Kości dziecka - ebook
Kości dziecka - ebook
Yi Sang (1910-1937) – autor nieznany polskiemu czytelnikowi – jako pierwszy w historii literatury koreańskiej sięgnął po nowatorską technikę strumienia świadomości i podjął próbę wglądu w psychikę jednostki. Narrator jego opowiadań relacjonuje wydarzenia z własnej, subiektywnej perspektywy, przez pryzmat rozszczepionej jaźni, która odziera otaczającą go rzeczywistość z realności i konkretnej formy. Tworzy wycinkowy obraz świata, którego nie rozumie i nie potrafi zdefiniować. Zanurzony we własnym „ja” nie pojmuje działań ludzi go otaczających ani mechanizmów rządzących światem.
Kości dziecka są zbiorem jednych z najdziwniejszych literacko opowiadań (stawiających przed tłumaczem wyjątkowe trudności) z początku XX wieku na Dalekim Wschodzie.
Spis treści
Skrzydła (wyd. 1936)
Spotkania i rozstania (wyd. 1936)
Fantazmaty (wyd. 1938)
Kości dziecka (wyd. 1937)
Ostatnie godziny (wyd. 1937)
Ewa Rynarzewska, Yi Sang – mistrz autofikcji
O autorze
Przypisy
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-001-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Nalgae)
Wiecie, co czuje „wypatroszony geniusz”? To przyjemne doznanie. Wtedy nawet miłość jest przyjemna.
Dopiero, gdy ciało słania się z wycieńczenia, umysł zaczyna myśleć jasno. A kiedy mój żołądek – zżerany przez pasożyty – zaczyna chłonąć nikotynę, w mojej głowie rozwija się biała kartka. Na kartce tej rozstawiam żarty i paradoksy – rozstawiam jak pionki na planszy do gry. To odrażająca choroba zdrowego rozsądku.
Znowu planuję życie z kobietą. Ja – nieudolny nawet w miłosnych podchodach; ja – który na moment zdołał wspiąć się na szczyt intelektu; innymi słowy – ja jakby rozdwojony. I w tym rozdwojeniu planuję życie – tylko z połową kobiety, która jest połową wszystkiego. Stawiam w to życie tylko jedną nogę, staję naprzeciw siebie – wpatrujemy się w siebie jak dwa identyczne słońca i zaczynamy chichotać. Nie mogę znieść rutyny życia. Jest tak nudne, że mogę je sobie odpuścić. Goodbye.
Goodbye. Czy zdarza ci się tęsknić za potrawą, której z całego serca nienawidzisz? Spróbuj czasami doświadczyć tej ironii. Żarty i paradoksy......
Możesz też stworzyć swoją własną imitację. Warto. Twoje dzieło będzie wspaniałe – tym wspanialsze, że nie będzie miało nic wspólnego z pierwowzorem.
Porzuć XIX wiek – wyjdź z niego, jeśli możesz. Ten duch Dostojewskiego – szkoda zachodu. Kto przyrównał Hugo do kromki francuskiego chleba? Trafniej nie mógł tego wyrazić. Nie daj się zwieść detalom życia, czy też raczej imitacji życia. Unikaj złego losu. Bardzo cię o to proszę......
(Kiedy zerwiesz bandaż, cieknie krew. Wierzę, że rana wkrótce się zagoi. Goodbye).
Uczucia – to pewna poza. (Sam nie wiem, być może mam na myśli tylko jakąś elementarną cząsteczkę tej pozy).
Kiedy ta poza zastygnie w bezruchu, uczucia natychmiast odcinają swoje źródło dostawy.
Moja niezwykła dojrzałość pozwoliła mi wypracować sobie opinię na temat życia.
Królowa pszczół i wdowa – czy na tym świecie, pełnym kobiet, znajdzie się choć jedna, która faktycznie nie jest wdową? Nie! A czy moja hipoteza, która zakłada, że każda kobieta w codziennym życiu jest wdową – czy ta hipoteza czasami nie obraża kobiet? Goodbye.
„Numer 33” – może się kojarzyć z domem publicznym, bo wszystkie mieszkania wyglądają tak samo.
Osiemnaście mieszkań – pod tym samym numerem. Ciągną się wzdłuż ulicy, stłoczone obok siebie. Takie same drzwi, takie same piece. Co więcej, wszyscy domownicy są tak samo młodzi. Wszyscy żyją w półmroku. Ale udają, że muszą się kryć przed słońcem. Dlatego rozciągają drut nad drzwiami wejściowymi, wieszają na nim swoją poplamioną pościel i pod pretekstem, że muszą ją przewietrzyć, odcinają dostęp promieniom słonecznym.
W tak przyciemnionych pokojach śpią za dnia. Nie sypiają w nocy? Nie wiem. Nie mogę wiedzieć, bo ja śpię nieustannie – i w dzień, i w nocy. Osiemnaście mieszkań pod numerem 33 przez cały dzień wypełnia spokój.
Spokój panuje tylko za dnia. Kiedy zapada zmierzch, pościel zostaje zdjęta i wniesiona do środka. A kiedy zapalą się lampy, osiemnaście mieszkań bije blaskiem jaśniejszym niż światło dnia. Do późna w nocy co rusz dolatuje dźwięk rozsuwanych drzwi. Wyczuć można poruszenie. Unoszą się różne zapachy. Pieczonego śledzia, ciemnego pudru Tango, płukanego ryżu, mydła......
Ale najważniejsze są tabliczki z imionami.
Do osiemnastu mieszkań wiedzie główna brama. Usytuowana została wprawdzie na uboczu, ale jest. I godnie reprezentuje mieszkańców. Równie dobrze mogłoby jej nie być, bo i tak jest stale otwarta. Różni kupcy, domokrążcy, sprzedawcy wchodzą i wychodzą przez tę bramę – o każdej porze dnia i nocy. Nie sprzedają tofu przed bramą, lecz otwierają rozsuwane drzwi domostwa i sprzedają tofu w pokojach. Dlatego umieszczenie na głównej bramie imion wszystkich zamieszkujących pod numerem 33 straciło jakikolwiek sens.
Zaczęto, choć nie wiadomo, kto i kiedy, przybijać tabliczki imienne do rozsuwanych drzwi, tuż obok szyldów, takich choćby jak Komnata Odwiecznego Spokoju czy Komnata Szczęśliwości.
Przybicie do naszych drzwi tabliczki z moim imieniem, nie! – mojej żony – tabliczki wielkości jednej czwartej karty do gry, miało zadośćuczynić temu powszechnemu zwyczajowi.
Ja się z nikim tutaj nie zadaję. Nikomu się nawet nie kłaniam. Nikogo, poza moją żoną, nie chcę znać. Nie kłaniam się innym ludziom i nie zadaję się z innymi ludźmi, bo zakładam, że w ten sposób wystawiłbym na szwank reputację mojej żony. Tak bardzo moja żona jest mi droga.
Moja żona jest mi tak bardzo droga, ponieważ wiem, że spośród wszystkich kobiet zamieszkujących osiemnaście mieszkań pod numerem 33 jest ona najdrobniejsza i najpiękniejsza – podobnie jak tabliczka z jej imieniem. Spośród wszystkich kwiatów, jakie rozkwitają w osiemnastu mieszkaniach, moja żona jest kwiatem najpiękniejszym i to ona rozświetla każdy zaułek ulicy, skrytej pod warstwą cienkich dachówek, które nie przepuszczają promieni słonecznych. A ja ten kwiat chronię...... Nie! „Ja” się pod nim chronię. Przyssałem się do niego i przeistoczyłem w żałosny byt, którego nie sposób opisać żadnymi słowami.
W moimi pokoju – nie w mieszkaniu, nie mam mieszkania – wszystko mi się podobało. Temperatura pokoju jak najbardziej odpowiadała temperaturze mojego ciała, a stopień zaciemnienia pokoju zadowalał mój wzrok. Nie potrzebowałem innego pokoju – ani chłodniejszego, ani cieplejszego. Nie chciałem pokoju jaśniejszego, nie chciałem pokoju przytulniejszego. Mój pokój chyba dla mnie tylko jedynego utrzymywał takie warunki, więc byłem mu za to stale wdzięczny. I radowała mnie myśl, że być może tylko po to przyszedłem na świat, żeby w nim zamieszkać. W tym wszystkim nie rozważałem, czy jestem szczęśliwy, czy jestem nieszczęśliwy. To znaczy, nie musiałem zastanawiać się, czy jestem szczęśliwy, ale też – z drugiej strony – nie musiałem zastanawiać się, czy jestem nieszczęśliwy.
Skoro mogłem bezczynnie i bez określonego celu spędzać każdy dzień, wszystko było w najlepszym porządku.
Mogłem oddawać się lenistwu w pokoju, który pod każdym względem odpowiadał moim potrzebom fizycznym i duchowym, niczym dobrze skrojone, wygodne ubranie. W tym lenistwie osiągałem stan całkowitego spokoju i zadowolenia – stan, który pozwalał mi wznieść się ponad takie doczesne sprawy jak szczęście i nieszczęście. Innymi słowy, osiągałem stan kongenialny. Podobał mi się ten stan.
Mój kongenialny pokój, jeśli liczyć od głównej bramy, jest dokładnie – siódmy. Lucky seven – trudno nie zauważyć w tym głębszego sensu. Czciłem tę liczbę siedem, jakby była zasłużonym odznaczeniem. Kto mógł przypuszczać, że ten podzielony pokój, którego dwie części odgradzały ciężkie przesuwane drzwi, stanie się symbolem mojego przeznaczenia.
Część pokoju, położona przy drzwiach wejściowych, jest mimo wszystko jaśniejsza. Rano wpada wiązka promieni słonecznych i na podłodze rysuje plamę wielkości chusty. Ta plama maleje powoli i po południu jest wielkości chusteczki do nosa. Do drugiej części pokoju, położonej w głębi, nigdy nie wpadają promienie słoneczne. Tę część, oczywiście, zamieszkuję ja. Jasna część pokoju – dla mojej żony, mroczna część pokoju – dla mnie. Nie pamiętam już, kto podjął tę decyzję – ja czy moja żona. Nie mam też o to żadnych pretensji. Bo kiedy tylko żona jest nieobecna, zakradam się do jej pokoju, otwieram okno i przyglądam się, jak ciepłe poranne promienie wschodzącego słońca otulają światłem toaletkę żony – wszystkie te fiolki, flakoniki i buteleczki, które zaczynają migotać i mienić się różnymi barwami. Przyglądam się temu migotaniu i to przyglądanie jest jedną z najlepszych moich rozrywek.
Wyjmuję niewielkie szkło powiększające i bawię się nim, przypalając papierowe chusteczki, których używa wyłącznie moja żona. Załamuję promienie słoneczne i skupiam je w jednym punkcie chusteczki, ta najpierw się nagrzewa, potem zaczyna skwierczeć, aż w końcu wydziela cienką smużkę dymu i pokazuje niewielki otwór. Wszystko to trwa zaledwie kilka chwil, ale to czekanie i towarzyszący mu niepokój sprawiają mi niebywałą frajdę, której nic nie może się równać.
Kiedy mam już dosyć tej rozrywki, zaczynam bawić się podręcznym lusterkiem żony. Lustro ma zastosowanie praktyczne tylko wtedy, gdy odbija twarz. W pozostałych sytuacjach jest po prostu zabawką.
Również ta rozrywka szybko mnie nuży. Moje poczucie uciechy cechuje jakiś brak spójności, który miota mną między ciałem i duchem. Odkładam lusterko, podchodzę do toaletki żony i przyglądam się tym wszystkim fiolkom, flakonikom i buteleczkom. Ustawione obok siebie w równym szeregu budzą zachwyt, jakiego nic na tym świecie nie zdoła wzbudzić. Wybieram jeden flakonik, z namaszczeniem zdejmuję nasadkę, przystawiam flakonik do nosa i lekko wdycham zapach – tak lekko, że właściwie wstrzymuję oddech. Egzotyczna, zmysłowa woń wnika w moje płuca, a ja czuję, jak powieki moich oczu same się zamykają. Nie mam wątpliwości: tę woń roztacza ciało mojej żony. Nakładam nasadkę na flakonik i zagłębiam się w rozważaniach. Która część ciała mojej żony roztacza tę woń? Nie potrafię udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Dlaczego? Ponieważ zapach ciała mojej żony jest sumą różnych woni, które się tutaj unoszą.
Pokój mojej żony zawsze zachwycał mnie swoim przepychem, czego nie mogę powiedzieć o swoim skromnym pokoju. U mnie trudno byłoby doszukać się nawet gwoździa w ścianie. W pokoju mojej żony gwoździe wbite były do wszystkich ścian – od sufitu do podłogi. Na tych gwoździach wisiały kolorowe spódnice i bluzki. Miło było popatrzeć na te wszystkie kolory. Miło było sobie wyobrazić, że w fałdach tych spódnic kryje się ciało mojej żony, że jej ciało przyjmuje wszystkie możliwe pozy. Te wyobrażenia wiodły mnie zawsze do nieprzyzwoitych myśli.
Powinienem jeszcze dodać, że nie miałem ubrań. Nie dostałem od żony żadnego ubrania. Mój jedyny sztruksowy garnitur był jednocześnie moją piżamą, ubraniem domowym i strojem wyjściowym. A golf służył mi za podkoszulek, który nosiłem przez cały rok na okrągło. I garnitur, i golf były w kolorze czarnym. Zakładam, że nie był to przypadek. Dzięki temu mój widok nie budził odrazy nawet wówczas, gdy mój strój prany był tak rzadko jak to możliwe. Miałem na sobie bokserki, uszyte z miękkiego materiału, w które wszyta była elastyczna guma. I ta guma mnie uwierała – w trzech miejscach: w pasie i wokół ud. A jednak nie protestowałem. Potrafiłem zająć się sobą.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------