- W empik go
Koroniarz w Galicji - ebook
Koroniarz w Galicji - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 411 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miło zapewne będzie szanownym czytelnikom i czytelniczkom, jeżeli bez wszelkiej przedmowy i zwykłych ceremonij autorskich zapoznam ich od razu z niepospolicie przyzwoitym młodzieńcem, którego przygody, według własnych jego zeznań spisane i należytymi komentarzami objaśnione, powierzam niniejszym prasie drukarskiej pod tytułem po części – przyznaję sie – naśladowanym z feljetonów »Dziennika Poznańskiego«. Jednę tylko małą zrobiłem zmianę – zamiast Emigrant napisałem Koroniarz w Galicji, bo wolno może Koroniarzowi uważać się za "emigranta", gdy jest po tej stronie kordonu, ale nie wolno Galicjaninowi nazywać emigrantem nikogo, kto przybywa z Królestwa, z Poznańskiego, z Prus, z Litwy, z Ziem Zabranych. Polak w polskim kraju nie może być tak nazwanym i sam siebie tak nazywać nie powinien, chyba że jest przypadkowo niemieckim Grafem i że mu się daje w znaki nietolerancja instytutów kredytowych, urzędujących w niezrozumiałym dla niego języku polskim. Taki Graf jest tutaj prawdziwym emigrantem, nieszczęśliwą istotą, pozbawioną towarzystwa ludzi pokrewnych jej wyobrażeniami, mową i obyczajami, skazaną na obcowanie chyba z pensjonowanymi landsdragonami od śp… urzędów cyrkularnych lub Büchsenspannerami wielkich panów – bo innych Niemców niewielu znajdzie się w Galicji. Ale ponieważ te małe niedogodności społeczne nie dają się bynajmniej czuć Koroniarzom, Litwinomitd, więc ci nie są emigrantami i sam tytuł komedii Emigrant w Galicji jest kolosalną niedorzecznością.
Mój Koroniarz – czas bowiem przystąpić raz do niego – nazywa się Artur Kukielski, jest młody, średniego wzrostu, brunet, ubiera się ile możności najwytworniej i używa ciemnoszafirowego
pincenez, który odejmuje od oczu tylko wtenczas, gdy chce naprawdę zobaczyć jaki przedmiot. Ruchy i maniery jego pełne są przesadnej, afektowanej elegancji. Nie mówi inaczej, jak tylko pięknie zaokrąglonymi frazesami, i mówi rzadko kiedy o czym innym, jak tylko o sobie samym. Nie jest on zresztą – broń Boże – typem "przeciętnym" Koroniarza, tak jak my go sobie tu w Galicji przedstawiamy. Nie jest ani tak żywym i wesołym, ani tak otwartym i serdecznym. Fanfaronuje wprawdzie trochę, lecz po cichu, i popiera wszystkie swoje opowiadania tak szczegółowymi datami co do czasu, miejsca i innych towarzyszących okoliczności, że nie tylko słuchacz, ale i on sam musi wierzyć wszystkiemu, co mówi. To daje mu pewną wyższość nad krzykliwymi trochę i burzliwymi braćmi zakordonowymi, których mieliśmy sposobność poznać bliżej w oddziałach powstańczych. Co do mnie, zaraz na pierwszym wstępie powziąłem to głębokie przekonanie, że p. Artur Kukielski jest bardzo wykształconym młodzieńcem, należącym z urodzenia, majątku i sposobu życia do śmietanki towarzystwa warszawskiego. Sam mi to zresztą powiedział, częścią po polsku, częścią zaś po francusku, a ta druga część przekonała mię oczywiście jeszcze mocniej niż pierwsza. Przybył on był do Galicji jako jeden z rozbitków pewnego oddziału w Sandomierskiem, który po długiej i świetnej kampanii uległ niezmiernej przemocy moskiewskiej. Zaimponował mi od razu i zaimponowało mi w jego osobie Królestwo Kongresowe. "Mój Boże – pomyślałem sobie – kiedyż to u nas przyjdzie do tego, by członkowie lwowskiego Jockey-clubu tak gorąco służyli sprawie narodowej i tak ochoczo porzucali wystawne i wykwintne swoje życie dla trudów i niebezpieczeństw obozowych!" Rozczulony do żywego, kazałem zaprząc konie do bryczki (trzymałem bowiem wówczas małą dzierżawę w Rzeszowskiem i nie zajmowałem się jeszcze literaturą) i sam odwiozłem p. Artura Kukielskiego do Lwowa, dokąd powoływała go konieczna potrzeba widzenia się z jakimś szefem sztabu. Dygnitarza tego odszukaliśmy z łatwością i ja, pożegnawszy się z p. Arturem, straciłem go z oczu na lat sześć niespełna, tak że dopiero teraz, po zasięgnięciu informacji w różnych okolicach kraju i po krótkim widzeniu się z nim samym we Lwowie w zimie rb… – mogę uzupełnić jego życiorys, z którego początkiem wówczas mię obznajomił. Co się zresztą tyczy tego początku, to lepiej może będzie pomówić o nim później, przy zdarzającej się sposobności; teraz zaś przystąpmy do stwierdzonej, autentycznej zupełnie historii pobytu pana Kukielskiego w Galicji.
Wymaga to zresztą niektórych wyjaśnień strategicznych i politycznych co do epoki, w którą przypada nasza powieść. Był to rok 1863. W całej Polsce odgrywał się krwawy i straszny dramat, o zakroju trochę szekspirowskim, bo obok scen wzniosłych i tragicznych nie brakło i komicznych. Rzecz oczywista, że tamte działy się wszystkie za kordonem, a tych wyłączną widownią była Galicja.
Najtragikomiczniejszą stroną ruchu galicyjskiego były organizujące i dezorganizujące się bez końca niektóre korpusy, których nigdy nie przekazywano Moskalom i które trzymano zawsze niby w pogotowiu od strony Krajów Zabranych, ażeby nimi "szachować" siły moskiewskie na Podolu, Wołyniu i Ukrainie. Korpusy te pochłaniały największą część pieniędzy przeznaczonych na cele powstańcze i wysyłano do nich mnóstwo ludzi, którzy by się byli daleko lepiej przydali w Królestwie. Po osiem i po dziesięć miesięcy trwała taka organizacja, ochotnicy niecierpliwili się, gorętsi i niesforniejsi uciekali z kwater i na własną rękę starali się dostać na teatr wojny, a rozkaz do wymarszu nie przychodził i nigdy nie przyszedł.
Nie wiem, czy pan Artur Kukielski pragnął tego, czyli też może stało się to przeciw jego woli, ale dość, że zaraz po swoim przybyciu do Lwowa otrzymał od sztabu nominację na majora i rozkaz udania się do jednego z tych oddziałów "szachujących" Moskwę, w dość odległej części kraju. Odesłano go do komisji "ekspedycyjnej", ta odesłała go do jakiejść drugiej komisji, a ta znowu odesłała go do jakiegoś komisarza, którego na żaden sposób nie mógł odszukać, bo go nie było we Lwowie – wyjechał był na wieś czy do wód. Koroniarzowi wydało się to rzeczą niesłychaną, że władze narodowe tak opieszale biorą się do dzieła, skoro chodzi o wysłanie majora, jadącego z ważną misją do oddziału. Zaniósł tedy skargę do wszystkich instancyj, a instancje rozpoczęły między sobą bardzo energiczną i gorliwą korespondencję w celu wyświecenia tej sprawy. Komisarz Rządu Narodowego zmuszony był interweniować i otrzymał odpowiedź, że mu nic do tego, bo Galicja ma swoją autonomię, a autonomiczne komisje lepiej są obznajomione ze stosunkami miejscowymi niż centralistyczne władze warszawskie. Tu znowu ze sztabu wysłano energiczną notę i naganę do komisji "ekspedycyjnej", a ta odpowiedziała nie mniej energicznym przedstawieniem. Sztab powtórzył kategorycznie swój rozkaz, ale ten, przez pomyłkę czy przypadek, dostał się do rąk c.k… austriackiej dyrekcji policji i nie odniósł pożądanego skutku. P. Artur Kukielski chodził tymczasem z kawiarni Müllera do Jezuickiego Ogrodu, a z Jezuickiego Ogrodu na powrót do kawiarni, i sarkał niemało na "Galileję", nazywając niedołęstwem i nieporządkiem to, co w gruncie było przecież wierną kopią cywilnej i wojskowej organizacji, używanej od wieków w całym państwie austriackim! Na domiar nieszczęścia, wypłoszyła go rewizja policyjna z hotelu, w którym mieszkał, tak że nie mógł już znaleźć nie tylko owego komisarza, ale nawet noclegu. Dopiero w tej ostateczności zmiłowała się nad nim autonomia galicyjska w postaci dwóch pań, wcale przystojnych, które, przechadzając się w wieczór w Ogrodzie Jezuickim, spostrzegły młodzieńca z miną bardzo rzadką, ukrywającego się w krzakach, i domyśliwszy się, że to powstaniec potrzebujący przytułku, zabrały go z sobą.
Ktokolwiek miał kiedy przed sobą perspektywę przespania się na ławeczce w ogrodzie lub, według okoliczności, w kordygardzie, ten przyzna, że nic by mu nie mogło być przyjemniejszym, jak ujrzeć nagle dwie piękne damy, zapraszające go uprzejmie, by szedł z nimi i przyjął u nich schronienie. Niejeden wolałby może, żeby Opatrzność przystępowała w takich razach w liczbie pojedynczej, ale p. Artur nie czuł w tej chwili najmniejszej urazy do losu w ogólności, a do autonomii galicyjskiej w szczególności, za to, że go obdarzyły aż dwiema na raz opiekunkami.
Miał on do tego tym mniej powodu, gdy obydwie jego wybawczynie, choć mocno różniące się wiekiem, były zarówno powabne. Starsza, słuszna szatynka o bardzo dużych i bardzo czarnych oczach, przecudnie oprawnych, miała płeć śnieżnej prawie białości, nosek cokolwiek zadarty i owe dołki w policzkach, które, według znawców, same przez się zawierać mają miliony innych wdzięków, a które na każdy sposób świadczą przynajmniej korzystnie o pełności i zaokrągleniu wszystkich kształtów, mniej podpadających powierzchownej krytyce, a jednak potrzebujących pełności i zaokrąglenia. Młodsza wybawczyni pana Artura była zaledwie podlotkiem, twarzyczka jej, świeża jak rozkwitający się właśnie pączek, składała się z najregularniejszych w świecie rysów, włosy miała bardzo jasne, a oczy niebieskie, patrzące w świat jakby dwa znaki zapytania, położone przez ciekawego komentatora przy niezrozumiałym jakim frazesie. Jeden z powieściopisarzy, kolegów moich, twierdzi, że nie ma nic bardziej zachwycającego jak takie oczy, niby trochę zagapione, a niby zdradzające, że wiedzą, na co patrzą.
P. Artur Kukielski był także zachwycony, a to pojawieniem się tych dwóch piękności w ogóle, jako też dotkniętymi powyżej szczegółami, że zapomniał na chwilę o własnej swojej osobie i w krótkości tylko opowiedział, iż jest powstańcem, pochodzi z Królestwa, zmuszony jest ukrywać swoje właściwe nazwisko i podpisuje się tymczasem pseudonimem: Jan Wara.
Nie omieszkał atoli dać do zrozumienia swoim opiekunkom, że mają do czynienia z człowiekiem wielkiej wagi i że policja moskiewska i austriacka nie zajmuje się w tej chwili niczym innym, jak odszukaniem Jana Wary. Muszę nadmienić przy tej sposobności, że pan Artur nie wahał się ani chwili, by poczynić wszystkie te kompromitujące go zeznania, choć nie mógł jeszcze wiedzieć, z kim ma do czynienia. Opiekunki jego przejęły się także od razu niezmierną troskliwością o los młodzieńca, którego przypadek poruczył ich staraniu. Wzięły go między siebie, jak gdyby go chciały zasłonić od spojrzeń c.k… organów bezpieczeństwa, patrolujących po ogrodzie. Rozmawiając ciągle, zaprowadziły go aż do swego pomieszkania, które znajdowało się przy ulicy Jezuickiej.
Tam ulokowano natychmiast i ugoszczono jak najlepiej p. Artura Kukielskiego, vulgo
Jana Warę, usiłowano go najprzód zakarmić na śmierć, kazano mu potem palić najlepsze cygara, jakie się znalazły w trafice, i nalegano na niego, ażeby się bez wszelkiej ceremonii położył na sofie w salonie, bo musi być bardzo zmęczony po kampanii w Sandomierskiem. Dowiedział się przy tym, że jest w domu pani Małgorzaty Szeliszczyńskiej, primo voto
Trzeszczyńskiej, i że młoda jej towarzyszka jest to panna Celina Trzeszczyńska, córka pana
Trzeszczyńskiego z jakiegoś jeszcze dawniejszego małżeństwa. Pokazało się oprócz tego przy apelu familijnym, który miał miejsce przy herbacie, iż kółko rodzinne pani Małgorzaty składało się z dość licznego potomstwa, pochodzącego z dwóch jej małżeństw i z dwóch małżeństw pana Trzeszczyńskiego.
Galicjanin byłby za pół roku nie trafił do końca z tą genealogią, ale pan Artur w pół godziny umiał już na pamięć wszystkie imiona chrzestne i nazwiska, znał doskonale rodowód każdego członka rodziny, dowiedział się, że po panu Trzeszczyńskim zostały dwie wioski, kamienica tudzież niejakie kapitały, i zapytał nawet, czy nie będzie miał przyjemności poznać pana Szeliszczyńskiego, obecnego męża pani Szeliszczyńskiej? Odpowiedź na to zapytanie wypadła atoli jakoś wymijająco ze strony pani domu, a przy tym tak ona, jak i panna Celina objawiały pewien rodzaj zakłopotania, z którego Artur wywnioskował, najprzód, że nie będzie może miał przyjemności widzieć pana Szeliszczyńskiego, a następnie, że między p. Szeliszczyńskim a resztą rodziny zachodzi coś na kształt dysharmonii dość jawnej. Artur postanowił natychmiast korzystać z czasu, który mu zostawiał sztab, komisja ekspedycyjna i komisarz bawiący u wód, ażeby zbadać dokładnie, jak się mają właściwie rzeczy z panem Szeliszczyńskim, i przejęty tą myślą, rozgościł się w pokoju, który troskliwe panie przygotowały i przyrządziły jak najlepiej na miłe i bezpieczne schronienie dla "pana majora" Jana Wary.
Pobyt pana majora w domu pani Szeliszczyńskiej potrwał blisko dwa tygodnie i pod względem wygód życia wynagrodził mu obficie trudy poniesione w służbie ojczyzny. Nie tylko bowiem rodzina, u której znalazł schronienie, wysilała się na to, by mu na niczym nie zbywało, ale na wiadomość, że u pani Małgorzaty przechowuje się ważna figura z Królestwa, przybiegł na pomoc cały komitet znajomych jej różnych pań i panien. Znoszono najrozmaitsze przedmioty, które mogą być potrzebne lub pożyteczne prawemu synowi ojczyzny: bieliznę, garderobę, zapasy tytoniu i cygar, torby podróżne, szale, plaidy, rewolwery i konfitury, niezawodne pancerze z jedwabiu lub tektury i przedni bulion domowy; szyto szarfy i kokardy, robiono naboje: jednym słowem, gdyby Jego Wysokość cesarzewicz chiński raczył wybierać się na wojaczkę, nie mógłby być lepiej zaopatrzonym we wszystko, jak pan Artur przy wyjeździe do owego oddziału, szachującego Moskwę. Jeżeli przy tym wszystkim nie dostał niestrawności, zawdzięczał to jedynie doskonałemu swemu żołądkowi, bo dom pani Szeliszczyńskiej i wszystkie znajome jej domy pracowały połączonymi siłami jak najusilniej nad tym, ażeby mu przeładować żołądek.
Co wieczora odbywała się w salonie p. Małgorzaty wielka rada wojenna co do dalszych kroków, jakie przedsiębrać należało, by "pan major" jak najbezpieczniej, a więc ku jak największemu pożytkowi sprawy publicznej mógł przystąpić do spełnienia swej misji. W radzie tej brała udział sama tylko płeć piękna; z mężczyzn przypuszczonym był tylko jakiś stary pułkownik, należący zapewne do rezerwy, bo dotychczas jeszcze nigdy nie wystąpił był czynnie na linii bojowej. Należało atoli w kółku p. Szeliszczyńskiej do aksjomatów nie ulegających najmniejszej wątpliwości, że pułkownik, gdy raz stanie na czele zbrojnego hufca, dokaże rzeczy nadzwyczajnych. W r. 1848 dowodził on gdzieś jakąś kompanią gwardii narodowej i okazał się tak niepospolitym instruktorem, że sam śp. Dwernicki przyznał, iż żadna kompania nie prezentowała broni i nie zachodziła sekcjami w prawo i w lewo z taką dokładnością jak kompania kapitana Kwaternickiego. Dzięki tym zasługom awansował on w opinii publicznej od owego czasu powoli na majora i dalej, tak że obecnie był już pułkownikiem i reputacja jego jako najzdolniejszego pod słońcem taktyka była ustaloną. Teraz dopiero, po pojawieniu się majora Jana Wary, mniemanie to poczęło się chwiać, zwłaszcza gdy stary pułkownik kilka razy w dyspucie z młodym kolegą sztabowym był na głowę pobitym. Pan
Kukielski nie służył wprawdzie nigdy w żadnej regularnej armii, ale umiał za to na pamięć mnóstwo wojskowych terminów technicznych używanych w książkach, których pułkownik
Kwaternicki nie czytał, i cytował przy tym różne przykłady z własnego doświadczenia na poparcie tego, co mówił. Fakta te, dla braku wszelkich przeciwnych dowodów, musiały być uważane za świętą prawdę, panie stawały zresztą zawsze po stronie pana Artura i choć np.
pułkownik utrzymywał, że kawaleria przy ataku nie powinna nigdy z miejsca ruszać pędem, ażeby nie nużyć koni przed czasem, to zgodzono się jednomyślnie na prawidło wręcz przeciwne, albowiem pan major wyjaśnił, że pod Małogoszczą on sam, w nieobecności jenerała, jako adiutant jego dowodząc brygadą jazdy, już na dwie mile od Moskali kazał ruszyć z miejsca "marsz, marsz!" i jednym pędem rozbił dwa carre moskiewskie, przy czym zagwoździł w dodatku dwa działa. Pułkownik czuł się także zagwożdżonym i nie odzywał się więcej, tym bardziej że był rodem z Galicji, a całe towarzystwo pod kierownictwem pana Jana
Wary od pewnego czasu deklamowało chórem przeciw galilejszczyźnie, jak gdyby bez wyjątku było rodem znad Bzury albo Narwi.
Trzeba bowiem wiedzieć, że p. Artur Kukielski, vulgo Jan Wara, nie tylko przejęty był sam do głębi swoją wyższością nad Galilejczykami, ale okazywał im to przy każdej sposobności.
Słysząc go można by było mniemać, że naród polski w istocie składa się z dwóch ras, zupełnie odrębnych, z których jedna mieszka poza Galicją i w doskonałości wszelkiego rodzaju nie ma sobie równej, podczas gdy druga, galicyjska, pod względem zalet intelektualnych, fizycznych i towarzyskich zajmuje zaledwie środek między małpą a niedźwiedziem.
Sam mówca, porównany z obecnymi w pokoju egzemplarzami galicyjskiej rasy, a mianowicie z sześćdziesięcioletnim panem pułkownikiem i dwunastoletnim Edziem Trzeszczyńskim, bratem panny Celiny, był najwymowniejszym dowodem tej wielkiej prawdy etnograficznej.
Przekonanie to podzielały z nim wszystkie panie i panny. Te ostatnie zawiązały nawet między sobą tajemną ligę i sprzysięgły się, że żadna nie pójdzie za mąż, chyba za Koroniarza. Żałuję mocno, że nie dotrzymały tej przysięgi, bo byłyby najprzód przekonały, każda bodaj jednego
Koroniarza, że w Galicji nie wszystko znowu jest tak bardzo złe, jak mu się to wydaje; a po wtóre, byłyby może doprawdy miały lepszych mężów. Tak zaś jedna wyszła za szlachcica, który zaledwie umie czytać i pisać i który, słysząc raz o Trenach Kochanowskiego, dowodził, że Kochanowski posiada nie Treny, ale Zawichrowice w jego sąsiedztwie, w powiecie oczywiście mościskim – druga została quasi-hrabiną i mąż jej, quasi-hrabia, tej właśnie wiosny pozostałą z Wiesbadenu resztą posagu zapłacił dyferencję kursu akcyj franko-austriackiego banku; trzecia zaś i czwarta są dotychczas pannami, ale tylko dlatego, że żaden Galilejczyk nie umiał się poznać na ich wartości – ot, jak zwykle w Galilei.
Ale p. Artur nie był z Galilei i poznał od razu, że choć cała ta "prowincja" w gruncie niewarta nawet za jeden Ryczywół w Królestwie, to natomiast niewiasty galilejskie mają szacowne bardzo cnoty i zalety, a to fizyczne zarówno, jak moralne, obok niepospolitych często materialnych.
Panna Celina Trzeszczyńska, na przykład, była istnym cukierkiem mimo jakiegoś "szyku"
galicyjskiego, który upatrywało w niej wytrawne oko pana Artura. Nie mogłem nigdy dociec, na czym właściwie ten zły "szyk" galicyjski polega – zdaje mi się nawet, że młode i piękne, a dobrze wychowane panienki mają wszędzie "szyk" jednakowy – ale może być, że jako Galilejczyk pozbawiony jestem gustu i zmysłu w tej mierze. Zresztą szyk galicyjski ani w pannie
Celinie, ani nawet w pani Małgorzacie nie raził p. Artura tak mocno, by mu się obydwie te damy nie miały mocno podobać. Otaczały go taką przyjaźnią i troskliwością, opiekowały się nim ciągle, omal nie nosiły go na rękach, by stopy swej nie obraził o kamień – a wszystko to tylko dlatego, że się bił za ojczyznę!
Pan Artur przywiązywał bardzo wiele znaczenia do zasług, które położył około sprawy narodowej – przywiązywał go nawet więcej, niż należało, i przyjmował zabiegi, którymi go otaczano, jako hołd, należący się słusznie jego patriotycznej cnocie. Zdawało mu się jednak, nie wiem, czy słusznie, że wielką część uprzejmości i serdeczności, z jaką mu podawano u pani Szeliszczyńskiej panem bene merentium, mógł kłaść na karb osobistych swoich zalet i przymiotów. O ile mu się zdawało i jak zamierzał korzystać z tego swojego położenia, niechaj świadczy wyjątek z listu, który pisał do mnie w drugim tygodniu swojego pobytu u pani Małgorzaty.
Oto jego własne słowa:
"G r u b o im się podobałem obydwom, matce i córce. Gdyby nie sprawa narodowa, gotów bym się rozgrzeszyć i osiąść w tej waszej głupiej Galilei. Jeden jest tylko ambaras, oryginalny w swoim rodzaju: l'embarras du choix. Mamunia jest sobie wcale niczego i przy tym jeszcze grubo w pretensjach, a nie do uwierzenia zazdrosna na swoją pasierbicę. Zdaje mi się, że wypędziła męża z domu z tego powodu; nieborak gdzieś przepadł tak, że ani słychać o nim. Powiadają, że uchwycił coś trochę gotówki, pojechał do Monaco i tam zgrawszy się, w łeb sobie wypalił. Donc, madame serait a prendre – ależ pasierbica śliczna i lgnie do mnie niezmiernie; żal by mi było zakrwawiać serce tego podlotka, gdybym się zaangażował z macochą. Wystaw sobie mój kłopot i poradź mi co, jeśli możesz itd."
Nie mogłem mu oczywiście nic poradzić i nie potrzebowałem, bo poradził sobie beze mnie, a to w ten sposób, że korzystał umiejętnie i ze słabych stron pani Małgorzaty, i z niedoświadczenia panny Celiny. Co do tego drugiego punktu, nie potrzeba podobno żadnych wyjaśnień, bo każde piętnastoletnie dziewczę jest i musi być niedoświadczone – inna zaś rzecz, czy każda trzydziestoletnia wdowa musi mieć słabe strony? Nie chcę się wdawać w rozstrzygnięcie tego drażliwego pytania i przypominam tylko, że nawet pierwsza w świecie twierdza,
Gibraltar, uległa na początku zeszłego stulecia orężowi oblegających ją Anglików, a pani
Szeliszczyńska nie była przecież kutą z granitu, jak baterie Dżebel-al-Tarifu. Stało się tedy tak, że gdy na koniec, za staraniem zgromadzonego u pani Małgorzaty sejmu niewieściego, znalazł się sposób bezpieczny i wygodny do wyjazdu dla pana Artura i gdy tenże pakował swoje rzeczy, weszły do składu podróżnego jego inwentarza:
a) dwie fotografie, jedna przedstawiająca panią Małgorzatę, a druga pannę Celinę, obydwie powierzone mu z osobna i w sekrecie, w zamian za wizerunki przedstawiające go w pełnym majorskim mundurze;
b) róża, dar panny Celiny, podany ze spuszczonymi oczkami i z zachwycającym rumieńcem na twarzy i skropiony kilkoma rzewnymi łzami, jakby kropelkami gorącej jakiejś, podzwrotnikowej rosy;
c) kaftanik flanelowy, własnoręczne dzieło pani Małgorzaty, wraz z nieoddzielnymi od niego, na wypadek mrozu, innymi, także flanelowymi… pojęciami o ciepłej odzieży;
d) medalik srebrny, poświęcany w Rzymie, z szyi panny Celiny, wraz z serdecznymi życzeniami szczęśliwego powrotu;
e) pugilares juchtowy, z klamrą, od Stillera, zawierający niektóre bardzo cenne okazy stalorytów, wykonanych w c.k… austriackim banku narodowym, a włożonych tam przez panią
Małgorzatę pod pozorem, że vademecum tego rodzaju uprzyjemnia czas w podróży i łączy piękne z pożytecznym.
Oprócz tych przedmiotów i oprócz bardzo bogatej garderoby i innych przyborów p. Artur zaopatrzony był jeszcze w jeden blankiet paszportowy francuski, a jeden moskiewski, tamten wizowany przez ambasadę w Wiedniu, a ten przez konsulat w Brodach, i w rozkaz, opatrzony pieczęcią naczelnego wodza sił zbrojnych narodowych na Rusi, a polecający wszystkim władzom cywilnym i wojskowym majora Jana Warę jako udającego się do sztabu IX
oddziału w obwodzie…skim.
Pan Artur zastanawiał się czas jakiś nad tym, jakie nazwiska ma wpisać w swoje blankiety paszportowe. Chodziło mu bowiem o eufonię i o to, ażeby go przecież szanowała ta szlachta galilejska, o której słyszał, że kłania się tylko majątkom i tytułom. Na koniec wziął pióro i przystąpił do tego nowego chrztu bez najmniejszego wahania. W blankiet francuski wpisał: Henri deLaroche-Chouart, vicomte de Tourne-Broche et baron de Barcarolles – w moskiewski zaś: Jewo Siejatielstwo kniaź Artiur Artiurowicz na Staroj Czetwertnie, Kitajgarodzie i pr. i pr. Swiatopołk Czetwertynskij. Kosztowało to tylko parę kropel atramentu więcej niż proste, plebejuszowskie nazwiska, a brzmiało nierównie piękniej. "Jakiś tam Kukielski"
nie mógł zaimponować żadnemu karmazynowemu Galilejczykowi, ale wicehrabia, który był w poufnej rozmowie przyznał się, że właściwie nie jest wicehrabią, jeno tak sobie, księciem Swiatopełkiem Czetwertyńskim z Białej Rusi, potomkiem rodziny starszej nieledwo od Welfów i Burbonów i tysiąc lat temu już panującej, to miało już więcej "szyku", jak słusznie rozumował pan Artur.
Przyszła na koniec chwila wyjazdu. Pan major przyrzekł i przysiągł pani Małgorzacie, że nigdy nie zapomni "chwil szczęśliwych, przepędzonych w jej domu"; pani Małgorzata zapytała go, czy doprawdy uważa te chwile za szczęśliwe, p. Artur zawołał: "Ach, pani!" – uchwycił się jedną ręką za serce, a drugą porwał piękną, białą i pulchną dłoń pani Małgorzaty, okrywając ją gorącymi pocałunkami. Zdawało mu się nawet, że jest rozrzewnionym, a pani
Małgorzata rozrzewniała się naprawdę i ze łzami prosiła go, by zaglądnął do jej domu, gdy szczęśliwie wróci z wojny. Tu czarna chmura osiadła na czole pana Artura i rzekł: "Pani, ta nadzieja świecić mi będzie jak gwiazda przewodnia aż do chwili, gdy się ziści to czarne przeczucie, które tkwi na dnie mej duszy". – I smętnie pochylił głowę na piersi, bo czuł się jeszcze mocniej rozrzewnionym, ale przypomniał sobie, że powinien być mężnym, i podniósł ją znowu w górę. Tego było za wiele – pani Małgorzata łkając chwyciła go za ręce i zawołała:
"Nie, pan nie zginiesz, pan wrócisz do nas! My pana tak kochamy!" – Ale nim od liczby mnogiej przystąpiono do pojedynczej, ktoś nadszedł i pani Szeliszczyńska poszła ukryć swoje łzy w swoim pokoju.
Nie mniej łzawe było pożegnanie z panną Celiną, przy której to sposobności pan Artur po raz trzeci czuł się rozrzewnionym, tylko że tym razem nikt nie nadszedł, wskutek czego słowo czasowe "kochać" odmieniane było nie tylko w liczbie mnogiej, ale i w pojedynczej – a na różanych usteczkach panny Celiny spoczął pierwszy w jej życiu pocałunek. Pocałunek od człowieka, który… ale nie wyprzedzajmy biegu wypadków.
Jakiś szlachcic, jadący na wieś własną bryczką, zabrał z sobą pana majora, jego tłumok, fotografie i kaftanik. We Lwowie nie zostało po nim nic prócz łez i żalu, i dwóch fotografij, z których jedną pani Szeliszczyńska ukrywała przed pasierbicą, a drugą panna Trzeszczyńska przed macochą.WYJAŚNIAJĄCY NADER NAMACALNIE, IŻ C..K. URZĘDNIK POLITYCZNY OPRÓCZ JĘZYKA UŻYWANEGO DO C.K. SPRAW WSPÓLNYCH POWINIEN ZNAĆ PRZYNAJMNIEJ JEDEN JESZCZE JĘZYK EUROPEJSKI
Najwyższym reprezentantem władzy państwowej w Błotniczanach był pan Finkmann von
Finkmannshausen, c.k… naczelnik powiatowy, o którym w wyższych sferach rządowych panowało jednomyślne przekonanie, że jest ein tüchtiger Beamter. Nie jestem kompetentnym sędzią w tej mierze i gdyby p. Statthaltereileiter zażądał ode mnie rekomendacji dla pana
Finkmanna w celu polecenia go do awansu, mógłbym powiedzieć tylko tyle, że oprócz pewnego innego… mana, cierpiącego manię pisania dzieł filozoficznych, politycznych, ekonomicznych, powieści, dramatów, fejletonów, korespondencyj, krytyk, życiorysów i - programów, nie znałem w Galicji nikogo innego, kto by zużywał tyle atramentu i papieru co p.
Finkmann. Uchodzi zaś u nas za rzecz niezbitą, że człowiek piśmienny musi być oraz i zdolnym.