręką i wszedł do karczmy.
Po pewnym czasie nadszedł i Mateusz z owsem. Natychmiast podał obrok koniowi, który z wyraźnymi przejawami radości wziął się do jedzenia. Wskutek elfickich pieśni i podanego owsa znikło w nim wszelkie zdenerwowanie, przestał rozchylać chrapy i stąpać nerwowo.
– Zaopiekujesz się koniem do mego powrotu. Idę teraz załatwić nocleg u komendanta. Dzieje się tu coś niedobrego, ale z nim o tym nie ma po co rozmawiać. Dlatego potem pójdziemy do karczmy i obgadamy kilka spraw z miejscowymi. Użyjesz tam swojego fletu, na którym tak pięknie przygrywasz melodie. Potem pokażę ci coś, co niewielu widziało zarówno w twym mieście, jak i w każdym innym.
Chłopiec skinął głową z aprobatą. W tym momencie nadszedł Baltazar.
– Wspaniale rozwiązałeś sprawę przy bramie, Korneliuszu. Gdyby nie ty, zostalibyśmy na zewnątrz i może już stalibyśmy się żerem dla blechmotów. Wszyscy są ci wdzięczni i mówią o tobie – rzekł radośnie. Po chwili dodał, zwracając się do Mateusza: – A ty, nicponiu, zajmiesz się końmi, posprzątasz po nich.
– Powoli – zaoponował Korneliusz ostro. – Chłopca biorę do swej dyspozycji, przypilnuje mi konia i pomoże przy noclegu.
Baltazar oniemiał, ale nie pozwolił sobie na wybuch gniewu.
– Jestem ci bardzo wdzięczny za dzisiejszą pomoc, dlatego zgadzam się, by był czasowo do twej dyspozycji. Mam nadzieję, że u ciebie nauczy się większej dyscypliny, bo mam z nim same kłopoty – rzekł pojednawczo.
– Zobaczymy – odparł Korneliusz i ruszył w stronę schodów po prawej stronie bramy wiodącej z dziedzińca do osady.
– Jeszcze dziś chciałbym się z tobą rozmówić – krzyknął Baltazar do odchodzącego czarodzieja, ale ten nie odpowiedział, nawet się nie odwrócił.
Korneliusz wszedł na schody, doszedł do pierwszego piętra, gdzie czekał na niego sekretarz komendanta, który ukłonił się i rzekł:
– Na imię mi Piotr, mam pełnić rolę usługującego ci podczas twego pobytu. Wyznaczone zostały dla ciebie izby, poprowadzę.
– Prowadź – odparł elf.
Weszli w długi korytarz, na końcu którego, po prawej stronie, znajdowały się drewniane masywne drzwi. Piotr je otwarł i oczom Korneliusza ukazała się izba niewielkich rozmiarów z jednym dużym oknem oraz ścianami obłożonymi skórami. Naprzeciw siebie, zaraz przy oknie, stały w kątach duże łoża, przedzielone stołem. Po prawej stronie Korneliusza znajdował się w ścianie pokaźny komin. We wnęce umieszczona została tam również sterta drewna.
– Ta izba mi się podoba. Jest duże okno i sporo drwa. Tu się zatrzymam – rzekł Korneliusz. – Chcę widzieć się z komendantem i spożyć kolację.
– Wszystko zostanie dostarczone za chwilę. Komendant natomiast przyjmie cię jutro przed twym odjazdem.
Korneliusz otworzył usta, by zaoponować, lecz nie było już do kogo, bowiem sekretarz odwrócił się i szybko odszedł, zostawiając klucz w drzwiach. Jego pospieszne kroki rozchodziły się echem po korytarzu. Korneliusz, uniósłszy się, postąpił naprzód, jednak zatrzymał się, zagryzł wargi i postanowił milczeć. Usiadł na rogu łóżka i przymknął powieki, a następnie zaczął rozmyślać.
Po pewnym czasie wstał i zszedł na dziedziniec. Na jego twarzy zagościł uśmiech, bowiem ujrzał Mateusza, który stał dokładnie tam, gdzie widzieli się po raz ostatni, choć tym razem już bez konia.
– Koń już w stajni – krzyknął.
– Wspaniale. Mateuszu, gdy przyniosą pieczeń, graj na flecie.
Ruszyli wprost do karczmy. Zwała się ona Podróżnik. Po otwarciu drzwi ich oczom ukazało się pomieszczenie wypełnione dymem, gwarem, śmiechem i ludźmi. Naprzeciwko wejścia, kilka metrów od niego, stał stół, za którym siedział karczmarz.
Przeszli do najbliższego wolnego stołu, umieszczonego po lewej stronie wejścia, obok kominka, gdzie skwierczał ogień, nad którym wisiała pieczeń. Jej zapach, jak również aromaty ziół oraz przypraw ze stołu szynkarza, wypełniał całą karczmę. Światła świec umieszczonych w lampach pod sufitem wesoło migotały, rozświetlając mrok, który już rozlewał się po całym dziedzińcu.
Korneliusz postawił kupioną pieczeń na stole. Rozległ się wtedy dźwięk fletu. Na muzykę na początku nikt nie zwracał uwagi. Powoli jednak przykuwała ona uwagę całego szynku. Kilku gości, powodowanych ciekawością, przysiadło się.
– Witamy, witamy.
– Korneliusz i mój towarzysz, Mateusz. Razem podążamy do króla.
– Emiliusz Mirak i Kamil Emichlasz – odparł jeden z gości, podchodząc do stolika. – Król umarł jakieś dwa miesiące temu.
– Tak, wiem. Jednakże to sprawa do przyszłego króla. Jak wspominacie nieżyjącego króla, Juliana?
– Szkoda go – odparł Mirak.
– No tak. – Kiwnął głową Korneliusz ze zrozumieniem. – Pamiętacie jego festyny, połączone z objazdami granic i miast? Do każdego grodu zawitał. Gdzie przybył, pełno było radości i śpiewu. Wspomagał ubogich. Co najważniejsze, nigdy nie wystąpił przeciw swym sąsiadom, zawsze sprzymierzony bratersko z elfami, oddany pokojowi. Wy, ludzie, zawsze zapominacie o tym wielkim dobrodziejstwie, jakim jest pokój między dwunastoma królestwami. Przynosimy go my, elfy z dalekich leśnych krain, prowadząc dyplomację między krainami i rozwiązując spory. Król Julian zawsze współpracował z nami i to doceniał.
– Niech jego pamięć trwa! – krzyknął Kamil.
– Każdemu kielich wina ku pamięci zmarłego króla! – zawołał Korneliusz, odchodząc od stołu na środek izby.
Toast natychmiast został podchwycony i po chwili spełnili go wszyscy biesiadnicy. Karczmarz lał wino, które obficie wypełniło kielichy. Każdy podchodził kolejno, brał, dziękując Korneliuszowi za napitek. Oczy wszystkich zwróciły się na czarodzieja, posypało się masę pytań i stwierdzeń. Zainteresowanie elfem wzrastało.
– Co tam słychać w szerokim świecie? Jak wam się żyje? – krzyknął.
– Tak, że lepiej być nie może – odparł ktoś.
– Byle nie spotkać blechmota na drodze – dodał inny.
Hałas się wzmagał, biesiadnicy zaczęli krzyczeć do siebie nawzajem i do czarodzieja. Jedni wychwalali króla, drudzy opowiadali swoje losy.
– Nie łupią was przy mycie? – zapytał Korneliusz.
Wielu umilkło, spuściwszy oczy.
– To raczej rzadkość w tych stronach – rzekł Mirak.
– Nasz komendant to wzór uczciwości. – Dał się słyszeć głos.
– Koniec końców wszyscy chronimy się tu przed złem, i on, i my – stwierdził ktoś.
– Kiedy usuniecie blechmoty z lasów i polan, by można było bezpiecznie podróżować w nocy i za dnia? – zapytał karczmarz.
– Tego nie wiem, może nigdy – stwierdził czarodziej.
– U… U… – Dało się słyszeć dezaprobatę. – Oczekujemy tego od wieków.
– Wszystkim po kielichu wina – rzekł Korneliusz.
Napitek znów polał się wartko. Rozmowa z czasem zeszła na dalsze tematy. Czarownika pytano o podróż, skąd jest, gdzie mieszka. Korneliusz, siedząc przy stole, snuł opowieści o tym, gdzie był i co widział. Trącił Mateusza, by ten przestał grać i zjadł pieczeń. Wkrótce jego głos zaczął ginąć w gwarze, gdyż celowo go ściszył, mówił coraz mniej, aż umilkł.
Po dłuższym czasie podszedł do karczmarza, uregulował rachunek i usiadł na końcu lady w odosobnieniu. Nie czekał długo, gdy podeszła kobieta i szepnęła mu do ucha:
– Jestem Matylda. Pytałeś o łupienie przy mytach. Otóż zanieś do miasta taką wieść: tutejszy komendant zdziera kupców, nakłada też ceny na darmową żywność przesyłaną z centrum. Działa prawdopodobnie w zmowie z karczmarzem.
– Tak, tego się spodziewałem. Przy wjeździe zatrzymano nas przy bramie, mimo że było jeszcze widno, prawdopodobnie w oczekiwaniu, aż kupcy ze strachu przed blechmotami zapłacą haracz. Ze słów, które mówisz, wynika, że tak właśnie było. Przewodnik milczy i mu się nie dziwię. Po co robić sobie wpływowych wrogów?
– Jesteś elfem bardzo wysokiego rodu, dlatego ci zaufałam. Proszę, zanieś mą wieść do miasta, do ludzkich czarodziejów.
– Do samego ich zwierzchnika, obiecuję.
Korneliusz wstał i zabrawszy Mateusza, wyszedł z karczmy. Pożegnał wszystkich, na odchodne zdejmując beret, i znikł za drzwiami. Obaj przemierzali dziedziniec w kierunku bramy.
– Czas na niespodziankę – rzekł czarodziej.
Wszedł na schody wiodące na mury. Po chwili zszedł sam. Poszedł wprost do strażnicy, by niewiele później wejść ponownie na schody. Stanął obok Mateusza i czekał. Po chwili zza bramy wyszła krowa. Przeszła kilka kroków i zatrzymała się w obrębie świecących kaganków, skubiąc spokojnie trawę. Nagle podniosła łeb. Od jej prawej strony dochodził coraz intensywniejszy odgłos nadchodzącego zwierza. Z ciemności wyłonił się wielki łeb, wielkości połowy dorosłego człowieka, posiadający paszczę uzbrojoną w rzędy wielkich ostrych zębów. Na szczycie głowy widać było dwa strzeliste rogi. W miarę jak zwierzę wchodziło w krąg światła, ukazywało się cielsko pokryte łuską, tworząc coś na kształt kolczugi. Cztery umięśnione łapy, uzbrojone w pazury, dalej ogon zakończony szpikulcem. Wzdłuż ogona natomiast ciągnęły się wypustki w formie stożka. Krowa zaczęła wykazywać oznaki niepokoju, odchodząc coraz szybciej w przeciwną stronę. Zbyt późno. Blechmot, który wydawał się na początku ociężały, wykonał kilka susów i jednym ruchem nabił krowę na rogi, dźgając w jej prawy bok, by następnie, obróciwszy się, uderzyć wygiętym ogonem, którego ostre wypustki ścięły jej głowę. Potem zabrał się do jedzenia. Wszystko to trwało sekundy. Zdumiony Mateusz patrzył na wszystko z wypiekami na twarzy. Nie przeraziła go śmierć krowy ani wygląd zwierzęcia. Zachował zimną krew. Po chwili jednak objął Korneliusza i rzekł ze łzami płynącymi po policzkach:
– Przepraszam za mój wypad.
– Nie mam odpowiedniej broni, by dać odpór temu zwierzęciu. Poza tym widzą znakomicie w ciemności. Znalazłyby mnie szybciej niż ja ciebie – rzekł Korneliusz, ocierając chłopcu łzy.
– Wszyscy o nich opowiadają, ale nie wiedzą, jak są niebezpieczne. Zobaczyć je to było jedno z mych marzeń – rzekł Mateusz.
– Niewielu ludzi je widziało, czuj się wyróżniony. Nie wrócisz już do Baltazara, nie rozmawiaj z nim ani z kolegami o naszych planach.
Mateusz skinął potwierdzająco głową, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. Obaj udali się na spoczynek. Nim jednak zmógł ich sen, w drzwiach izby pojawił się Baltazar.
– Jak spisał się mój podopieczny? – zapytał.
– Dobrze – odparł Korneliusz. – Zatrzymam go jeszcze u siebie.
– Zgoda. Od kiedy przejąłem go z długiem jego nieżyjących rodziców, nie byłem z niego tak zadowolony.
Podszedł i chciał pogłaskać Mateusza po głowie, ale ten umknął i odwzajemnił mu się niechętnym spojrzeniem.
Korneliusz kucnął przy ogniu rozpalonym na kominku i patrząc weń, stwierdził:
– W twych ustach komplement tylko przy handlu.
– Widzę, że lubisz smarkacza, może więc uregulujesz dług jego rodziców. Wtedy, powiedzmy, zapomnę o wszystkim.
Zapadło milczenie. Korneliusz niczego nie odpowiedział, tylko wyraz jego twarzy świadczył o niechęci. Opanowawszy wzburzenie, elf odszedł od ognia i usiadł na swym posłaniu.
– Zdaje się, że od lat nasze relacje są dla ciebie bardzo intratne, Baltazarze.
– Pamiętam o tym cały czas – odparł z uśmiechem Baltazar – ale brak jednego sługi znacznie spowalnia mój tabor i naraża mnie na koszty. Mateusz do tej pory przynosił mi same straty, a na dodatek jest wspomnieniem wielkiego długu. Dziś jednak spisał się znakomicie.
Znowu podszedł, chcąc pogłaskać chłopca, ale Mateusz i tym razem mu umknął.
– Myślę, że nasza przyjaźń pozwoli ci zapomnieć o tym na czas tej podróży – zauważył czarodziej.
– Nie chcę być przez ciebie źle zrozumiany, chłopiec nie miał u mnie przecież źle…
– Baltazarze, ja wcale cię nie osądzam. Nie czyniłem tego nawet wtedy, gdy wypaliłeś mu swe piętno na czole, kiedy miał jedenaście lat, co jest dawno zapomnianym, okrutnym zwyczajem – przerwał czarodziej. – Omówimy to na miejscu, teraz chodźmy odpocząć.
– Niech tak będzie, ale nie zapomnę, Korneliuszu.
To powiedziawszy, odwrócił się i wyszedł. Po jego wyjściu elf i człowiek milczeli, aż w końcu opadły im powieki i zasnęli.
więcej..