- nowość
Korzenie Polski - ebook
Korzenie Polski - ebook
O początkach państwa polskiego. Jak głęboko wstecz sięgają nasze korzenie? Co starożytni wiedzieli o naszych ziemiach? Skąd się wzięli Słowianie? Gdzie była stolica państwa wczesnopiastowskiego? Co odziedziczył Bolesław Chrobry? I jakie były konsekwencje jego rządów? Profesor Przemysław Urbańczyk, wybitny badacz wczesnego średniowiecza, w swojej najnowszej książce próbuje odpowiedzieć na te i wiele innych frapujących pytań. Z długiej listy zagadnień dotyczących początków państwa polskiego wybrał 28 najważniejszych i przedstawił je w krótkich rozdziałach. Ilustrują one skomplikowany proces, który wskutek splotu świadomych decyzji i historycznych przypadków doprowadził do powstania państwa wczesnopiastowskiego – na początku drugiego tysiąclecia nazwanego Polonią. Korzenie Polski to idealna książka zarówno dla zaawansowanych, jak i początkujących pasjonatów historii. To pozycja, która każdego skłoni do refleksji i sprowokuje do dyskusji. Przemysław Urbańczyk (ur. 1951) – mediewista, profesor w Instytucie Archeologii UKSW oraz w Instytucie Archeologii i Etnologii PAN. Jego badania nad wczesnymi dziejami Polski, Europy Środkowej, Skandynawii i wysp północnego Atlantyku wniosły znaczący wkład w wiedzę o początkach państw terytorialnych, rozszerzaniu się chrześcijaństwa i procesach urbanizacyjnych. Zajmuje się też teorią badań archeologicznych, historią archeologii i metodyką badań wykopaliskowych. Jego działalność badawcza, popularnonaukowa i publicystyczna jest udokumentowana w niemal 600 publikacjach. Jest autorem 18 książek, z których kilka otrzymało prestiżowe nagrody, między innymi Nagrodę KLIO. W Korzeniach Polski oferuje autorską wizję początków Polski – krytyczną w stosunku do ujęć tradycyjnych.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-01-23954-1 |
Rozmiar pliku: | 8,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pisanie o najwcześniejszych dziejach „narodowych” wzbudza emocje nieproporcjonalne do naukowej wagi tego problemu. Korzenie zbiorowej tożsamości to bowiem zagadnienie, które w jakiś sposób porusza każdego, kto ma potrzebę choćby najprostszej refleksji historycznej i buduje sobie jakiś obraz „początków”. Na ogół sprowadza się on do garści potocznych opinii odwołujących się do wiedzy zapamiętanej z podręczników szkolnych.
Taka kolektywna wizja jest silnie obciążona specyficznym rodzajem uczuć patriotycznych, który wymaga, aby nasze początki były lepsze, a przynajmniej nie gorsze od tych, którymi chwalą się inni, a przede wszystkim najbliżsi sąsiedzi, z którymi chętnie się porównujemy. Łączy nas z nimi długa historia wzajemnych, często burzliwych stosunków, które oczywiście interpretujemy na swoją korzyść. Te zbiorowe wyobrażenia przeszłości narodowej odznaczają się dużą inercją, wykazując odporność na zmiany – szczególnie te, które podważają utrwalone przekonania.
„Naród” i „państwo” są silnie zakorzenione w przeszłości – im odleglejszej, tym lepiej. Starszeństwo historyczne oraz chlubne czyny protoplastów i zdobyte przez nich ziemie są podstawą dumy narodowej oraz stanowią argumenty w sporach o prestiż na arenie międzynarodowej. Stwierdzenie, że w odległej przeszłości „tak było”, wydaje się bowiem doskonale uzasadniać, dlaczego „tak jest” dzisiaj, albo też jak dzisiaj „powinno być”. Oczywiście wybiera się z historii przede wszystkim czyny chwalebne i tradycje obyczajne, starannie kamuflując aspekty wstydliwe i niekorzystne dla wyidealizowanego kolektywnego autoportretu. Takie tendencje występują w każdej zbiorowości – tym silniej, im większe ma kompleksy i im bardziej odczuwa realne bądź fikcyjne zagrożenia dla swojego bytu i tożsamości.
Manipulowanie przeszłością było i jest zjawiskiem powszechnym, choć w różnych społeczeństwach występuje w różnym natężeniu, zależnie od ich aktualnej sytuacji wewnętrznej i uwarunkowań zewnętrznych. Intensyfikacja majstrowania w przeszłości następuje w czasach kluczowych dla podtrzymania, odtworzenia, a nawet zbudowania na nowo poczucia zbiorowej tożsamości – przykładowo (od)zyskania, czy też choćby aspirowania do samodzielnej państwowości lub choćby jakiejś formy autonomii.
W takiej grze z przeszłością zawsze kluczowe jest pytanie o same początki, bo starożytne zakorzenienie na „naszej” ziemi (którą aktualnie może władać ktoś inny) jest poręcznym argumentem w dysputach geopolitycznych. Każde skuteczne roszczenie do „ziem utraconych”, które mają się stać „ziemiami odzyskanymi”, może być wsparte stosowną siłą, ale w dłuższej perspektywie musi być uzasadnione argumentami historycznymi. Takie zapotrzebowanie na „odpowiednią” przeszłość zyskuje wsparcie polityczne, które przekłada się na uruchamianie wsparcia finansowego.
Nie tylko zachęta w postaci celowych środków pieniężnych uruchamia przeinterpretowywanie przeszłości zgodnie z aktualnymi oczekiwaniami. Stosownych argumentów usłużnie dostarczają bowiem również „badacze” aspirujący do kariery politycznej i ci (u)wiedzeni patriotycznym uniesieniem. Historia wskazuje, że za politykami zawsze staną jacyś specjaliści, którzy zgrabnie uzasadnią aktualnie lansowaną wykładnię ideologiczną.
Na ogół spory historyczne wzbudzają tym większe emocje, im bliższe są naszych czasów. Przecież nawet wydarzenia, których świadkowie jeszcze żyją, mogą być skrajnie różnie interpretowane. Wynika to nie tylko z nieuchronnego subiektywizmu indywidualnego oglądu świata, ale także z atmosfery kształtowanej przez media i przez narzucaną administracyjnie „politykę historyczną”.
Niepewność ocen historycznych zwiększa się w miarę zagłębiania się w przeszłość, ale też zmniejsza się emocjonalne napięcie powodowane przez zróżnicowane punkty widzenia. Ten łagodzący skutek upływu czasu nie dotyczy jednak listy zdarzeń „pierwszych” w historii danej zbiorowości – pierwszego zajęcia „naszej” ziemi, pierwszego potwierdzenia nazwy ludu lub państwa, pierwszego historycznego władcy (ryc. 1), pierwszej zwycięskiej bitwy itp.
RYC. 1.
Pomnik Mieszka I i Bolesława Chrobrego w Złotej Kaplicy katedry poznańskiej, 1841
Te kamienie węgielne zbiorowej samoidentyfikacji wzmacniają i utrwalają wielopiętrową konstrukcję tożsamościową. Sprawia to, że wizja początków stopniowo staje się coraz bardziej sztywna i odporna na zmiany, z góry traktowane z nieufnością i podejrzliwością. Przeznaczona do bezkrytycznej akceptacji, przeradza się w narodowy mit, który wszyscy znają, chociaż nie wiedzą, dlaczego jest taki, a nie inny. Próba podważenia dominującej wykładni zderza się więc na ogół z niechęcią napędzaną emocjami odpornymi na argumenty naukowe.
*
Różnice w spojrzeniu na początki współczesnych narodów i państw zależą w dużym stopniu od przyjętej wizji procesu historycznego. Tradycyjne historiografie narodowe zazwyczaj dążą do wykazania ciągłości etnopolitycznej, zakorzeniając teraźniejszość w przeszłości nie mniej głębokiej niż ta, którą chwalą się sąsiedzi.
Jeżeli więc państwo wielkomorawskie powstało na początku IX wieku, to zakładano, że „również początki polskiej państwowości sięgają pierwszej połowy IX stulecia” (Labuda 2002, s. 17). Odpowiednia interpretacja nieprecyzyjnych źródeł „doprowadziła do zbudowania poważnych wizji wielkiej przeszłości narodu” (Boroń 2010, s. 16). Brak źródeł kompensowano domysłami, niefrasobliwie konstruując pierwsze ogniwa łańcucha konsekwentnie wiodącego wprost do współczesnej Polski.
W polskiej historiografii długo dominowało przekonanie, że państwo piastowskie wyłoniło się drogą łączenia gotowych już części. Model ten zakładał pewien poziom świadomości politycznej elit przedpaństwowych, które będąc świadome wspólnoty interesów, zawierały swoiste kontrakty polityczne. Klasycznym przedstawicielem tego nurtu myślenia był Henryk Łowmiański, który genezy władzy państwowej upatrywał w „zasadzie dobrowolnego poddania się demokracji plemiennej przedstawicielowi nowej władzy, państwowej” (Łowmiański 1970, s. 108). Podobną wizję można wciąż wyczytać u Gerarda Labudy (2002, s. 46), który był przekonany o „służebnej roli instytucji pierwotnego państwa wobec powołującego ją do życia społeczeństwa”.
Zgodnie z tym pojawienie się pierwszego państwa przedstawiano jako swoiste zjednoczenie „plemion prapolskich”, które naturalnie dążyły ku sobie. Ten idealistyczny model zakładał stopniowe poszerzanie władzy politycznej na coraz większy obszar zamieszkany przez bliskie sobie kulturowo społeczeństwa. Odwołując się do modnych niegdyś marksistowskich „obiektywnych podstaw i kierunku rozwoju społeczeństwa” (Łowmiański 1973, s. 363), wyobrażano sobie proces stopniowego łączenia się tych społeczności w coraz wyżej zorganizowane struktury – od „małoplemiennych” przez „wielkoplemienne” do „państwa”.
To pozwalało wykazać „odwieczną” ciągłość etnopolityczną mieszkańców nowożytnego państwa narodowego. Typowe dla polskiej mediewistyki niezliczone odniesienia do przedmieszkowych plemion „prapolskich” czy ziem „polskich” to dobre przykłady takiej wizji procesu państwotwórczego. Zgodnie z nią to pradawny naród „był siłą konstytutywną państwa i decydującym czynnikiem w życiu politycznym” (Łowmiański 1985, s. 6). Państwo miało być emanacją narodu, zaś jego powstanie przejawem „zwycięstwa idei narodowej nad plemiennymi sentymentami” (Łowmiański 1973, s. 415).
Zgodnie z taką wizją państwo wczesnopiastowskie „wyłaniało się powolnie, ale systematycznie z kilkunastu poprzedzających ustrojów plemiennych” (Labuda 2002, s. 17), a Mieszko I tylko uporządkował i ukierunkował ten nieuchronny historycznie proces. Zatem nasz pierwszy historyczny władca był mądrym jednoczycielem, który miał być katalizatorem już trwających procesów zjednoczeniowych, w trakcie których „jedność ludu, władzy i przestrzeni przetworzyła się w instytucję państwa” (Labuda 2002, s. 27).
Tę dość naiwną interpretację wspierano mapami wczesnych „plemion”, konstruowanymi przez historyków na podstawie źródeł tak enigmatycznych, jak tzw. Geograf bawarski z połowy IX wieku (por. rozdz. 6). Niestety, kartografia archeologiczna nie potwierdza tej wizji, bo nie udało się wydzielić obszarów, które można by utożsamić z terytoriami tych tak bardzo poszukiwanych „plemion prapolskich”. Wprawdzie mapy archeologiczne pokazują skupiska osadnicze, jednak nie dowodzą one istnienia jakichś ponadlokalnych organizacji politycznych. Również na poziomie kultury materialnej nie widać tych tak sugestywnie opisywanych przez historyków „plemion”.
Archeologia wskazuje, że w czasach przedmieszkowych był to względnie jednorodny kulturowo region etnohistoryczny, którego mieszkańców charakteryzował (mimo lokalnych/regionalnych różnic) dość jednolity styl życia ukształtowany przez uwarunkowany geograficznie rozwój społeczno-gospodarczy. Decydującym czynnikiem kształtowania się takiego zuniformizowanego „zespołu kultur wykazujących znaczny stopień podobieństwa między sobą jest nie tyle język, pochodzenie etniczne czy religia, ale wspólnota historycznych doświadczeń, wynikająca z zamieszkiwania razem przez dłuższy czas tego samego terytorium oraz zastosowana przez te grupy wspólna strategia adaptacyjna” (Posern-Zieliński 2005, s. 36). Taka wspólnota kulturowa nie była jednak jakimś „narodem” świadomym swojej odrębności i celów politycznych, co skutkowałoby tendencjami zjednoczeniowymi.
Fiasko interpretacji ewolucjonistycznych przywraca model genezy państwa skupiony na konfliktach. Nie chodzi jednak o powrót do dziewiętnastowiecznych koncepcji swoistego „kanibalizmu politycznego”, reprezentowanych choćby przez Ludwika Gumplowicza, który był przekonany, że państwa powstawały „tylko poprzez akt gwałtu jednego plemienia przeciw drugiemu i podbój” (Gumplowicz 1877, s. 38–39 – cyt. za Gella 1966, s. 73), ale o napięcia towarzyszące rozgrywkom pomiędzy konkurującymi ze sobą grupami interesów. Zgodnie z nim przedstawia się pierwszych władców jako bezwzględnych kreatorów zupełnie nowej jakości politycznej, narzucających integrację nie tylko społeczeństwom pokrewnym kulturowo, ale też i różniącym się, a nawet wrogim sobie. O ile dawniej rozważano wczesne państwa jako instytucje bezosobowe, to dzisiaj ich pojawienie się analizowane jest w kategoriach bezwzględnego konkurowania kandydatów do władzy zwierzchniej.
Przed pojawieniem się państw terytorialnych nie było więc jakichś ludów „polskich”, „czeskich” czy „norweskich” gotowych do zjednoczenia się pod przywództwem świadomego swojego historycznego zadania władcy – toczyła się raczej gra bezwzględnych interesów rozmaitych pretendentów do zwierzchnictwa. Działali oni z pobudek głównie egoistyczno-rodzinnych, dążąc do wzmocnienia i poszerzenia sfery swoich interesów polityczno-gospodarczych. Ich główną strategią było zwiększanie kontroli nad najważniejszymi strukturami władzy: politycznej, militarnej, ideologicznej, społecznej i gospodarczej (Mann 1986), a głównym narzędziem perswazji było użycie lub groźba użycia przemocy (Claessen, Skalnik 1978, s. 10 i nn.).
To narzuca odniesienie do tytułu trzeciego rozdziału (How War Made States and Vice-Versa) książki Charlesa Tilly’ego z 1990 roku. Jego wnioski dotyczące wczesnonowożytnych państw zachodnioeuropejskich można chyba odnieść do wczesnośredniowiecznych państw Europy Środkowo-Wschodniej. Przemoc była bowiem wtedy standardowym narzędziem elit, a starcia zbrojne na niektórych terenach były dla większości ludzi bardzo częstym doświadczeniem.
Założyciele dynastii monarszych, którzy wyszli zwycięsko z wyścigu o stabilną władzę terytorialną, wywodzili się spośród licznych pretendentów do dominacji politycznej. Uczestnicy tego współzawodnictwa poddawani byli bezwzględnej selekcji i tylko niektórzy z nich zdołali utrwalić swoją władzę, kładąc fundamenty pod stabilne państwa terytorialne. O ich sukcesie decydowały: charyzma przekładająca się na indywidualną zdolność do zorganizowania sobie szerokiego poparcia, determinacja w stosowaniu przemocy, zdolności w operowaniu siłą militarną, umiejętność zdobycia środków niezbędnych do utrzymania się przy władzy i wreszcie zwykłe szczęście. Utrzymanie zdobytej władzy zależało od umiejętnego wykorzystania potencjału demograficzno-gospodarczego podporządkowanych sobie ziem i skutecznego konkurowania z sąsiadami.
W takiej wizji początki działań państwotwórczych z końca pierwszego tysiąclecia zarówno w Polsce, jak i u jej sąsiadów – Czech, Rusi, Węgier, Danii i Szwecji – wiąże się ze strategiami rodowymi Piastów, Przemyślidów, Rurykowiczów, Arpadów, Skjoldungów i Ynglingów, którym udało się pokonać wewnętrznych konkurentów, przeforsować legitymizującą jedynowładztwo ideologię chrześcijańską, zorganizować sprawną eksploatację podporządkowanych sobie terytoriów i uzyskać silną pozycję geopolityczną w ostrej konkurencji z sąsiadami. Nie działali oni w imieniu jakichś już wcześniej widocznych „narodów etnicznych”, lecz byli twórcami zupełnie nowych „narodów politycznych”, których kolektywna świadomość dopiero kształtowała się w przestrzeni wyznaczonej granicami narzuconymi przez władców.
Pierwsi władcy zamykali bowiem podporządkowane sobie populacje granicami politycznymi, w ramach których narzucali swoją wizję ładu polityczno-społecznego. W dłuższej perspektywie skutkowało to unifikacją kulturową mieszkańców i pojawianiem się u nich kolektywnego poczucia odrębności od ludzi spoza tych granic. Ustanowienie stabilnych ośrodków władzy centralnej uruchamiało proces stopniowej homogenizacji podporządkowanych im ludzi, przy równocześnie postępującym odróżnianiu się od mieszkańców sąsiednich państw. To rosnące poczucie wewnętrznej bliskości i zewnętrznej odległości stopniowo budowało tożsamość etnopolityczną.
Zatem wczesne organizacje terytorialne nie były emanacją integracyjnych dążeń jakichś „narodów”. Wręcz przeciwnie – to późniejsze narody Polaków, Czechów, Rusinów, Węgrów, Duńczyków i Szwedów „powstały przede wszystkim dzięki ramom stworzonym przez państwa” (Zientara 1985, s. 343).
*
Niestety dla ziem polskich nie mamy stosownie wczesnych źródeł, więc musimy korzystać z lepiej oświetlonych historycznie przykładów powstawania państw terytorialnych na obrzeżach Europy porzymskiej lub pokarolińskiej. Unikatowe spojrzenie od wewnątrz na ten proces oferują źródła staroskandynawskie. Przyspieszenie w X wieku procesów centralizacyjnych w Europie Północnej budziło tam zrozumiały opór tych, którzy wskutek ekspansji agresywnych monarchów musieli się rozstać z własnymi planami politycznymi, a czasem i z ojczystą ziemią. To ich stan ducha zarejestrowały sagi opisujące aktywny opór (zbrojny) lub bierny bunt (bojkot lub emigrację) ludzi przeciw rozmaitym „królom”, którzy siłą narzucali im swoją zwierzchność.
W tych opowieściach przemoc fizyczna i „przekupstwo” prezentowane są jako ważne narzędzia polityczne służące zdobywaniu, a potem utrzymywaniu swoich terytoriów. System monarchiczny wprowadzany był głównie przez stosowanie siły lub choćby groźbę jej użycia oraz przez redystrybucję zgromadzonych dóbr. Nowy porządek mógł doraźnie krzywdzić pojedynczych ludzi i ich rodziny, ale zapewniał większym populacjom ład społeczno-gospodarczy, egzekwowany przez władzę centralną.
Interesujące jest, jak bardzo średniowieczni historycy islandzcy, którzy jako naturalni „republikanie” podkreślali niesprawiedliwość władzy autokratycznej, byli równocześnie zafascynowani skutecznością scentralizowanej monarchii. Dostrzegali bowiem sprawczość władców, którzy potrafili egzekwować swoje decyzje (choćby brutalnymi metodami) i wymuszać niezbędny ład społeczno-gospodarczy. Opresyjność monarszego autokratyzmu była sprzeczna z wikińskim etosem nieograniczonej wolności, ale zapewniała niezbędną przewidywalność oraz podstawowe bezpieczeństwo życia i pracy.
*
Typowy dla narodowej perspektywy badań nad początkami państw wczesnośredniowiecznych jest swoisty izolacjonizm. Rozważamy bowiem początki „naszego” państwa, skupiając się na wewnętrznej dynamice przemian i niechętnie uwzględniając skalę wpływów i interwencji zewnętrznych. Dominującą perspektywą jest wciąż optymistyczny ewolucjonizm, który pozwala wykazać, jak lokalny rozwój polityczno-gospodarczy nieuchronnie prowadził do uformowania się państw, które do dziś istnieją na mapie Europy.
Takie objaśnianie procesów historycznych przez opisywanie dziejów zamkniętego terytorium skazane jest na znaczne uproszczenia. Bo przecież państwa rodzą się ze współzawodnictwa – wewnętrznego (pomiędzy lokalnymi pretendentami do władzy zwierzchniej) i zewnętrznego (pomiędzy przywódcami sąsiednich terytoriów). Ekspandująca organizacja polityczna „potrzebowała” przeciwników, których obecność uruchamiała mechanizmy obronne lub agresywne, wymagające centralnie zarządzanej mobilizacji.
Obecność silnego sąsiada zmuszała do podjęcia gry przyspieszającej samoorganizację. Dlatego państwa nie powstawały jako enklawy w „bezpaństwowym” otoczeniu, lecz raczej w sąsiedztwie politycznym. Siłę konkurencji trzeba było co najmniej zrównoważyć własną siłą, więc „wielkość jednostki politycznej nie jest determinowana przez czynniki społeczne lub ekonomiczne, lub potrzeby jej mieszkańców, ale przez wielkość innych, konkurencyjnych jednostek politycznych” (Bagge 2010, s. 23).
W wyłanianiu się państw wczesnośredniowiecznych istotną rolę odgrywał więc „efekt domina”, bo wyzwanie w postaci silnych sąsiadów zmuszało elity z „zapóźnionych” organizacyjnie terenów do zrównoważenia potencjalnego zagrożenia. Z takiego punktu widzenia państwa „rozwijają się ze współzawodnictwa o kontrolę nad terytorium i ludźmi, nieodmiennie tworząc skupienia, a zazwyczaj wręcz systemy” (Tilly 1990, s. 4). Była to bezwzględna konkurencja o przetrwanie polityczne, a sprostanie jej wymagało wysiłku i determinacji, nadając procesom państwotwórczym dużą dynamikę.
*
Najwcześniejsze dzieje Polski wydawały się do niedawna polem równo zaoranym przez mistrzów studiów mediewistycznych. Pokłosiem wielkiego programu tzw. badań milenijnych z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku była wizja, która niemal do końca tego stulecia dobrze funkcjonowała jako schemat utrwalony autorytetem wielkich nazwisk i upowszechniony przez podręczniki szkolne. U jego podstaw leżał dogmat o odwiecznej polskości niemal wszystkich – poza Warmią i Mazurami – ziem znajdujących się w granicach narzuconych Polsce po II wojnie światowej.
„Od zawsze” mieli je zamieszkiwać nasi przodkowie, których wywodzono nawet z epoki brązu, kiedy królowała wspaniała kultura łużycka z emblematycznym „prasłowiańskim” Biskupinem. W drugiej połowie I tysiąclecia n.e. Słowianie mieli stopniowo tworzyć większe struktury organizacyjne, kiedy „małe plemiona” łączyły się stopniowo w wielkie „plemiona prapolskie”, które zajmowały wydzielone terytoria i identyfikowały się specyficznymi nazwami własnymi, czyli etnonimami. W połowie X wieku poczucie jedności etniczno-kulturowej uświadomiło ich elitom konieczność połączenia sił w jeden organizm państwowy, w którym władzę zgodnie powierzono dynastii Piastów, zarządzającej wcześniej wielkopolskim plemieniem Polan. Właściwym budowniczym państwa, którego stolicą było Gniezno, miał być Mieszko I. Zrozumiawszy konieczność dziejową, przyjął on w 966 roku nową religię, dokonując tym samym „chrztu Polski”, który szybko uczynił Polaków katolickimi Europejczykami. Zwycięsko potykając się z sąsiadami, sprawnie poszerzył on swoje granice na niemal cały obszar wyznaczony przez Bug, Odrę, Bałtyk, Sudety i Karpaty. Takie państwo przekazał swojemu wielkiemu synowi Bolesławowi Chrobremu, który serią zwycięskich wojen jeszcze je powiększył i przekształcił w środkowoeuropejską potęgę. Jego sława przyciągnęła rzymsko-niemieckiego cesarza Ottona III, który w 1000 roku przyjechał do Gniezna, aby go uhonorować jako swojego najważniejszego sojusznika. Królestwo piastowskie rozpadło się wkrótce po śmierci wielkiego władcy wskutek spisku agresywnych sąsiadów, ale szybko podniosło się z upadku.
Pod takim encyklopedycznym skrótem naszych narodowych początków podpisze się ogromna większość Polaków. Jest to bowiem wykładnia logiczna, konsekwentnie pozytywna, odpowiednio „mocarstwowa” i wystarczająco europejska, aby zaspokoić potrzebę dumy narodowej i łagodzić kompleksy w stosunku do sąsiadów, którzy nas potem wielokrotnie krzywdzili, ale „kiedyś” wszak drżeli przed piastowską potęgą.
Ta atrakcyjna w swojej prostocie wizja trwała niezagrożona, doskonale spełniając zapotrzebowanie na historię odpowiednio „patriotyczną” i „heroiczną”. Jak każdy długo nieodświeżany schemat uległa jednak stopniowemu zużyciu. Znudziła też wreszcie samych mediewistów, zarówno historyków, jak i archeologów, którzy mieli już dość jałowego potwierdzania jedynie słusznej wykładni. Pod koniec XX wieku wchodzący wówczas w naukową dorosłość badacze z pokolenia „pomilenijnego” zaczęli kwestionować tę wizję.
Nie był to frontalny atak, lecz raczej zadawanie krytycznych pytań o podstawy źródłowe, o zasadność wniosków składających się na tę konstrukcję i o jej zgodność z osiągnięciami innych nauk – nie tylko humanistycznych, ale też przyrodniczych. Następowała więc stopniowa erozja różnych elementów tradycyjnej wizji i dzisiaj niemal wszystkie ze stwierdzeń zawartych w powyższym streszczeniu popularnych przekonań o początkach Polski można skutecznie zakwestionować.
To rewidowanie wciąż trwa, ale nie zaproponowano jeszcze spójnej interpretacji, która stanowiłaby jasną alternatywę dla wersji tradycyjnej, której nikt otwarcie nie podważa, ale też nikt już jej jednoznacznie nie wspiera. Warto więc sformułować propozycje zastąpienia przestarzałych interpretacji postulatami adekwatnymi do aktualnego stanu wiedzy i zgodnymi z ujęciami modelowymi proponowanymi przez antropologię kulturową. Ta krytyka nie oznacza deprecjonowania osiągnięć naszych naukowych poprzedników, bo działali wszak w innym czasie i na podstawie innych przesłanek teoretycznych. Jest ona raczej naturalnym dążeniem każdego pokolenia do sformułowania swojej wersji przeszłości w ramach niekończącego się procesu przepisywania historii.
Nie należy tego mylić z przybliżaniem się do ostatecznej prawdy o przeszłości, co kiedyś doprowadzi nas do sformułowania ujęcia jedynie słusznego w swojej niepodważalnej obiektywności. To historiograficzne złudzenie docierania do ostatecznej prawdy było już wielokrotnie rujnowane przez nowe interpretacje dobrze już znanych źródeł lub przez uwzględnienie nowych informacji. W przypadku wcześniejszego średniowiecza dostarcza ich głównie archeologia (por. ważną książkę Andrzeja Buko 2021).
To, co nazywamy przeszłością, jest tylko determinowanym aktualną wiedzą i umiejętnościami badawczymi obrazem, który podlega i będzie podlegać nieuchronnym modyfikacjom. Nie jest on obiektywnym odzwierciedleniem dawnej rzeczywistości, lecz tylko produktem naszych zabiegów poznawczych. Niemożność jednoznacznego zweryfikowania różnych sądów o przeszłości sprawia, że nie można ustalić jednoznacznie prawdziwej interpretacji a więc możliwe są różne wykładnie.
Trzeba też brać pod uwagę siłę oddziaływania mediów, które mogą wypromować opinie niekoniecznie poprawne naukowo, ale atrakcyjne przez swoją prostotę i zgodność z aktualnym zapotrzebowaniem społecznym na przeszłość taką, jaka „powinna była być”. Może to skutkować wprowadzeniem do obiegu społecznego nawet poglądów jawnie sprzecznych z wiedzą naukową, ale tak przekonująco przemawiających do zbiorowej wyobraźni, że znajdują szeroki posłuch u laików. Prowadzi to do ukształtowania się wizji anaukowych, czego koronnym przykładem jest popularny dzisiaj mit Wielkiej Lechii, której wspaniałe dzieje naukowcy z jakiegoś powodu ignorują.
*
Dzisiaj jesteśmy mądrzejsi od wczesnych historyków o wiedzę zgromadzoną przez kilkaset lat, ale wciąż konstruujemy mniej lub bardziej przekonujące „opowieści”. Nieodżałowanej pamięci profesor Henryk Samsonowicz trafnie oceniał obecną sytuację, mówiąc, że mamy do czynienia z „inflacją hipotez” naukowych. Większość z nich dotyczy jednak spraw drobnych, które nie tworzą spójnego obrazu, utrudniając mniej zorientowanym czytelnikom wytworzenie sobie całościowego poglądu.
Z długiej listy zagadnień wymagających rozważenia zainteresowały mnie następujace pytania: Jak głęboko wstecz sięgają nasze korzenie? Co starożytni wiedzieli o naszych ziemiach? Skąd się wzięli Słowianie? Kim byli Polanie? Jakie były funkcje warownych grodów? W co wierzyli Słowianie? Kim byli Piastowie? Gdzie i kiedy powstało państwo piastowskie? Jak nazywał się Mieszko I? Kiedy i dlaczego się ochrzcił? Czy jego państwo było chrześcijańskie? Czym było państwo Mieszka I? Jaką miał strategię międzynarodową? Jakie terytorium opanował? Gdzie była stolica państwa wczesnopiastowskiego? Co odziedziczył Bolesław Chrobry? Jaką miał strategię międzynarodową? Jak bardzo chrześcijańskim władcą był? Dlaczego jego dwór przyciągał świętych męczenników? Czym był Zjazd Gnieźnieński? Co oznaczają nazwy „Polska” i „Polacy”? Jaka była sytuacja rodzinna Bolesława Chrobrego? Jak w czasach wczesnopiastowskich wyglądał konflikt polsko-niemiecki? Jak bardzo „imperialna” była polityka Bolesława Chrobrego? Czy uprawiał propagandę polityczną? Czy potrzebował formalnej koronacji królewskiej? Jakie były konsekwencje jego rządów?
Przyjrzenie się tym zagadnieniom pozwoli mi przedstawić swoją wizję skomplikowanego procesu, który wskutek splotu świadomych decyzji i historycznych przypadków doprowadził do stabilnego usadowienia się w Europie państwa wczesnopiastowskiego, które na początku II tysiąclecia zaczęto nazywać Polonią. Jest to prezentacja wielu hipotez rozproszonych wcześniej w moich artykułach i książkach (np. Urbańczyk 2000; 2008; 2012; 2014; 2015; 2017; 2021; 2022; 2023a; 2023b). Zebrałem je tutaj, nadając im formę odpowiedzi na postawione wyżej pytania. Jest to więc wizja autorska, która nie pretenduje do wyłączności, ale jest kontestacją dominującego nurtu interpretacji naszych najstarszych dziejów i prowokacją do dalszych dyskusji.
Trudny cel, jakim jest przybliżenie niespecjalistom aktualnego stanu wiedzy o początkch naszej państwowości, siłą rzeczy musi uwzględniać znaczne uproszczenia argumentacji oraz znaczne zredukowanie odwołań do źródeł i stosownej literatury naukowej, więc przepraszam tych wszystkich badaczy, których ważnych prac nie zacytowałem. Każdy rozdział można czytać oddzielnie, bo napisano je jako zamknięte mininarracje.
Aby jeszcze bardziej zniwelować skutki swojej skłonności do gadulstwa, arbitralnie postanowiłem zamknąć każdy rozdział (oprócz Wprowadzenia i Zakończenia) dokładnie (!) w dwóch tysiącach słów. Ten ekstrawagancki zabieg redaktorski wymusił dalszą redukcję szczegółowości wywodu i rezygnację z ciągłego przypominania argumentów użytych już w innych rozdziałach. Mam nadzieję, że mimo to moja interpretacja tych odległych czasów okaże się interesująca i przekonująca, prowokując stosowną refleksję.
Te spory o odległą przeszłość nie powinny mieć wpływu na spójność wspólnoty narodowej, dla której, oprócz świadomości wspólnej historii, ważna jest przede wszystkim indywidualna samoidentyfikacja tworzących ją ludzi. Jeżeli ktoś czuje się Polakiem, to jest nim bez względu na swoje geny, cechy fizyczne, religię czy też podzielaną wizję „rodzimej” historii, choć byłoby dobrze, aby była ona w miarę spójna.1
JAK GŁĘBOKO WSTECZ SIĘGAJĄ NASZE KORZENIE?
Zdolność do wielokierunkowej autorefleksji to jedna z cech definiujących Homo sapiens sapiens. Jej ważnym elementem jest umiejętność specyficznego umieszczania się w czasie. Nie chodzi o występujące u wielu gatunków ważne dla przetrwania przewidywanie przyszłych zdarzeń i odpowiednie planowanie swoich działań, lecz wręcz przeciwnie – o wykraczające poza sferę praktycznych problemów egzystencjalnych zainteresowanie przeszłością.
Pierwszym świadectwem skłonności do refleksji historycznej są datowane na około 100 000 lat najstarsze pochówki odkryte na Bliskim Wschodzie. Ich obecność w jaskiniach mieszkalnych mogła wzmacniać spójność grupy, która pozostawała w intymnym kontakcie z własną przeszłością zmaterializowaną w starannie pogrzebanych szczątkach swoich poprzedników. Te groby mogły funkcjonować jako materialne rejestry historyczne – dowody na to, że przeszłość naprawdę się zdarzyła. Bliskość – a może i namacalna dostępność kości zmarłych – potwierdzała i utrwalała pamięć równie dobrze jak dokumenty pisane ery literackiej. Można je więc uznać za najstarsze przejawy myślenia „historycznego” (Urbańczyk 2020, rozdz. 3).
Rozpamiętywanie przeszłości, wspomagane rozmaitymi narzędziami mnemotechnicznymi (ułatwiającymi zapamiętywanie), zakorzeniało teraźniejszość w szerszej perspektywie czasowej, nadając jej sens jako kontynuacji tego, co już było. To poczucie ciągłości redukowało naturalne obawy przed nieznaną przyszłością, która miała być tylko przedłużeniem tego, co jest dobrze znane. Taki czas, pojmowany jako splot przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, dawał bowiem złudzenie przewidywalności, a więc poczucie bezpieczeństwa społecznego i indywidualnego. Bezpieczna powtarzalność, widomie potwierdzana przez cykliczność otaczających człowieka zjawisk przyrodniczych, była kluczową wartością, którą wzmacniano wspominaniem przeszłości i magicznymi rytuałami podtrzymującymi funkcjonowanie świata, w którym teraźniejszość miała być wciąż odtwarzaną przeszłością.
W miarę postępującej hierarchizacji dawnych społeczeństw przeszłość była stopniowo zawłaszczana przez wyłaniające się elity, które używały jej jako skutecznego narzędzia do legitymizowania i utrwalania swojego zwierzchniego statusu. Służyły temu mity początku, łączące teogonię (pochodzenie bogów i herosów) z genealogiami wiodących rodów – najpierw wodzowskich, a potem książęcych i królewskich. W ten sposób przeszłość poddano nadzorowi politycznemu, używając jej do uzasadniania kształtu teraźniejszości i do dekretowania bezpiecznej przyszłości. Postrzegany tak upływ czasu wciąż charakteryzowały zakładana ciągłość i przewidywana niezmienność, zapewniając ludziom poczucie zbiorowego bezpieczeństwa. Przyszłości nie trzeba było się obawiać, bo miała przecież być taka sama jak teraźniejszość.
Dopiero judaizm, chrześcijaństwo i islam – religie wywodzące się z tradycji starotestamentowej, która szeroko wypromowała koncepcję świata, który miał swój jednoznaczny początek i zapowiadała jego nieuchronny koniec – dokonały mentalnej rewolucji, wprowadzając koncepcję czasu liniowo zdążającego od punktu początkowego ku jasno zdefiniowanemu celowi, czyli ostatecznemu końcowi. Cykliczność została ograniczona tylko do zjawisk przyrodniczych, podczas gdy dla człowieka normą stało się życie teraźniejszością z perspektywą na wymagającą przygotowania się przyszłość i z sięganiem do doświadczeń z przeszłości. Kronikarze opisywali wydarzenia przeszłe i rejestrowali te aktualne, nie tyle poszukując przyczynowości i wzajemnych powiązań, ile raczej doszukując się w upływie czasu przejawów boskiego porządku.
Dopiero oświeceniowa chęć obiektywnego poznania „wszystkiego” wypromowała świeckie podejście do przeszłości, która stała się przedmiotem refleksji naukowej. Prawdziwy rozwój badań historycznych nastąpił niemal sto lat później, w wyniku przyjęcia paradygmatu ewolucjonistycznego i dogmatu o nieuchronnej zmienności, czy też o ciągłym postępie charakteryzującym dzieje ludzkości. To sekwencyjne pojmowanie czasu, zgodne z liniową strukturą języka, skłania do odtwarzania logiki następstwa zdarzeń układanych w łańcuchy przyczynowo-skutkowe. Podkreśla się raczej ciągłość, wychwytując mechanizmy objaśniające bieg dziejów logicznie prowadzący do naszych czasów. Pozwala to nam zrozumieć „skąd przyszliśmy” i dlaczego nasz świat jest właśnie taki, jaki jest.
*
Pisanie dziejów „narodowych” jest zawsze obciążone swoistym dydaktyzmem, bo też mają one odpowiednio kształtować zbiorową tożsamość i wzmacniać kolektywne poczucie wspólnoty historycznej, wywodzonej z jak najgłębszej przeszłości. Szczególnie ważne jest wykazanie trwałości zasiedzenia ziem uważanych za „nasze”. Wyprowadzana z odległej przeszłości obecność ma bowiem moc politycznej legitymizacji posiadania konkretnego terytorium, które staje się ważną częścią kolektywnej tożsamości.
Nie inaczej jest z dziejami „Polski”, rozumianej jako demograficzno-kulturowo-geograficzna całość nieredukowalna do swoich części składowych. „Polski naród”, „polska kultura”, „polska tradycja”, „polskie ziemie” i „polska historia” tworzą oczywistą, ponadczasową jedność podlegającą mitologizującej pielęgnacji jako fundament tożsamości narodowej. Symboliczny początek tak rozumianej Polski wyznaczono na rok 966, kiedy zgodnie z obowiązującą wykładnią dziejów Mieszko I świadomie włączył swoje państwo w krąg zachodniej cywilizacji chrześcijańskiej. Takiej wizji nadano obowiązującą moc prawną 22 lutego 2019 roku, kiedy uchwałą Sejmu RP precyzyjnie wyznaczono 14 kwietnia jako dzień corocznego świętowania Chrztu Polski.
Dużo dalej wstecz wiarygodne źródła historyczne właściwie nie sięgają, ale nie znaczy to, że te tysiąc kilkadziesiąt lat zaspokaja naszą potrzebę „starożytności”. Przecież Mieszko I i Piastowie nie spadli z Księżyca, a ich oddani poddani nie mogli być jakimiś późnymi przybyszami na „naszych” ziemiach położonych między Bałtykiem a pasem gór. Brak tekstów wiarygodnie umieszczających Polskę i Polaków w czasach przedmieszkowych zmusza nas do szukania innych świadectw pradawnej ciągłości zasiedlenia naszych ziem przez naszych świadomych swojej tożsamości przodków.
Dowodem na to mają być poprzedzające państwo piastowskie liczne „plemiona prapolskie”, zwane też kiedyś „lechickimi”. Najważniejsi spośród nich mieli być oczywiście wielkopolscy Polanie, którzy dali monarchii zarówno rządzącą dynastię, jak też nazwy własne państwa i narodu, którymi się do dzisiaj posługujemy. Te plemiona, identyfikowane w źródłach pisanych przez ich specyficznie „polskie” brzmienie, pozwalają cofnąć się z drugiej połowy X wieku do połowy IX wieku, kiedy zanotowano je w tekście nazywanym Geografem bawarskim (por. rozdz. 6).
Głębiej w przeszłość pozwalają się zagłębić widoczne wciąż w krajobrazie grodziska, czyli pozostałości po umocnionych ośrodkach utożsamianych z siedzibami przywódców „plemiennych”. Początki tych grodów, które archeolodzy datowali kiedyś intuicyjnie nawet na VII wiek, pozwalały cofnąć początki „lechickich” organizacji „plemiennych” o około dwieście lat przed najstarsze źródła historyczne. Budowniczowie tych grodów byli oczywiście Słowianami, których starożytni historycy dostrzegli przecież w Europie Środkowo-Wschodniej jeszcze wcześniej, bo w połowie VI wieku (por. rozdz. 3 i 4).
Ale przecież Słowianie musieli istnieć już wcześniej, tylko nazywano ich inaczej – np. Wenedami/Wenetami, bo przecież Wenden/Vinden to w językach północnogermańskich właśnie Słowianie. A jeśli zamieszkujących gdzieś nad Bałtykiem starożytnych Wenedów wspominają już w I–II wieku n.e. wybitni rzymscy historycy na czele z Pliniuszem Starszym i Tacytem, to możemy zakorzenić naszych słowiańskich przodków nawet w pierwszych wiekach naszej ery.
Jeszcze głębiej w przeszłość pozwala sięgnąć już tylko archeologia, ujawniając materialne świadectwa pradawnych czasów. Archeolodzy są specjalistami od rekonstruowania przeszłości na podstawie analizy różnych wytworów – ozdób, broni, narzędzi czy naczyń glinianych. Charakterystyczne zespoły takich znalezisk (np. zgromadzonych w grobach) przypisuje się ludom, których nazw nie znamy, ale potrafimy śledzić ich „dzieje” odzwierciedlone w zmianach ich kultury materialnej. Nadaje się im nazwy specyficznie archeologiczne, utworzone albo od charakterystycznych znalezisk (np. kultura amfor kulistych), albo od nazw geograficznych (np. kultura pomorska).
W ten sposób buduje się pradzieje, w których historia rzeczy, które znajdujemy, reprezentuje historię ludzi, których nie znamy. Pisze się tę prahistorię, podążając z upływem czasu od epoki kamienia, przez epokę brązu i wczesną epokę żelaza, do wczesnego średniowiecza i czasów historycznych. Jednak w razie potrzeby, jaką jest właśnie poszukiwanie przedhistorycznych korzeni ludów historycznych, można podążać w przeciwnym kierunku, tak jak w powyższym uproszczeniu, które pozwala wykazać, że znany nam „naród polski” można wywieść z pragłębin czasu, jeśli odpowiednio zinterpretujemy dostępne informacje, umiejętnie składając pojedyncze elementy w uporządkowaną chronologicznie całość.
Na bardzo ogólnym poziomie można uzasadnić to poszukiwanie pradawnych korzeni tym, że dzieje ludzkości mają wszak charakter ciągły (zarówno w sensie biologicznym, jak i kulturowym). Zawsze więc można wskazać jakichś poprzedników badanej społeczności, cofając się stopniowo w czasie aż do najwcześniejszych form wczesnoludzkich i praludzkich. Tej ciągłości, której dowodzi samo przetrwanie gatunku ludzkiego, nie można jednak absolutyzować, odnosząc ją do sfery tak „intymnej”, jak poczucie tożsamości indywidualnej i zbiorowej.
Samoidentyfikacja i tożsamość grupowa nie są bowiem wprost dziedziczone, lecz w różnym stopniu mogą podlegać mniej lub bardziej świadomym modyfikacjom – zależnie od konkretnej sytuacji życiowej i społecznej każdego człowieka. Ciągłość biologiczna nie przekłada się automatycznie na ciągłość kulturową, bo chociaż nikt nie miał wpływu na wybór swoich przodków biologicznych, to może wybrać (w różnie ograniczanym zakresie) swoich przodków kulturowych – nawet wbrew oczywistym wskaźnikom biologicznym i genealogicznym, czyli uznać się za Polaka mimo braku faktycznie „polskich” korzeni.
Choć bowiem przekazane nam przez rodziców geny determinują nasz wygląd, to przecież nie naszą tożsamość społeczno-kulturową. O ile można więc zidentyfikować gen blondynów, to nie da się wskazać biologicznego „genu Polaków”. Ten pierwszy jest faktem naukowym, podczas gdy ten drugi jest tylko konstruktem myślowym. Ten pierwszy determinuje konkretne cechy biologiczno-fizyczne, podczas gdy ten drugi oferuje tylko pewną opcję adaptacyjną, w ramach której można dokonywać wyboru z palety różnych elementów budujących indywidualną tożsamość.
Jeżeli „polskość” jest w pewnym stopniu kwestią wyboru, to ustalić ją można tylko przez zapytanie każdego o jego osobiste poczucie tożsamości narodowej, które może być bardzo zróżnicowane w swoich składnikach – np. języku, religii, rozmaitych wartościach, identyfikacji ze społecznością lokalną, regionalną lub państwową czy też wspólnocie doświadczeń historycznych. Taka ankieta przeprowadzona w skali wielomilionowej pozwoliłaby zgromadzić ogromną bazę danych, z których techniki big data mining pomogłyby wygenerować jakąś dominującą definicję, która mogłaby pokazać, jak sobie dzisiaj zbiorowo wyobrażamy „kim jest Polak” i czym jest „duch polskości”. Będą to jednak wciąż tylko interpretacje statystyczne, a nie jakaś obiektywna rzeczywistość.
*
Nie są to myśli zbyt odkrywcze, ale ułatwiają zrozumienie delikatnego problemu „korzeni” narodowych, których poszukiwanie jest bardziej kwestią emocji (czasem wręcz chciejstwa) niż analizy naukowej. „Polskość”, której początków poszukujemy, jest projekcją naszych wyobrażeń tego, jaka ona powinna była być w mniej lub bardziej odległej przeszłości. Nie mogąc zapytać naszych przodków o ich poczucie tożsamości, narzucamy im taką identyfikację, która pozwala nadać naszej wspólnocie ciągłość liniową i cofnąć jej źródła jak najgłębiej w przeszłość.
Świadomość niejednoznaczności tej ciągłości wyrażana jest w określeniach swoiście stopniujących historyczną „polskość”. W średniowieczu widzimy więc kulturę „wczesnopolską”, która wyewoluowała z kultury plemion „prapolskich”, która wyrosła z kultury „wczesnosłowiańskiej”, która była kontynuacją jeszcze wcześniejszej kultury „prasłowiańskiej”, poprzedzonej przez rozmaite kultury archeologiczne, w których można upatrywać jakiejś „protosłowiańskosci”.
W miarę cofania się w czasie ta poszukiwana „polskość” coraz bardziej się więc rozmywa, bo archeologiczna i genetyczna identyfikacja naszych „korzeni” staje się coraz bardziej problematyczna, a stosowne interpretacje coraz bardziej arbitralne. Nie mogąc zdefiniować jednoznacznego początku, poszukujemy w odległej przeszłości jakichś charakterystycznych cech, z których będzie można wywieść proces konsekwentnie wiodący ku współczesnej „polskości”.
Skrupulanci uznają za jednoznaczny argument dopiero zarejestrowanie na początku XI wieku naszych narodowych nazw własnych – Polska i Polacy – i polityczne zaakceptowanie ich jako zbiorowych samoidentyfikatorów (por. rozdz. 20). Drudzy wskażą kreatywną moc przyjęcia chrztu przez Mieszka I w 966 roku lub sięgną do wcześniejszego plemienia Polan. Inni wybiorą zdominowanie Europy Środkowo-Wschodniej przez Słowian w drugiej połowie pierwszego tysiąclecia n.e. Dla jeszcze innych będzie to już wspaniała kultura łużycka z epoki brązu z emblematycznie „prasłowiańskim” Biskupinem.
Każda taka decyzja opiera się na arbitralnym przerwaniu niekończącego się procesu dziejowego w takim „momencie”, który uznamy za wystarczająco znaczący i wystarczająco starożytny, żeby zapewnić swojej zbiorowości narodowej poczucie wystarczająco godnego zakorzenienia się w przeszłości. Rządzą tymi wyborami głównie „patriotyczne” emocje, których nie da się przekuć w niepodważalne argumenty naukowe. Każdy wybór „początku” można bowiem zakwestionować, przesuwając na skali czasu moment oddzielający odpowiednio zdefiniowaną „Polskę” od „pra-Polski”, a tę od jeszcze wcześniejszej „nie-Polski”.
Nigdy się nie dowiemy, co dokładnie miał na myśli Bolesław Chrobry, wybijając na początku XI wieku monety z napisem PRINCES POLONIE (WŁADA POLSKI) (por. rozdz. 25). Nie ma żadnych przesłanek, aby podejrzewać, że jego ojciec Mieszko I myślał, iż władał „Polską”. Istnienie plemienia Polan jest więcej niż problematyczne, a słowiańskość mieszkańców naszych ziem przed połową I tysiąclecia n.e. jest trudna do udowodnienia. Nazywanie budowniczych Biskupina „Prasłowianami” jest przejawem niczym nieuzasadnionego chciejstwa, zaś wnioskowanie o tożsamości grupowej na podstawie podobieństwa narzędzi i garnków glinianych to tylko archeologiczna przenośnia.
A są to tylko wątpliwości najbardziej oczywiste spośród licznych zarzutów, jakie można by postawić poszukiwaczom głębokich korzeni polskości – nie tylko wyrachowanym propagatorom i naiwnym wyznawcom fantomu Wielkiej Lechii i „turbosłowiańskiej” wykładni pradziejów, ale też i zawodowo przeszukującym przeszłość profesjonalistom, którzy czasem ulegają pokusie nadmiernych uproszczeń i nadinterpretacji.
Ja też nie mam recepty na rozwiązanie dylematu początków Polski i podejrzewam, że przepis na ich zidentyfikowanie nie istnieje. Z wielu możliwości każdy może wybrać sobie wersję najbardziej go przekonującą, ale dobrze jest mieć świadomość subiektywizmu takiej decyzji (wobec braku obiektywnych kryteriów) i jej tymczasowości (wobec perspektywy dużego prawdopodobieństwa dokonania nowych odkryć – głównie archeologicznych).
Ta narodowa gra z przeszłością nigdy się pewnie nie skończy, co z naukowego punktu widzenia ma tę zaletę, że gwarantuje zajęcie następnym pokoleniom badaczy poszukujących „prawdy” o początkach Polski.