Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Data wydania:
12 listopada 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
28,00

Kosa - ebook

Od gwiazdy reprezentacji Polski po wroga publicznego numer 1. Roman Kosecki zawsze mówił, co myśli, nawet jeśli prawda była niewygodna i mogła mu szkodzić. Były kapitan reprezentacji Polski zaprasza na fascynującą podróż. Od Konstancina, przez Warszawę, Turcję, Hiszpanię, Francję, po Stany Zjednoczone. „Kosa” odsłania kulisy meczów z Realem i Barceloną, najważniejszych spotkań reprezentacji, walki o finał Ligi Mistrzów. Aż trudno uwierzyć, że niektóre z historii wydarzyły się naprawdę. Szaman mający wyczarować awans w europejskich pucharach, składanie ofiary z barana na boisku treningowym, turecki snajper straszący pistoletem i brudna walka o normalność w polskim futbolu. W książce znajdziemy również opis starć z potężnymi prezesami klubów, które kończyły się rozrzucaniem pieniędzy wśród kibiców lub drwinami z krokodyla Jesúsa Gila. Nie brakuje również kulis prowadzenia drużyny polityków z Donaldem Tuskiem w roli snajpera.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8091-959-4
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Choć minęło już pra­wie 50 lat, potra­fię odtwo­rzyć ten moment, jakby to było dziś. Tuż przed wej­ściem do sie­dziby klubu RKS Mir­ków mama zdjęła mnie z sio­dełka roweru, przy­po­mi­na­jąc: „Pamię­taj, żeby ład­nie się przed­sta­wić”. Nie­pew­nie pchną­łem drzwi, a po chwili ujrza­łem swo­ich pierw­szych tre­ne­rów, Woj­cie­cha Sza­łap­skiego i Hen­ryka Węcła­wiaka. Powie­dzia­łem cicho:

– Dzień dobry, nazy­wam się Roman Kosecki.

Z mojego rodzin­nego domu do klubu jest zale­d­wie kilka kilo­me­trów, ale wła­śnie tam­tego dnia wyru­szy­łem w bar­dzo daleką podróż. Od Kon­stan­cina, przez War­szawę, Stam­buł, Pam­pe­lunę, Madryt, Nan­tes, Mont­pel­lier, aż po Chi­cago. Byłem kapi­ta­nem repre­zen­ta­cji Pol­ski, strze­la­łem gole Bar­ce­lo­nie i Realowi Madryt, wystę­po­wa­łem w pół­fi­nale Ligi Mistrzów. Dzie­li­łem szat­nię z takimi pił­ka­rzami jak Kiko, Diego Sime­one czy Claude Makélélé, a za prze­ciw­ni­ków mia­łem Diego Mara­donę, Romário, Bebeto i Emi­lio Butragueño. Legen­darny Johan Cruyff mówił swego czasu, że dobrze byłoby mieć „Kosę” na Camp Nou. Spo­ty­ka­łem na swo­jej dro­dze sza­lo­nych dzia­ła­czy, od Mariana Dziu­ro­wi­cza po legen­dar­nego Jesúsa Gila w Atlético Madryt. Cza­sem bywało śmiesz­nie, innymi razy tro­chę strasz­nie. W Tur­cji naj­więk­sza gwiazda klubu gro­ziła mi, że jeśli nie będę poda­wał, to mnie zastrzeli. We Fran­cji na wła­sne oczy widzia­łem, jak pre­zes jed­nej z naj­lep­szych wów­czas dru­żyn w Euro­pie zabiera na mecz sza­mana, by ten wycza­ro­wał mu awans. Jed­nym sło­wem, naprawdę jest co wspo­mi­nać.

Przez kil­ka­na­ście lat kariery napi­sano o mnie dzie­siątki arty­ku­łów. Udzie­li­łem też setek wywia­dów, jed­nak nad­szedł dobry moment, by wresz­cie opo­wie­dzieć wszystko od A do Z. Być może zabrzmi to tro­chę pate­tycz­nie, ale chcia­łem prze­żyć to jesz­cze raz.

Zapewne dla star­szych kibi­ców auto­bio­gra­fia będzie podróżą w cza­sie, a dla młod­szych – swego rodzaju świa­dec­twem, bo należę do świata, który odcho­dzi w zapo­mnie­nie. Rze­czy, które obec­nie nie mają prawa się zda­rzyć w żad­nej repre­zen­ta­cji na świe­cie, dla nas sta­no­wiły chleb powsze­dni. Od przy­jeż­dża­nia na kadrę za wła­sne pie­nią­dze, po dłu­gie zgru­po­wa­nia w hote­lach z klu­bem go-go w piw­nicy. Przez kilka lat byłem kapi­ta­nem dru­żyny uzna­nej za prze­klętą, bo choć miała w skła­dzie świet­nych zawod­ni­ków, niczego nie osią­gnęła. Wokół „mojej” repre­zen­ta­cji Pol­ski powstało bar­dzo wiele mitów. Jedne miały sporo wspól­nego z prawdą, inne już nie­ko­niecz­nie. Pora wypro­sto­wać kilka kwe­stii.

Kie­dyś nazwi­sko Kosecki było gwa­ran­cją pił­kar­skiej jako­ści. Dziś, kiedy jestem już jakieś 50 kilo­gra­mów cięż­szy, a buty dawno powie­si­łem na kołku, mogę zagwa­ran­to­wać wam tylko jedno: szcze­rość. Liczę, że pod­czas lek­tury tej książki kilka razy się uśmiech­nie­cie, ale być może znajdą się i tacy, któ­rzy mocno się na mnie wku­rzą. Trudno. Jako pił­karz ni­gdy nie gry­złem się w język, teraz tym bar­dziej nie widzę powodu, by to robić. Zawsze uwa­ża­łem, że trzeba mówić, co się myśli i tak samo jest w tej książce. Nie tylko ze względu na sza­cu­nek do czy­tel­nika. Przed przy­stą­pie­niem do pracy nad auto­bio­gra­fią moja żona Jadzia powie­działa mi: „Jeśli się wybie­lisz i wykreu­jesz na świę­tego, to pocho­wam cię na Wawelu”. A ja wolę leżeć w Kon­stan­ci­nie, więc nie mam wyj­ścia…

Dzień dobry, nazy­wam się Roman Kosecki. Naj­wyż­szy czas się poznać.ROZ­DZIAŁ 1

Z Kosą lepiej nie zaczy­nać

Drzwi chaty zatrza­snęły się. W naj­więk­szej izbie tło­czyło się już kil­ka­na­ście osób – sąsiad zapro­sił na mecz chyba całą wio­skę, bo jako jeden z nie­licz­nych miał tele­wi­zor. Każda para oczu wpa­trzona była w mały kwa­drat, który rzu­cał na drew­nianą pod­łogę szarą poświatę. Z otwartą buzią patrzy­łem, jak kadra Kazi­mie­rza Gór­skiego wal­czy z RFN-em na wodzie o pierw­szy w histo­rii naszej repre­zen­ta­cji finał mistrzostw świata. Jesz­cze przed bramką Gerda Müllera usły­sze­li­śmy potężny grzmot i niebo roz­darła bły­ska­wica, po któ­rej w cha­cie zro­biło się ciemno. Burza spra­wiła, że w całej oko­licy wysia­dła elek­trycz­ność i ekran z czarno-bia­łego zro­bił się czarny. Wzbu­rze­nie wszyst­kich zebra­nych było ogromne, bo tam­tego lata, w 1974 roku, cała wio­ska żyła pracą i mun­dia­lem. O tele­fo­nie komór­ko­wym czy kom­pu­te­rze nikt jesz­cze nawet nie marzył, więc przez kil­ka­dzie­siąt minut nie mie­li­śmy poję­cia, co do cho­lery dzieje się na zala­nym wodą boisku we Frank­fur­cie. Dopiero po jakimś cza­sie soł­tys przy­je­chał do chaty na rowe­rze i obwie­ścił, że prze­gra­li­śmy 0:1. Zała­ma­łem się, ale już wtedy, w wieku ośmiu lat, wie­dzia­łem, że nie będę stra­ża­kiem ani poli­cjan­tem, tylko dru­gim Grze­go­rzem Latą.

Jako młody chło­pak nie­mal każde waka­cje spę­dza­łem we wsi Łączka u dziad­ków. Czas zaj­mo­wało mi głów­nie wypa­sa­nie krów i pod­kra­da­nie jajek z kur­nika, a gdy nie można było iść na mecz do gospo­da­rza sąsied­niej chaty, bab­cia sadzała mnie obok i opo­wia­dała o wie­rze­niach sło­wiań­skich albo II woj­nie świa­to­wej. Kiedy Niemcy albo Rosja­nie wcho­dzili do wio­ski, dzia­dek ucie­kał do lasu, żeby się cho­wać z par­ty­zan­tami, a kobiety zaga­niały zwie­rzęta do zagrody. Raz moja rodzina otarła się o śmierć. Nazi­ści pozaj­mo­wali chaty gospo­da­rzy, wypę­dza­jąc miesz­kań­ców do obór. Gdy zaczęły się zbli­żać woj­ska radziec­kie, Niemcy rzu­cili się do ucieczki. Tuż przed tym, jak wyje­chali, wypro­wa­dzili bab­cię, mamę i cio­cię za dom, a jeden z żoł­nie­rzy oddał trzy strzały tuż obok ich głów. Nie mam poję­cia, dla­czego tak zro­bił, ale wiem jedno – nie­wiele zabra­kło, a w ogóle nie byłoby mnie na świe­cie.

Choć opo­wie­ści babci mro­ziły mi krew w żyłach, uwiel­bia­łem ich słu­chać. Przed snem zawsze z trójką kuzy­nów musie­li­śmy odmó­wić pacierz. Gdy nad­cho­dziła burza, bab­cia sta­wiała w oknie święte obrazy, by chro­niły nas przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Kiedy pio­run mijał naszą chatę, powta­rzała, że ochro­nił nas Bóg. W nie­dzielę cała wio­ska spo­ty­kała się w kościele, do któ­rego jechało się bryczką przez las.

Pocho­dzę z pro­stej rodziny – mama pra­co­wała w fabryce papieru w Kon­stan­ci­nie, ojciec był mura­rzem. Oboje ostro zasu­wali, żeby zaro­bić na chleb, więc czę­sto musia­łem radzić sobie sam. Gdy byłem szkra­bem, odwo­żono mnie do żłobka w ponie­dzia­łek, a odbie­rano w sobotę. Jak już tro­chę pod­ro­słem, naj­czę­ściej spę­dza­łem dzień na boisku. Byłem bun­tow­ni­kiem od naj­młod­szych lat. Starsi chłopcy ze szkoły brali mnie do dru­żyny, bo szybko zorien­to­wali się, że młody Kosecki to kawał pił­ka­rza. Za to nauczy­ciele spo­strze­gli, że młody Kosecki czę­sto spóź­nia się na lek­cje, bo ma do dogra­nia mecz na prze­rwie.

Nie szu­ka­łem awan­tur, ale cza­sem zda­rzało się pójść na solo. Wal­czyło się zawsze do pierw­szej krwi albo do słowa „basta” – jeśli je wypo­wie­dzia­łeś, twój prze­ciw­nik dosta­wał sygnał, że się pod­da­jesz. Ni­gdy go nie uży­wa­łem, wola­łem już dostać. Dzięki takiej posta­wie wyra­bia­łem sobie sza­cu­nek. Star­szy­zna cza­sem chciała sta­nąć w mojej obro­nie, ale nie korzy­sta­łem z tego, że mam plecy. Pamię­tam jed­nego cwa­niaczka, który szu­kał guza. Zaczął mnie popy­chać, aż w końcu zna­la­złem się pod murem. Facet nie wie­dział, że „Kosy” lepiej nie zacze­piać. Zanim się zorien­to­wał, dostał strzała i padł. Sia­dłem na nim okra­kiem i okła­da­łem go jakiś czas. Dosta­łem jakie­goś szału. Kto wie, jak to by się skoń­czyło, gdyby nie odcią­gnęli mnie nauczy­ciele. Co cie­kawe, ja i ten gość póź­niej zosta­li­śmy naj­lep­szymi kole­gami. Mamę wezwano wtedy z pracy, ale roze­szło się po kościach. Ojciec budo­wał dom dyrek­tora mojej szkoły. Jak przy­szło co do czego, dyrek­tor zawsze mówił nauczy­cie­lom, że ten Romek to zdolny chło­pak jest, a spóź­nie­niami i spo­ra­dycz­nymi bój­kami nie ma się co przej­mo­wać.

W domu na ścia­nie wisiała dys­cy­plina – drew­niany kij ze skó­rza­nym rze­my­kiem. Wystar­czyło, by mama uda­wała, że po nią sięga, żebym się uspo­koił. Zda­rzało się, że goniła mnie z tą dys­cy­pliną, ale wtedy ucie­ka­łem na dach i cze­ka­łem, aż jej przej­dzie. Zada­nia domowe robi­łem oczy­wi­ście dwie minuty przed lek­cją na kola­nie. Po kla­sów­kach modli­łem się, żeby unik­nąć dwójki, ale dawa­łem radę i ni­gdy nie kiblo­wa­łem. Raz po spraw­dzia­nie kolega zaczął pła­kać. Pytam go, co się stało, a on, że dostał czwórkę z plu­sem, a chciał piątkę. Powie­dzia­łem mu, że, za prze­pro­sze­niem, jest jakiś popie­przony. Nie chciało mi się tłu­ma­czyć, że liczy się to, ile bra­mek wal­ną­łeś na boisku szkol­nym, a nie jakie masz cyferki w dzien­niku.

W wieku pięt­na­stu lat debiu­to­wa­łem w senio­rach RKS-u Mir­ków na czwar­tym pozio­mie roz­gryw­ko­wym. Nawia­sem mówiąc – jeśli myśli­cie, że naj­waż­niej­szą osobą w klu­bie jest pre­zes albo tre­ner, grubo się myli­cie. Naj­waż­niej­szy jest maga­zy­nier. W Mir­ko­wie tę funk­cję peł­nił pan Pyzio, u któ­rego mia­łem spore chody. Zwy­kle nie chciał wyda­wać zawod­ni­kom sprzętu. Nie­raz wyska­ki­wał wku­rzony z klu­bo­wego budynku i rzu­cał w innych pękiem klu­czy. A tym­cza­sem gdy moje korki roz­pa­dły się ze sta­ro­ści, pan Pyzio zapro­sił mnie do maga­zynu i wydał nowiut­kie pol­sporty. Zawsze mogłem do niego wpaść po nowe spodenki czy koszulkę.

W Mir­ko­wie mie­li­śmy fajną ekipę. Andrzej Zagoń­czyk naprawdę dawał radę, wystę­po­wał mię­dzy innymi w dru­giej dru­ży­nie Legii War­szawa. Wło­dek Pabi­siak poszedł póź­niej do Polo­nii. Janek Świą­tek spo­koj­nie mógł grać w pierw­szej lidze, ale jakoś mu nie wyszło. Był jesz­cze Janek Grab­ski, naj­więk­szy gaduła w dru­ży­nie.

Kie­dyś przed meczem sie­dzimy w szatni, a Janek do nas:

– Chło­paki, dzi­siaj na luzie wygry­wamy, sędziuje mój kum­pel.

W dzie­sią­tej minu­cie ten kum­pel poka­zał mu czer­woną kartkę, a my dosta­li­śmy w dupę. Cóż, bywa.

Szybko się zaakli­ma­ty­zo­wa­łem w szatni, bo chło­paki zoba­czyły, że „Kosa” coś potrafi. Pamię­tam, jak gra­li­śmy z rezer­wami Legii na głów­nej pły­cie przy Łazien­kow­skiej. Mecz zakoń­czył się wyni­kiem 3:3, a ja wal­ną­łem hat tricka, przed­sta­wia­jąc się klu­bowi w naj­lep­szy moż­liwy spo­sób. „Dzień dobry, Romek jestem, dziś ukłu­łem trzy razy, a kie­dyś będę u was grał”. Już wtedy dotarły do mnie pogło­ski, że dzia­ła­cze Woj­sko­wych zapy­tali po meczu o gów­nia­rza z Mir­kowa. Wie­dzia­łem jed­nak, że nie jestem jesz­cze gotowy na Legię. W wieku sie­dem­na­stu lat prze­nio­słem się do wystę­pu­ją­cego na trze­cim pozio­mie roz­gry­wek Ursusa War­szawa.

Zanim się zorien­to­wa­łem, sie­dzia­łem w pociągu w dre­sie z orzeł­kiem na piersi, jadąc do Kijowa na swój pierw­szy mię­dzy­na­ro­dowy tur­niej. W 1984 roku zna­la­złem się w kadrze junior­skiej repre­zen­ta­cji Pol­ski, która przy­wio­zła z mistrzostw Europy do lat 18 brą­zowe medale. Wielu zawod­ni­ków tam­tej dru­żyny bły­snęło póź­niej na ligo­wych boiskach, a nie­któ­rzy poro­bili mię­dzy­na­ro­dowe kariery.

Naszym lide­rem był Andrzej Rudy. Świetną robotę wyko­ny­wali też Jacek Zio­ber, Mirek Dre­szer, Darek Wój­to­wicz czy Darek Mar­ci­niak. Jestem prze­ko­nany, że ten ostatni skoń­czyłby w topo­wym euro­pej­skim klu­bie, gdyby nie uto­pił talentu w alko­holu. Wszy­scy mie­li­śmy po sie­dem­na­ście, osiem­na­ście lat, a Mar­ci­niak grał jak senior. Mię­dzy innymi dzięki niemu wygra­li­śmy wszyst­kie mecze gru­powe – z Wło­chami, Buł­ga­rią i Danią. Buł­ga­rzy z Chri­sto Sto­icz­ko­wem na czele popła­kali się po meczu z nami, bo ode­bra­li­śmy im szansę na awans. Mokre policzki miał też nasz lekarz, Cze­sław Mał­kie­wicz. Przed tur­nie­jem zało­żył się z nami, że jeśli wej­dziemy do pół­fi­nału, wyką­pie się w hote­lo­wej fon­tan­nie. Dotrzy­mał słowa.

Na boisku na pewno pre­zen­to­wa­li­śmy się dużo lepiej niż poza nim. Tre­no­wa­li­śmy w stro­jach po dru­ży­nie koszy­ka­rzy, a prócz tego dosta­li­śmy popie­late gar­ni­tury bez kra­wa­tów i… czer­wone adi­dasy. Wyobra­ża­cie to sobie? Jak zoba­czy­li­śmy z Andrze­jem Rudym nasz galowy zestaw, od razu zapo­wie­dzie­li­śmy, że w życiu tego nie zało­żymy, bo wio­cha na cały Kijów. Już na pero­nie ludzie patrzyli, co to za cyr­kowcy przy­je­chali z Pol­ski. Jed­no­cze­śnie wie­dzie­li­śmy, że prze­cież nie szata zdobi czło­wieka. Pew­nego dnia prze­pro­wa­dzi­li­śmy z Rudym akcję dwój­kową – pozna­li­śmy prze­piękne rosyj­skie dziew­czyny i ruszy­li­śmy z nimi na mia­sto. Do hotelu Ros­sija wra­ca­li­śmy w czwórkę – tyle że nie z dziew­czy­nami, lecz z dwoma taj­nia­kami. Przez cały wyjazd pil­no­wali naszej repre­zen­ta­cji, a pięć minut po przy­jeź­dzie do Kijowa ode­brali nam pasz­porty. Tamta randka nie do końca się udała…

Jeśli cho­dzi o poza­bo­iskową sku­tecz­ność i kon­takty dam­sko-męskie, kró­lem strzel­ców całej imprezy został Darek Wój­to­wicz. Tym bar­dziej że gol strze­lony na wyjeź­dzie liczy się podwój­nie. Otóż przy­dzie­lono nam prze­piękną tłu­maczkę. Tatiana, Irina, Ana­sta­zja, czy jak jej tam było na imię, zako­chała się w Darku na zabój. Tyle tylko, że była córką wysoko posta­wio­nego ofi­cera. Śmia­li­śmy się więc, że jak coś będzie nie cha­ra­szo, to chłop ma prze­rą­bane. Do dziś pamię­tam, jak stała na lot­ni­sku i pła­kała za Wój­to­wiczem, gdy wyla­ty­wa­li­śmy do Pol­ski.

Po świet­nej fazie gru­po­wej w Kijo­wie prze­nie­śli­śmy się do Moskwy. Cho­dzi­li­śmy na coś w rodzaju mar­ketu przy placu Czer­wo­nym, gdzie sprze­da­wano sprzęty gospo­dar­cze, o jakich w Pol­sce można było w dobie komu­ni­zmu tylko poma­rzyć. Naj­więk­szym zain­te­re­so­wa­niem cie­szyły się żelazka. Gdy w tam­tych cza­sach jechało się do Związku Radziec­kiego, zakła­dało się kilka par dżin­sów, żeby potem sprze­dać je za ruble. Sły­sza­łem kie­dyś nawet histo­rię, jak jedna z repre­zen­ta­cji mło­dzie­żo­wych leciała na tur­niej do Tasz­kientu i miała mię­dzy­lą­do­wa­nie oraz noc­leg w Moskwie. Zamiast od razu ruszyć do hotelu, auto­kar pod­je­chał pod amba­sadę. Tre­ner wyty­po­wał kilku chło­pa­ków, któ­rzy po chwili wró­cili z ogrom­nymi worami. Cała dru­żyna była prze­ko­nana, że przy­nie­śli sprzęt pił­kar­ski, ale patrzą, a tam kil­ka­set par dżin­sów na han­del. Selek­cjo­ner powie­dział, że mają wszystko sprze­dać i nie może znik­nąć ani jedna para!

Z ręką na sercu – nie pamię­tam podob­nych akcji z junior­skich mistrzostw Europy 1984. Nie zapo­mnę nato­miast chyba naj­go­rzej zapla­no­wa­nego prze­mytu w histo­rii repre­zen­ta­cji Pol­ski. Z kadrą do lat 21 pole­cie­li­śmy do Gre­cji. Pierw­szego wie­czora sia­damy w pokoju i każdy zaczyna się chwa­lić, co przy­wiózł na han­del. W pew­nym momen­cie jeden z kole­gów poka­zuje tubkę po paście do zębów i wyciąga z niej plik bank­no­tów. Wszy­scy w szoku.

– Ty to masz łeb, stary! W ten spo­sób pie­nią­dze prze­my­cić…

– Nie, chło­paki, to bony do Peweksu są. Sprze­dam na pniu!

– Ty debilu! Prze­cież w Gre­cji nie ma Pewek­sów!

Facet nie ode­zwał się do końca zgru­po­wa­nia.

W Moskwie nasz piękny sen prze­rwali Węgrzy, któ­rzy ograli nas w pół­fi­nale 2:0. Na otar­cie łez poko­na­li­śmy Irlan­dię 2:1 i zaję­li­śmy trze­cie miej­sce. Ale żad­nej fety nie było – po naszym ostat­nim meczu wszedł do szatni jakiś facet i powie­dział, że przy­nosi medale. Posta­wił tacę i sobie poszedł. Widocz­nie ze wzglę­dów poli­tycz­nych orga­ni­za­to­rzy uznali, że nie wypada, by Polacy świę­to­wali na mura­wie miej­sce na podium. Na fina­łowy mecz gospo­da­rzy z Węgrami przy­szło 70 tysięcy, co zro­biło na nas wiel­kie wra­że­nie. Gdy przy sta­nie 2:2 Madziar strze­lał decy­du­ją­cego kar­nego, wszy­scy ludzie na sta­dio­nie gwiz­dali. Gość wytrzy­mał pre­sję i złoto odje­chało Sowie­tom do Węgier. Trzy minuty po ostat­nim gwizdku sędziego sta­dion był już pusty. Kibice Sbor­nej wra­cali do domu z poczu­ciem zawodu, a ja z prze­ko­na­niem, że moja kariera zaczyna nabie­rać roz­pędu.

Kto wie, jak poto­czy­łyby się nasze losy, gdyby nie zabrano nam szansy przed­sta­wie­nia się szer­szemu audy­to­rium. Jako trze­cia dru­żyna Europy uzy­ska­li­śmy auto­ma­tyczny awans na mistrzo­stwa świata do lat 20. Wtedy jed­nak dał się nam we znaki PZPN. Dzia­ła­cze poską­pili 100 dola­rów wpi­so­wego, a gdy w końcu zde­cy­do­wali się nas zgło­sić, było już za późno. Zamiast nas poje­chali Buł­ga­rzy. I tym razem to my mogli­śmy pła­kać.

Tuż po powro­cie z mistrzostw cze­kał mnie egza­min koń­czący szkołę zawo­dową, który dawał tytuł mecha­nika sil­ni­ków spa­li­no­wych. Przy­stę­po­wa­łem do niego „zie­lony”, ale wszy­scy już wie­dzieli, że jestem pił­ka­rzem. Nauczy­ciele wycho­wa­nia fizycz­nego mocno lob­bo­wali, by nie stała mi się krzywda. Na egza­minie teo­re­tycz­nym komi­sja zebrała się spe­cjal­nie dla mnie i dała mi pyta­nia… razem z odpo­wie­dziami. Część teo­re­tyczna też oka­zała się farsą.

Zapro­wa­dzono mnie przed cią­gnik.

– Pro­szę powie­dzieć, co to za część.

– Filtr powie­trza.

– Nie, panie Kosecki. Filtr oleju.

Komi­sja wie­działa już, że dalej nie ma sensu brnąć. „Wie pan co? Zro­bimy tak: pan ten cią­gnik umyje na zali­cze­nie”. Lśnił czy­sto­ścią, więc nie było mowy, żeby mnie oblali.

Ursus, do któ­rego tra­fi­łem, miał dobrego spon­sora – fabrykę cią­gni­ków – oraz jasny cel, jakim był awans do dru­giej ligi. W moim pierw­szym sezo­nie ta sztuka się nie udała. Kiedy wra­ca­li­śmy z ostat­niego meczu sezonu w Lip­nie, jeden z kole­gów – jak się póź­niej oka­zało, na moje nie­szczę­ście – zna­lazł w auto­ka­rze skrzynkę szam­pa­nów o wdzięcz­nej nazwie Pom­pa­dour. Myśla­łem, że wszystko kon­tro­luję, ale nagle zapa­dła ciem­ność. Na domiar złego oka­zało się, że do sie­dziby Ursusa przy­je­chali jacyś dzia­ła­cze z Nie­miec. Widok pija­nego Kosec­kiego raczej by im się nie spodo­bał. Kole­dzy dora­dzili, bym scho­wał się w pobli­skich krza­kach. Tak też zro­bi­łem, mimo że na pewno doga­dał­bym się z Niem­cami. Po Pom­pa­dourze byłem prze­ko­nany, że płyn­nie mówię w tym języku. Na tym sprawa się nie zakoń­czyła, bo następ­nego dnia pre­zes zapro­sił mnie do gabi­netu:

– Czego się napi­jesz, Romeczku? Kawki, her­batki? A może szam­pana polać? – szy­dził Marek Pie­truszka. A kole­dzy z szatni jesz­cze przez jakiś czas nazy­wali mnie „Pom­pa­dour”. Wymy­ślili mi też ksywkę „Taha­mata”. Według nich mia­łem przy­po­mi­nać tego holen­der­skiego skrzy­dło­wego. Tak samo jak ja był niski i szybki, ale w odróż­nie­niu od niego nie mam indo­ne­zyj­skich korzeni. Chyba że o czymś nie wiem.

Całe szczę­ście z rywa­lami na boisku radzi­łem sobie dużo lepiej niż z Pom­pa­do­urem. Byłem nie­sa­mo­wi­cie pewny sie­bie. Przed meczem z Lechią Gdańsk ubz­du­ra­łem sobie, że wyjdę na boisko w bia­łych tramp­ko­kor­kach. Od razu dostrze­głem na sobie spoj­rze­nia lechi­stów, któ­rzy ewi­dent­nie pomy­śleli, że jakiś dzi­wo­ląg zabłą­dził przy­pad­kiem na boisko. Zwy­czaj­nie mnie wyśmiali, ale tak się jakoś zło­żyło, że wygra­li­śmy 1:0 po moim golu. Po meczu zawie­si­łem sobie tramp­ko­korki na ramio­nach i powie­dzia­łem tak, by mnie usły­szeli:

– Następ­nym razem opier­dolę ich na bosaka!

Kilku zawod­ni­ków Lechii od razu się zagrzało i ruszyło do bitki, ale skoń­czyło się tylko na wyzwi­skach.

Byłem prze­ko­nany, że mogę wal­nąć na bosaka całą ligę. Jak to zwy­kle bywa w takich przy­pad­kach, życie szybko spro­wa­dziło mnie na zie­mię. Pod­czas jed­nego z meczów nagle poczu­łem potworny ból w krę­go­słu­pie. Upa­dłem i nie mogłem się ruszyć. Znie­siono mnie z boiska, ale moje pro­blemy tak naprawdę dopiero się zaczy­nały. Dole­gli­wość nie mijała, a gdy zoba­czy­łem w moczu krew, zda­łem sobie sprawę, że sytu­acja jest naprawdę poważna. Mijały tygo­dnie, lecz nikt nie potra­fił powie­dzieć, co mi dolega. Leża­łem w szpi­talu przy Woj­sko­wej Aka­de­mii Medycz­nej w Łodzi, a póź­niej tra­fi­łem do War­szawy na Sza­se­rów. Stało się tak głów­nie dzięki pomocy dok­tora Sta­ni­sława Machow­skiego i Legii, która już wtedy się mną inte­re­so­wała. Wyko­nano mi sze­reg badań, ale cią­gle nie widać było roz­wią­za­nia, więc jak tonący zaczą­łem chwy­tać się brzy­twy. Naj­pierw wymy­śli­łem, że pójdę do wróżki. Wsze­dłem przez jakąś zasłonkę i zoba­czy­łem kobietę przy­po­mi­na­jącą cza­row­nicę. Bra­ko­wało jej tylko kruka na ramie­niu. Wywró­żyła mi, że kie­dyś na pewno wyzdro­wieję. „No, dzię­kuję bar­dzo, tyle to wiem bez wróżki”.

Musia­łem szu­kać cze­goś innego. Z pomocą przy­szli dzia­ła­cze Ursusa: Piotr Jasiń­ski i Paweł Rakow­ski. Stwier­dzili, że musimy prędko wsia­dać do samo­chodu, bo zna­leźli cudo­twórcę, który mnie wyle­czy. Zawieźli mnie do Lipiec Rey­mon­tow­skich, gdzie przyj­mo­wał słynny na całą Pol­skę zna­chor Jan Duda. Zaje­cha­li­śmy mer­ce­de­sem do wio­chy zabi­tej dechami i weszli­śmy do jakiejś chaty. Nie­długo póź­niej przy­szedł mój wyba­wi­ciel – mię­dzy uzdra­wia­niem pacjen­tów musiał prze­pa­lo­wać krowy i teraz wra­cał z pola. Gdy zoba­czy­łem 60-let­niego potęż­nego faceta w gumia­kach, który za chwilę ma robić coś z moim cia­łem, pomy­śla­łem: „To się nie ma prawa udać”. Z dru­giej strony nasłu­cha­łem się histo­rii o ludziach, któ­rzy przy­jeż­dżali do niego na wóz­kach inwa­lidz­kich, a wycho­dzili o wła­snych siłach. Pomy­śla­łem, że zary­zy­kuję, bo i tak nie mam nic do stra­ce­nia. Duda posa­dził mnie na krze­śle, obej­rzał zdję­cie rent­ge­now­skie, owi­nął mnie ban­da­żem i zaczął nasta­wiać mi plecy.

– Niech pan ćwi­czy krę­go­słup.

– Jak mam ćwi­czyć, skoro mnie boli?

– Ojciec nasy­pie 20 kg pia­chu do worka, położy panu na brzuch, a pan niech głę­boko oddy­cha.

Nie wiem, co dokład­nie zro­bił z moim krę­go­słu­pem Duda. Może po pro­stu nagle uwie­rzy­łem, że jed­nak mogę wyzdro­wieć. Wyko­ny­wa­łem opi­sane przez zna­chora ćwi­cze­nia i po jakimś cza­sie ból fak­tycz­nie ustą­pił. Nie pytaj­cie mnie, jak to moż­liwe, do dziś nie mam zie­lo­nego poję­cia.

Po pół­rocz­nej prze­rwie mogłem wró­cić na boisko, ale musia­łem zadać sobie pyta­nie: co dalej? W moim dru­gim roku awan­so­wa­li­śmy, jed­nak przy­goda Ursusa z zaple­czem eks­tra­klasy nie potrwała długo. Po sezo­nie spa­dli­śmy do trze­ciej ligi.

Wymy­śli­łem więc sobie, że zostanę pił­ka­rzem Widzewa. Wsia­dłem do pociągu i poje­cha­łem do Łodzi, żeby zapu­kać do gabi­netu twórcy potęgi tego klubu, Ludwika Sobo­lew­skiego. Dosta­łem cynk, że mnie chcą, ale pod­czas roz­mowy usły­sza­łem, że jesz­cze muszę się ograć i że za wcze­śnie na Widzew.

Nie mia­łem do Sobo­lew­skiego żalu, rozumia­łem go. Wró­ci­łem do War­szawy z niczym, ale wie­dzia­łem już, że chcę zmie­nić oto­cze­nie. Gdy więc w 1987 roku zgło­siła się po mnie dru­go­li­gowa Gwar­dia War­szawa, nie waha­łem się ani chwili.

Tam po raz pierw­szy prze­ko­na­łem się, co tak naprawdę zna­czy twarda ręka tre­nera. Zespół pro­wa­dził Hen­ryk Szcze­pań­ski nazy­wany przez szat­nię „Burzą”. Szko­le­nio­wiec kie­ro­wał się głów­nie dwiema zasa­dami:

1. Pił­karz ni­gdy nie ma kon­tu­zji.

2. Jak mówi, że ma, to prze­sa­dza albo kła­mie.

Pamię­tam, jak jeden z zawod­ni­ków zgło­sił mu kie­dyś uraz.

– Tre­ne­rze, strasz­nie boli mnie noga, nie dam rady grać.

– Co ty pie­przysz?! Wyle­czymy cię. Bez­po­śred­nio przed snem nałóż sobie na nogę sma­lec z gęsi i daj na to gazę z dena­tu­ra­tem.

Facet rano wstał, zoba­czył czer­woną plamę i pomy­ślał, że zaraz mu ta noga odpad­nie. A „Burza” oczy­wi­ście wysta­wił go od pierw­szej minuty. Gość ani sło­wem nie zająk­nął się o kon­tu­zji.

Oglą­da­li­ście film „Być jak Kazi­mierz Deyna”? Na początku jest tam scena, w któ­rej tre­ner woła do sie­bie mło­dych pił­ka­rzy i tłu­ma­czy im krótko swoją filo­zo­fię: „U mnie się zapier­dala. Kto nie zapier­dala, ten nie gra”. U Szcze­pań­skiego wyglą­dało to podob­nie. Lubił powta­rzać mło­dym zawod­ni­kom: „Albo będziesz pił­ka­rzem, albo mamin­syn­kiem”.

Obo­wiąz­ko­wym punk­tem przy­go­to­wa­nia do roz­gry­wek był zimowy obóz w górach, na któ­rym non stop zapie­prza­li­śmy. Pew­nego dnia tre­ning kon­dy­cyjny pole­gał na tym, że wbie­ga­li­śmy na bar­dzo wyso­kie wznie­sie­nie. „Burza” był na górze, a jego ówcze­sny asy­stent Miro­sław Jabłoń­ski mie­rzył na dole tętno zawod­ni­kom. Jeden z nich, ledwo żywy, wyraź­nie miał dość. Jabłoń­ski przy­ło­żył palce do szyi deli­kwenta i wyszło, że facet ma tętno w oko­li­cach dwu­stu. Dał znać „Burzy”, że pił­karz musi na razie spa­so­wać. A pierw­szy tre­ner:

– E, daj spo­kój. Nic mu nie jest. Niech zapie­prza na górę! Stoi i oddy­cha, więc może biec.

Tre­ningi u „Burzy” były takie, że nie­któ­rzy mieli dość nawet zbie­ga­nia z góry. Wymy­śli­li­śmy, że będziemy zjeż­dżać na dupach, ale jeden kolega nadział się na wysta­jący spod śniegu kołek. Pory­so­wał sobie tyłek i od tam­tej pory już zawsze zbie­gał.

Ni­gdy nie zapo­mnę też, jak któ­re­goś dnia obozu poszli­śmy na sto­łówkę, żeby zjeść obiad. Chło­paki w minutę opróż­niły tale­rze z ogór­kową, po czym od razu popro­sili kucharkę o dokładkę. Zanim wło­ży­łem łyżkę do zupy, oni ata­ko­wali już drugą por­cję. I trze­cią. Czwartą…

– Spró­buj, Romek, świetna ta zupa.

No to spró­bo­wa­łem i do dziś nie wiem, czy to była ogór­kowa z dodat­kiem wódki, czy wódka z dodat­kiem ogór­ko­wej.

– Chło­paki, prze­cież można było nor­mal­nie w poko­jach roz­lać…

– No co ty, naj­pierw obiad trzeba zjeść.

Dla zain­te­re­so­wa­nych podaję prze­pis na ogór­kową, która tak posma­ko­wała kole­gom. Skład­niki: sześć ogór­ków kiszo­nych, jedna mar­chewka, 300 g ziem­nia­ków, litr wódki. Spo­sób przy­go­to­wa­nia: ugo­to­wać ogór­kową i dolać wódki.

Dru­żyna rozu­miała się świet­nie poza boiskiem, ale – co naj­waż­niej­sze – także pod­czas meczów. Pierw­szą rundę zakoń­czy­łem co prawda z jedną zdo­bytą bramką, jed­nak w swoim dru­gim sezo­nie tra­fi­łem do siatki 11 razy, poma­ga­jąc zespo­łowi w utrzy­ma­niu się. Witold Kompa czy Robert Cheł­stow­ski, z któ­rymi się trzy­ma­łem, dogry­wali mi zna­ko­mite piłki na skrzy­dło. W tam­tym okre­sie mało który obrońca dru­giej ligi mógł mnie zatrzy­mać. Pusz­cza­łem sobie piłkę na kilka metrów. Cza­sem wybie­ga­łem nawet na bież­nię, która ota­czała murawę, a i tak wyprze­dza­łem prze­ciw­ni­ków. Czu­łem, że jestem w gazie. Obronę trzy­mał nam Janusz Klim­czew­ski, pseu­do­nim Mesel. Facet przez całe życie sto­so­wał na boisku zasadę: piłka może przejść, ale zawod­nik nie. Gdy uro­dziło mu się dziecko i zor­ga­ni­zo­wał u sie­bie pęp­kowe, tro­chę popły­nę­li­śmy. Ojciec Janu­sza, na co dzień czło­nek Kapeli Czer­nia­kow­skiej, przy­szedł do domu, jak impreza już się skoń­czyła.

– Wró­ci­łem z ulicy, a tu nie ma dla kogo grać, bo wszy­scy leżą!

Jak już jeste­śmy przy tej impre­zie, naj­wyż­sza pora, żebym prze­pro­sił Janu­sza za stół. Zanim pospa­da­li­śmy z krze­seł, zaczę­li­śmy ostro dys­ku­to­wać. Nie pamię­tam już nawet, na jaki temat. W każ­dym razie chcia­łem uspo­koić atmos­ferę. Wzią­łem z kuchni nóż, wbi­łem w śro­dek stołu i krzyk­ną­łem: Cisza! Janusz zbladł.

– Poje­bało cię, Kosa? Żona mnie zabije. Dobrze, że jest jesz­cze w szpi­talu po poro­dzie.

Cóż, może tro­chę mnie ponio­sło, ale fak­tycz­nie zro­biło się wtedy cicho.

Były oczy­wi­ście rze­czy, które nie funk­cjo­no­wały w Gwar­dii, jak powinny. Jeden z pro­ble­mów sta­no­wiła niska fre­kwen­cja na sta­dio­nie. Raz się zdzi­wi­łem, bo przy­szła więk­sza grupa, tak samo ubrana i w dodatku w oto­cze­niu mili­cjan­tów. Strze­li­łem gola i pod­bie­głem do nich, żeby razem się cie­szyć, ale szybko się zorien­to­wa­łem, że nie podzie­lają mojej rado­ści. Oka­zało się, że to grupa więź­niów z zakładu kar­nego, która przy­szła na mecz w ramach reso­cja­li­za­cji.

Cza­sem na sta­dio­nach widzi się trans­pa­renty: „Pozdro­wie­nia do wię­zie­nia!”. Na obiek­cie Gwar­dii nie trzeba było ich wie­szać – wię­zie­nie przy­cho­dziło do nas. Na jed­nym meczu wśród kibi­ców-ska­zań­ców zna­lazł się facet, który pocho­dził z miej­sco­wo­ści naszych rywali. Gdy stra­ci­li­śmy gola, wysko­czył do góry z rado­ści i od razu został spa­ło­wany przez mili­cjan­tów.

Jeśli pod jakimś wzglę­dem nie paso­wa­łem do Gwar­dii, to chyba tylko… ide­olo­gicz­nym. Był to prze­cież klub Mili­cji Oby­wa­tel­skiej, a jako młody chło­pak sym­pa­ty­zo­wa­łem z Soli­dar­no­ścią i spe­cjal­nie się z tym nie kry­łem. Kiedy zain­te­re­so­wała się mną repre­zen­ta­cja, przy­je­chała do klubu tele­wi­zja, żeby zro­bić ze mną wywiad. Powie­dzia­łem, że wspie­ram Lecha Wałęsę i że chcę pokoju na ziemi, a nie bomb ato­mo­wych. Na drugi dzień byłem już na dywa­niku w pokoju pre­zesa klubu.

– Jakie bomby ato­mowe?! Jaki Wałęsa?! Popie­przyło cię, Romek? – grzmiał.

Chcieli mnie posta­wić do pionu i zro­biło się ostro. Kazano mi nawet ściąć włosy. Ostrze­głem pre­zesa, że jak to zro­bię, prze­stanę grać.

W kla­pie ubra­nia nosi­łem opor­nik, który był sym­bo­lem buntu prze­ciwko wła­dzy, więc mia­łem też pro­blemy z mili­cjan­tami. Wiele razy mnie zatrzy­my­wali, ale ni­gdy nie pęka­łem. Zawsze koń­czyło się tylko na spi­sy­wa­niu. Raz wycią­gnęli mnie z auto­busu w Wila­no­wie.

– Kolego, ścią­gaj to natych­miast albo będziesz miał pro­blemy.

– Będę nosić, co mi się podoba.

Mili­cjant spoj­rzał w doku­menty i zorien­to­wał się, że jestem pił­ka­rzem Gwar­dii War­szawa.

– Dla­czego nie mówi­łeś, że grasz w resor­to­wym klu­bie?

– To moja sprawa, gdzie gram.

Jecha­łem aku­rat na próbę, bo mie­li­śmy z kum­plami kapelę. Naj­pierw wystę­po­wa­li­śmy pod nazwą Cywi­li­za­cja, póź­niej prze­chrzci­li­śmy ją na Dys­ko­tekę. Raz gra­li­śmy w szpi­talu dla dzieci w Kon­stan­ci­nie i w pew­nym momen­cie zaczę­li­śmy roz­rzu­cać ulotki Soli­dar­no­ści. Od razu pod­je­chała nyska, z któ­rej wysie­dli mili­cjanci. Chcieli zare­kwi­ro­wać cały sprzęt, ale wsta­wiła się za nami dyrek­torka szpi­tala. Osta­tecz­nie zatrzy­ma­li­śmy gitary, jed­nak wła­dza wyłą­czyła prąd i o dokoń­cze­niu kon­certu nie było mowy.

Kibice mogą się tylko cie­szyć, że nie sły­szeli, jak śpie­wam. Gra­li­śmy reg­gae i punk rocka. Moje marze­nia o zosta­niu dru­gim Bobem Mar­leyem legły w gru­zach na prze­glą­dzie pio­senki w klu­bie Remont – basi­sta zapo­mniał nastroić gitarę i zapre­zen­to­wa­li­śmy się tra­gicz­nie. Dno i metr mułu. Mimo to chęt­nie wra­cam myślami do tam­tych wyda­rzeń. Jako część muzycz­nego pod­zie­mia czu­łem się wolny. Słu­cha­łem, jak kole­dzy śpie­wają o trud­nej rze­czy­wi­sto­ści, ustroju, poli­tyce… Pozna­łem fan­ta­stycz­nych ludzi – Roberta Bry­lew­skiego, Darka Male­jonka czy Tomka Lipiń­skiego. No i przede wszyst­kim swoją żonę.

Przy­szła z kole­żanką na próbę zespołu w remi­zie i już została w moim życiu. Na pierw­szą randkę mie­li­śmy iść do kina Beata w Kon­stan­ci­nie, gdzie grali „Wielką podróż Bolka i Lolka”. Jadzia wysta­wiła mnie do wia­tru. Myśla­łem przez moment, że nic z tego nie będzie, ale wytłu­ma­czyła swoją nie­obec­ność i zaczę­li­śmy się spo­ty­kać. Nie wie­działa wtedy, że wcale nie zoba­czy­łem jej pierw­szy raz w remi­zie przed naszą próbą, tylko rok wcze­śniej. Doj­rza­łem ją w auto­bu­sie w towa­rzy­stwie kole­ża­nek i od razu pomy­śla­łem: „Ta dziew­czyna kie­dyś będzie moja”. Dziś jeste­śmy już 32 lata po ślu­bie. Nie­zły wynik, nie?

Jadzia przy­cho­dziła nie tylko na kon­certy, ale także na sta­dion. W sezo­nie 1987/88 wszy­scy wie­dzieli już, że wkrótce odejdę z Gwar­dii. Czu­łem, że naj­wyż­sza pora iść wyżej, a klub miał pro­blemy finan­sowe i musiał sprze­dać naj­lep­szych pił­ka­rzy. Zgło­sił się po mnie legen­darny pre­zes GKS-u Kato­wice, Marian Dziu­ro­wicz, więc wsie­dli­śmy z Jadzią do pociągu i ruszy­li­śmy na Górny Śląsk. Naj­pierw poje­cha­li­śmy zoba­czyć miesz­ka­nie. Nowiut­kie osie­dle, cztery pokoje na dru­gim pię­trze. Pomy­śla­łem, że jest świetne, ale wtedy spoj­rza­łem przez okno i zoba­czy­łem las… komi­nów fabrycz­nych oraz kłęby dymu. Od razu wyło­ży­łem kawę na ławę.

– Miesz­ka­nie niby ładne, ale widok nie naj­lep­szy.

– Jak chcesz, to jutro posa­dzimy tu las i drzewa zasło­nią kominy. Nie ma pro­blemu.

Dziu­ro­wicz sły­nął z tego, że w razie sła­bej gry zawod­ni­ków wpa­dał w szał. Gdy jed­nak wszystko szło po jego myśli, potra­fił przy­chy­lić im nieba. Zwłasz­cza tym, któ­rych chciał prze­ko­nać do gry w swoim klu­bie. A że miał wiel­kie wpływy, budo­wał wtedy naprawdę mocną ekipę – gdy ja zwie­dza­łem miesz­ka­nie, w hotelu na pod­pi­sa­nie kon­traktu cze­kał już Andrzej Rudy. Czu­łem jed­nak, że to nie to. Grzecz­nie podzię­ko­wa­łem za roz­mowę i odrzu­ci­łem ofertę GKS-u. Byłem też w Pozna­niu, bo chciała mnie Olim­pia, ale tam­tejsi dzia­ła­cze rów­nież mnie nie prze­ko­nali.

Na szczę­ście zgło­siła się po mnie Legia War­szawa, która zdała sobie sprawę, że ktoś zaraz może im sprząt­nąć Kosec­kiego sprzed nosa. Ówcze­sny kie­row­nik Kazi­mierz Orłow­ski i czło­nek sztabu szko­le­nio­wego Paweł Janas przy­je­chali do mojego domu, żeby poroz­ma­wiać z rodzi­cami. Mnie nie trzeba było prze­ko­ny­wać. Zawsze chcia­łem grać na Łazien­kow­skiej, a poza tym wie­dzia­łem, że tre­ner Andrzej Strej­lau bar­dzo naci­ska na trans­fer. Orłow­ski opo­wia­dał mi, że z per­spek­tywy Legii wyglą­dało to nastę­pu­jąco: kie­row­nik poje­chał z Jerzym Enge­lem na mecz, żeby obser­wo­wać jakie­goś sto­pera.

Engel: – No i jak ci się, Kaziu, podoba ten obrońca?

Orłow­ski: – Daj spo­kój, prze­cież to jest drugi Jacek Gmoch – wje­bać się w rywala i nic wię­cej. Jedy­nym zawod­ni­kiem, który nadaje się tu do Legii, jest Kosecki.

Póź­niej Orłow­ski podobno mocno nama­wiał pre­zesa CWKS-u, gene­rała Woj­cie­cha Barań­skiego, żeby mnie ścią­gnął.

– Panie gene­rale, a co z tym Kosą będzie?

– No prze­cież podobno jest kon­tu­zjo­wany. Ma jakieś pro­blemy z krę­go­słu­pem.

– Gra w kadrze i jedną nogą jest w GKS-ie Kato­wice. To co, kalekę biorą do repre­zen­ta­cji? Ktoś chyba z pana wała robi.

– A paso­wałby pana zda­niem do Legii?

– Jak Kosecki tu nie pasuje, to kto?

– No dobra, uru­cho­mię sprawę.

Do dziś mam kon­trakt, który wtedy pod­pi­sa­łem – dwie strony maszy­no­pisu. Zapro­po­no­wano mi nie­złe pie­nią­dze, polo­neza, lodówkę i meble na talon oraz miesz­ka­nie na Tar­gówku, na ulicy Mokrej. Byłem w pio­nie gwar­dyj­skim, więc musia­łem napi­sać pismo do gene­rała Kisz­czaka o zgodę na prze­nie­sie­nie do woj­ska. Kiedy wszystko było już doga­dane, przy­po­mnia­łem sobie, jak po tre­nin­gach Gwar­dii wsia­da­łem w auto­bus, przy­jeż­dża­łem na Łazien­kow­ską i oglą­da­łem zza płotu zaję­cia Legii. Teraz wresz­cie mia­łem być po dru­giej stro­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: