Korona śniegu i krwi - ebook
Korona śniegu i krwi - ebook
Czasy Wielkiego Rozbicia. Potężne ongiś królestwo w sercu Europy rozpadło się na księstwa, którymi władają skłóceni ze sobą Piastowie. Od wielu lat Polska nie ma króla.
Na opustoszały tron padają pożądliwe spojrzenia sąsiednich władców. W głębi lasów budzą się ludzie Starszej Krwi, a wraz z nimi zapomniane przez stulecia demony. Z herbów schodzą bestie, by w walce wspomóc swych panów. Sieć intryg coraz ciaśniej zaciska się wokół młodego
księcia Starszej Polski Przemysła II.
Święte księżne, grzeszni książęta i szlachetni rycerze. Jaką rolę odgrywa wielki ród Zarembów o skrzętnie skrywanych początkach? Czy minezingerzy zaśpiewają pieśń zwycięską czy też chmury nad tronem pogrążą królestwo
w wiecznym mroku?
Czas rozpocząć bój o koronę, najwyższy czas zjednoczyć królestwo...
„Cherezińska ma niezwykły dar dynamicznego obrazowania politycznej gry w dawnych wiekach w sposób ukradziony ze współczesnych filmów akcji. Z wyczuciem tka własną fabularną opowieść, w której jest miejsce na silnie zarysowane drugo- i trzecioplanowe postaci, na elementy nadprzyrodzone i magiczne, na momenty wzniosłe i przyziemne, na walkę
i seks, na przyjaźń, zdradę i nienawiść. Powieść liczy ponad siedemset stron
i wierzcie mi, że chciałoby się drugie tyle”.
salon24.pl
„Autorka trzyma się faktów, lecz i wypełnia całe mnóstwo białych plam. Robi to tak wprawnie, że tę historię śledziłam jak szekspirowską tragedię albo przedni film sensacyjny. A w postaciach kobiecych — zwłaszcza w świętej Kindze — zakochałam się po uszy”.
Marta Mizuro, Najciekawsze książki, „Zwierciadło”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-060-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przeprawy przez Wartę strzegli rycerze Świętego Jana z białym krzyżem na czerwonych tarczach. Teren należał do nich, komandoria była ziemią zakonu, wolną od książęcego prawa, tu więc rycerstwo Starszej Polski postanowiło zwołać swój wiec.
Rzeka, niczym fosa, znaczyła granicę obozowiska. Purpurowa kula zachodzącego słońca odbijała się w ciemnozielonej wodzie; nurt kołysał się łagodnie, usypiając czujność słońca. Pochyliło się nisko, jakby rzeka była łożem, w którym spocznie po ciężkim dniu. Warta, dotychczas łagodna i zapraszająca, posłała falę, która cichym chlupnięciem przykryła światło, porywając je w głąb nurtu. Zaszeleściły trzciny, złowieszcze niczym suchy chichot.
Nikt nie zwrócił uwagi na porwanie słońca, bo w tej samej chwili potężne obozowisko rozjarzyło się setką świateł. Ogniska i pochodnie jedne po drugich rozświetliły mrok. W czarnych brzuchach kociołków bulgotały polewki. Na długich rusztach giermkowie obracali kuropatwy i zające, odganiając węszące za strawą psy. Słudzy przemykali między taborami a namiotami swych panów, ściskając w objęciach beczułki piwa i zamknięte woskiem dzbany wina. Tu i tam, przy ogniu, w każdej części wielkiego obozu zaczynały pobrzmiewać pieśni. Jeszcze nieśmiałe, jeszcze zbyt trzeźwo trzymające się głosy.
Niekończące się pole jasnych płacht namiotów, choć z dala wydawać się mogło jednym obozowiskiem, w istocie było podzielone, jak kraj.
Wielkie rody Nałęczów, Grzymałów, Łodziów i Zarembów, Porajów i Leszczyców, skupione wokół własnych chorągwi, zajęły centrum obozowiska, spychając na jego obrzeża chorągwie panów z Pałuk, Odrowążów, Godziembów i Okszów. Korabici i Doliwowie trzymali się z boku. Tak więc nie był to jeden obóz, lecz wiele mniejszych, pilnie strzeżonych przy granicach, tak że nawet słudzy poszczególnych rodowców nie pożyczali sobie łyżek do mieszania w kotłach ani soli do doprawienia polewki.
Między wysokimi namiotami głów rodzin, baronów księstwa, krążyli ludzie joannitów, przepuszczani przez straże na znak białego krzyża. Tylko im rodowcy skłonni byli powierzyć swe układane w gorących naradach poselstwa zmierzające do ponadrodowego przymierza.
— Grzymałowie do Nałęczów!
— Droga wolna.
— Nałęczowie do Łodziów!
— Przejście! Przejście!
— Poraje do Leszczyców!
— Tędy, panie.
Żadne wiadomości nie wychodziły jedynie z wielkiego okrągłego namiotu z chorągwią Zarembów — Czarnym Półlwem. Wewnątrz, wokół masywnego stołu, siedzieli bracia: Janek, Arkenbold, Szymon i Marcin. Na zasłanym mapą Starszej Polski stole grali w kości. Milczący płomiennowłosy giermek nalewał swym panom wino do prostych, choć lśniących srebrem kielichów. Szkarłatna kropla oderwała się od dzbana, spłynęła po krzywiźnie brzucha i kapnęła na kości. Janek uniósł głowę. Giermek skurczył się i oddalił w mrok.
W tym samym czasie nieopodal, w strzegącej przeprawy przez rzekę warowni joannitów, dwaj bracia, książęta Przemysł i Bolesław, czekając na nastanie świtu, pod maltańskim krzyżem rycerzy Świętego Jana czuwali, czytając psalmy. Między nimi leżał wyjęty z pochwy miecz. Starszy brat od lat nazywał go Gladius Dei, miecz boży. Młodszy, Bolesław, nadał mu tej nocy własne imię: Agnus Dei, Baranek Boży. Na książęcych płaszczach obu braci stały majestatyczne lwy, rodowy znak książąt Starszej Polski. Bracia maltańscy oddali im do dyspozycji najwystawniejsze pomieszczenie w swej skromnej warowni, kaplicę. Ława z polerowanego drewna, na niej ciężki krzyż jerozolimski z ciemnego żelaza. Kilka skrzyń okutych, w których rycerze zakonu trzymali swe najcenniejsze skarby. Stojący świecznik, wysmukły niczym wieże Jeruzalem, którego ongiś strzegli. I zetlały gobelin na ścianie, przedstawiający ich świętego patrona, Jana Chrzciciela. W istocie zaś tylko jego głowę odciętą, podaną Herodowi na tacy. Czas nadwątlił jedwabne nici i tkanina pruła się miejscami. Czyjaś niewprawna ręka próbowała naprawić zniszczoną materię, lecz gruba szara fastryga przyszyła jedynie głowę świętego do srebrnego otoku tacy, dokonując tego, co w naturze niemożliwe.
Na skraju lasu, po drugiej stronie Warty, w olbrzymim orlim gnieździe, jak co roku w maju, samica pilnowała nowo wyklutych piskląt. Samiec wracał już z polowania. Lądując na obrzeżu, spojrzał w złote oko swej orlicy. Krzyknęła do niego smutno i uniosła się na potężnych łapach. Przestępując z jednej na drugą, pokazała mu lęg. Orzeł zajrzał do gniazda i zamilkł. Dwa z czterech piskląt nie żyły. Młode, pokryte ciemnym puchem ptaki kończyły zjadać swych braci. Samiec rzucił im upolowaną przez siebie srebrzystołuską rybę. Pisklęta rozerwały ją w mgnieniu oka i wróciły do dziobania wyklutej z jednej matki padliny. Orlica i orzeł wzbiły się w powietrze, a cień ich potężnych skrzydeł przysłonił gniazdo. Dopiero teraz młode uniosły głowy. Strzęp padliny wypadł z rozwartego dzioba jednego z piskląt. Drugie natychmiast go pochwyciło i przełknęło, krztusząc się, lecz nie spuszczając z oczu krążących nad gniazdem rodziców. Cień ich skrzydeł wyglądał drapieżnie i orlęta zakwiliły, wyciągając szyje.
Z nastaniem świtu starszy z braci, Przemysł, wstał sprzed ołtarza i zgasił świecę. W szarej smudze budzącego się dnia czekał, aż skończy się modlić młodszy. Bolesław jednak wciąż jeszcze rytmicznie powtarzał psalmy. Dopiero gdy słońce wpadło przez wąskie okno warownej wieży joannitów, podniósł się z kolan, przeżegnał i potarł zmęczone czuwaniem powieki. Przemysł podał mu kosztownie zdobioną pochwę, a Bolesław włożył do niej — swój od tej chwili — miecz. Agnus Dei. Starszy brat przypasał go młodszemu. Lwy na ich płaszczach zaryczały, wyprężając piersi. Puścił jeden splot szwu starego gobelinu i głowa Jana Chrzciciela zakołysała się na tacy.
W obozowisku rycerstwa Starszej Polski dogasały ogniska. Straże czuwały, psy niepilnowane przez śpiącą służbę ogryzały kości i wylizywały miski po nocnej uczcie. Było bezwietrznie, chorągwie na szczytach namiotów zwisały, sennie owijając się wokół drzewców.
Ludzie joannitów, którzy całą noc nosili poselstwa między głowami rodów, wracali do komandorii. Słudzy zakonu i bracia dowódcy zaczynali poranną wartę przy przeprawie. Na rzekę wypływały pierwsze łodzie i tratwy. Na nich beczki pełne piwa i miodu, kosze chleba i cebuli, stosy mięsa, by rycerstwo mogło obradować kolejną noc.
Tylko w namiocie Zarembów nie zmieniło się prawie nic. Bracia siedzieli przy tym samym stole, płomiennowłosy giermek lał im wino do tych samych srebrnych kielichów. Dziób dzbana troskliwie osłaniał jasną szmatką. Jednak przy bliższym przyjrzeniu widać było, iż już zakończyli grę, a kości ułożyli na mapie starannie. Janek Zaremba wstał pierwszy. Uścisnął prawicę braciom, po starszeństwie, kolejno.
— I tego będziemy strzegli!
Po raz ostatni wznieśli w górę kielichy i wypili, jak zawsze zgodni.
Czarny półlew, rodowy znak Zarembów, uderzył ostrym ogonem w wyhaftowany na proporcu mur, który skrywał dolną część jego masywnego cielska. Chorągiew się zachwiała. Półlew odbił się potężnymi łapami od muru i jednym skokiem znalazł przy swych panach, poświadczając składaną przez nich przysięgę.W dawnym palatium pierwszego króla, na Ostrowie Tumskim, wrzało. Słudzy potykali się o własne nogi, starając się nadążyć za rozkazami kasztelana, a nie było to łatwe, bo starego palatium nie używano od dawana. Mur kruszył się tu i ówdzie, ze schodów przy każdym kroku leciały kamienie, a drewniane okiennice niebezpiecznie skrzypiały. Mieli ledwie parę dni, by doprowadzić dawną siedzibę króla do stanu, w którym mogłaby przyjąć księcia Bolesława i jego baronów, i doprawdy nie mogli się nadziwić, dlaczego tu właśnie zechciał gościć najjaśniejszy pan Starszej Polski, a nie we właśnie budowanym, wygodnym zamku na wzgórzu. Udało się uprzątnąć i przygotować jedynie parter świetnej kiedyś budowli, a i tak drżeli, że goście dostrzegą niedostatki. W sali zwanej przed wiekami ottońską było najcieplej. Ogień, palony od trzech dni bez ustanku, zdążył nieco nagrzać kamienne ściany, choć i tak przy każdym oddechu z ust wydobywały się obłoczki pary.
Książę Bolesław, trzydziestoletni mężczyzna, w ciepłym, podbitym gronostajami płaszczu i złotem wyszywanym kołpaku siedział na obszernej ławie, której rzeźbione w orle głowy oparcie pamiętało jeszcze czasy pierwszego króla. Lewą dłoń grzał, opierając na grzywie herbowego lwa, prawą trzymał na głowni nagiego miecza.
W głębi obszernej sali zgromadziło się kilkudziesięciu możnych, ale przy księciu stali tylko świadkowie: wojewoda poznański, Przedpełk Łodzia i podkomorzy Wincenty Nałęcz, a przed władcą klęczał wojewoda kaliski, Janek Zaremba.
— Agnus Dei... — wyszeptał drżącymi ustami Janek. — Ślubuję...
— Wierne ręce, wierne służby — powiedział zadowolony książę. — Mateuszu! — przywołał pisarza. — Odczytaj akt darowizny.
— Ośmielę się zwrócić uwagę — rzekł wojewoda poznański z ledwie wyczuwalnym cieniem dezaprobaty — że brakuje ważnego świadka...
W chwili gdy Janek Zaremba uniósł głowę i rozglądał się niespokojnie, dowódca książęcej straży otworzył drzwi, zapowiadając:
— Kasztelan Beniamin Zaremba.
Janek odetchnął z ulgą, a przed księciem uklęknął młody, jasnowłosy mężczyzna w kaftanie z czarnym półlwem.
— Wybacz książę — powiedział głosem niezdradzającym żadnych uczuć — syn mi się narodził.
— Gratuluję! — Książę Bolesław wyciągnął ramię, by Beniamin wstał. — To będziemy mieli dwa powody do radości! Nadanie dla Janka i twój syn! Stawaj przy mnie!
Beniamin stanął przy księciu, po stronie świadków, a Mateusz rozwinął przygotowany pergamin i odczytał:
— Im ważniejsza jest osoba, tym przezorniej winna uważać na to, by sprawy przez nią zdziałane uzyskały moc przez uroczyste potwierdzenie. Zwykło się bowiem często zdarzać, że oszczerstwo usiłuje szkodzić dziełom ludzkim...
Janek klęczał z opuszczoną w szacunku głową, wpatrując się w stopy księcia lub ostrze jego nagiego miecza oparte przy nich. Książę potakiwał głową, słuchając słów pisarza.
— ...dlatego my, Bolesław, z bożej łaski książę Starszej Polski — czytając to, Mateusz skłonił się panu — chcemy, aby było wiadome współczesnym i potomnym, że zważywszy wierne służby szlachetnie urodzonego komesa Janka oraz jego rycerskie względem nas zasługi...
Wincenty i Przedpełk wymienili się spojrzeniami. Możliwe, że przez policzek wojewody poznańskiego przebiegł skurcz, ale mógł być to tylko chwiejny blask ognia, bo pochodnie oświetlające salę ottońską raz po raz łapały powiewy listopadowego wiatru zza nieszczelnych okiennic.
— ...z okazji chrztu syna jego, Sędziwoja Zaremby, któregośmy we własnej osobie do sakramentu trzymali...
Beniamin drgnął i wyprostował się, patrząc na pochyloną u stóp księcia głowę Janka.
— ...nadajemy mu oraz jego prawowicie urodzonemu potomstwu czternaście wsi ze wszelkimi prawami, zwalniając je ze wszystkich powinności książęcych...
Przez zgromadzonych niżej wielmożów przeszedł szmer.
Janek westchnął i uniósł głowę. Patrzył na swego księcia z miłością.
— Tak jest! — przerwał czytanie książę. — Wierne służby, wierne ręce, książęca wdzięczność. Janku, wstań! Baronowie moi, radujmy się!
Mateusz odsunął się i dalej czytał akt darowizny. Zgromadzeni u dołu goście słuchali go z zapartym tchem, podczas gdy książę schował miecz z dźwięcznym stukiem stali o pochwę. Słudzy podali kielichy, świadkowie, Nałęcz i Łodzia, sztywno gratulowali po książęcemu obdarowanemu Jankowi.
Tylko Beniamin patrzył nieruchomo przed siebie. Książę Bolesław wzniósł toast:
— Wieczny odpoczynek dla duszy brata mego, Przemysła!
— Racz mu dać, Panie! — powtórzyli.
— ...i zdrowie jego syna, Przemysła II!
— Zdrowie!...
— Młody książę urodził się po śmierci swego ojca... — szepnęła starsza dwórka do młodszej, podając jej dzban, by zaniosła księciu. — Uważaj na płaszcz, tylko się nie potknij, to twój pierwszy dzień na dworze...
Dziewczyna blada ze strachu podeszła do pijących i skłoniła się. Nikt nie zwrócił na nią uwagi, kielichy mieli jeszcze pełne. Usunęła się więc w cień.
— Jak się czuje księżna wdowa matka i nowo narodzony książę? — zapytał Wincenty, na co dzień przebywający z księciem Bolesławem w Kaliszu. — Słyszałem, że słabują?
— Przeciwnie! — wesoło powiedział książę Bolesław. — Z radością znalazłem ich w dobrym zdrowiu. Przemysł to jeszcze osesek, ale gdy wziąłem go na ręce, darł się tak, że kółka w kolczudze mi pękały! Będzie z niego dzielny Piast! Jak ojciec!
— Szkoda, że go nigdy nie pozna — rzekł wojewoda poznański, Przedpełk. — Syn bez ojca...
— ...ale za to z jakim stryjem! — przepił do księcia Janek Zaremba.
— Szkoda! — Książę wzniósł kielich i wypił. — Mój brat tak na niego czekał...
— Janku — powiedział wojewoda poznański — stałeś się pierwszym komesem w księstwie!
Służba roznosiła kielichy pomniejszym gościom, nalewając im wino i mówiąc z ukłonem:
— Komes Janek Zaremba częstuje.
— Nic dziwnego, że częstuje. Obłowił się dzisiaj jak pan! — mruknął drobny rycerz w końcu sali, biorąc do ust wino. — Dobre!
— Czy ja dobrze zrozumiałem, że to jest czternaście wolnych wsi? — dopytał go starszy, najwyraźniej słabo słyszący mężczyzna w płaszczu z Brogiem, prostym herbem Leszczyców.
— I jedno miasto! Jarocin! — odpowiedział czerwonolicy młodzieniec w znacznym, podbitym lisem surcocie.
— A wsie jakie? — dopytywał starzec.
— Tłuste! — zaśmiał się cicho rycerz. — Brzostków, Żerków i inne. Całe dobra! — Przełknął wino i, choć chwalił je wcześniej, minę miał, jakby pił kwaśne.
Młodzieniec zbliżył się do nich i patrząc, by nikt nie słuchał, szepnął:
— To się nie zdarzało! Wsie mu książę zwolnił ze wszelkich podatków i posług i prawo mu oddał sądu książęcego nad nimi!...
— Jak to? — Starzec jednak dobrze słyszał, skoro szept młodzieńca wpadł mu w ucho. — To Zaremba będzie sam sędzią?
— Tak! I sądzić może, i karać — młodzieniec wyrzucał z siebie słowa, jakby pluł. — I ma prawo pojedynku sądowego, i gorącego żelaza, panisko psiamać!...
— Ciii... — Rycerz powstrzymał go gestem i wskazał na przewijających się wśród gości Zarembów z czarnymi półlwami na płaszczach. — Ciii...
Oni jednak nie zwracali na nich uwagi. Nawet jeśli nie byli poproszeni na podwyższenie, to wzrok utkwili w księciu, Janku i jego gościach, starając się usłyszeć, o czym mówią najwięksi.
— Zasłużył na to, słyszałeś, wojewodo! — Beniamin odezwał się po raz pierwszy, stając między wojewodą poznańskim a swym rodowcem.
— Zasłużył. — Książę otoczył ramieniem Janka. — A ty, Beniaminie Zarembo? Dlaczego nie chwalisz się synem? Zdrów?
— Zdrów.
— Będzie równolatkiem młodego księcia! Może się zaprzyjaźnią jak Janek i ja? — Książę klepnął Janka w ramię i rozejrzał się, bo kielich miał pusty.
Z cienia wyszła młoda dwórka z dzbanem. Lękając się, by kropla wina nie pochlapała księcia, owinęła dzban połą swego jedwabnego płaszcza. Książę nie zwracał na nią uwagi, mówiąc dalej:
— W jakimś sensie mamy potrójne narodziny. Mój bratanek, książę Przemysł II, mój chrześniak Sędziwój Zaremba i twój syn, Beniaminie! Jak dostanie na imię?
— Żona chciała nazwać go Michał.
— Beniaminie — Janek miękko zwrócił się do rodowca — mamy nowego Zarembę, dlaczego się nie cieszysz? Świętuj! — Podsunął dwórce kielich Beniamina.
— Żona moja... — Beniamin zmarszczył brwi i opanował się natychmiast — nie wytrzymała porodu.
— Och!... — wyrwało się z piersi dziewczyny i polało się wino z upuszczonego przez nią dzbana.