Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Koroniarz w Galicji - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Koroniarz w Galicji - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 411 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NA­DER WAŻ­NY DLA TYCH, KTÓ­RZY PRA­GNĄ RO­ZU­MIEĆ KO­NIEC TEJ PO­WIE­ŚCI

Miło za­pew­ne bę­dzie sza­now­nym czy­tel­ni­kom i czy­tel­nicz­kom, je­że­li bez wszel­kiej przed­mo­wy i zwy­kłych ce­re­mo­nij au­tor­skich za­po­znam ich od razu z nie­po­spo­li­cie przy­zwo­itym mło­dzień­cem, któ­re­go przy­go­dy, we­dług wła­snych jego ze­znań spi­sa­ne i na­le­ży­ty­mi ko­men­ta­rza­mi ob­ja­śnio­ne, po­wie­rzam ni­niej­szym pra­sie dru­kar­skiej pod ty­tu­łem po czę­ści – przy­zna­ję sie – na­śla­do­wa­nym z fel­je­to­nów »Dzien­ni­ka Po­znań­skie­go«. Jed­nę tyl­ko małą zro­bi­łem zmia­nę – za­miast Emi­grant na­pi­sa­łem Ko­ro­niarz w Ga­li­cji, bo wol­no może Ko­ro­nia­rzo­wi uwa­żać się za "emi­gran­ta", gdy jest po tej stro­nie kor­do­nu, ale nie wol­no Ga­li­cja­ni­no­wi na­zy­wać emi­gran­tem ni­ko­go, kto przy­by­wa z Kró­le­stwa, z Po­znań­skie­go, z Prus, z Li­twy, z Ziem Za­bra­nych. Po­lak w pol­skim kra­ju nie może być tak na­zwa­nym i sam sie­bie tak na­zy­wać nie po­wi­nien, chy­ba że jest przy­pad­ko­wo nie­miec­kim Gra­fem i że mu się daje w zna­ki nie­to­le­ran­cja in­sty­tu­tów kre­dy­to­wych, urzę­du­ją­cych w nie­zro­zu­mia­łym dla nie­go ję­zy­ku pol­skim. Taki Graf jest tu­taj praw­dzi­wym emi­gran­tem, nie­szczę­śli­wą isto­tą, po­zba­wio­ną to­wa­rzy­stwa lu­dzi po­krew­nych jej wy­obra­że­nia­mi, mową i oby­cza­ja­mi, ska­za­ną na ob­co­wa­nie chy­ba z pen­sjo­no­wa­ny­mi lands­dra­go­na­mi od śp… urzę­dów cyr­ku­lar­nych lub Büch­sen­span­ne­ra­mi wiel­kich pa­nów – bo in­nych Niem­ców nie­wie­lu znaj­dzie się w Ga­li­cji. Ale po­nie­waż te małe nie­do­god­no­ści spo­łecz­ne nie dają się by­najm­niej czuć Ko­ro­nia­rzom, Li­twi­no­mitd, więc ci nie są emi­gran­ta­mi i sam ty­tuł ko­me­dii Emi­grant w Ga­li­cji jest ko­lo­sal­ną nie­do­rzecz­no­ścią.

Mój Ko­ro­niarz – czas bo­wiem przy­stą­pić raz do nie­go – na­zy­wa się Ar­tur Ku­kiel­ski, jest mło­dy, śred­nie­go wzro­stu, bru­net, ubie­ra się ile moż­no­ści naj­wy­twor­niej i uży­wa ciem­no­sza­fi­ro­we­go

pin­ce­nez, któ­ry odej­mu­je od oczu tyl­ko wten­czas, gdy chce na­praw­dę zo­ba­czyć jaki przed­miot. Ru­chy i ma­nie­ry jego peł­ne są prze­sad­nej, afek­to­wa­nej ele­gan­cji. Nie mówi in­a­czej, jak tyl­ko pięk­nie za­okrą­glo­ny­mi fra­ze­sa­mi, i mówi rzad­ko kie­dy o czym in­nym, jak tyl­ko o so­bie sa­mym. Nie jest on zresz­tą – broń Boże – ty­pem "prze­cięt­nym" Ko­ro­nia­rza, tak jak my go so­bie tu w Ga­li­cji przed­sta­wia­my. Nie jest ani tak ży­wym i we­so­łym, ani tak otwar­tym i ser­decz­nym. Fan­fa­ro­nu­je wpraw­dzie tro­chę, lecz po ci­chu, i po­pie­ra wszyst­kie swo­je opo­wia­da­nia tak szcze­gó­ło­wy­mi da­ta­mi co do cza­su, miej­sca i in­nych to­wa­rzy­szą­cych oko­licz­no­ści, że nie tyl­ko słu­chacz, ale i on sam musi wie­rzyć wszyst­kie­mu, co mówi. To daje mu pew­ną wyż­szość nad krzy­kli­wy­mi tro­chę i burz­li­wy­mi brać­mi za­kor­do­no­wy­mi, któ­rych mie­li­śmy spo­sob­ność po­znać bli­żej w od­dzia­łach po­wstań­czych. Co do mnie, za­raz na pierw­szym wstę­pie po­wzią­łem to głę­bo­kie prze­ko­na­nie, że p. Ar­tur Ku­kiel­ski jest bar­dzo wy­kształ­co­nym mło­dzień­cem, na­le­żą­cym z uro­dze­nia, ma­jąt­ku i spo­so­bu ży­cia do śmie­tan­ki to­wa­rzy­stwa war­szaw­skie­go. Sam mi to zresz­tą po­wie­dział, czę­ścią po pol­sku, czę­ścią zaś po fran­cu­sku, a ta dru­ga część prze­ko­na­ła mię oczy­wi­ście jesz­cze moc­niej niż pierw­sza. Przy­był on był do Ga­li­cji jako je­den z roz­bit­ków pew­ne­go od­dzia­łu w San­do­mier­skiem, któ­ry po dłu­giej i świet­nej kam­pa­nii uległ nie­zmier­nej prze­mo­cy mo­skiew­skiej. Za­im­po­no­wał mi od razu i za­im­po­no­wa­ło mi w jego oso­bie Kró­le­stwo Kon­gre­so­we. "Mój Boże – po­my­śla­łem so­bie – kie­dyż to u nas przyj­dzie do tego, by człon­ko­wie lwow­skie­go Joc­key-clu­bu tak go­rą­co słu­ży­li spra­wie na­ro­do­wej i tak ocho­czo po­rzu­ca­li wy­staw­ne i wy­kwint­ne swo­je ży­cie dla tru­dów i nie­bez­pie­czeństw obo­zo­wych!" Roz­czu­lo­ny do ży­we­go, ka­za­łem za­prząc ko­nie do brycz­ki (trzy­ma­łem bo­wiem wów­czas małą dzier­ża­wę w Rze­szow­skiem i nie zaj­mo­wa­łem się jesz­cze li­te­ra­tu­rą) i sam od­wio­złem p. Ar­tu­ra Ku­kiel­skie­go do Lwo­wa, do­kąd po­wo­ły­wa­ła go ko­niecz­na po­trze­ba wi­dze­nia się z ja­kimś sze­fem szta­bu. Dy­gni­ta­rza tego od­szu­ka­li­śmy z ła­two­ścią i ja, po­że­gnaw­szy się z p. Ar­tu­rem, stra­ci­łem go z oczu na lat sześć nie­speł­na, tak że do­pie­ro te­raz, po za­się­gnię­ciu in­for­ma­cji w róż­nych oko­li­cach kra­ju i po krót­kim wi­dze­niu się z nim sa­mym we Lwo­wie w zi­mie rb… – mogę uzu­peł­nić jego ży­cio­rys, z któ­re­go po­cząt­kiem wów­czas mię obzna­jo­mił. Co się zresz­tą ty­czy tego po­cząt­ku, to le­piej może bę­dzie po­mó­wić o nim póź­niej, przy zda­rza­ją­cej się spo­sob­no­ści; te­raz zaś przy­stąp­my do stwier­dzo­nej, au­ten­tycz­nej zu­peł­nie hi­sto­rii po­by­tu pana Ku­kiel­skie­go w Ga­li­cji.

Wy­ma­ga to zresz­tą nie­któ­rych wy­ja­śnień stra­te­gicz­nych i po­li­tycz­nych co do epo­ki, w któ­rą przy­pa­da na­sza po­wieść. Był to rok 1863. W ca­łej Pol­sce od­gry­wał się krwa­wy i strasz­ny dra­mat, o za­kro­ju tro­chę szek­spi­row­skim, bo obok scen wznio­słych i tra­gicz­nych nie bra­kło i ko­micz­nych. Rzecz oczy­wi­sta, że tam­te dzia­ły się wszyst­kie za kor­do­nem, a tych wy­łącz­ną wi­dow­nią była Ga­li­cja.

Naj­tra­gi­ko­micz­niej­szą stro­ną ru­chu ga­li­cyj­skie­go były or­ga­ni­zu­ją­ce i dez­or­ga­ni­zu­ją­ce się bez koń­ca nie­któ­re kor­pu­sy, któ­rych nig­dy nie prze­ka­zy­wa­no Mo­ska­lom i któ­re trzy­ma­no za­wsze niby w po­go­to­wiu od stro­ny Kra­jów Za­bra­nych, aże­by nimi "sza­cho­wać" siły mo­skiew­skie na Po­do­lu, Wo­ły­niu i Ukra­inie. Kor­pu­sy te po­chła­nia­ły naj­więk­szą część pie­nię­dzy prze­zna­czo­nych na cele po­wstań­cze i wy­sy­ła­no do nich mnó­stwo lu­dzi, któ­rzy by się byli da­le­ko le­piej przy­da­li w Kró­le­stwie. Po osiem i po dzie­sięć mie­się­cy trwa­ła taka or­ga­ni­za­cja, ochot­ni­cy nie­cier­pli­wi­li się, go­ręt­si i nie­sfor­niej­si ucie­ka­li z kwa­ter i na wła­sną rękę sta­ra­li się do­stać na te­atr woj­ny, a roz­kaz do wy­mar­szu nie przy­cho­dził i nig­dy nie przy­szedł.

Nie wiem, czy pan Ar­tur Ku­kiel­ski pra­gnął tego, czy­li też może sta­ło się to prze­ciw jego woli, ale dość, że za­raz po swo­im przy­by­ciu do Lwo­wa otrzy­mał od szta­bu no­mi­na­cję na ma­jo­ra i roz­kaz uda­nia się do jed­ne­go z tych od­dzia­łów "sza­chu­ją­cych" Mo­skwę, w dość od­le­głej czę­ści kra­ju. Ode­sła­no go do ko­mi­sji "eks­pe­dy­cyj­nej", ta ode­sła­ła go do ja­kiejść dru­giej ko­mi­sji, a ta zno­wu ode­sła­ła go do ja­kie­goś ko­mi­sa­rza, któ­re­go na ża­den spo­sób nie mógł od­szu­kać, bo go nie było we Lwo­wie – wy­je­chał był na wieś czy do wód. Ko­ro­nia­rzo­wi wy­da­ło się to rze­czą nie­sły­cha­ną, że wła­dze na­ro­do­we tak opie­sza­le bio­rą się do dzie­ła, sko­ro cho­dzi o wy­sła­nie ma­jo­ra, ja­dą­ce­go z waż­ną mi­sją do od­dzia­łu. Za­niósł tedy skar­gę do wszyst­kich in­stan­cyj, a in­stan­cje roz­po­czę­ły mię­dzy sobą bar­dzo ener­gicz­ną i gor­li­wą ko­re­spon­den­cję w celu wy­świe­ce­nia tej spra­wy. Ko­mi­sarz Rzą­du Na­ro­do­we­go zmu­szo­ny był in­ter­we­nio­wać i otrzy­mał od­po­wiedź, że mu nic do tego, bo Ga­li­cja ma swo­ją au­to­no­mię, a au­to­no­micz­ne ko­mi­sje le­piej są obzna­jo­mio­ne ze sto­sun­ka­mi miej­sco­wy­mi niż cen­tra­li­stycz­ne wła­dze war­szaw­skie. Tu zno­wu ze szta­bu wy­sła­no ener­gicz­ną notę i na­ga­nę do ko­mi­sji "eks­pe­dy­cyj­nej", a ta od­po­wie­dzia­ła nie mniej ener­gicz­nym przed­sta­wie­niem. Sztab po­wtó­rzył ka­te­go­rycz­nie swój roz­kaz, ale ten, przez po­mył­kę czy przy­pa­dek, do­stał się do rąk c.k… au­striac­kiej dy­rek­cji po­li­cji i nie od­niósł po­żą­da­ne­go skut­ku. P. Ar­tur Ku­kiel­ski cho­dził tym­cza­sem z ka­wiar­ni Mül­le­ra do Je­zu­ic­kie­go Ogro­du, a z Je­zu­ic­kie­go Ogro­du na po­wrót do ka­wiar­ni, i sar­kał nie­ma­ło na "Ga­li­le­ję", na­zy­wa­jąc nie­do­łę­stwem i nie­po­rząd­kiem to, co w grun­cie było prze­cież wier­ną ko­pią cy­wil­nej i woj­sko­wej or­ga­ni­za­cji, uży­wa­nej od wie­ków w ca­łym pań­stwie au­striac­kim! Na do­miar nie­szczę­ścia, wy­pło­szy­ła go re­wi­zja po­li­cyj­na z ho­te­lu, w któ­rym miesz­kał, tak że nie mógł już zna­leźć nie tyl­ko owe­go ko­mi­sa­rza, ale na­wet noc­le­gu. Do­pie­ro w tej osta­tecz­no­ści zmi­ło­wa­ła się nad nim au­to­no­mia ga­li­cyj­ska w po­sta­ci dwóch pań, wca­le przy­stoj­nych, któ­re, prze­cha­dza­jąc się w wie­czór w Ogro­dzie Je­zu­ic­kim, spo­strze­gły mło­dzień­ca z miną bar­dzo rzad­ką, ukry­wa­ją­ce­go się w krza­kach, i do­my­śliw­szy się, że to po­wsta­niec po­trze­bu­ją­cy przy­tuł­ku, za­bra­ły go z sobą.

Kto­kol­wiek miał kie­dy przed sobą per­spek­ty­wę prze­spa­nia się na ła­wecz­ce w ogro­dzie lub, we­dług oko­licz­no­ści, w kor­dy­gar­dzie, ten przy­zna, że nic by mu nie mo­gło być przy­jem­niej­szym, jak uj­rzeć na­gle dwie pięk­ne damy, za­pra­sza­ją­ce go uprzej­mie, by szedł z nimi i przy­jął u nich schro­nie­nie. Nie­je­den wo­lał­by może, żeby Opatrz­ność przy­stę­po­wa­ła w ta­kich ra­zach w licz­bie po­je­dyn­czej, ale p. Ar­tur nie czuł w tej chwi­li naj­mniej­szej ura­zy do losu w ogól­no­ści, a do au­to­no­mii ga­li­cyj­skiej w szcze­gól­no­ści, za to, że go ob­da­rzy­ły aż dwie­ma na raz opie­kun­ka­mi.

Miał on do tego tym mniej po­wo­du, gdy oby­dwie jego wy­baw­czy­nie, choć moc­no róż­nią­ce się wie­kiem, były za­rów­no po­wab­ne. Star­sza, słusz­na sza­tyn­ka o bar­dzo du­żych i bar­dzo czar­nych oczach, prze­cud­nie opraw­nych, mia­ła płeć śnież­nej pra­wie bia­ło­ści, no­sek co­kol­wiek za­dar­ty i owe doł­ki w po­licz­kach, któ­re, we­dług znaw­ców, same przez się za­wie­rać mają mi­lio­ny in­nych wdzię­ków, a któ­re na każ­dy spo­sób świad­czą przy­najm­niej ko­rzyst­nie o peł­no­ści i za­okrą­gle­niu wszyst­kich kształ­tów, mniej pod­pa­da­ją­cych po­wierz­chow­nej kry­ty­ce, a jed­nak po­trze­bu­ją­cych peł­no­ści i za­okrą­gle­nia. Młod­sza wy­baw­czy­ni pana Ar­tu­ra była za­le­d­wie pod­lot­kiem, twa­rzycz­ka jej, świe­ża jak roz­kwi­ta­ją­cy się wła­śnie pą­czek, skła­da­ła się z naj­re­gu­lar­niej­szych w świe­cie ry­sów, wło­sy mia­ła bar­dzo ja­sne, a oczy nie­bie­skie, pa­trzą­ce w świat jak­by dwa zna­ki za­py­ta­nia, po­ło­żo­ne przez cie­ka­we­go ko­men­ta­to­ra przy nie­zro­zu­mia­łym ja­kim fra­ze­sie. Je­den z po­wie­ścio­pi­sa­rzy, ko­le­gów mo­ich, twier­dzi, że nie ma nic bar­dziej za­chwy­ca­ją­ce­go jak ta­kie oczy, niby tro­chę za­ga­pio­ne, a niby zdra­dza­ją­ce, że wie­dzą, na co pa­trzą.

P. Ar­tur Ku­kiel­ski był tak­że za­chwy­co­ny, a to po­ja­wie­niem się tych dwóch pięk­no­ści w ogó­le, jako też do­tknię­ty­mi po­wy­żej szcze­gó­ła­mi, że za­po­mniał na chwi­lę o wła­snej swo­jej oso­bie i w krót­ko­ści tyl­ko opo­wie­dział, iż jest po­wstań­cem, po­cho­dzi z Kró­le­stwa, zmu­szo­ny jest ukry­wać swo­je wła­ści­we na­zwi­sko i pod­pi­su­je się tym­cza­sem pseu­do­ni­mem: Jan Wara.

Nie omiesz­kał ato­li dać do zro­zu­mie­nia swo­im opie­kun­kom, że mają do czy­nie­nia z czło­wie­kiem wiel­kiej wagi i że po­li­cja mo­skiew­ska i au­striac­ka nie zaj­mu­je się w tej chwi­li ni­czym in­nym, jak od­szu­ka­niem Jana Wary. Mu­szę nad­mie­nić przy tej spo­sob­no­ści, że pan Ar­tur nie wa­hał się ani chwi­li, by po­czy­nić wszyst­kie te kom­pro­mi­tu­ją­ce go ze­zna­nia, choć nie mógł jesz­cze wie­dzieć, z kim ma do czy­nie­nia. Opie­kun­ki jego prze­ję­ły się tak­że od razu nie­zmier­ną tro­skli­wo­ścią o los mło­dzień­ca, któ­re­go przy­pa­dek po­ru­czył ich sta­ra­niu. Wzię­ły go mię­dzy sie­bie, jak gdy­by go chcia­ły za­sło­nić od spoj­rzeń c.k… or­ga­nów bez­pie­czeń­stwa, pa­tro­lu­ją­cych po ogro­dzie. Roz­ma­wia­jąc cią­gle, za­pro­wa­dzi­ły go aż do swe­go po­miesz­ka­nia, któ­re znaj­do­wa­ło się przy uli­cy Je­zu­ic­kiej.

Tam ulo­ko­wa­no na­tych­miast i ugosz­czo­no jak naj­le­piej p. Ar­tu­ra Ku­kiel­skie­go, vul­go

Jana Warę, usi­ło­wa­no go naj­przód za­kar­mić na śmierć, ka­za­no mu po­tem pa­lić naj­lep­sze cy­ga­ra, ja­kie się zna­la­zły w tra­fi­ce, i na­le­ga­no na nie­go, aże­by się bez wszel­kiej ce­re­mo­nii po­ło­żył na so­fie w sa­lo­nie, bo musi być bar­dzo zmę­czo­ny po kam­pa­nii w San­do­mier­skiem. Do­wie­dział się przy tym, że jest w domu pani Mał­go­rza­ty Sze­lisz­czyń­skiej, pri­mo voto

Trzesz­czyń­skiej, i że mło­da jej to­wa­rzysz­ka jest to pan­na Ce­li­na Trzesz­czyń­ska, cór­ka pana

Trzesz­czyń­skie­go z ja­kie­goś jesz­cze daw­niej­sze­go mał­żeń­stwa. Po­ka­za­ło się oprócz tego przy ape­lu fa­mi­lij­nym, któ­ry miał miej­sce przy her­ba­cie, iż kół­ko ro­dzin­ne pani Mał­go­rza­ty skła­da­ło się z dość licz­ne­go po­tom­stwa, po­cho­dzą­ce­go z dwóch jej mał­żeństw i z dwóch mał­żeństw pana Trzesz­czyń­skie­go.

Ga­li­cja­nin był­by za pół roku nie tra­fił do koń­ca z tą ge­ne­alo­gią, ale pan Ar­tur w pół go­dzi­ny umiał już na pa­mięć wszyst­kie imio­na chrzest­ne i na­zwi­ska, znał do­sko­na­le ro­do­wód każ­de­go człon­ka ro­dzi­ny, do­wie­dział się, że po panu Trzesz­czyń­skim zo­sta­ły dwie wio­ski, ka­mie­ni­ca tu­dzież nie­ja­kie ka­pi­ta­ły, i za­py­tał na­wet, czy nie bę­dzie miał przy­jem­no­ści po­znać pana Sze­lisz­czyń­skie­go, obec­ne­go męża pani Sze­lisz­czyń­skiej? Od­po­wiedź na to za­py­ta­nie wy­pa­dła ato­li ja­koś wy­mi­ja­ją­co ze stro­ny pani domu, a przy tym tak ona, jak i pan­na Ce­li­na ob­ja­wia­ły pe­wien ro­dzaj za­kło­po­ta­nia, z któ­re­go Ar­tur wy­wnio­sko­wał, naj­przód, że nie bę­dzie może miał przy­jem­no­ści wi­dzieć pana Sze­lisz­czyń­skie­go, a na­stęp­nie, że mię­dzy p. Sze­lisz­czyń­skim a resz­tą ro­dzi­ny za­cho­dzi coś na kształt dys­har­mo­nii dość jaw­nej. Ar­tur po­sta­no­wił na­tych­miast ko­rzy­stać z cza­su, któ­ry mu zo­sta­wiał sztab, ko­mi­sja eks­pe­dy­cyj­na i ko­mi­sarz ba­wią­cy u wód, aże­by zba­dać do­kład­nie, jak się mają wła­ści­wie rze­czy z pa­nem Sze­lisz­czyń­skim, i prze­ję­ty tą my­ślą, roz­go­ścił się w po­ko­ju, któ­ry tro­skli­we pa­nie przy­go­to­wa­ły i przy­rzą­dzi­ły jak naj­le­piej na miłe i bez­piecz­ne schro­nie­nie dla "pana ma­jo­ra" Jana Wary.

Po­byt pana ma­jo­ra w domu pani Sze­lisz­czyń­skiej po­trwał bli­sko dwa ty­go­dnie i pod wzglę­dem wy­gód ży­cia wy­na­gro­dził mu ob­fi­cie tru­dy po­nie­sio­ne w służ­bie oj­czy­zny. Nie tyl­ko bo­wiem ro­dzi­na, u któ­rej zna­lazł schro­nie­nie, wy­si­la­ła się na to, by mu na ni­czym nie zby­wa­ło, ale na wia­do­mość, że u pani Mał­go­rza­ty prze­cho­wu­je się waż­na fi­gu­ra z Kró­le­stwa, przy­biegł na po­moc cały ko­mi­tet zna­jo­mych jej róż­nych pań i pa­nien. Zno­szo­no naj­roz­ma­it­sze przed­mio­ty, któ­re mogą być po­trzeb­ne lub po­ży­tecz­ne pra­we­mu sy­no­wi oj­czy­zny: bie­li­znę, gar­de­ro­bę, za­pa­sy ty­to­niu i cy­gar, tor­by po­dróż­ne, sza­le, pla­idy, re­wol­we­ry i kon­fi­tu­ry, nie­za­wod­ne pan­ce­rze z je­dwa­biu lub tek­tu­ry i przed­ni bu­lion do­mo­wy; szy­to szar­fy i ko­kar­dy, ro­bio­no na­bo­je: jed­nym sło­wem, gdy­by Jego Wy­so­kość ce­sa­rze­wicz chiń­ski ra­czył wy­bie­rać się na wo­jacz­kę, nie mógł­by być le­piej za­opa­trzo­nym we wszyst­ko, jak pan Ar­tur przy wy­jeź­dzie do owe­go od­dzia­łu, sza­chu­ją­ce­go Mo­skwę. Je­że­li przy tym wszyst­kim nie do­stał nie­straw­no­ści, za­wdzię­czał to je­dy­nie do­sko­na­łe­mu swe­mu żo­łąd­ko­wi, bo dom pani Sze­lisz­czyń­skiej i wszyst­kie zna­jo­me jej domy pra­co­wa­ły po­łą­czo­ny­mi si­ła­mi jak naj­usil­niej nad tym, aże­by mu prze­ła­do­wać żo­łą­dek.

Co wie­czo­ra od­by­wa­ła się w sa­lo­nie p. Mał­go­rza­ty wiel­ka rada wo­jen­na co do dal­szych kro­ków, ja­kie przed­się­brać na­le­ża­ło, by "pan ma­jor" jak naj­bez­piecz­niej, a więc ku jak naj­więk­sze­mu po­żyt­ko­wi spra­wy pu­blicz­nej mógł przy­stą­pić do speł­nie­nia swej mi­sji. W ra­dzie tej bra­ła udział sama tyl­ko płeć pięk­na; z męż­czyzn przy­pusz­czo­nym był tyl­ko ja­kiś sta­ry puł­kow­nik, na­le­żą­cy za­pew­ne do re­zer­wy, bo do­tych­czas jesz­cze nig­dy nie wy­stą­pił był czyn­nie na li­nii bo­jo­wej. Na­le­ża­ło ato­li w kół­ku p. Sze­lisz­czyń­skiej do ak­sjo­ma­tów nie ule­ga­ją­cych naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, że puł­kow­nik, gdy raz sta­nie na cze­le zbroj­ne­go huf­ca, do­ka­że rze­czy nad­zwy­czaj­nych. W r. 1848 do­wo­dził on gdzieś ja­kąś kom­pa­nią gwar­dii na­ro­do­wej i oka­zał się tak nie­po­spo­li­tym in­struk­to­rem, że sam śp. Dwer­nic­ki przy­znał, iż żad­na kom­pa­nia nie pre­zen­to­wa­ła bro­ni i nie za­cho­dzi­ła sek­cja­mi w pra­wo i w lewo z taką do­kład­no­ścią jak kom­pa­nia ka­pi­ta­na Kwa­ter­nic­kie­go. Dzię­ki tym za­słu­gom awan­so­wał on w opi­nii pu­blicz­nej od owe­go cza­su po­wo­li na ma­jo­ra i da­lej, tak że obec­nie był już puł­kow­ni­kiem i re­pu­ta­cja jego jako naj­zdol­niej­sze­go pod słoń­cem tak­ty­ka była usta­lo­ną. Te­raz do­pie­ro, po po­ja­wie­niu się ma­jo­ra Jana Wary, mnie­ma­nie to po­czę­ło się chwiać, zwłasz­cza gdy sta­ry puł­kow­nik kil­ka razy w dys­pu­cie z mło­dym ko­le­gą szta­bo­wym był na gło­wę po­bi­tym. Pan

Ku­kiel­ski nie słu­żył wpraw­dzie nig­dy w żad­nej re­gu­lar­nej ar­mii, ale umiał za to na pa­mięć mnó­stwo woj­sko­wych ter­mi­nów tech­nicz­nych uży­wa­nych w książ­kach, któ­rych puł­kow­nik

Kwa­ter­nic­ki nie czy­tał, i cy­to­wał przy tym róż­ne przy­kła­dy z wła­sne­go do­świad­cze­nia na po­par­cie tego, co mó­wił. Fak­ta te, dla bra­ku wszel­kich prze­ciw­nych do­wo­dów, mu­sia­ły być uwa­ża­ne za świę­tą praw­dę, pa­nie sta­wa­ły zresz­tą za­wsze po stro­nie pana Ar­tu­ra i choć np.

puł­kow­nik utrzy­my­wał, że ka­wa­le­ria przy ata­ku nie po­win­na nig­dy z miej­sca ru­szać pę­dem, aże­by nie nu­żyć koni przed cza­sem, to zgo­dzo­no się jed­no­myśl­nie na pra­wi­dło wręcz prze­ciw­ne, al­bo­wiem pan ma­jor wy­ja­śnił, że pod Ma­ło­gosz­czą on sam, w nie­obec­no­ści je­ne­ra­ła, jako ad­iu­tant jego do­wo­dząc bry­ga­dą jaz­dy, już na dwie mile od Mo­ska­li ka­zał ru­szyć z miej­sca "marsz, marsz!" i jed­nym pę­dem roz­bił dwa car­re mo­skiew­skie, przy czym za­gwoź­dził w do­dat­ku dwa dzia­ła. Puł­kow­nik czuł się tak­że za­gwoż­dżo­nym i nie od­zy­wał się wię­cej, tym bar­dziej że był ro­dem z Ga­li­cji, a całe to­wa­rzy­stwo pod kie­row­nic­twem pana Jana

Wary od pew­ne­go cza­su de­kla­mo­wa­ło chó­rem prze­ciw ga­li­lejsz­czyź­nie, jak gdy­by bez wy­jąt­ku było ro­dem znad Bzu­ry albo Na­rwi.

Trze­ba bo­wiem wie­dzieć, że p. Ar­tur Ku­kiel­ski, vul­go Jan Wara, nie tyl­ko prze­ję­ty był sam do głę­bi swo­ją wyż­szo­ścią nad Ga­li­lej­czy­ka­mi, ale oka­zy­wał im to przy każ­dej spo­sob­no­ści.

Sły­sząc go moż­na by było mnie­mać, że na­ród pol­ski w isto­cie skła­da się z dwóch ras, zu­peł­nie od­ręb­nych, z któ­rych jed­na miesz­ka poza Ga­li­cją i w do­sko­na­ło­ści wszel­kie­go ro­dza­ju nie ma so­bie rów­nej, pod­czas gdy dru­ga, ga­li­cyj­ska, pod wzglę­dem za­let in­te­lek­tu­al­nych, fi­zycz­nych i to­wa­rzy­skich zaj­mu­je za­le­d­wie śro­dek mię­dzy mał­pą a niedź­wie­dziem.

Sam mów­ca, po­rów­na­ny z obec­ny­mi w po­ko­ju eg­zem­pla­rza­mi ga­li­cyj­skiej rasy, a mia­no­wi­cie z sześć­dzie­się­cio­let­nim pa­nem puł­kow­ni­kiem i dwu­na­sto­let­nim Edziem Trzesz­czyń­skim, bra­tem pan­ny Ce­li­ny, był naj­wy­mow­niej­szym do­wo­dem tej wiel­kiej praw­dy et­no­gra­ficz­nej.

Prze­ko­na­nie to po­dzie­la­ły z nim wszyst­kie pa­nie i pan­ny. Te ostat­nie za­wią­za­ły na­wet mię­dzy sobą ta­jem­ną ligę i sprzy­się­gły się, że żad­na nie pój­dzie za mąż, chy­ba za Ko­ro­nia­rza. Ża­łu­ję moc­no, że nie do­trzy­ma­ły tej przy­się­gi, bo by­ły­by naj­przód prze­ko­na­ły, każ­da bo­daj jed­ne­go

Ko­ro­nia­rza, że w Ga­li­cji nie wszyst­ko zno­wu jest tak bar­dzo złe, jak mu się to wy­da­je; a po wtó­re, by­ły­by może do­praw­dy mia­ły lep­szych mę­żów. Tak zaś jed­na wy­szła za szlach­ci­ca, któ­ry za­le­d­wie umie czy­tać i pi­sać i któ­ry, sły­sząc raz o Tre­nach Ko­cha­now­skie­go, do­wo­dził, że Ko­cha­now­ski po­sia­da nie Tre­ny, ale Za­wi­chro­wi­ce w jego są­siedz­twie, w po­wie­cie oczy­wi­ście mo­ści­skim – dru­ga zo­sta­ła qu­asi-hra­bi­ną i mąż jej, qu­asi-hra­bia, tej wła­śnie wio­sny po­zo­sta­łą z Wies­ba­de­nu resz­tą po­sa­gu za­pła­cił dy­fe­ren­cję kur­su ak­cyj fran­ko-au­striac­kie­go ban­ku; trze­cia zaś i czwar­ta są do­tych­czas pan­na­mi, ale tyl­ko dla­te­go, że ża­den Ga­li­lej­czyk nie umiał się po­znać na ich war­to­ści – ot, jak zwy­kle w Ga­li­lei.

Ale p. Ar­tur nie był z Ga­li­lei i po­znał od razu, że choć cała ta "pro­win­cja" w grun­cie nie­war­ta na­wet za je­den Ry­czy­wół w Kró­le­stwie, to na­to­miast nie­wia­sty ga­li­lej­skie mają sza­cow­ne bar­dzo cno­ty i za­le­ty, a to fi­zycz­ne za­rów­no, jak mo­ral­ne, obok nie­po­spo­li­tych czę­sto ma­te­rial­nych.

Pan­na Ce­li­na Trzesz­czyń­ska, na przy­kład, była ist­nym cu­kier­kiem mimo ja­kie­goś "szy­ku"

ga­li­cyj­skie­go, któ­ry upa­try­wa­ło w niej wy­traw­ne oko pana Ar­tu­ra. Nie mo­głem nig­dy do­ciec, na czym wła­ści­wie ten zły "szyk" ga­li­cyj­ski po­le­ga – zda­je mi się na­wet, że mło­de i pięk­ne, a do­brze wy­cho­wa­ne pa­nien­ki mają wszę­dzie "szyk" jed­na­ko­wy – ale może być, że jako Ga­li­lej­czyk po­zba­wio­ny je­stem gu­stu i zmy­słu w tej mie­rze. Zresz­tą szyk ga­li­cyj­ski ani w pan­nie

Ce­li­nie, ani na­wet w pani Mał­go­rza­cie nie ra­ził p. Ar­tu­ra tak moc­no, by mu się oby­dwie te damy nie mia­ły moc­no po­do­bać. Ota­cza­ły go taką przy­jaź­nią i tro­skli­wo­ścią, opie­ko­wa­ły się nim cią­gle, omal nie no­si­ły go na rę­kach, by sto­py swej nie ob­ra­ził o ka­mień – a wszyst­ko to tyl­ko dla­te­go, że się bił za oj­czy­znę!

Pan Ar­tur przy­wią­zy­wał bar­dzo wie­le zna­cze­nia do za­sług, któ­re po­ło­żył oko­ło spra­wy na­ro­do­wej – przy­wią­zy­wał go na­wet wię­cej, niż na­le­ża­ło, i przyj­mo­wał za­bie­gi, któ­ry­mi go ota­cza­no, jako hołd, na­le­żą­cy się słusz­nie jego pa­trio­tycz­nej cno­cie. Zda­wa­ło mu się jed­nak, nie wiem, czy słusz­nie, że wiel­ką część uprzej­mo­ści i ser­decz­no­ści, z jaką mu po­da­wa­no u pani Sze­lisz­czyń­skiej pa­nem bene me­ren­tium, mógł kłaść na karb oso­bi­stych swo­ich za­let i przy­mio­tów. O ile mu się zda­wa­ło i jak za­mie­rzał ko­rzy­stać z tego swo­je­go po­ło­że­nia, nie­chaj świad­czy wy­ją­tek z li­stu, któ­ry pi­sał do mnie w dru­gim ty­go­dniu swo­je­go po­by­tu u pani Mał­go­rza­ty.

Oto jego wła­sne sło­wa:

"G r u b o im się po­do­ba­łem oby­dwom, mat­ce i cór­ce. Gdy­by nie spra­wa na­ro­do­wa, go­tów bym się roz­grze­szyć i osiąść w tej wa­szej głu­piej Ga­li­lei. Je­den jest tyl­ko am­ba­ras, ory­gi­nal­ny w swo­im ro­dza­ju: l'em­bar­ras du cho­ix. Ma­mu­nia jest so­bie wca­le ni­cze­go i przy tym jesz­cze gru­bo w pre­ten­sjach, a nie do uwie­rze­nia za­zdro­sna na swo­ją pa­sier­bi­cę. Zda­je mi się, że wy­pę­dzi­ła męża z domu z tego po­wo­du; nie­bo­rak gdzieś prze­padł tak, że ani sły­chać o nim. Po­wia­da­ją, że uchwy­cił coś tro­chę go­tów­ki, po­je­chał do Mo­na­co i tam zgraw­szy się, w łeb so­bie wy­pa­lił. Donc, ma­da­me se­ra­it a pren­dre – ależ pa­sier­bi­ca ślicz­na i lgnie do mnie nie­zmier­nie; żal by mi było za­krwa­wiać ser­ce tego pod­lot­ka, gdy­bym się za­an­ga­żo­wał z ma­co­chą. Wy­staw so­bie mój kło­pot i po­radź mi co, je­śli mo­żesz itd."

Nie mo­głem mu oczy­wi­ście nic po­ra­dzić i nie po­trze­bo­wa­łem, bo po­ra­dził so­bie beze mnie, a to w ten spo­sób, że ko­rzy­stał umie­jęt­nie i ze sła­bych stron pani Mał­go­rza­ty, i z nie­do­świad­cze­nia pan­ny Ce­li­ny. Co do tego dru­gie­go punk­tu, nie po­trze­ba po­dob­no żad­nych wy­ja­śnień, bo każ­de pięt­na­sto­let­nie dziew­czę jest i musi być nie­do­świad­czo­ne – inna zaś rzecz, czy każ­da trzy­dzie­sto­let­nia wdo­wa musi mieć sła­be stro­ny? Nie chcę się wda­wać w roz­strzy­gnię­cie tego draż­li­we­go py­ta­nia i przy­po­mi­nam tyl­ko, że na­wet pierw­sza w świe­cie twier­dza,

Gi­bral­tar, ule­gła na po­cząt­ku ze­szłe­go stu­le­cia orę­żo­wi ob­le­ga­ją­cych ją An­gli­ków, a pani

Sze­lisz­czyń­ska nie była prze­cież kutą z gra­ni­tu, jak ba­te­rie Dże­bel-al-Ta­ri­fu. Sta­ło się tedy tak, że gdy na ko­niec, za sta­ra­niem zgro­ma­dzo­ne­go u pani Mał­go­rza­ty sej­mu nie­wie­ście­go, zna­lazł się spo­sób bez­piecz­ny i wy­god­ny do wy­jaz­du dla pana Ar­tu­ra i gdy ten­że pa­ko­wał swo­je rze­czy, we­szły do skła­du po­dróż­ne­go jego in­wen­ta­rza:

a) dwie fo­to­gra­fie, jed­na przed­sta­wia­ją­ca pa­nią Mał­go­rza­tę, a dru­ga pan­nę Ce­li­nę, oby­dwie po­wie­rzo­ne mu z osob­na i w se­kre­cie, w za­mian za wi­ze­run­ki przed­sta­wia­ją­ce go w peł­nym ma­jor­skim mun­du­rze;

b) róża, dar pan­ny Ce­li­ny, po­da­ny ze spusz­czo­ny­mi oczka­mi i z za­chwy­ca­ją­cym ru­mień­cem na twa­rzy i skro­pio­ny kil­ko­ma rzew­ny­mi łza­mi, jak­by kro­pel­ka­mi go­rą­cej ja­kiejś, pod­zwrot­ni­ko­wej rosy;

c) ka­fta­nik fla­ne­lo­wy, wła­sno­ręcz­ne dzie­ło pani Mał­go­rza­ty, wraz z nie­od­dziel­ny­mi od nie­go, na wy­pa­dek mro­zu, in­ny­mi, tak­że fla­ne­lo­wy­mi… po­ję­cia­mi o cie­płej odzie­ży;

d) me­da­lik srebr­ny, po­świę­ca­ny w Rzy­mie, z szyi pan­ny Ce­li­ny, wraz z ser­decz­ny­mi ży­cze­nia­mi szczę­śli­we­go po­wro­tu;

e) pu­gi­la­res juch­to­wy, z klam­rą, od Stil­le­ra, za­wie­ra­ją­cy nie­któ­re bar­dzo cen­ne oka­zy sta­lo­ry­tów, wy­ko­na­nych w c.k… au­striac­kim ban­ku na­ro­do­wym, a wło­żo­nych tam przez pa­nią

Mał­go­rza­tę pod po­zo­rem, że va­de­me­cum tego ro­dza­ju uprzy­jem­nia czas w po­dró­ży i łą­czy pięk­ne z po­ży­tecz­nym.

Oprócz tych przed­mio­tów i oprócz bar­dzo bo­ga­tej gar­de­ro­by i in­nych przy­bo­rów p. Ar­tur za­opa­trzo­ny był jesz­cze w je­den blan­kiet pasz­por­to­wy fran­cu­ski, a je­den mo­skiew­ski, tam­ten wi­zo­wa­ny przez am­ba­sa­dę w Wied­niu, a ten przez kon­su­lat w Bro­dach, i w roz­kaz, opa­trzo­ny pie­czę­cią na­czel­ne­go wo­dza sił zbroj­nych na­ro­do­wych na Rusi, a po­le­ca­ją­cy wszyst­kim wła­dzom cy­wil­nym i woj­sko­wym ma­jo­ra Jana Warę jako uda­ją­ce­go się do szta­bu IX

od­dzia­łu w ob­wo­dzie…skim.

Pan Ar­tur za­sta­na­wiał się czas ja­kiś nad tym, ja­kie na­zwi­ska ma wpi­sać w swo­je blan­kie­ty pasz­por­to­we. Cho­dzi­ło mu bo­wiem o eu­fo­nię i o to, aże­by go prze­cież sza­no­wa­ła ta szlach­ta ga­li­lej­ska, o któ­rej sły­szał, że kła­nia się tyl­ko ma­jąt­kom i ty­tu­łom. Na ko­niec wziął pió­ro i przy­stą­pił do tego no­we­go chrztu bez naj­mniej­sze­go wa­ha­nia. W blan­kiet fran­cu­ski wpi­sał: Hen­ri de­La­ro­che-Cho­uart, vi­com­te de To­ur­ne-Bro­che et ba­ron de Bar­ca­rol­les – w mo­skiew­ski zaś: Jewo Sie­ja­tiel­stwo kniaź Ar­tiur Ar­tiu­ro­wicz na Sta­roj Cze­twert­nie, Ki­taj­ga­ro­dzie i pr. i pr. Swia­to­połk Cze­twer­tyn­skij. Kosz­to­wa­ło to tyl­ko parę kro­pel atra­men­tu wię­cej niż pro­ste, ple­be­ju­szow­skie na­zwi­ska, a brzmia­ło nie­rów­nie pięk­niej. "Ja­kiś tam Ku­kiel­ski"

nie mógł za­im­po­no­wać żad­ne­mu kar­ma­zy­no­we­mu Ga­li­lej­czy­ko­wi, ale wi­ceh­ra­bia, któ­ry był w po­uf­nej roz­mo­wie przy­znał się, że wła­ści­wie nie jest wi­ceh­ra­bią, jeno tak so­bie, księ­ciem Swia­to­peł­kiem Cze­twer­tyń­skim z Bia­łej Rusi, po­tom­kiem ro­dzi­ny star­szej nie­le­d­wo od We­lfów i Bur­bo­nów i ty­siąc lat temu już pa­nu­ją­cej, to mia­ło już wię­cej "szy­ku", jak słusz­nie ro­zu­mo­wał pan Ar­tur.

Przy­szła na ko­niec chwi­la wy­jaz­du. Pan ma­jor przy­rzekł i przy­siągł pani Mał­go­rza­cie, że nig­dy nie za­po­mni "chwil szczę­śli­wych, prze­pę­dzo­nych w jej domu"; pani Mał­go­rza­ta za­py­ta­ła go, czy do­praw­dy uwa­ża te chwi­le za szczę­śli­we, p. Ar­tur za­wo­łał: "Ach, pani!" – uchwy­cił się jed­ną ręką za ser­ce, a dru­gą po­rwał pięk­ną, bia­łą i pulch­ną dłoń pani Mał­go­rza­ty, okry­wa­jąc ją go­rą­cy­mi po­ca­łun­ka­mi. Zda­wa­ło mu się na­wet, że jest roz­rzew­nio­nym, a pani

Mał­go­rza­ta roz­rzew­nia­ła się na­praw­dę i ze łza­mi pro­si­ła go, by za­gląd­nął do jej domu, gdy szczę­śli­wie wró­ci z woj­ny. Tu czar­na chmu­ra osia­dła na czo­le pana Ar­tu­ra i rzekł: "Pani, ta na­dzie­ja świe­cić mi bę­dzie jak gwiaz­da prze­wod­nia aż do chwi­li, gdy się zi­ści to czar­ne prze­czu­cie, któ­re tkwi na dnie mej du­szy". – I smęt­nie po­chy­lił gło­wę na pier­si, bo czuł się jesz­cze moc­niej roz­rzew­nio­nym, ale przy­po­mniał so­bie, że po­wi­nien być męż­nym, i pod­niósł ją zno­wu w górę. Tego było za wie­le – pani Mał­go­rza­ta łka­jąc chwy­ci­ła go za ręce i za­wo­ła­ła:

"Nie, pan nie zgi­niesz, pan wró­cisz do nas! My pana tak ko­cha­my!" – Ale nim od licz­by mno­giej przy­stą­pio­no do po­je­dyn­czej, ktoś nad­szedł i pani Sze­lisz­czyń­ska po­szła ukryć swo­je łzy w swo­im po­ko­ju.

Nie mniej łza­we było po­że­gna­nie z pan­ną Ce­li­ną, przy któ­rej to spo­sob­no­ści pan Ar­tur po raz trze­ci czuł się roz­rzew­nio­nym, tyl­ko że tym ra­zem nikt nie nad­szedł, wsku­tek cze­go sło­wo cza­so­we "ko­chać" od­mie­nia­ne było nie tyl­ko w licz­bie mno­giej, ale i w po­je­dyn­czej – a na ró­ża­nych ustecz­kach pan­ny Ce­li­ny spo­czął pierw­szy w jej ży­ciu po­ca­łu­nek. Po­ca­łu­nek od czło­wie­ka, któ­ry… ale nie wy­prze­dzaj­my bie­gu wy­pad­ków.

Ja­kiś szlach­cic, ja­dą­cy na wieś wła­sną brycz­ką, za­brał z sobą pana ma­jo­ra, jego tłu­mok, fo­to­gra­fie i ka­fta­nik. We Lwo­wie nie zo­sta­ło po nim nic prócz łez i żalu, i dwóch fo­to­gra­fij, z któ­rych jed­ną pani Sze­lisz­czyń­ska ukry­wa­ła przed pa­sier­bi­cą, a dru­gą pan­na Trzesz­czyń­ska przed ma­co­chą.WY­JA­ŚNIA­JĄ­CY NA­DER NA­MA­CAL­NIE, IŻ C..K. URZĘD­NIK PO­LI­TYCZ­NY OPRÓCZ JĘ­ZY­KA UŻY­WA­NE­GO DO C.K. SPRAW WSPÓL­NYCH PO­WI­NIEN ZNAĆ PRZY­NAJM­NIEJ JE­DEN JESZ­CZE JĘ­ZYK EU­RO­PEJ­SKI

Naj­wyż­szym re­pre­zen­tan­tem wła­dzy pań­stwo­wej w Błot­ni­cza­nach był pan Fink­mann von

Fink­man­n­shau­sen, c.k… na­czel­nik po­wia­to­wy, o któ­rym w wyż­szych sfe­rach rzą­do­wych pa­no­wa­ło jed­no­myśl­ne prze­ko­na­nie, że jest ein tüch­ti­ger Be­am­ter. Nie je­stem kom­pe­tent­nym sę­dzią w tej mie­rze i gdy­by p. Stat­thal­te­re­ile­iter za­żą­dał ode mnie re­ko­men­da­cji dla pana

Fink­man­na w celu po­le­ce­nia go do awan­su, mógł­bym po­wie­dzieć tyl­ko tyle, że oprócz pew­ne­go in­ne­go… mana, cier­pią­ce­go ma­nię pi­sa­nia dzieł fi­lo­zo­ficz­nych, po­li­tycz­nych, eko­no­micz­nych, po­wie­ści, dra­ma­tów, fej­le­to­nów, ko­re­spon­den­cyj, kry­tyk, ży­cio­ry­sów i - pro­gra­mów, nie zna­łem w Ga­li­cji ni­ko­go in­ne­go, kto by zu­ży­wał tyle atra­men­tu i pa­pie­ru co p.

Fink­mann. Ucho­dzi zaś u nas za rzecz nie­zbi­tą, że czło­wiek pi­śmien­ny musi być oraz i zdol­nym.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: