Kościoła nie ma - ebook
Kościoła nie ma - ebook
„Nie jest żadnym dla mnie usprawiedliwieniem to, że byłem tylko diakonem na przetrzymaniu i musiałem się grzecznie zachowywać w nadziei na powrót do łask i otrzymanie święceń. Bo w głębi duszy czułem, że to nie ma sensu i że żadnych święceń nigdy nie będzie”, pisze autor w bezkompromisowym rozliczeniu z własną przeszłością.
Czy można wyzwolić się spod władzy Kościoła? Szczególnie w sytuacji, gdy było się jego częścią i korzystało z przysługujących księżom przywilejów? Robert Samborski po bestsellerowym Sakramencie obłudy w którym opisał pobyt w seminarium duchownym, tym razem rozlicza się z późniejszym okresem, kiedy wyrzucony z diakonatu, wciąż miał nadzieję na przywrócenie i otrzymanie święceń. Sytuacja zawieszenia okazała się destrukcyjna, ale i zbawienna. Zmusiła do znalezienia siły, by stawić czoło świeckiemu życiu.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67075-70-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Napisał do mnie niedługo po ukazaniu się mojej pierwszej książki _Sakrament obłudy. Wspomnienia z seminarium_. „Przepraszam, że Ci zawracam głowę, ale już sobie nie radzę” – pisał. „Nie umiem jakoś wyjść z tego kręgu i powiedzieć, że mnie to nie dotyczy. Mam 39 lat, żonę, dwójkę dzieci. A przejmuję się bajkami. Staram się sobie tłumaczyć, że i tak pójdę do piekła. Tylko nie rozumiem, czemu mnie to jeszcze obchodzi. Jestem z tego powodu w depresji, mam nerwicę i nawet myślałem o samobójstwie. Wiem, że i tak nie spełniam tych wszystkich wymagań, że z pewnością pójdę do piekła. Choruję na depresję, jestem w trakcie leczenia. Bardzo Ci zazdroszczę, że wyszedłeś z tego badziewia”.
Spędził w seminarium zaledwie dwa lata, a od tamtego czasu minęło ich już dziesięć. Do dziś ma jednak poczucie, że jest przeklęty przez Boga, bo „zmarnował dar powołania”, bo założył rodzinę, a przecież miał „poświęcić się Bogu”. Pisał ze mną długo, a każda jego wypowiedź była jednym wielkim wołaniem o pomoc. Nie potrafił pojąć swojego lęku wobec groźby wiekuistego potępienia, a ten strach naznaczał jego życie wielkim cierpieniem. Rozmowa z nim przypomniała mi czasy, gdy jeszcze byłem duchownym. Chciałem wówczas pomagać ludziom cierpiącym i wielu z nich, widząc koloratkę, zwracało się do mnie po pomoc. Bardzo często jednak, mimo najszczerszych chęci, nie potrafiłem im pomóc. Powody tego były różne, ale najistotniejsze było to, że tak naprawdę nie znałem odpowiedzi na pytanie o sens ludzkiego cierpienia.
W recenzji mojej poprzedniej książki jeleniogórski dziennikarz Piotr Kanikowski oburzony napisał: „Człowiekowi wierzącemu i jako tako obeznanemu w Piśmie Świętym trudno czytać tę książkę bez irytacji, tyle w niej uproszczeń i manipulacji. To nieprawdopodobne, że człowiek, który omal nie został księdzem, po sześciu latach seminaryjnej edukacji nie rozumie np. skąd w świecie stworzonym przez dobrego Boga wzięło się zło. Trudno mi uwierzyć, że nie roztrząsano tego dylematu na zajęciach w legnickim WSD”. Pan Kanikowski zapewne przeczytał moją książkę pobieżnie i nie zauważył, co dokładnie napisałem. Problem „dobry Bóg – zło w świecie” co prawda rozważano na wykładach, a Kościół posiada w swoim arsenale cały szereg najprzeróżniejszych odpowiedzi na pytanie o sens cierpienia, postawę Stwórcy wobec zła, wojen, chorób i śmierci, ale wszystkie z nich są nic niewarte w starciu z konkretną, namacalną rzeczywistością ludzkiego bólu. Kruszy się ich misternie skonstruowana, koronkowa logika, a piękne słówka teologicznego uniwersum w zderzeniu z brudną, zwyczajną codziennością brzmią jak kpina.
Jeszcze jako diakon, ale już poza seminarium, przez pięć miesięcy pracowałem jako ogrodnik w pałacu Wojanów pod Jelenią Górą. Mieliśmy kierownika, Sebastiana, chłopaka w moim wieku, radzącego sobie w życiu, choć nie były to łatwe czasy. Któregoś poniedziałku przyszliśmy do pracy i nie zastaliśmy go przy kantorku z narzędziami, gdzie zwykle rozdzielał zadania. Jego teściowa pracująca z nami przy pieleniu wyjaśniła, że tej nocy w kamienicy, gdzie mieszkał między innymi Sebastian z rodziną – a która przed 1945 rokiem była ewangelicką plebanią – wybuchł pożar. Jeden z jego sąsiadów, drobnych, wiejskich pijaczków, lubił palić papierosy na strychu i zaprószył ogień. Mimo akcji straży pożarnej spłonął cały dach budynku, a na domiar złego zaraz potem spadł ulewny deszcz. Woda pozalewała mieszkania, nawet te na parterze.
Przyszedł do nas dyrektor pałacu i zaapelował, żebyśmy po pracy na ochotnika pojechali pomóc Sebastianowi uratować resztki dobytku i przewieźć je do tymczasowego mieszkania. Zgłosiliśmy się prawie wszyscy, w tym jeden z pracowników kotłowni, który był zdeklarowanym satanistą. Nie pojechał tylko pan Marian, człowiek bardzo wierzący i bardzo pobożny. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, Sebastian podszedł do mnie i spojrzał mi w oczy.
– No widzisz, księże – powiedział. – Miałem mieszkanie za 40 tysięcy. I już go nie mam. Co mi na to odpowiesz?
Właśnie. Spróbuj sobie wyobrazić siebie, Czytelniku, w takiej sytuacji. Co odpowiedziałbyś takiemu człowiekowi? Spójrz razem ze mną w te oczy i powiedz mi: czy miałbyś na tyle bezczelności, żeby odpowiedzieć Sebastianowi: „Bóg ma w tym jakiś plan”? Aha, czyli ten potwór zaplanował sobie moje nieszczęścia. No to może: „Bóg cię kocha, cierpi razem z tobą, spójrz, jak cierpiał na krzyżu dla twojego zbawienia”. Więc co? Bóg jest impotentem, który potrafi tylko poklepać po ramieniu i okazać nic niewarte współczucie, ale pomóc nie potrafi? Jak można porównywać trzy godziny wiszenia na krzyżu z dniami, miesiącami, latami cierpień, z którymi zmagali się i zmagają ludzie na całym świecie? To może tak: „Chrystus ci w niebie wynagrodzi”. Jakim potworem trzeba być, żeby kazać sobie za efemeryczną, niepopartą dowodami obietnicę płacić latami, dziesięcioleciami cierpień? Gdzie dowód na to, że to niebo istnieje? Dowód równie mocno odczuwalny i równie namacalny jak to cierpienie.
Można w ten sposób dyskutować bez końca, ale ostatecznie zawsze staniemy wobec kolejnych pytań bez odpowiedzi, bo teologia chrześcijańska ich nie posiada. Jej wywody są kpiną z ludzkiego cierpienia, otwartym naigrawaniem się i nieśmiesznym żartem. Jedyną sensowną odpowiedzią jest ta, której wtedy udzieliliśmy Sebastianowi: zakasaliśmy rękawy i na tyle, na ile rzeczywiście mogliśmy, razem z nim przez te kilka godzin mierzyliśmy się z okrucieństwem jego krzyża. Problem w tym, że takiej odpowiedzi udzielić może nawet satanista. Żałosną bezczelnością ze strony Kościoła czy wierzących w ogóle jest przypisywanie tej zasługi Bogu: „Jezus rękami bliźnich ci pomógł!”. To nie żaden Jezus pomógł Sebastianowi. Pomógł palacz satanista w imię Lucyfera, pomogłem ja, przeklęty przez Kościół heretyk, pomogli inni niewierzący. Następnego dnia wszyscy: ogrodnicy, palacze, sprzątaczki, cały personel pałacu, zrzuciliśmy się z naszych skromnych pensji na pomoc dla Sebastiana. I znów bardzo wierzący i bardzo pobożny pan Marian odmówił dołożenia się, tłumacząc, że „ma wydatki”.
Jako ksiądz nie potrafiłem pomóc cierpiącym także dlatego, że lepiej jest zapobiegać niż leczyć. Człowiek, gdy cierpi, z reguły nie ma siły myśleć. Teologiczne wywody na temat sensu trudnych doświadczeń, nawet jeśli rzeczywiście wyjaśniałyby tę kwestię, są w chwili cierpienia bezużyteczne.
Kolejnym powodem mojej bezradności było to, że chrześcijaństwo wcale nie chce uśmierzać cierpienia. „Kto nie bierze swojego krzyża, a idzie za mną, nie jest mnie godzien” – powiedział Jezus (Mt 10,38). A za nim zastępy jego uczniów rozwijają tę przerażającą myśl, na przykład w taki sposób, jaki mogliśmy swego czasu usłyszeć na antenie Radia Maryja podczas audycji dla małżonków pod tytułem: „Jak być dobrą żoną w sypialni”. Prowadzący uraczyli słuchaczy na przykład taką mądrością: „Jeżeli w czasie współżycia seksualnego jedno z małżonków nie chce współżyć seksualnie, ale widać, że jest jakaś potrzeba z drugiej strony, to także jakaś forma ofiarowania siebie, dawania z siebie życia. (…) Jeżeli wyeliminujemy doświadczenie krzyża, czyli cierpienia, to dojdzie do czegoś takiego, że tylko kiedy mam ochotę, to współżyję, a jak nie mam ochoty, to nie współżyję, i wtedy może być bardzo poważny problem”. Doświadczenie krzyża. Oto, co ma do zaoferowania chrześcijaństwo: cierpienie jest dobre. Bez cierpienia nie ma zbawienia. _Per crucem ad lucem_ – przez krzyż do światła. Kiedyś będzie zbawienie, kiedyś po śmierci będzie szczęście, oczywiście o ile nie pójdziesz na wieczne potępienie. A pójdziesz, jeśli nie weźmiesz swojego krzyża, jeśli nie powiesz swojemu cierpieniu radosnego: „Tak! Oto idę! Radością jest dla mnie wypełniać Twoją wolę, mój Boże!”. Wolą Boga jest, żeby człowiek cierpiał. Wolą Boga jest twój ból. Oto radosna dobra nowina chrześcijaństwa, oto Ewangelia.
Jakkolwiek szalona i irracjonalna wydaje się taka wizja, opuszczałem seminarium przekonany o jej słuszności, o tym, że tylko „prymitywni”, „pogubieni” ludzie nie rozumieją „głębi” przesłania chrześcijańskiego, o tym, że sposobem na krzyż jest krzyż. Sądziłem, że jeśli nie potrafię odpowiedzieć cierpiącym, to winą za ten stan rzeczy należy obarczyć jedynie drugi z wymienionych przeze mnie powodów, czyli to, że gdy wierzący pyta księdza „dlaczego?” w obliczu swojego cierpienia, to wówczas jest już za późno. Że winą Kościoła jest to, że nie daje tej odpowiedzi wcześniej, że nie przygotowuje wiary swoich owieczek na nadchodzące boże próby, a winą wierzących jest to, że sami wcześniej o takie przygotowanie nie zabiegają.
Rzeczywistość przeprowadziła mnie jednak cierpliwą, długą i pełną przygód drogą od próby ukrycia problemu do prawdziwego jego rozwiązania. Nie chodziło już tylko o pomaganie innym, ale przede wszystkim o pomoc samemu sobie. Dziś znów powracam w jakiś sposób do dawnej misji, tym razem jednak nie w imię boskie, ale w imię takiego samego obowiązku, jaki ciąży na każdym, kto widzi wypadek samochodowy czy człowieka upadającego na ulicy.
Dopiero po ukazaniu się mojej poprzedniej książki o przygodach w seminarium duchownym miałem okazję zdać sobie sprawę ze skali problemu, jakim są doświadczenia byłych duchownych lub kleryków, których droga kapłańskiej kariery w pewnym momencie się zakończyła. Są nim także doświadczenia o wiele szerszej grupy ludzi: wierzących, którzy wiarę utracili, zwątpili i czują się do dzisiaj z tego powodu winni. Przeklęci. Potępieni. Tych ludzi jest o wiele więcej, niż się komukolwiek wydaje, gdyż często bolesne skutki wiary są na zewnątrz niewidoczne, ci ludzie ogromnym wysiłkiem woli ukrywają je, duszą w sobie.
Oni nie udzielą wywiadów, co najwyżej w chwili słabości napiszą do kogoś takiego jak ja, zaklinając wszakże na wszelkie świętości, żeby ich słów nikomu nie powtórzyć. Podobnych spowiedzi słuchają psychoterapeuci we wszystkich gabinetach Polski, a kodeks etyczny nie pozwala, by te tragiczne zmagania i historie gdziekolwiek wypłynęły. „Nerwica kościelna”, nerwica eklezjogenna – takiej już bowiem nazwy problem ów się doczekał – jest jednak coraz bardziej zauważalnym zjawiskiem. Pojedyncze głosy w mediach, jakieś nieśmiało tu i ówdzie napisane komentarze internetowe, ogólnikowe, ale ważne wypowiedzi niektórych psychoterapeutów, którzy coraz częściej z takimi przypadkami się spotykają – to pierwsze pomruki budzącego się wulkanu. Mam wrażenie, że wielka erupcja wstrząśnie nie tylko Kościołem, ale też wierzącymi, gdy ruszy lawina i nagle okaże się, że przestępstwa pedofilskie są tylko częścią ogromu cierpień, które przyniosło na świat chrześcijaństwo w ogóle, a Kościół katolicki w szczególności.
Mam do opowiedzenia historię, moją historię. Drogę człowieka, który dziś z ironicznym uśmiechem i bez najmniejszego lęku może słuchać pogróżek Ewangelii o wiekuistym potępieniu. Miejsce w tej historii mieli także ludzie, których na tej drodze napotkałem. Są wśród nich koledzy z seminarium duchownego w Legnicy, których doświadczenia – tak odmienne od moich – czasami udawało mi się poznać. Niektórzy z nich zrobili kościelne kariery, inni skończyli z wyrokiem za pedofilię. Dopiero na tle tych historii będziesz mógł ocenić, Czytelniku, jak wielkim jestem szczęściarzem, że moje losy potoczyły się tak, a nie inaczej. Ta historia jest opowiedziana, aby pomóc. Być może także Tobie.TWARZĄ W TWARZ Z WILKIEM
Śmierć z rąk Przyrody w lesie to oryginalny i niezwykle trudny do przeprowadzenia pomysł na samobójstwo. Nie da się go popełnić z rozpaczy i w rozpaczy. Można tego dokonać tylko na zimno, konsekwentnie, długotrwale i drobiazgowo się przygotowując, planując, ucząc się, ćwicząc i testując różne elementy swojego planu, dopracowując go w najmniejszych szczegółach.
Był 22 marca 2015 roku. Tego dnia stałem nad brzegiem stawu w Borach Dolnośląskich, cztery kilometry od najbliższych siedzib ludzkich. Wokół rozciągały się hektary sosnowego, przemysłowego lasu, nasadzonego równiutko w rzędach niczym buraki. Totalne pustkowie i zupełna cisza. Od dziewięciu miesięcy poszukiwałem śmierci. Najpierw przez trzy miesiące trenowałem surwiwal w lasach Gór Izerskich. Urodziłem się i wychowałem w górach, las górski był mi przyjaźniejszy, lepiej znany, był dla mnie czymś w rodzaju przedszkola. Tutaj, na równinie, las jest zupełnie inny. Brakuje tu wody, próżno szukać czystych potoków i źródeł, na które w górach natknąć się można co kilkaset metrów. Zamiast tego są tutaj bagna, a jeśli już napotkamy jakiś ciek wodny czy staw, to woda w nim jest zatęchłą breją. Można przejść wiele kilometrów i widzieć na dnie lasu tylko piach porośnięty wrzosami i jagodzinami. Ale to tutaj szukałem śmierci, bo wybrałem już swojego kata. Chciałem, żeby życie odebrały mi wilki, a w tamtych czasach najbliżej można było spotkać je w Borach Dolnośląskich.
Przeczytałem wszystko, co wpadło mi ręce, o zwyczajach, zachowaniach i życiu tych drapieżników. Czytałem, jak przywabić wilka, jak sprawić, żeby to nieufne i unikające człowieka zwierzę zechciało uczynić dla mnie wyjątek od swoich zwyczajów. Poszukiwałem sposobów, jak wilka sprowokować, jak sprawić, żeby zechciał mnie zaatakować i przegryzieniem gardła zakończył moje nic niewarte życie. Dowiedziałem się na przykład o gruzińskim biologu Jasonie Badridze, który badając wilki w ich naturalnym środowisku, wędrował po ich terytorium i zostawiał tu i ówdzie niewielkie skrawki tkaniny ze swoich ubrań, w ten sposób niejako przedstawiając się wilkom, oswajając je ze swoim zapachem, ze swoją obecnością.
Po wielu nocach spędzonych w lesie latem i zimą, zarówno przy dobrej pogodzie, jak i w czasie burzy, po wielu rekonesansach w Borach Dolnośląskich i wnikliwym studiowaniu map tego ogromnego kompleksu leśnego wybrałem obszar na wschód od wsi Ruszów. Liczne świadectwa ludzi, którzy widywali tam wilki, dostępność wody i spora odległość od ludzkich siedzib uprawdopodabniały spotkanie. Pozostał mi jeden problem: jak dowiedzieć się, że na danym obszarze występują wilki? Musiałem się nauczyć rozpoznawać ich ślady, odróżniać je od śladów dużych psów pierwotnych ras.
Te drobiazgowe przygotowania nie poszły na marne. Już pierwsza wizyta na wytypowanym obszarze zakończyła się odnalezieniem wielu wilczych tropów. Przyjeżdżałem tam odtąd co weekend, wytrwale śledząc wilcze ścieżki i notując ich przebieg. Odnalazłem nawet coś, co w anglojęzycznej literaturze nazywa się _rendez-vous site_, czyli wyznaczone miejsce co kilka dni odwiedzane przez stado, tak że odłączony i zagubiony z jakiegoś powodu osobnik może tam zaczekać, aż jego wilcza rodzina go odnajdzie. Zacząłem jak Badridze oswajać wilki ze swoją obecnością. Zakopywałem w piasku na drodze ich tropów malutkie skrawki materiału nasączone moim potem, początkowo na granicach terytorium, potem w samym jego centrum, na _rendez-vous site_. Nie musiałem długo czekać na reakcję wilków, i to reakcję nad wyraz inteligentną.
Któregoś razu po całym dniu obchodu opuściłem wilcze terytorium i gdy uszedłem już mniej więcej pół kilometra od ostatnich wilczych tropów, postanowiłem odpocząć w zaciszu gęsto rosnących świerków. Po tygodniu w tym samym miejscu odnalazłem ślady wilka, który podszedł tam, gdzie siedziałem, i... przyniósł jedną ze szmatek z moim zapachem. Tak nawiązał się swoisty dialog z wilkami. Na moją obecność odpowiadały znakami swojej obecności, na skrawki materiału – śladami pazurów na piachu. Dialog ten zaczął mnie irytować, bo zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie od momentu, gdy wchodzę do lasu, jestem pilnie obserwowany, ale żaden z wilków nie zechciał obdarzyć mnie tym zaszczytem, żeby pokazać mi się choć z daleka.
Nie poddawałem się jednak, bo moje postanowienie było jak ze stali, powzięte zupełnie na zimno, obliczone, zważone, ostateczne i nieodwołalne. Żyłem, pracowałem, trudziłem się tylko po to, żeby co weekend spróbować jeszcze raz choćby o włos przesunąć granicę w nadziei, że w końcu ją przekroczę, a wtedy może uda się sprawić – każdej nocy o tym marzyłem – że jakiś wilk zechce zostać moim sędzią i katem i za nieudacznictwo mojego życia wymierzyć mi karę śmierci.
Któregoś razu, a był to śnieżny, styczniowy poranek, napotkałem ślady całego stada tak świeże, że mogłem być pewien, że wilki przeszły tamtędy nie dalej niż godzinę temu. Wiele czasu w ramach przygotowań poświęciłem słuchaniu nagrań wilczego wycia, teraz więc starałem się zawyć do nich, wezwać je. Ale nie otrzymałem odpowiedzi. Innym razem usadowiłem się w lesie nieopodal jednego ze stawów w miejscu, gdzie mogłem obserwować w miarę dużą część otwartego terenu nad wodą. Znużony długim czekaniem w ciszy zasnąłem. Rano zobaczyłem wokół mnóstwo wilczych śladów. Tak, gdy spałem kompletnie bezbronny, wilki przyszły, obeszły mnie dookoła, kto wie, może i któryś pokropił mnie moczem, a potem wzgardliwie odeszły. I tak mijały tygodnie, miesiące. I nic. Ale nie przestałem tam przyjeżdżać i robić kolejnych drobnych kroków, które, jak mi się zdawało, powoli, ale nieustannie zbliżają mnie do celu. Nie wiem, co dało mi tę pewność, ale byłem przekonany, że coś się w końcu wydarzy.
Aż nadszedł ten dzień, 22 marca 2015 roku. Jak co weekend przyjechałem porannym pociągiem do Ruszowa i wyruszyłem w lasy. Tego dnia na żadnej ze ścieżek nie zobaczyłem ani jednego odcisku wilczych łap, a uwierzcie mi, po tylu godzinach, dniach ciągłego łażenia za wilkami miałem już tak wytrenowany wzrok, że potrafiłem wypatrzeć nawet ledwo widoczny, zatarty, tygodniowy czy nawet starszy trop. Tym razem nie było nic. W pewnym momencie gdzieś z drzewa nieopodal zerwał się kruk i z głośnym krakaniem odfrunął w kierunku północno-wschodnim. Kruki żyją w swojego rodzaju symbiozie z wilkami: osobniki obu gatunków potrafią się ze sobą porozumiewać, kruki za możliwość ucztowania na resztkach upolowanych zwierząt odwdzięczają się dozorem z powietrza. Wiedziałem, że moje pojawienie się zostało zauważone.
Przeszedłem tego dnia całe terytorium wilków, nie zobaczywszy ani jednego śladu. Zbliżał się czas, kiedy musiałem wracać. Następnym razem – pocieszałem się. Wracając, odruchowo nie odrywałem wzroku od ziemi. Nie robiłem tego celowo, szedłem dokładnie tą samą drogą, więc wiedziałem, że nie ma na niej ani jednego wilczego tropu. Pozostał mi jednak wykształcony przez te wszystkie wyprawy do lasu nawyk. I nagle je zobaczyłem. Świeże ślady pojedynczego wilka, bezczelnie nakładające się na moje własne. Dłuższy czas stałem nad nimi kompletnie bezmyślnie, bo nie docierała do mnie doniosłość tego, co właśnie zaobserwowałem. Sądząc po odległości między punktem, z którego zdecydowałem się wracać, a tym, w którym napotkałem trop wilka, musiał mnie śledzić nieomalże w zasięgu wzroku. Gdybym na którymś z prostych odcinków leśnej drogi nagle się odwrócił, mógłbym go prawdopodobnie zobaczyć. Nie mieściło mi to się w głowie. Niezwłocznie ruszyłem po śladach.
Często ktoś mnie pyta, przysyłając jakieś zrobione aparatem w telefonie zdjęcie: czy to jest ślad wilka? Nie wiem, odpowiadam zazwyczaj. To nie kształt łap jest najbardziej charakterystyczny. Owszem, większość psów zostawia ślady już na pierwszy rzut oka zupełnie niepodobne do wilczych, ale są takie psy, które zostawiają tropy do złudzenia podobne. Poza tym i wilki różnią się między sobą kształtem poduszek łap. Tropy dwóch z pięciu członków „mojego” stada były na tyle charakterystyczne, że potrafiłem je już wtedy odróżniać od śladów innych wilków. Nawet wielkość tropu – u psów bardzo rzadko dochodząca do 12–13 cm średnicy, podczas gdy u wilków jest to norma – nie może być wyznacznikiem. Ta wielkość zależy także od tego, po czym zwierzę szło, czy po głębokim błocie, po piasku czy może po ubitej ziemi.
Nie da się natomiast pomylić przebiegu śladów. Wilk wędruje jak maszyna, z laboratoryjną precyzją stawiając łapy. Może „sznurować”, to znaczy kłaść tylną łapę idealnie w miejsce przedniej, a prawą zawsze w miejsce lewej i tak dalej, tak że w rezultacie otrzymujemy ciąg pojedynczych odcisków łap. Może też poruszać się, stawiając odcisk tylnej łapy nieco na lewo i nieco przed odciskiem przedniej. Zawsze jednak odległości między śladami są identyczne, a trop układa się w idealną linię prostą. Wilk chodzi jak strzała, zdając się ignorować wszystko dokoła. Żaden pies tego nie potrafi. Pies biega od krzaczka do krzaczka, to jedną, to drugą stroną drogi, to przyspiesza, to zwalnia. Czemu tak jest? Nie wiem. Może wilk w przeciwieństwie do psa jest zmuszony przez trudne warunki, by interesować się tylko tym, co absolutnie konieczne, i nie zbaczać z obranej drogi? Może po prostu nie musi podbiegać do każdego krzaczka, żeby go powąchać, bo jak wynika z rozmiarów nabłonka węchowego, jego zmysł powonienia jest czulszy niż psi?
Proste, jakby maszynowo odciśnięte ślady zawiodły mnie tego popołudnia nad jeden ze stawów, do miejsca, gdzie ścieżka prowadząca brzegiem strumienia dopływowego przekraczała niewielki mostek i biegła dalej, okrążając staw od zachodu. Tam wilk wykonał nagle zwrot i – jak wskazywał ostatni odcisk łapy na piasku – ruszył wąziutką, ledwo widoczną, zwierzęcą ścieżką. Przystanąłem. Niepodobna śledzić wilka na ścieżce, na której nie odbijają się już żadne ślady. Może jakiś utalentowany traper po trąconej gałązce, lekko naruszonej ściółce czy zwichniętym listku potrafiłby rozpoznać, którędy przeszło zwierzę, ale moje możliwości to przekraczało.
Ogarnęło mnie zniechęcenie. Znów to samo. Znów było tak blisko, prawie na wyciągnięcie ręki. Jakiś odruch sprzeciwu wobec rzeczywistości popchnął mnie na tę zwierzęcą ścieżkę, mimo że nie byłbym w stanie niczego na niej wytropić. Nie uszedłem jednak nawet dwudziestu kroków, gdy moją uwagę przykuło dziwne urządzenie leżące w krzakach. Była to tak zwana żywołapka, rodzaj sideł w postaci prostokątnej wydłużonej klatki, zaopatrzonej na obu końcach w klapki, które zamykają się, gdy zwierzę skusi się na przynętę. W tym wypadku była to otwarta puszka śledzi w oleju. Klatki takie służą do chwytania drobnych zwierząt futerkowych, na przykład lisów, kun, bobrów. Mogą być oczywiście wykorzystywane w celach badawczych, ale w takim wypadku należałoby się spodziewać, że urządzenie będzie należycie oznaczone, zaopatrzone w jakiś numer itp. Przy tym niczego takiego nie było.
Gdy ujrzałem pułapkę, zupełnie zapomniałem, po co wszedłem na tę ścieżkę. Opanowała mnie wściekłość. Oto ludzie, ci, którzy depczą, wyrzynają i tratują lasy, którzy strzelają dla zabawy do zwierząt, traktują żywe, inteligentne i czujące istoty zamieszkujące las jako zasób do poużywania, dla których Przyroda jest tanią dziwką, bo – a jakże! – Bozia nakazała im „czynić sobie ziemię poddaną”, ci sami ludzie, przez których ja stałem tutaj, na drodze do śmierci, dla których ja sam byłem nikim, niewiele więcej wartym od takiego lisa czy łasicy, ci ludzie mają czelność gwałcić mój las. Mój, bo tyle mojego potu i mojej krwi wsiąkło w jego glebę, mój, bo tyle czasu w nim spędziłem, mój wreszcie, bo dostąpiłem zaszczytu nawiązania dialogu z jego królem, wilkiem.
Nigdy wcześniej nie odczułem w swoim życiu takiego gniewu jak wtedy. Ten gniew był palący jak miłość, nieprzejednany jak zazdrość. Jak śmiecie wy, nowotwór Ziemi, wy, ludzie! jak śmiecie włazić ze swoimi śmierdzącymi butami w najświętsze sanktuarium zwierząt, istot, z których każda, bezwzględnie każda jest więcej warta niż cała ludzkość z jej żałosną sztuką, kulturą i cywilizacją. Chwyciłem pułapkę, wyrwałem ją z ziemi i wróciłem nad staw. A potem zamachnąłem się i wyrzuciłem ją w sam jego środek. Stalowe urządzenie wpadło do wody i zatonęło.
Zerwał się wiatr. Zaszumiały sosny, brzozy i świerki, zaszeleściły leszczyny, czeremchy i sitowia, niczym westchnienie jakiejś potężnej istoty, oddech Przyrody. Szum przeszedł przez las – dokładnie to pamiętam – od południowego zachodu po północny wschód, oddalił się i ucichł, ale krzaki za moimi plecami nie przestały szeleścić. Skóra ścierpła mi na karku. Odwróciłem powoli głowę.
Czarne jak otchłań piekła punkciki źrenic w oprawie opalizujących żółtych oczu przeniknęły mój wzrok, nieomalże sprawiając ból, wbijając się w głąb świadomości. Stał trzy metry ode mnie. Widział. Przyglądał się. Wiedział wszystko. Kim jestem, czego tu szukam, kiedy przybyłem i kiedy odjadę. Jego doskonały węch zapewne powiedział mu, co jadłem, co piłem i czego dotykałem w ciągu minionego tygodnia, a może i dawniej. Ale to wszystko zdawało się go w ogóle nie obchodzić. Po prostu patrzył. Nie wiem, jak długo to trwało, może kilka sekund. Ale dla mnie te sekundy trwały wiele, wiele godzin. Trwały i trwają po dziś dzień. Te dwa punkciki utkwionego we mnie wilczego wzroku wypaliły mi znamiona, których ani trochę nie zatarły lata, które od tamtej chwili upłynęły.
Nagle wilk znikł w zaroślach. Stało się to tak szybko, jakby jakiś niekompetentny montażysta filmu mojego życia zgubił kilka klatek. Chwiała się tylko trącona przez wilka gałązka i odezwał się jeszcze ledwo słyszalny szmer – najpierw dziesięć, potem nagle czterdzieści metrów dalej. Drapieżnik rozpłynął się w lesie jak wiatr. A ja stałem wciąż nieruchomo, przygwożdżony do ziemi, wciąż z obróconą za siebie głową. Nic do mnie nie docierało. Zdawało mi się, że czas stanął w miejscu. Nie da się ludzkim językiem opowiedzieć, co wówczas myślałem. Pamiętam dokładnie te myśli przebiegające moją głowę z szybkością błyskawicy, ale nie można ich opowiedzieć, bo składały się z pojęć, których ludzie nigdy nie mieli potrzeby nazywać. Ale w końcu ześrodkowały się we mnie i wybuchły.
Upadłem na kolana i zaniosłem się szaleńczym szlochem. Na tę jedną chwilę powróciło z całą mocą szaleństwo, od którego się to wszystko zaczęło. Wyrwało mi się z ust jedno jedyne pytanie:
– Ach, czemu? Czemu nie jesteś moim bogiem? Jak bardzo bym chciał mieć takiego boga jak ty! – wołał były wierzący, były duchowny katolicki. Wołałem ja.
Wiele minut minęło, zanim te zupełnie nieracjonalne emocje wygasły i znów trzeźwym wzrokiem mogłem spojrzeć na rzeczywistość. Wokół mnie była Przyroda – bezduszna, zupełnie obojętna na mnie, na mój los, moje życie. Obojętna wyniośle, ze wzgardą, z jaką spogląda kilkusetletnie drzewo na rozbieganego zwierzaka, którego życie jest ledwie niewartym uwagi mgnieniem.
I wtedy zrozumiałem. Nawet jeśliby istniał jakiś Jezus, jakiś ten czy inny bóg, nic mnie to już od dawna nie obchodzi. Obchodzi mnie tylko ten las i te oczy wilka, utkwione we mnie spojrzenie, będące zaszczytem, najwyższą nagrodą za miesiące starań i zabiegów. Przyroda jest bezdusznie obojętna na mój los, prawa fizyki nie przestaną działać niezależnie od tego, ile bym wznosił modłów, odprawiał rytuałów, różańców, koronek, ile bym litanii odmawiał do jakichkolwiek bóstw. Ale właśnie te same prawa fizyki są przemożną, prawdziwą, namacalną opieką i pomocą. One utrzymują mnie przy życiu, one sprawiają, że krew krąży w moich żyłach, że impulsy przebiegają po aksonach moich komórek nerwowych, one tworzą mnie. Wyniosła obojętność Przyrody zrobiła i robi dla mnie o wiele więcej niż Jezus, któremu służyłem przez tyle lat z niezmąconą wiernością, a który nie zrobił dla mnie nic. Każdy ma takiego boga, na jakiego sobie zasłużył.
Od tamtego dnia nie obchodzi mnie to, co na mój temat myślą i mówią ludzie. Głos ludzkiego społeczeństwa nic dla mnie nie znaczy wobec tej jednej chwili, gdy wilk spojrzał mi w oczy i ostatecznie dopełnił mojej wielkiej przemiany. Odtąd już nie szukałem w lesie śmierci, ale wiedzy.