- W empik go
Korpoface, czyli potęga słonia krokiem ślimaka - ebook
Korpoface, czyli potęga słonia krokiem ślimaka - ebook
Bycie biedronką nie popłaca. Awansować na pajęczycę to już pewne osiągnięcie. Szczytem marzeń jest jednak przemiana w modliszkę. Ale czy będąc na najwyższym szczeblu korporacyjnej drabiny, można zachować resztki biedronkowatości, czy wyrok zapadł i nie ma już odwrotu od przemiany w drapieżną bestię? Zacięta rywalizacja, wzajemne podcinanie sobie skrzydeł i plucie jadem, słowem – szara rzeczywistość korporacji z perspektywy kolejnych etapów kariery opakowana w zgrabną, metaforyczną opowieść. Poznajcie historię Lusi i jej zaskakującej metamorfozy!
Modliszka, nasz szef wszystkich szefów. Sunie ostentacyjnie każdego ranka do swojego akwarium usytuowanego na niewielkim podeście, skąd ma doskonały widok na wszystkie biedronki i pajęczyce. Tam wykonuje swoje tajemnicze telefony, udając kolejne szkodniki. Kiedy to robi, nie wiem, bo gdy zerkam, to zawsze widzę ten klasyczny układ modlącej się postaci.
Nigdy nie słyszałam, jak cokolwiek mówi, pajęczycom wystarczy jej jedno spojrzenie i już wiedzą, w czym rzecz. Może ona porozumiewa się tylko telepatycznie?
A. K. Sar (RASKA) – całe swoje życie zawodowe skoncentrowała wokół rozwiązań tele, zarówno w zakresie obsługi, jak i sprzedaży. Wielokrotnie miała możliwość przyglądania się rozwojowi kariery zawodowej w tych strukturach – od korporacji po średnie i małe przedsiębiorstwa. Swoje spostrzeżenia wykorzystuje, tworząc unikalne i łamiące stereotypy środowiska pracy, optymalizując procesy już istniejące i wprowadzając nowe rozwiązania w firmach. Prywatnie spełniona mama nastolatki. W swoim dorobku wydawniczym posiada thriller psychologiczny pt. „M” z 2014 roku.
Strona autorska: www.raska.pl/artysta/
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-419-1 |
Rozmiar pliku: | 6,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień jak co dzień, nic specjalnego się nie dzieje. Zwykła monotonia, jak każdego innego poranka, tyle że dziś jest wyjątkowo chłodno. Skrzydełka zmarzły mi strasznie w drodze do pracy.
Mam na imię Lusia i właśnie wkroczyłam do naszego biura. Podfrunęłam do szatni, powiesiłam na wieszaczku swój czerwony płaszczyk, wygładzając go delikatnie, by pięknie wyeksponować siedem równiuteńkich, czarnych kropek. Stanęłam wyprężona przed lustrem i z dumą przygładziłam czułki, wciąż sprężyste, mimo iż mam na karku już sporo wiosen.
Cóż, lubię to, co robię, jestem tutaj każdego dnia i mierzę się z dzwoniącymi szkodnikami, które, jak to pasożyty, same niczego nie mogą zrobić, a z nas, biedronek, wyciskają siódme poty. Codziennie inicjuje się ich u nas około ośmiu tysięcy, każdy donosząc o innym, mniej lub bardziej złożonym problemie. Wiele z nich mogłyby rozwiązać same, a nawet śmiało mogę powiedzieć, że nie zasługują na miano problemu. Ale… i tak to lubię.
Moje biurko jak zwykle błyszczy wypolerowane, nie lubię zostawiać go w nieładzie dnia poprzedniego, bo wtedy za dużo czasu poświęcam rano na jego ogarnięcie, a nasza pajęczyca tego nie znosi, jest drażliwa i pluje jadem na odległość. Monitor zajmuje na biurku honorowe miejsce z jego lewej strony. Komputer sprytnie schowany pod blatem, dzięki czemu mam więcej miejsca na inne rzeczy, pomoce dydaktyczne czy zwyczajnie notes, ale są i minusy tego rozwiązania. W ferworze rozmów często wywijam nogami i niestety zdarzyło mi się już kilka razy odłączyć monitor od komputera i tym podobne, co powodowało komiczne sytuacje. Oczywiście mnie wówczas nie było zbytnio do śmiechu, ale wracamy do tego na niektórych przerwach z koleżankami i zrywamy wówczas boki ze śmiechu. Nie to, żebym była jakimś pechowcem, równie często wspominamy ich śmieszne sytuacje i równie dobrze się bawimy.
Na blacie poza monitorem mam niewielki pojemnik na długopisy i cienkopisy oraz mój ulubiony sprzęt – ołówek. Lubię nim pisać, bo poza pisaniem można również rysować w trakcie rozmowy, co pomaga ułożyć myśli w plątaninie wypowiedzi rozmówcy. Mam też cały stos kartek, służących mi jako bazgrownik w dosłownym tego słowa znaczeniu, gdyż ważne rzeczy notuję w przeznaczonym do tego notatniku. Nie może również zabraknąć królowej mojej pracy, czyli słuchawki. Celowo mówię o jednej, bo to komplet mono, wymyślony do ćwiczenia podzielności uwagi, jak sądzę, choć pewności nie mam. Jedno, co mi się w tym rozwiązaniu bardzo podoba, to długaśny kabel. Dzięki niemu, gdy potrzebuję się dodatkowo nakręcić, wstaję od biurka i zaczynam spacerować w tę i z powrotem. Zawsze mi to pomaga, ponieważ chodzenie nakręca mnie w rozmowie. Zupełnie jakby kolejne kroki ułatwiały mi wypracowywanie w głowie nowszych i bardziej zgrabnych sformułowań, lepiej docierających do moich rozmówców. Kiedyś wrzuciłyśmy pajęczycy pomysł zakupu słuchawek bezprzewodowych. Najpierw nas wyśmiała, kwitując, że poprzewracało nam się, jak to określiła, w tych ciasnych móżdżkach, po czym w kilka dni później sama szusowała po biurze w takim właśnie modelu na głowie. Spróbowałyśmy nawiązać do tematu raz jeszcze, ale szybko otrzymałyśmy reprymendę, że to drogie i wyłącznie dla kadry menadżerskiej.
Jak zatem widzicie, jestem bardzo uporządkowana i w miarę rozgarnięta, z naciskiem na stwierdzenie „w miarę”. Zawsze wolę zostawić nawet choćby w myśli rezerwę i poczucie świadomości, że mam jakieś braki. Cóż, choćby fakt, że moja przełożona trwale mnie o tym zapewnia, daje poczucie graniczące z pewnością, iż mam nad czym pracować, co doskonalić i do czego dążyć.
Lubię ten mój świat. Gdy startowałam tutaj do pracy, wszyscy dziwili się mojej ekscytacji, a ja wiedziałam, że to będzie właśnie to. Do dzisiaj wspominam moją rozmowę, a w szczególności część praktyczną rekrutacji, w której byliśmy na sali i mieliśmy wykonać kilka prostych zadań w komputerze. Byłam wtedy tak rozemocjonowana, widząc te wszystkie biedronki dookoła, które szczebiocą słodko przez słuchawkę, że praktycznie nie mogłam się skupić na zadaniu rekrutacyjnym. Na szczęście zdałam i dostałam się, a dzień, w którym odebrałam telefon z tą wieścią, był najszczęśliwszym w moim życiu. Choć przyznam się, że trochę wahałam się go odebrać, bo dzwonili z zastrzeżonego numeru. No właśnie, nie lubimy takich telefonów odbierać, aż dziw, że my tutaj musimy z takich dzwonić, a często tak jest. Część akcji obdzwaniamy właśnie bez identyfikacji numeru dzwoniącego, przez co nie mamy zbyt wysokich wyników w dodzwanialności do rozmówców. Co gorsza, gdy już się jakimś cudem dodzwonimy, nie jesteśmy zbyt miło witani, a nawet ostro i bez szansy na jakąkolwiek reakcję z naszej strony, błyskawicznie żegnani.
Tak, to nie jest łatwa praca, ale przecież nikt mi tego nie obiecywał, nikt nie twierdził, że będzie wyłącznie kolorowo. A ja uwielbiam gadać. Mogłabym rozmawiać o każdej porze dnia i nocy i dosłownie z każdym, na dowolny temat. Serio. Nawet jeśli danego tematu nie znam. I sądzę, że taki temat jest dla mnie szczególnie interesujący, bo nowy i wiele mogę się dowiedzieć.
Moi rozmówcy jednak w takich sytuacjach często wymiękają. Najnormalniej w świecie nie lubią być zarzucani stertą pytań, a tak właśnie się zachowuję, gdy nie znam tematu. Strasznie chcę wiedzieć dosłownie wszystko i dosłownie natychmiast. Nie tylko takich jednak spotykam rozmówców. Są i podobni do mnie. I w głębi duszy cieszę się, gdy mam okazję z takim kimś rozmawiać, bo czuję się jak ryba w wodzie. Wiem, że ten rozmówca doskonale mnie rozumie i z miejsca się poznajemy, oboje zdajemy sobie sprawę z tego, że jesteśmy tacy sami, i z wrażenia jedno drugie przekrzykuje, ale nie ze złości, lecz ze zwyczajnej potrzeby powiedzenia wszystkiego i najlepiej w tej samej chwili. Największym szczęściem takich osób jest wyprzedzić w swojej wypowiedzi rozmówcę. Ha, to nie lada wyzwanie, ale za to jaka satysfakcja. Ci rozmówcy, mimo że ich uwielbiam, są jednak dla mnie największym utrapieniem. Nie da się z nimi za szybko zakończyć tematu, byłoby to postrzegane jako niewłaściwe, nie mówiąc już o tym, że niegrzeczne, a wręcz, w moim odczuciu, chamskie. Najgorsze jest to, iż trzeba jak najszybciej zmierzać do brzegu. Liczy się bowiem czas. Im szybciej dana rozmowa jest przeprowadzona, tym szybciej można odebrać kolejną i porozmawiać z następnym rozmówcą, który już jakiś czas czeka na połączenie i również zasługuje na to, by go wysłuchać i zamienić z nim kilka czy nawet kilkanaście zdań.
Problem prędkości odbierania i prowadzenia rozmów od zawsze był dla mnie wielką zagadką, ale jednocześnie nie dziwiłam się, że jest to mega istotne. Rozumiem frustrację takiego rozmówcy, który czeka na linii, słuchając często najbardziej irytujących melodyjek świata, bo przecież tylko takie są dostępne darmowo, a nie ukrywajmy, większość call centers skąpi na każdym kroku, zatem i na muzyce oczekiwania. Pół biedy, gdy taka muzyka jest chociaż w odpowiedniej tonacji. Najgorzej, jeśli jest niemiłosiernie głośna, wówczas agresja takiego oczekującego na połączenie rośnie i gdy wreszcie się doczeka, kilka do kilkunastu minut w pierwszej fazie rozmowy schodzi na uzewnętrznienie rozgoryczenia czy zwyczajnie wściekłości. Tylko cóż jest wówczas winna taka biedronka? Czy to moja wina, że jest nas tutaj tylko tyle? Uśmiechnęłam się w duchu, bo jeśli się dobrze przyjrzeć, to jest nas tutaj cała wataha, tyle że tych dzwoniących jest niewspółmiernie więcej.
To jednak nie jest jedyny mankament czasu połączeń i tego czegoś na oddech między rozmowami, co ma trudną do powtórzenia, magiczną nazwę. Druga strona medalu jest taka, że każda z nas, biedronek, musi za wszelką cenę walczyć o to, by rozmawiać najsprawniej, najszybciej i wykorzystywać najmniej przerw między połączeniami. To ściśle się wiąże z nami jako pracownikami, czyli najzwyczajniej mówiąc, z naszym zarobkiem. Jeśli mówisz szybko, jesteś guru, jeśli wolno, nie doczekasz się premii.
Cóż, nie ma złotego środka. Fakt, że lubię gadać, bardzo mi pomaga, ale i przeszkadza, choćby w takich sytuacjach jak ta, o której wam właśnie opowiedziałam. W zakresie mojego gadulstwa mogę jeszcze wspomnieć o tym, że często, gdy wracam do domu, słyszę od moich rodziców: „Dziecko, ty się jeszcze nie nagadałaś w tej pracy?”, bo oczywiście pierwsze, co robię, to zdaję im relację z tego, jak minął mi dzień, cierpiąc niemiłosiernie z powodu, że nie mogę przedyskutować z nimi szczegółów. Moi znajomi też na mnie narzekają, że przy okazji spotkań wywlekam pracę. Ale to silniejsze ode mnie i takie pasjonujące rozmawiać z tyloma ciekawymi rozmówcami w ciągu zaledwie kilku godzin dziennie. Wychodząc danego dnia do pracy, nęka mnie w głowie myśl i ciekawość, ilu dziś zadzwoni, ilu przydarzy się mnie. Pasjonujące. Serio. Tego trzeba spróbować i to trzeba poczuć, całą sobą, bo inaczej to tylko marna namiastka pracy na słuchawkach. Zresztą w każdym zawodzie tak jest. Gdy oddajemy się naszej pracy z pasją, mamy z tego benefity, ale i wielką radość oraz poczucie spełnienia. Jednak gdy robimy coś wyłącznie zarobkowo albo uważając, że tak nam jest dobrze, i nie chce nam się sięgnąć po więcej, i wyciągnąć w tym celu ręki dalej, nie czarujmy nikogo, nie będziemy w pracy szczęśliwi. Przede wszystkim jednak nie czarujmy samych siebie. To najbardziej pasożytnicza forma ulepszania rzeczywistości, lukrowania szczegółów, by lepiej wyglądały. Najprościej jest to porównać do malowania trawy na zielono, bo przecież wiemy, że nie jest to konieczne, a mimo wszystko często tak robimy, uważając, że coś, co tego nie wymaga, powinno być dopieszczone, ot, tak na wszelki wypadek. Nie wspominając już o tym, że wielokrotnie zachowując się w taki sposób, nie dostrzegamy tego, co faktycznie wymaga zmian, i to wielokrotnie, w nas samych, a nie w danej sytuacji.
Nikomu nie przychodzi z łatwością ocena samego siebie. Z góry zakładamy, że jeśli chodzi o nas, to nie może być przecież podstaw do obawy. Wychodzimy z założenia, że kto jak kto, ale my nie mamy sobie niczego do zarzucenia. Nie stać nas zwyczajnie na chwilę refleksji czy zadumy nad własnym postępowaniem. Och, z jaką łatwością za to przychodzi nam ocena innych. Co gorsza, często nie jest to ocena sytuacji, a osoby. Żeby jeszcze była obiektywna, no, niestety wielokrotnie nie jest. Z większą swobodą krytykujemy, niż doceniamy. Z przyjemnością dostrzegamy to, co u kogoś wyraźnie nawala, jednocześnie mocno dowartościowując się bez zbędnego wnikania w szczegół, że u nas to działa idealnie. Hmm, to szeroki temat i niejednokrotnie przy jego większym zgłębieniu i dobrej chęci wychodzą w trakcie kontemplacji nad nim kwiatki. Zauważamy, że to jednak nie do końca tak jest i że każdy z nas popełnia błędy, bo to takie naturalne. Zatem należy brać życie, jakim jest, i modlić się, by nie było monotonne.
– Witaj, Lusiu! Tak, widzę przecież, znów problem, bo tym razem ziemniak za słodki, rozumiem, i czekał pan tyle czasu, by mi o tym powiedzieć, no tak. Cóż, mogę zaproponować innego liścia, próbował pan przefrunąć cztery centymetry w prawo? Jeszcze nie? A może pan? Pancerz pana boli i nie chce mu się rozsunąć, by uwolnić skrzydła? No tak. Zapewniam pana, że robimy wszystko, by nie dopuścić do państwa mszyc, zresztą one z pewnością i tak nie lubią ziemniaków.
Skrzywiłam się, nie jest dobrze, cały czas kuriozalne tematy, ciekawe, co dziś rozbawi mnie najbardziej. Każdy dzień ma swoją wisienkę na torcie, często te najbardziej wykwintne perełeczki notujemy w zeszyciku obiegowym na pamiątkę wiekopomnej chwili realizacji tego sławetnego połączenia.