Kosa - ebook
Kosa - ebook
Od gwiazdy reprezentacji Polski po wroga publicznego numer 1. Roman Kosecki zawsze mówił, co myśli, nawet jeśli prawda była niewygodna i mogła mu szkodzić. Były kapitan reprezentacji Polski zaprasza na fascynującą podróż. Od Konstancina, przez Warszawę, Turcję, Hiszpanię, Francję, po Stany Zjednoczone. „Kosa” odsłania kulisy meczów z Realem i Barceloną, najważniejszych spotkań reprezentacji, walki o finał Ligi Mistrzów. Aż trudno uwierzyć, że niektóre z historii wydarzyły się naprawdę. Szaman mający wyczarować awans w europejskich pucharach, składanie ofiary z barana na boisku treningowym, turecki snajper straszący pistoletem i brudna walka o normalność w polskim futbolu. W książce znajdziemy również opis starć z potężnymi prezesami klubów, które kończyły się rozrzucaniem pieniędzy wśród kibiców lub drwinami z krokodyla Jesúsa Gila. Nie brakuje również kulis prowadzenia drużyny polityków z Donaldem Tuskiem w roli snajpera.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8091-959-4 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Choć minęło już prawie 50 lat, potrafię odtworzyć ten moment, jakby to było dziś. Tuż przed wejściem do siedziby klubu RKS Mirków mama zdjęła mnie z siodełka roweru, przypominając: „Pamiętaj, żeby ładnie się przedstawić”. Niepewnie pchnąłem drzwi, a po chwili ujrzałem swoich pierwszych trenerów, Wojciecha Szałapskiego i Henryka Węcławiaka. Powiedziałem cicho:
– Dzień dobry, nazywam się Roman Kosecki.
Z mojego rodzinnego domu do klubu jest zaledwie kilka kilometrów, ale właśnie tamtego dnia wyruszyłem w bardzo daleką podróż. Od Konstancina, przez Warszawę, Stambuł, Pampelunę, Madryt, Nantes, Montpellier, aż po Chicago. Byłem kapitanem reprezentacji Polski, strzelałem gole Barcelonie i Realowi Madryt, występowałem w półfinale Ligi Mistrzów. Dzieliłem szatnię z takimi piłkarzami jak Kiko, Diego Simeone czy Claude Makélélé, a za przeciwników miałem Diego Maradonę, Romário, Bebeto i Emilio Butragueño. Legendarny Johan Cruyff mówił swego czasu, że dobrze byłoby mieć „Kosę” na Camp Nou. Spotykałem na swojej drodze szalonych działaczy, od Mariana Dziurowicza po legendarnego Jesúsa Gila w Atlético Madryt. Czasem bywało śmiesznie, innymi razy trochę strasznie. W Turcji największa gwiazda klubu groziła mi, że jeśli nie będę podawał, to mnie zastrzeli. We Francji na własne oczy widziałem, jak prezes jednej z najlepszych wówczas drużyn w Europie zabiera na mecz szamana, by ten wyczarował mu awans. Jednym słowem, naprawdę jest co wspominać.
Przez kilkanaście lat kariery napisano o mnie dziesiątki artykułów. Udzieliłem też setek wywiadów, jednak nadszedł dobry moment, by wreszcie opowiedzieć wszystko od A do Z. Być może zabrzmi to trochę patetycznie, ale chciałem przeżyć to jeszcze raz.
Zapewne dla starszych kibiców autobiografia będzie podróżą w czasie, a dla młodszych – swego rodzaju świadectwem, bo należę do świata, który odchodzi w zapomnienie. Rzeczy, które obecnie nie mają prawa się zdarzyć w żadnej reprezentacji na świecie, dla nas stanowiły chleb powszedni. Od przyjeżdżania na kadrę za własne pieniądze, po długie zgrupowania w hotelach z klubem go-go w piwnicy. Przez kilka lat byłem kapitanem drużyny uznanej za przeklętą, bo choć miała w składzie świetnych zawodników, niczego nie osiągnęła. Wokół „mojej” reprezentacji Polski powstało bardzo wiele mitów. Jedne miały sporo wspólnego z prawdą, inne już niekoniecznie. Pora wyprostować kilka kwestii.
Kiedyś nazwisko Kosecki było gwarancją piłkarskiej jakości. Dziś, kiedy jestem już jakieś 50 kilogramów cięższy, a buty dawno powiesiłem na kołku, mogę zagwarantować wam tylko jedno: szczerość. Liczę, że podczas lektury tej książki kilka razy się uśmiechniecie, ale być może znajdą się i tacy, którzy mocno się na mnie wkurzą. Trudno. Jako piłkarz nigdy nie gryzłem się w język, teraz tym bardziej nie widzę powodu, by to robić. Zawsze uważałem, że trzeba mówić, co się myśli i tak samo jest w tej książce. Nie tylko ze względu na szacunek do czytelnika. Przed przystąpieniem do pracy nad autobiografią moja żona Jadzia powiedziała mi: „Jeśli się wybielisz i wykreujesz na świętego, to pochowam cię na Wawelu”. A ja wolę leżeć w Konstancinie, więc nie mam wyjścia…
Dzień dobry, nazywam się Roman Kosecki. Najwyższy czas się poznać.ROZDZIAŁ 1
Z Kosą lepiej nie zaczynać
Drzwi chaty zatrzasnęły się. W największej izbie tłoczyło się już kilkanaście osób – sąsiad zaprosił na mecz chyba całą wioskę, bo jako jeden z nielicznych miał telewizor. Każda para oczu wpatrzona była w mały kwadrat, który rzucał na drewnianą podłogę szarą poświatę. Z otwartą buzią patrzyłem, jak kadra Kazimierza Górskiego walczy z RFN-em na wodzie o pierwszy w historii naszej reprezentacji finał mistrzostw świata. Jeszcze przed bramką Gerda Müllera usłyszeliśmy potężny grzmot i niebo rozdarła błyskawica, po której w chacie zrobiło się ciemno. Burza sprawiła, że w całej okolicy wysiadła elektryczność i ekran z czarno-białego zrobił się czarny. Wzburzenie wszystkich zebranych było ogromne, bo tamtego lata, w 1974 roku, cała wioska żyła pracą i mundialem. O telefonie komórkowym czy komputerze nikt jeszcze nawet nie marzył, więc przez kilkadziesiąt minut nie mieliśmy pojęcia, co do cholery dzieje się na zalanym wodą boisku we Frankfurcie. Dopiero po jakimś czasie sołtys przyjechał do chaty na rowerze i obwieścił, że przegraliśmy 0:1. Załamałem się, ale już wtedy, w wieku ośmiu lat, wiedziałem, że nie będę strażakiem ani policjantem, tylko drugim Grzegorzem Latą.
Jako młody chłopak niemal każde wakacje spędzałem we wsi Łączka u dziadków. Czas zajmowało mi głównie wypasanie krów i podkradanie jajek z kurnika, a gdy nie można było iść na mecz do gospodarza sąsiedniej chaty, babcia sadzała mnie obok i opowiadała o wierzeniach słowiańskich albo II wojnie światowej. Kiedy Niemcy albo Rosjanie wchodzili do wioski, dziadek uciekał do lasu, żeby się chować z partyzantami, a kobiety zaganiały zwierzęta do zagrody. Raz moja rodzina otarła się o śmierć. Naziści pozajmowali chaty gospodarzy, wypędzając mieszkańców do obór. Gdy zaczęły się zbliżać wojska radzieckie, Niemcy rzucili się do ucieczki. Tuż przed tym, jak wyjechali, wyprowadzili babcię, mamę i ciocię za dom, a jeden z żołnierzy oddał trzy strzały tuż obok ich głów. Nie mam pojęcia, dlaczego tak zrobił, ale wiem jedno – niewiele zabrakło, a w ogóle nie byłoby mnie na świecie.
Choć opowieści babci mroziły mi krew w żyłach, uwielbiałem ich słuchać. Przed snem zawsze z trójką kuzynów musieliśmy odmówić pacierz. Gdy nadchodziła burza, babcia stawiała w oknie święte obrazy, by chroniły nas przed niebezpieczeństwem. Kiedy piorun mijał naszą chatę, powtarzała, że ochronił nas Bóg. W niedzielę cała wioska spotykała się w kościele, do którego jechało się bryczką przez las.
Pochodzę z prostej rodziny – mama pracowała w fabryce papieru w Konstancinie, ojciec był murarzem. Oboje ostro zasuwali, żeby zarobić na chleb, więc często musiałem radzić sobie sam. Gdy byłem szkrabem, odwożono mnie do żłobka w poniedziałek, a odbierano w sobotę. Jak już trochę podrosłem, najczęściej spędzałem dzień na boisku. Byłem buntownikiem od najmłodszych lat. Starsi chłopcy ze szkoły brali mnie do drużyny, bo szybko zorientowali się, że młody Kosecki to kawał piłkarza. Za to nauczyciele spostrzegli, że młody Kosecki często spóźnia się na lekcje, bo ma do dogrania mecz na przerwie.
Nie szukałem awantur, ale czasem zdarzało się pójść na solo. Walczyło się zawsze do pierwszej krwi albo do słowa „basta” – jeśli je wypowiedziałeś, twój przeciwnik dostawał sygnał, że się poddajesz. Nigdy go nie używałem, wolałem już dostać. Dzięki takiej postawie wyrabiałem sobie szacunek. Starszyzna czasem chciała stanąć w mojej obronie, ale nie korzystałem z tego, że mam plecy. Pamiętam jednego cwaniaczka, który szukał guza. Zaczął mnie popychać, aż w końcu znalazłem się pod murem. Facet nie wiedział, że „Kosy” lepiej nie zaczepiać. Zanim się zorientował, dostał strzała i padł. Siadłem na nim okrakiem i okładałem go jakiś czas. Dostałem jakiegoś szału. Kto wie, jak to by się skończyło, gdyby nie odciągnęli mnie nauczyciele. Co ciekawe, ja i ten gość później zostaliśmy najlepszymi kolegami. Mamę wezwano wtedy z pracy, ale rozeszło się po kościach. Ojciec budował dom dyrektora mojej szkoły. Jak przyszło co do czego, dyrektor zawsze mówił nauczycielom, że ten Romek to zdolny chłopak jest, a spóźnieniami i sporadycznymi bójkami nie ma się co przejmować.
W domu na ścianie wisiała dyscyplina – drewniany kij ze skórzanym rzemykiem. Wystarczyło, by mama udawała, że po nią sięga, żebym się uspokoił. Zdarzało się, że goniła mnie z tą dyscypliną, ale wtedy uciekałem na dach i czekałem, aż jej przejdzie. Zadania domowe robiłem oczywiście dwie minuty przed lekcją na kolanie. Po klasówkach modliłem się, żeby uniknąć dwójki, ale dawałem radę i nigdy nie kiblowałem. Raz po sprawdzianie kolega zaczął płakać. Pytam go, co się stało, a on, że dostał czwórkę z plusem, a chciał piątkę. Powiedziałem mu, że, za przeproszeniem, jest jakiś popieprzony. Nie chciało mi się tłumaczyć, że liczy się to, ile bramek walnąłeś na boisku szkolnym, a nie jakie masz cyferki w dzienniku.
W wieku piętnastu lat debiutowałem w seniorach RKS-u Mirków na czwartym poziomie rozgrywkowym. Nawiasem mówiąc – jeśli myślicie, że najważniejszą osobą w klubie jest prezes albo trener, grubo się mylicie. Najważniejszy jest magazynier. W Mirkowie tę funkcję pełnił pan Pyzio, u którego miałem spore chody. Zwykle nie chciał wydawać zawodnikom sprzętu. Nieraz wyskakiwał wkurzony z klubowego budynku i rzucał w innych pękiem kluczy. A tymczasem gdy moje korki rozpadły się ze starości, pan Pyzio zaprosił mnie do magazynu i wydał nowiutkie polsporty. Zawsze mogłem do niego wpaść po nowe spodenki czy koszulkę.
W Mirkowie mieliśmy fajną ekipę. Andrzej Zagończyk naprawdę dawał radę, występował między innymi w drugiej drużynie Legii Warszawa. Włodek Pabisiak poszedł później do Polonii. Janek Świątek spokojnie mógł grać w pierwszej lidze, ale jakoś mu nie wyszło. Był jeszcze Janek Grabski, największy gaduła w drużynie.
Kiedyś przed meczem siedzimy w szatni, a Janek do nas:
– Chłopaki, dzisiaj na luzie wygrywamy, sędziuje mój kumpel.
W dziesiątej minucie ten kumpel pokazał mu czerwoną kartkę, a my dostaliśmy w dupę. Cóż, bywa.
Szybko się zaaklimatyzowałem w szatni, bo chłopaki zobaczyły, że „Kosa” coś potrafi. Pamiętam, jak graliśmy z rezerwami Legii na głównej płycie przy Łazienkowskiej. Mecz zakończył się wynikiem 3:3, a ja walnąłem hat tricka, przedstawiając się klubowi w najlepszy możliwy sposób. „Dzień dobry, Romek jestem, dziś ukłułem trzy razy, a kiedyś będę u was grał”. Już wtedy dotarły do mnie pogłoski, że działacze Wojskowych zapytali po meczu o gówniarza z Mirkowa. Wiedziałem jednak, że nie jestem jeszcze gotowy na Legię. W wieku siedemnastu lat przeniosłem się do występującego na trzecim poziomie rozgrywek Ursusa Warszawa.
Zanim się zorientowałem, siedziałem w pociągu w dresie z orzełkiem na piersi, jadąc do Kijowa na swój pierwszy międzynarodowy turniej. W 1984 roku znalazłem się w kadrze juniorskiej reprezentacji Polski, która przywiozła z mistrzostw Europy do lat 18 brązowe medale. Wielu zawodników tamtej drużyny błysnęło później na ligowych boiskach, a niektórzy porobili międzynarodowe kariery.
Naszym liderem był Andrzej Rudy. Świetną robotę wykonywali też Jacek Ziober, Mirek Dreszer, Darek Wójtowicz czy Darek Marciniak. Jestem przekonany, że ten ostatni skończyłby w topowym europejskim klubie, gdyby nie utopił talentu w alkoholu. Wszyscy mieliśmy po siedemnaście, osiemnaście lat, a Marciniak grał jak senior. Między innymi dzięki niemu wygraliśmy wszystkie mecze grupowe – z Włochami, Bułgarią i Danią. Bułgarzy z Christo Stoiczkowem na czele popłakali się po meczu z nami, bo odebraliśmy im szansę na awans. Mokre policzki miał też nasz lekarz, Czesław Małkiewicz. Przed turniejem założył się z nami, że jeśli wejdziemy do półfinału, wykąpie się w hotelowej fontannie. Dotrzymał słowa.
Na boisku na pewno prezentowaliśmy się dużo lepiej niż poza nim. Trenowaliśmy w strojach po drużynie koszykarzy, a prócz tego dostaliśmy popielate garnitury bez krawatów i… czerwone adidasy. Wyobrażacie to sobie? Jak zobaczyliśmy z Andrzejem Rudym nasz galowy zestaw, od razu zapowiedzieliśmy, że w życiu tego nie założymy, bo wiocha na cały Kijów. Już na peronie ludzie patrzyli, co to za cyrkowcy przyjechali z Polski. Jednocześnie wiedzieliśmy, że przecież nie szata zdobi człowieka. Pewnego dnia przeprowadziliśmy z Rudym akcję dwójkową – poznaliśmy przepiękne rosyjskie dziewczyny i ruszyliśmy z nimi na miasto. Do hotelu Rossija wracaliśmy w czwórkę – tyle że nie z dziewczynami, lecz z dwoma tajniakami. Przez cały wyjazd pilnowali naszej reprezentacji, a pięć minut po przyjeździe do Kijowa odebrali nam paszporty. Tamta randka nie do końca się udała…
Jeśli chodzi o pozaboiskową skuteczność i kontakty damsko-męskie, królem strzelców całej imprezy został Darek Wójtowicz. Tym bardziej że gol strzelony na wyjeździe liczy się podwójnie. Otóż przydzielono nam przepiękną tłumaczkę. Tatiana, Irina, Anastazja, czy jak jej tam było na imię, zakochała się w Darku na zabój. Tyle tylko, że była córką wysoko postawionego oficera. Śmialiśmy się więc, że jak coś będzie nie charaszo, to chłop ma przerąbane. Do dziś pamiętam, jak stała na lotnisku i płakała za Wójtowiczem, gdy wylatywaliśmy do Polski.
Po świetnej fazie grupowej w Kijowie przenieśliśmy się do Moskwy. Chodziliśmy na coś w rodzaju marketu przy placu Czerwonym, gdzie sprzedawano sprzęty gospodarcze, o jakich w Polsce można było w dobie komunizmu tylko pomarzyć. Największym zainteresowaniem cieszyły się żelazka. Gdy w tamtych czasach jechało się do Związku Radzieckiego, zakładało się kilka par dżinsów, żeby potem sprzedać je za ruble. Słyszałem kiedyś nawet historię, jak jedna z reprezentacji młodzieżowych leciała na turniej do Taszkientu i miała międzylądowanie oraz nocleg w Moskwie. Zamiast od razu ruszyć do hotelu, autokar podjechał pod ambasadę. Trener wytypował kilku chłopaków, którzy po chwili wrócili z ogromnymi worami. Cała drużyna była przekonana, że przynieśli sprzęt piłkarski, ale patrzą, a tam kilkaset par dżinsów na handel. Selekcjoner powiedział, że mają wszystko sprzedać i nie może zniknąć ani jedna para!
Z ręką na sercu – nie pamiętam podobnych akcji z juniorskich mistrzostw Europy 1984. Nie zapomnę natomiast chyba najgorzej zaplanowanego przemytu w historii reprezentacji Polski. Z kadrą do lat 21 polecieliśmy do Grecji. Pierwszego wieczora siadamy w pokoju i każdy zaczyna się chwalić, co przywiózł na handel. W pewnym momencie jeden z kolegów pokazuje tubkę po paście do zębów i wyciąga z niej plik banknotów. Wszyscy w szoku.
– Ty to masz łeb, stary! W ten sposób pieniądze przemycić…
– Nie, chłopaki, to bony do Peweksu są. Sprzedam na pniu!
– Ty debilu! Przecież w Grecji nie ma Peweksów!
Facet nie odezwał się do końca zgrupowania.
W Moskwie nasz piękny sen przerwali Węgrzy, którzy ograli nas w półfinale 2:0. Na otarcie łez pokonaliśmy Irlandię 2:1 i zajęliśmy trzecie miejsce. Ale żadnej fety nie było – po naszym ostatnim meczu wszedł do szatni jakiś facet i powiedział, że przynosi medale. Postawił tacę i sobie poszedł. Widocznie ze względów politycznych organizatorzy uznali, że nie wypada, by Polacy świętowali na murawie miejsce na podium. Na finałowy mecz gospodarzy z Węgrami przyszło 70 tysięcy, co zrobiło na nas wielkie wrażenie. Gdy przy stanie 2:2 Madziar strzelał decydującego karnego, wszyscy ludzie na stadionie gwizdali. Gość wytrzymał presję i złoto odjechało Sowietom do Węgier. Trzy minuty po ostatnim gwizdku sędziego stadion był już pusty. Kibice Sbornej wracali do domu z poczuciem zawodu, a ja z przekonaniem, że moja kariera zaczyna nabierać rozpędu.
Kto wie, jak potoczyłyby się nasze losy, gdyby nie zabrano nam szansy przedstawienia się szerszemu audytorium. Jako trzecia drużyna Europy uzyskaliśmy automatyczny awans na mistrzostwa świata do lat 20. Wtedy jednak dał się nam we znaki PZPN. Działacze poskąpili 100 dolarów wpisowego, a gdy w końcu zdecydowali się nas zgłosić, było już za późno. Zamiast nas pojechali Bułgarzy. I tym razem to my mogliśmy płakać.
Tuż po powrocie z mistrzostw czekał mnie egzamin kończący szkołę zawodową, który dawał tytuł mechanika silników spalinowych. Przystępowałem do niego „zielony”, ale wszyscy już wiedzieli, że jestem piłkarzem. Nauczyciele wychowania fizycznego mocno lobbowali, by nie stała mi się krzywda. Na egzaminie teoretycznym komisja zebrała się specjalnie dla mnie i dała mi pytania… razem z odpowiedziami. Część teoretyczna też okazała się farsą.
Zaprowadzono mnie przed ciągnik.
– Proszę powiedzieć, co to za część.
– Filtr powietrza.
– Nie, panie Kosecki. Filtr oleju.
Komisja wiedziała już, że dalej nie ma sensu brnąć. „Wie pan co? Zrobimy tak: pan ten ciągnik umyje na zaliczenie”. Lśnił czystością, więc nie było mowy, żeby mnie oblali.
Ursus, do którego trafiłem, miał dobrego sponsora – fabrykę ciągników – oraz jasny cel, jakim był awans do drugiej ligi. W moim pierwszym sezonie ta sztuka się nie udała. Kiedy wracaliśmy z ostatniego meczu sezonu w Lipnie, jeden z kolegów – jak się później okazało, na moje nieszczęście – znalazł w autokarze skrzynkę szampanów o wdzięcznej nazwie Pompadour. Myślałem, że wszystko kontroluję, ale nagle zapadła ciemność. Na domiar złego okazało się, że do siedziby Ursusa przyjechali jacyś działacze z Niemiec. Widok pijanego Koseckiego raczej by im się nie spodobał. Koledzy doradzili, bym schował się w pobliskich krzakach. Tak też zrobiłem, mimo że na pewno dogadałbym się z Niemcami. Po Pompadourze byłem przekonany, że płynnie mówię w tym języku. Na tym sprawa się nie zakończyła, bo następnego dnia prezes zaprosił mnie do gabinetu:
– Czego się napijesz, Romeczku? Kawki, herbatki? A może szampana polać? – szydził Marek Pietruszka. A koledzy z szatni jeszcze przez jakiś czas nazywali mnie „Pompadour”. Wymyślili mi też ksywkę „Tahamata”. Według nich miałem przypominać tego holenderskiego skrzydłowego. Tak samo jak ja był niski i szybki, ale w odróżnieniu od niego nie mam indonezyjskich korzeni. Chyba że o czymś nie wiem.
Całe szczęście z rywalami na boisku radziłem sobie dużo lepiej niż z Pompadourem. Byłem niesamowicie pewny siebie. Przed meczem z Lechią Gdańsk ubzdurałem sobie, że wyjdę na boisko w białych trampkokorkach. Od razu dostrzegłem na sobie spojrzenia lechistów, którzy ewidentnie pomyśleli, że jakiś dziwoląg zabłądził przypadkiem na boisko. Zwyczajnie mnie wyśmiali, ale tak się jakoś złożyło, że wygraliśmy 1:0 po moim golu. Po meczu zawiesiłem sobie trampkokorki na ramionach i powiedziałem tak, by mnie usłyszeli:
– Następnym razem opierdolę ich na bosaka!
Kilku zawodników Lechii od razu się zagrzało i ruszyło do bitki, ale skończyło się tylko na wyzwiskach.
Byłem przekonany, że mogę walnąć na bosaka całą ligę. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, życie szybko sprowadziło mnie na ziemię. Podczas jednego z meczów nagle poczułem potworny ból w kręgosłupie. Upadłem i nie mogłem się ruszyć. Zniesiono mnie z boiska, ale moje problemy tak naprawdę dopiero się zaczynały. Dolegliwość nie mijała, a gdy zobaczyłem w moczu krew, zdałem sobie sprawę, że sytuacja jest naprawdę poważna. Mijały tygodnie, lecz nikt nie potrafił powiedzieć, co mi dolega. Leżałem w szpitalu przy Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi, a później trafiłem do Warszawy na Szaserów. Stało się tak głównie dzięki pomocy doktora Stanisława Machowskiego i Legii, która już wtedy się mną interesowała. Wykonano mi szereg badań, ale ciągle nie widać było rozwiązania, więc jak tonący zacząłem chwytać się brzytwy. Najpierw wymyśliłem, że pójdę do wróżki. Wszedłem przez jakąś zasłonkę i zobaczyłem kobietę przypominającą czarownicę. Brakowało jej tylko kruka na ramieniu. Wywróżyła mi, że kiedyś na pewno wyzdrowieję. „No, dziękuję bardzo, tyle to wiem bez wróżki”.
Musiałem szukać czegoś innego. Z pomocą przyszli działacze Ursusa: Piotr Jasiński i Paweł Rakowski. Stwierdzili, że musimy prędko wsiadać do samochodu, bo znaleźli cudotwórcę, który mnie wyleczy. Zawieźli mnie do Lipiec Reymontowskich, gdzie przyjmował słynny na całą Polskę znachor Jan Duda. Zajechaliśmy mercedesem do wiochy zabitej dechami i weszliśmy do jakiejś chaty. Niedługo później przyszedł mój wybawiciel – między uzdrawianiem pacjentów musiał przepalować krowy i teraz wracał z pola. Gdy zobaczyłem 60-letniego potężnego faceta w gumiakach, który za chwilę ma robić coś z moim ciałem, pomyślałem: „To się nie ma prawa udać”. Z drugiej strony nasłuchałem się historii o ludziach, którzy przyjeżdżali do niego na wózkach inwalidzkich, a wychodzili o własnych siłach. Pomyślałem, że zaryzykuję, bo i tak nie mam nic do stracenia. Duda posadził mnie na krześle, obejrzał zdjęcie rentgenowskie, owinął mnie bandażem i zaczął nastawiać mi plecy.
– Niech pan ćwiczy kręgosłup.
– Jak mam ćwiczyć, skoro mnie boli?
– Ojciec nasypie 20 kg piachu do worka, położy panu na brzuch, a pan niech głęboko oddycha.
Nie wiem, co dokładnie zrobił z moim kręgosłupem Duda. Może po prostu nagle uwierzyłem, że jednak mogę wyzdrowieć. Wykonywałem opisane przez znachora ćwiczenia i po jakimś czasie ból faktycznie ustąpił. Nie pytajcie mnie, jak to możliwe, do dziś nie mam zielonego pojęcia.
Po półrocznej przerwie mogłem wrócić na boisko, ale musiałem zadać sobie pytanie: co dalej? W moim drugim roku awansowaliśmy, jednak przygoda Ursusa z zapleczem ekstraklasy nie potrwała długo. Po sezonie spadliśmy do trzeciej ligi.
Wymyśliłem więc sobie, że zostanę piłkarzem Widzewa. Wsiadłem do pociągu i pojechałem do Łodzi, żeby zapukać do gabinetu twórcy potęgi tego klubu, Ludwika Sobolewskiego. Dostałem cynk, że mnie chcą, ale podczas rozmowy usłyszałem, że jeszcze muszę się ograć i że za wcześnie na Widzew.
Nie miałem do Sobolewskiego żalu, rozumiałem go. Wróciłem do Warszawy z niczym, ale wiedziałem już, że chcę zmienić otoczenie. Gdy więc w 1987 roku zgłosiła się po mnie drugoligowa Gwardia Warszawa, nie wahałem się ani chwili.
Tam po raz pierwszy przekonałem się, co tak naprawdę znaczy twarda ręka trenera. Zespół prowadził Henryk Szczepański nazywany przez szatnię „Burzą”. Szkoleniowiec kierował się głównie dwiema zasadami:
1. Piłkarz nigdy nie ma kontuzji.
2. Jak mówi, że ma, to przesadza albo kłamie.
Pamiętam, jak jeden z zawodników zgłosił mu kiedyś uraz.
– Trenerze, strasznie boli mnie noga, nie dam rady grać.
– Co ty pieprzysz?! Wyleczymy cię. Bezpośrednio przed snem nałóż sobie na nogę smalec z gęsi i daj na to gazę z denaturatem.
Facet rano wstał, zobaczył czerwoną plamę i pomyślał, że zaraz mu ta noga odpadnie. A „Burza” oczywiście wystawił go od pierwszej minuty. Gość ani słowem nie zająknął się o kontuzji.
Oglądaliście film „Być jak Kazimierz Deyna”? Na początku jest tam scena, w której trener woła do siebie młodych piłkarzy i tłumaczy im krótko swoją filozofię: „U mnie się zapierdala. Kto nie zapierdala, ten nie gra”. U Szczepańskiego wyglądało to podobnie. Lubił powtarzać młodym zawodnikom: „Albo będziesz piłkarzem, albo maminsynkiem”.
Obowiązkowym punktem przygotowania do rozgrywek był zimowy obóz w górach, na którym non stop zapieprzaliśmy. Pewnego dnia trening kondycyjny polegał na tym, że wbiegaliśmy na bardzo wysokie wzniesienie. „Burza” był na górze, a jego ówczesny asystent Mirosław Jabłoński mierzył na dole tętno zawodnikom. Jeden z nich, ledwo żywy, wyraźnie miał dość. Jabłoński przyłożył palce do szyi delikwenta i wyszło, że facet ma tętno w okolicach dwustu. Dał znać „Burzy”, że piłkarz musi na razie spasować. A pierwszy trener:
– E, daj spokój. Nic mu nie jest. Niech zapieprza na górę! Stoi i oddycha, więc może biec.
Treningi u „Burzy” były takie, że niektórzy mieli dość nawet zbiegania z góry. Wymyśliliśmy, że będziemy zjeżdżać na dupach, ale jeden kolega nadział się na wystający spod śniegu kołek. Porysował sobie tyłek i od tamtej pory już zawsze zbiegał.
Nigdy nie zapomnę też, jak któregoś dnia obozu poszliśmy na stołówkę, żeby zjeść obiad. Chłopaki w minutę opróżniły talerze z ogórkową, po czym od razu poprosili kucharkę o dokładkę. Zanim włożyłem łyżkę do zupy, oni atakowali już drugą porcję. I trzecią. Czwartą…
– Spróbuj, Romek, świetna ta zupa.
No to spróbowałem i do dziś nie wiem, czy to była ogórkowa z dodatkiem wódki, czy wódka z dodatkiem ogórkowej.
– Chłopaki, przecież można było normalnie w pokojach rozlać…
– No co ty, najpierw obiad trzeba zjeść.
Dla zainteresowanych podaję przepis na ogórkową, która tak posmakowała kolegom. Składniki: sześć ogórków kiszonych, jedna marchewka, 300 g ziemniaków, litr wódki. Sposób przygotowania: ugotować ogórkową i dolać wódki.
Drużyna rozumiała się świetnie poza boiskiem, ale – co najważniejsze – także podczas meczów. Pierwszą rundę zakończyłem co prawda z jedną zdobytą bramką, jednak w swoim drugim sezonie trafiłem do siatki 11 razy, pomagając zespołowi w utrzymaniu się. Witold Kompa czy Robert Chełstowski, z którymi się trzymałem, dogrywali mi znakomite piłki na skrzydło. W tamtym okresie mało który obrońca drugiej ligi mógł mnie zatrzymać. Puszczałem sobie piłkę na kilka metrów. Czasem wybiegałem nawet na bieżnię, która otaczała murawę, a i tak wyprzedzałem przeciwników. Czułem, że jestem w gazie. Obronę trzymał nam Janusz Klimczewski, pseudonim Mesel. Facet przez całe życie stosował na boisku zasadę: piłka może przejść, ale zawodnik nie. Gdy urodziło mu się dziecko i zorganizował u siebie pępkowe, trochę popłynęliśmy. Ojciec Janusza, na co dzień członek Kapeli Czerniakowskiej, przyszedł do domu, jak impreza już się skończyła.
– Wróciłem z ulicy, a tu nie ma dla kogo grać, bo wszyscy leżą!
Jak już jesteśmy przy tej imprezie, najwyższa pora, żebym przeprosił Janusza za stół. Zanim pospadaliśmy z krzeseł, zaczęliśmy ostro dyskutować. Nie pamiętam już nawet, na jaki temat. W każdym razie chciałem uspokoić atmosferę. Wziąłem z kuchni nóż, wbiłem w środek stołu i krzyknąłem: Cisza! Janusz zbladł.
– Pojebało cię, Kosa? Żona mnie zabije. Dobrze, że jest jeszcze w szpitalu po porodzie.
Cóż, może trochę mnie poniosło, ale faktycznie zrobiło się wtedy cicho.
Były oczywiście rzeczy, które nie funkcjonowały w Gwardii, jak powinny. Jeden z problemów stanowiła niska frekwencja na stadionie. Raz się zdziwiłem, bo przyszła większa grupa, tak samo ubrana i w dodatku w otoczeniu milicjantów. Strzeliłem gola i podbiegłem do nich, żeby razem się cieszyć, ale szybko się zorientowałem, że nie podzielają mojej radości. Okazało się, że to grupa więźniów z zakładu karnego, która przyszła na mecz w ramach resocjalizacji.
Czasem na stadionach widzi się transparenty: „Pozdrowienia do więzienia!”. Na obiekcie Gwardii nie trzeba było ich wieszać – więzienie przychodziło do nas. Na jednym meczu wśród kibiców-skazańców znalazł się facet, który pochodził z miejscowości naszych rywali. Gdy straciliśmy gola, wyskoczył do góry z radości i od razu został spałowany przez milicjantów.
Jeśli pod jakimś względem nie pasowałem do Gwardii, to chyba tylko… ideologicznym. Był to przecież klub Milicji Obywatelskiej, a jako młody chłopak sympatyzowałem z Solidarnością i specjalnie się z tym nie kryłem. Kiedy zainteresowała się mną reprezentacja, przyjechała do klubu telewizja, żeby zrobić ze mną wywiad. Powiedziałem, że wspieram Lecha Wałęsę i że chcę pokoju na ziemi, a nie bomb atomowych. Na drugi dzień byłem już na dywaniku w pokoju prezesa klubu.
– Jakie bomby atomowe?! Jaki Wałęsa?! Popieprzyło cię, Romek? – grzmiał.
Chcieli mnie postawić do pionu i zrobiło się ostro. Kazano mi nawet ściąć włosy. Ostrzegłem prezesa, że jak to zrobię, przestanę grać.
W klapie ubrania nosiłem opornik, który był symbolem buntu przeciwko władzy, więc miałem też problemy z milicjantami. Wiele razy mnie zatrzymywali, ale nigdy nie pękałem. Zawsze kończyło się tylko na spisywaniu. Raz wyciągnęli mnie z autobusu w Wilanowie.
– Kolego, ściągaj to natychmiast albo będziesz miał problemy.
– Będę nosić, co mi się podoba.
Milicjant spojrzał w dokumenty i zorientował się, że jestem piłkarzem Gwardii Warszawa.
– Dlaczego nie mówiłeś, że grasz w resortowym klubie?
– To moja sprawa, gdzie gram.
Jechałem akurat na próbę, bo mieliśmy z kumplami kapelę. Najpierw występowaliśmy pod nazwą Cywilizacja, później przechrzciliśmy ją na Dyskotekę. Raz graliśmy w szpitalu dla dzieci w Konstancinie i w pewnym momencie zaczęliśmy rozrzucać ulotki Solidarności. Od razu podjechała nyska, z której wysiedli milicjanci. Chcieli zarekwirować cały sprzęt, ale wstawiła się za nami dyrektorka szpitala. Ostatecznie zatrzymaliśmy gitary, jednak władza wyłączyła prąd i o dokończeniu koncertu nie było mowy.
Kibice mogą się tylko cieszyć, że nie słyszeli, jak śpiewam. Graliśmy reggae i punk rocka. Moje marzenia o zostaniu drugim Bobem Marleyem legły w gruzach na przeglądzie piosenki w klubie Remont – basista zapomniał nastroić gitarę i zaprezentowaliśmy się tragicznie. Dno i metr mułu. Mimo to chętnie wracam myślami do tamtych wydarzeń. Jako część muzycznego podziemia czułem się wolny. Słuchałem, jak koledzy śpiewają o trudnej rzeczywistości, ustroju, polityce… Poznałem fantastycznych ludzi – Roberta Brylewskiego, Darka Malejonka czy Tomka Lipińskiego. No i przede wszystkim swoją żonę.
Przyszła z koleżanką na próbę zespołu w remizie i już została w moim życiu. Na pierwszą randkę mieliśmy iść do kina Beata w Konstancinie, gdzie grali „Wielką podróż Bolka i Lolka”. Jadzia wystawiła mnie do wiatru. Myślałem przez moment, że nic z tego nie będzie, ale wytłumaczyła swoją nieobecność i zaczęliśmy się spotykać. Nie wiedziała wtedy, że wcale nie zobaczyłem jej pierwszy raz w remizie przed naszą próbą, tylko rok wcześniej. Dojrzałem ją w autobusie w towarzystwie koleżanek i od razu pomyślałem: „Ta dziewczyna kiedyś będzie moja”. Dziś jesteśmy już 32 lata po ślubie. Niezły wynik, nie?
Jadzia przychodziła nie tylko na koncerty, ale także na stadion. W sezonie 1987/88 wszyscy wiedzieli już, że wkrótce odejdę z Gwardii. Czułem, że najwyższa pora iść wyżej, a klub miał problemy finansowe i musiał sprzedać najlepszych piłkarzy. Zgłosił się po mnie legendarny prezes GKS-u Katowice, Marian Dziurowicz, więc wsiedliśmy z Jadzią do pociągu i ruszyliśmy na Górny Śląsk. Najpierw pojechaliśmy zobaczyć mieszkanie. Nowiutkie osiedle, cztery pokoje na drugim piętrze. Pomyślałem, że jest świetne, ale wtedy spojrzałem przez okno i zobaczyłem las… kominów fabrycznych oraz kłęby dymu. Od razu wyłożyłem kawę na ławę.
– Mieszkanie niby ładne, ale widok nie najlepszy.
– Jak chcesz, to jutro posadzimy tu las i drzewa zasłonią kominy. Nie ma problemu.
Dziurowicz słynął z tego, że w razie słabej gry zawodników wpadał w szał. Gdy jednak wszystko szło po jego myśli, potrafił przychylić im nieba. Zwłaszcza tym, których chciał przekonać do gry w swoim klubie. A że miał wielkie wpływy, budował wtedy naprawdę mocną ekipę – gdy ja zwiedzałem mieszkanie, w hotelu na podpisanie kontraktu czekał już Andrzej Rudy. Czułem jednak, że to nie to. Grzecznie podziękowałem za rozmowę i odrzuciłem ofertę GKS-u. Byłem też w Poznaniu, bo chciała mnie Olimpia, ale tamtejsi działacze również mnie nie przekonali.
Na szczęście zgłosiła się po mnie Legia Warszawa, która zdała sobie sprawę, że ktoś zaraz może im sprzątnąć Koseckiego sprzed nosa. Ówczesny kierownik Kazimierz Orłowski i członek sztabu szkoleniowego Paweł Janas przyjechali do mojego domu, żeby porozmawiać z rodzicami. Mnie nie trzeba było przekonywać. Zawsze chciałem grać na Łazienkowskiej, a poza tym wiedziałem, że trener Andrzej Strejlau bardzo naciska na transfer. Orłowski opowiadał mi, że z perspektywy Legii wyglądało to następująco: kierownik pojechał z Jerzym Engelem na mecz, żeby obserwować jakiegoś stopera.
Engel: – No i jak ci się, Kaziu, podoba ten obrońca?
Orłowski: – Daj spokój, przecież to jest drugi Jacek Gmoch – wjebać się w rywala i nic więcej. Jedynym zawodnikiem, który nadaje się tu do Legii, jest Kosecki.
Później Orłowski podobno mocno namawiał prezesa CWKS-u, generała Wojciecha Barańskiego, żeby mnie ściągnął.
– Panie generale, a co z tym Kosą będzie?
– No przecież podobno jest kontuzjowany. Ma jakieś problemy z kręgosłupem.
– Gra w kadrze i jedną nogą jest w GKS-ie Katowice. To co, kalekę biorą do reprezentacji? Ktoś chyba z pana wała robi.
– A pasowałby pana zdaniem do Legii?
– Jak Kosecki tu nie pasuje, to kto?
– No dobra, uruchomię sprawę.
Do dziś mam kontrakt, który wtedy podpisałem – dwie strony maszynopisu. Zaproponowano mi niezłe pieniądze, poloneza, lodówkę i meble na talon oraz mieszkanie na Targówku, na ulicy Mokrej. Byłem w pionie gwardyjskim, więc musiałem napisać pismo do generała Kiszczaka o zgodę na przeniesienie do wojska. Kiedy wszystko było już dogadane, przypomniałem sobie, jak po treningach Gwardii wsiadałem w autobus, przyjeżdżałem na Łazienkowską i oglądałem zza płotu zajęcia Legii. Teraz wreszcie miałem być po drugiej stronie.