- W empik go
Kosmos jest ze słów. Eseje o różności świata - ebook
Kosmos jest ze słów. Eseje o różności świata - ebook
Bystrość spostrzeżeń, odwaga myślenia, inwencyjny język – eseje Tomasza Genowa to brawurowe „sprawozdanie z różności świata”
Na debiutancki tom Tomasza Genowa składa się trzydzieści esejów, w których autor skrupulatnie porządkuje znane konstelacje znaczeń oraz odkrywa nowe, zaskakujące układy sensów, by opisać kosmos naszej językowej codzienności. Mieszając w zastygłym tworzywie języka, Genow zdaje sprawę z nieprzebranego bogactwa i oszałamiającej zmienności ludzkiego doświadczenia.
Nagroda główna w I Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy'' w kategorii esej
"Tom esejów Tomasza Genowa stanowi świadectwo myślenia, które demonstruje się w żywym, inwencyjnym języku, umiejętnie wiążącym leksykę oficjalną i półoficjalną, a posługującym się zarazem subtelnym, nienachalnym dowcipem. A kto potrafi posługiwać się językiem, potrafi również myśleć. Uwagę zwraca bogactwo spostrzeżeń i poszukiwanie własnej drogi, wszakże niestanowiące jedynie zapisu porozrzucanych impresji, lecz poddane próbie porządkowania wedle interesującego zamysłu. Mamy do czynienia z potencjałem autentycznego myśliciela, niebędącego - znowuż - próżnym estetą ni pasywnym kujonem, lecz człowiekiem z krwi i kości."
(dr Paweł Armada, prof. Michał Januszkiewicz)
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66359-45-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zgromadzone tutaj eseje, a jest ich trzydzieści, zwyciężyły w konkursie Instytutu Literatury i dlatego ukazują się w niniejszej książeczce. Jest to część większej całości, ponieważ esejów z zamysłem wydania napisałem sto czterdzieści dwa. Miał to być początkowo, jak to nazywałem, „słownik znaczeń odkrytych”, czyli wywlekanie ze słów ich skrytych odcieni, dociekanie etymologii, powiązań, i w ogóle taka detektywistyczna robota. W tym sensie modelowym (i jednym z pierwszych, bo napisanym jeszcze lata temu) jest esej Bardzo. Potem zarzuciłem ten projekt w zalążku, zajmując się studiami i życiem, po czym wróciłem doń pod koniec 2017 roku. Pisanie, a wyszło tego 1,6 miliona znaków, czyli 610 stron A4, zajęło mi rok. Następnie trzy miesiące poświęciłem na redakcję i miesiąc na korektę.
Po pewnym czasie projekt książki wykroczył poza pracę na semantyce, poza „odkrywanie znaczeń”. Okazało się, że mam potrzebę pisania o świecie przedmiotowym, tak że w sumie książkę można najtrafniej określić jako „sprawozdanie z różności świata”. To nie jest trywialne zadanie, bo taką różność odbiera się intelektem, więc nie wystarczy wyglądać przez okno, jeździć w podróże, oglądać albumy botaniczne – jeżeli nie będzie się miało intelektualnych wytrychów.
‘Esej’ bierze się od francuskiego essai, co znaczy «próba», jednak musimy powiedzieć, że to również zobowiązanie. To jak pływanie stylem dowolnym, ale i tak trzeba pływać najlepiej, jak się umie. Zobowiązanie do rzetelności, krytycyzmu i dociekliwości. Od artykułu naukowego różni się esej tolerowaniem dygresji, pewnym nieuporządkowaniem, brakiem pedantyzmu – to ma wszak służyć i czytelnikowi.
Poznań–Łódź
październik 2017–styczeń 2019Bardzo
Wyraz często używany, rzekłbym nawet bardzo. Można się zastanowić, co za tym stoi. Nie jest przecież tak, że świat trwa w skrajnościach i opisując go, musimy używać przymiotników zawsze wzmocnionych. W chrystianizmie Jezus mówi, że należy być „gorącym lub zimnym, nie letnim”. Chodziło o wskazanie skrajności – a stwierdzenie, że należy być „bardzo gorącym” lub „bardzo zimnym” udziecinniłoby chyba przekaz. Gdyby rzeczywiście było tak, że w świecie znajdujemy głównie ekstrema (a tak przecież jest na przykład we wojnę), to i tak można by ‘bardzo’ spokojnie pomijać, jak przy rozwiązywaniu równań skraca się obustronnie. W istocie, w samej logice wyrazu ‘bardzo’ leży podkreślenie cechy ponadprzeciętnej, takiej, jakiej w świecie nie widuje się za często. Zatem czy osoby wciąż powtarzające to słowo są tak uwrażliwione na zjawiska, że wszystko wydaje się im bardzo dobre, bardzo małe lub bardzo smutne? Bynajmniej, przyczyny tego, jak mniemam, są inne.
Porównując mowę różnych ludzi, intuicyjnie czuje się, że bogate słownictwo jest cechą osób inteligentnych. Inteligencję można rozmaicie definiować, ale tyle da się ustalić. Sprawia to, że bogate słownictwo jest pożądane, ale przy wszystkim, co cenne na tej ziemi, pojawiają się nadużycia. ‘Bardzo’ jest właśnie takim nadużyciem, wyłudzeniem bogatego wokabularza. Zamiast używać synonimów, do czego trzeba mieć pamięć i oczytanie, przez dodawanie ‘bardzo’ do przymiotników uzyskuje się poniekąd dwa razy więcej określeń. Używają go nad wyraz osoby, o których należałoby sądzić, że są inteligentne. Byłem raz na spotkaniu z mistrzem Polski w szybkim czytaniu. Taka osoba musi być inteligentna, musi mieć bogate słownictwo (właściwie jest osobą nie tyle oczytaną, ile przeczytaną). W rzeczywistości jest z tym krucho, bo szybkie czytanie nie jest ekwiwalentem tej samej liczby książek przeczytanych w zwyczajnym tempie. Można wręcz powiedzieć, iż przemierzanie stronic wzrokiem zbliżone jest do wyszukiwania zdania lub informacji w książce, z tą różnicą, że niczego konkretnego się nie szuka, lecz „czyta”. Każdy umie wertować, ale nie nazywa tego czytaniem. Tak czy owak, by sprostać oczekiwaniom, mistrz Polski wypowiadał wciąż: „Jest bardzo ważne, by...”, „Bardzo starałem się...”.
– Jak dojść do takiej prędkości czytania?
– Na pewno bardzo pomocną rzeczą jest zainteresowanie siebie czytaniem, czytanie bardzo dużo.
Inną potwierdzającą tę tezę grupą, a należy bądź należała do niej większość, więc odczuwa to na sobie, są uczący się języka obcego. Nie zna się wówczas wielu wyrazów służących do opisu, więc dodaje się wciąż very, sehr lub inne, by ożywić kulejący wywód, nawet tam gdzie są absolutnie niepotrzebne. W reportażu o kursie języka polskiego jako obcego znajdujemy taki przykład wypowiedzi obcokrajowca mówiącego po polsku: „Dziadkowie Renego, Niemca, pochodzili z Wałbrzycha. Jego ulubioną polską książką jest teraz Ciemno, prawie noc Joanny Bator. »Bardzo ją uwielbiam« – mówi”. A w wywiadzie radiowym Jurij z Ukrainy powiedział: „Bardzo zakochałem się w Polsce, w Warszawie, w Polaków”. Jeszcze insza grupa to dzieci. Kiedy huśtałem trzyletniego Grzesia, to prosił on albo „bardzo mocno”, albo „starczy”. „Bardzo mocno” musiało mieć powab dla tego umysłu, nakierowanego jeszcze na intensywności (i stąd szybko zaczynającego się nudzić).
To sprawia, że ‘bardzo’ jest słowem specjalnej troski. Z jednej strony wzmacnia natężenie cechy, zjawiska (inaczej byłoby niezgodne z własną definicją), z drugiej jednak strony obraca się przeciwko żywicielowi. Ma skłonność wywoływania efektów inflacyjnych. Więcej znaczy „kocham cię” niż „bardzo cię kocham”, bardziej wzrusza „tęsknię” niż „bardzo tęsknię” i tak dalej. ‘Bardzo’ w takich użyciach reprezentuje mieszczański porządeczek. Rola tego słówka zależy od tego, jak umiejętnie się nim operuje; zasadniczo, jeśli ktoś bezwiednie wypowiada ‘bardzo’ w różnych kombinacjach, tym bardziej jego słowa nie znaczą nic; to słówko ma wtedy ten sam status co plwocina wypluwana przypadkiem przy mówieniu – pozamerytoryczny.
Można próbować odczarować to fatalistyczne działanie ‘bardzo’ i wysilić się w piśmie na wzmacniacz o subtelniejszym wyrazie – ‘nader’. Źródłowo związany z nadmiarem, ale nie oznacza tego samego co ‘zbyt’. Jego znaczenie przesunęło się raczej w kierunku wzmacniacza bez cech przesady, choć i takie może oznaczać. Przykłady z korpusu języka polskiego:
„Ambitne bowiem nader plany
wiązała z Pedrem zakochanym”.
„W parkach wycinano nader rzadkie drzewa i krzewy”.
„A wokół dzieją się rzeczy nader ciekawe”.
W każdym z nich ‘nader’ nie daje się zamienić na ‘zbyt’. Da się jednak wypowiadać zdania, w których ‘nader’ będzie oznaczało nadmiar, w zależności od intencji: „Przychodził on tu nader często, a ja nie mogłam się skupić”. ‘Nader’ ze swoją dwojaką rolą jest odpowiednikiem bułgarskiego твърде , z tym że w bułgarskim nie ma innego wyrażenia nadmiaru, takiego jak ‘za’ czy ‘zbyt’; w dodatku твърде wcale nie jest często używane, to wyraz na poły książkowy. Można więc powiedzieć, że bułgarski to język, w którym kuleje oznajmianie nadmiaru: tego, że radio gra zbyt głośno, w pokoju jest za ciemno, a na plaży jest za dużo ludzi. Jednak nie uwiera ta językowa dolegliwość, nie dostrzega się jej specjalnie, ponieważ mówi się odpowiednim tonem na przykład „to radio jest mi głośno” albo „bardzo jest głośno” – a wiadomo, że nikt tego by nie oznajmiał, gdyby nie stanowiło to dlań problemu. Intonacja i kontekst potrafią wiele załatwić. To tak jak pytania rozstrzygnięcia w polskim, które w odróżnieniu od pytań w wielu innych językach nie mają najczęściej specjalnych operatorów ani choćby przestawień szyku.
Do ‘bardzo’ można być tak przywiązanym, że powie się nawet: „Tych powodów mogło być bardzo kilka...” (takie zdanie usłyszałem w radiu). Może też być tak, że my tu sobie rozpatrujemy powody mentalne, tymczasem to po prostu nerwowy zapychacz mowny. Najpewniej działają obie te przyczyny.
Pisarze mający tendencję do uwyraźniania ‘bardzem’, nawet bez używania tego słówka, są tylko pozornie ukazującymi skrajności, wchodzącymi w światłocień. Gdyż chiaroscuro, jak się odnośnie do malarstwa mówi, polega na wydobywaniu światła i ciemności z jednego przedmiotu, nie zaś wymalowaniu połowy malowidła na jasno i połowy na ciemno. To jest bolączka tekstów zaangażowanych, ale wydaje się, że utalentowany pisarz może wybrnąć z opisywania zjawisk na zasadzie dobywania przymiotników z przegródek „to cenię” dla jednych i „tego nie znoszę” dla drugich.
Odpowiednikiem ‘bardzo’ wśród mniej-licznego jest ‘trochę’. To znaczy także się go używa jako słówka dookreślającego i sugerującego, że posiadamy jakąś wiedzę na temat liczebności, tyle że bez liczb. ‘Trochę’ jest tak dogodne, że wchodzi do zdań, w których brzmi dość dziwacznie: „Masz trochę depresję”, „Trochę mnie zabija to tempo”. Zadziwia ‘trochę’ przy bardzo mocnych przymiotnikach, jakby mówiący nie znał nic pomiędzy, więc musi obcinać z nazbyt wyrazistego. Zasłyszałem: „Lokalizacja jest trochę chujowa”. Mówiący: „Trochę się przeziębiłem” zdają się nie uznawać stopniowania słowem ‘zaziębiłem’ lub wręcz tak subtelnym jak ‘podziębiłem się’.
Innym obiegowym słowem, robiącym więcej szkody, gdy rzuca się je bezwiednie, jest ‘oczywiście’. Chodzi mi o jego użycie w piśmie, w wywodzie, eseju. Autorowi się zdaje, że wszyscy wiedzą to, co on, a czytelnik się biedzi: „Takie oczywistości, a ja nie wiedział”. Pole tego, co oczywiste, jawi się w takich tekstach wielkie, a przecież epistemologicznie jest w istocie drobne i rachityczne. Kolejne przykłady pochodzą z książki Społeczeństwo bez mięsa Jarosława Urbańskiego: „Oczywiście istnieją współcześnie potrawy mięsne o wiele bardziej kaloryczne, ale raczej w przeciętnej współczesnej diecie stanowią one wyjątek”, „Oczywiście zaproponowany przeze mnie model to pewna idealizacja”, „Rozbiór państwa litewsko-polskiego nie oznaczał oczywiście końca niepokojów”. ‘Oczywiście’ w dyskursie jest dlatego podejrzane, że gdy coś jest tak oczywiste, to nie trzeba by tego opisywać. Podobnie jak zdania po niemiecku opatrzone selbstverständlich – dosłownie «samozrozumiale», a skoro ‘samo’, to nie musiałem tego słyszeć, by wiedzieć. Modelową oczywistością, taką, jaka powinna być w działaniu dyskursywnym, jest „koń” z Nowych Aten Benedykta Chmielowskiego z 1745 roku, zdefiniowany jako ten, którego każdy widzi (a więc jest oczom-widny). Potem Chmielowski, będąc już ubezpieczony i mając z głowy opisanie, przechodzi do rzewnych historyjek o wierności konia. Przez to, że starożytni swoich oczywistości nie spisywali, nie wiemy wielu rzeczy o ich życiu codziennym.
‘Oczywiście’ może stanowić też rodzaj szantażu, jak w jednej z wypowiedzi Jarosława Gowina z września 2018 roku: „Polska dostosuje się do wyroku Trybunału Sprawiedliwości UE, oczywiście. W zakresie, w jakim Trybunał ma uprawnienia”. Gowin mówi o oczywistości, która powinna być tym samym, co pogląd na sprawę wszystkich, bo to do siebie mają oczywistości. A jednak przerabia ją dalej po swojemu, przez co ciąga w swą stronę tę kołderkę.
Popatrzmy, skąd się wzięło słowo ‘oczywiście’. By do tego dojść, trzeba trochę pogrzebać w słowiańszczyźnie. W polskim słowie da się rozpoznać tylko ‘oczy’, ale po bułgarsku i rosyjsku słowo brzmi: очевидно . Można z tego wysnuć, że jest to «to, co oczom widne». W białoruskim jest przestawnie відавочна . Patrzymy jednak w różne strony, każdy ma inny widok przez okno. Temu, co oczom widne, daleko do uniwersalności, więc zawsze będzie potrzeba cierpliwego objaśniania: „oczywiście...”, a dalej wszystkie nieoczywiste rzeczy, które się pod tym kryją.Czekam
Czekanie to oddzielny modus bycia. Gdy mówię, że czekam, to jest to paralelne mówieniu, że choruję albo się nudzę – ogarnia ono świadomość, a przy tym nakierowuje na określony punkt przyszłości. Można też czegoś oczekiwać, czyli lekko czekać, czekać w tle, jak zminimalizowane ściąganie plików. Jeśli ktoś na przykład oczekuje zbawienia, to zbiera sobie te dobre uczynki na skarb w Niebie, ale nie ma potrzeby rozdzierania szat i wyruszania teraz o, na krucjatę. Czekanie jednak to co innego – najwyższym wysiłkiem jest zapomnieć o swoim czekaniu; ono domaga się ofiary z myśli i zadaje męki: wyczekiwanie. Czeka się na koniec pracy, wyczekuje wiadomości od ukochanej (ukochanego) i tysiąca innych rzeczy. Choć owszem, pragniemy życia wiecznego, to czas, którego mamy za mało, nagle okazuje się worem kamieni na plecach. Czujemy czas, zupełnie jakby uruchamiał się dodatkowy odpowiedzialny za to zmysł i wariował jak błędnik u chorujących lokomocyjnie. Tak jak miasto zwiedził ten, kto je przeszedł na własnych nogach (i czuje je jeszcze parę dni), tak o czasie ma pojęcie ten, kto akurat wyczekuje. To wszystko nie znaczy, by nie można było opanować technik radzenia sobie z czekaniem. Najczęściej polegają na ucieczce, zgrabnym zwodzie, by nie musieć patrzeć mu w oczy. Na przykład można pójść spać (brzmi śmiesznie w charakterze „techniki”), a takie spanie jest oddaniem siebie do przechowalni. „Jak teraz zaśniesz, to rano już będą rodzice” – tak uczy się nas od maleńkości, jak powrotem do stałego porządku rzeczy nie dawać się wirowi czekania.
W wyczekiwaniu pomaga zaciskanie zębów – symbolicznie. Zwłaszcza w takim czekaniu, podczas którego występują dodatkowe przeciwokoliczności. Ze słowników symboliki można dowiedzieć się powodów tego aktu: za tą ekspresją kryje się ból, złość lub frustracja, oznacza też przyjęcie trudnej bądź przykrej sytuacji i radzenie sobie z nią. Ale znikąd nie dowiadujemy się, dlaczego to właśnie zaciskanie zębów, a więc jaka jest przyczyna. Biolodzy powiedzą, że to wrodzone, i mają rację, a przy tym badacze ustalili, że zacisk szczęk chwilowo zwiększa siłę i wytrzymałość. Deliberując dalej, sądzę, że pod względem lingwalnym zaciśnięcie zębów oznacza uniemożliwienie sobie narzekania, a pod względem muskulalnym żwacz jest z tych najłatwiej kontrolowalnych mięśni, więc zaciskanie go to znak, że w gotowości są dalsze muskuły, albo przypomnienie sobie zaciskania rączką dłoni mamy. Stan tarapatów, w którym jesteśmy predestynowani do zaciskania zębów, to zgryzota.
Zbędne jest mówienie: „nie mogę się doczekać”. Nikt, kto prawdziwie czeka, nie może się doczekać. Niewiele pomaga świadomość, że cel jest pewny, że w czekaniu brak elementu niepewności. Być może wręcz przeciwnie: poczucie, że to, na co czekamy, już istnieje – tyle że w przyszłości, roznieca nie-mogę-się-doczekać dodatkowo.
Czekają wszyscy – to jakby nasza warta, którą pełnimy na ziemi. Warten to zresztą po niemiecku «czekać», więc tu też bez niespodzianek. Bóg zamiast mówić do wypędzanego Adama: „W pocie oblicza twego będziesz pożywał chleba, aż się wrócisz do ziemie, z któréjeś wzięty; boś jest proch, i w proch się obrócisz”, mógł rzec: „Będziesz czekał”, i właściwie to załatwia sprawę, gdyż element czekania zawiera się w każdym wysiłku i cierpieniu. Nie bez kozery cierpliwość dźwięczy tak samo jak cierpienie. I cierpkość.
Czekają wszyscy – choć bogaci jednak czekają mniej, mogą w każdej chwili wykupić się z tego, jak w prywatnej służbie zdrowia, a gdy już się nie da, to chociaż zapłacić staczowi. Po długiej wyliczance niedomagań społecznych Adam Ważyk umieszcza w Poemacie dla dorosłych z 1955 roku czekanie jako jedno z uchybień wobec tkanki ludzkiej, czy nie największe...
są ludzie czekający na papierek,
są czekający na sprawiedliwość,
są ludzie, którzy długo czekają.
Koncepcja czyśćca polega na czystym czekaniu. Więzienie zaś to miniatura tego.Czystka, zmaza
Czystość tradycyjnie ewaluuje się dodatnio. Tym bardziej chcę pomówić o jej negatywnej konotacji.
Czystka to skarłowaciała czystota. Może być nie tylko etniczna. Jeżeli ktoś łąkę zamienia w trawnik, przeprowadza czystkę. Jeżeli las w plantację drewna, również. Jeżeli przedwojenny chodnik o dekoracyjnym układzie zamienia się na betonową kostkę, to jest to czystka. Wyhodowanie odmiany arbuza bez pestek też jest swego rodzaju czystką. Czystkę tutaj możemy zdefiniować jako dążenie do polepszenia (ludności, terenu) z opłakanymi skutkami dla różnorodności.
Już z języka czerpiemy wiedzę, iż teren bez czystki jest podlejszy: chaszcze, chwasty, zielsko, nieużytek, ugór. Zarośnięte. Słowa-obelgi pod adresem Ziemi i tych, którzy byli zbyt leniwi, aby zaprowadzić tam porządek. A przecież to zwykle miejsca malownicze i ozdobione wzorami wielogatunkowych łodyg i listków, które były ponadepokową inspiracją dla ornamentyki architektonicznej i malarskiej. O stosunku większości do nich świadczy zachowanie pewnych jednostek, które można by nazwać patologicznymi, gdyby nie to, że tak ich dużo (a więc są patoliczni), czyli wyrzucanie na takich łąkowych nieużytkach śmieci, jakby ziemia zapraszała: „Tutaj, przybyszu, utwórz wysypisko”. Większość niby to potępia, gdyż sami by tego nie zrobili, lecz w gruncie rzeczy i dla nich ten teren był bezużyteczny, więc trzeba przyznać, śmieci przydają mu jakiejś użyteczności. Takie tereny są zawsze zagrożone zabudową, gdyż nie mają swoich rzeczników. Można powiedzieć: wszystkie rośliny, które tam rosną, są pospolite. Ale cóż to słowo jeszcze znaczy, w kraju, w którym rolnictwo ekstensywnie używa herbicydów, miedze uległy likwidacji, trawa w parkach jest cięta kilkanaście razy w roku, pobocza są koszone ze względu na wyimaginowane bezpieczeństwo, nawet lasy niekiedy przerażają księżycową scenerią braku podszycia; cóż znaczy określenie dzikiej rośliny jako pospolitej? Znaczy tyle, że na nielicznych terenach, które im pozostawiono, takie rośliny mogą wystąpić. Przyznamy, że słowo ‘pospolity’ w odniesieniu do roślin pochodzi jakby ze świata przed wielką czystką – trudno powiedzieć dokładnie, kiedy ona nastąpiła, ale by ją utrzymać, trzeba jej dokonywać wciąż na nowo.
Mężczyzna na swoim licu powinien urządzać czystkę. Nie może być zarośnięty, może co najwyżej mieć zarost. Zastanawiająca różnica, która wynika z tego, że za noszenie zarostu odpowiada sam zainteresowany podmiot, a bycie zarośniętym to czynnik zewnętrzny. Jeśli swawola, to ściśle kontrolowana. W poradniku „Jak mieć trzydniowy zarost?” umieszczonym na stronie jednego z wiodących producentów golarek znajdziemy poradę, by wpierw nie golić się przez tydzień. Potem ustawić maszynkę na 3–5 milimetrów i przystrzyc szczecinę. W ten sposób osiągnęliśmy równy, „pozornie niedbały zarost”! „Nic nie mówi »Nie spałem w domu... ani sam« dosadniej niż zarost”. Mrau.
Rewersem czystoty jest zmaza. Zmaza od brudu różni się tym, że ten drugi powstaje samoistnie, zmazy natomiast ktoś się dopuszcza. Zmaza ma szerokie pokrewieństwo w polskim i słowiańskim wokabularzu. Namaszczenie, maź, masło. ‘Maść’ to pierwotna słowiańska nazwa koloru, ponieważ ‘barwa’ to od niemieckiego Farbe. Jednak ‘zmazywać’ to nie «kalać zmazą», lecz ścierać – a więc czyścić. Ten paradoks bierze się od tego, że dawniej zmazywano, zakreślając/zamalowując, co bardziej nawet przechowało się w słowie ‘zamazać’.
Zmazać jakiś tekst to niekiedy, wprawdzie rzadkie niekiedy, pozbawić świat czegoś. Gdyż nie chodzi o niezliczone karteluszki i głupotki, lecz o zmazania płodów umysłu twórczego. Michaił Bułhakow napisał: „Рукописи не горят” – «Rękopisy nie płoną», ale wsadziwszy to w usta postaci fantastycznej, sam chyba traktował tę myśl jako metafizyczną mrzonkę.
Zmazywanie z kultury przebiega od jednostkowych gestów (Nikołaj Gogol pali część drugą Martwych dusz, Terry Pratchett każe zniszczyć niedokończoną powieść), przez wspólnotowe działanie (platonicy trudzący się paleniem dzieł Demokryta), aż do akcji na szeroką skalę (palenie Biblioteki Aleksandryjskiej, niszczenie spuścizny literatury prekolumbijskiej, spalenie ksiąg i grzebanie uczonych za dynastii Qin w Chinach). Jeżeli wydaje nam się, że pукописи не горят, to jedynie dlatego, że nie wiemy, co właściwie zostało stracone; innymi słowy, jesteśmy w tym po stronie bytu.
Dziwne jest uczucie żalu po tym, co zmazane z kultury, podczas gdy byle biblioteka prowincjonalnego miasta daje materiał do studiowania na pół życia. Zachowujemy się z takim żalem niby troskliwy strażnik skarbca kulturowego, któremu bardzo nie w smak, gdy coś, co mogło w nim być, się tam nie znalazło. Jak silny jest to fantom – to uczucie – pokazuje Umberto Eco w Imieniu róży (1980), przedstawiając historię pogrzebania Arystotelesowskiej Komedii (części Poetyki). Arystoteles sygnalizuje w Tragedii (wcześniejszej części Poetyki), że będzie mówił kiedy indziej o komedii; także w traktatach takich jak Retoryka i Polityka padają nawiązania do drugiej księgi traktującej o komedii. Eco, skądinąd bibliofil (a to istotny szczegół), zadał pytania: Co mogło się z tą księgą stać? Kto miał interes, by zniknęła? Skądinąd cała książka ma nastrój detektywistyczny, więc i te pytania takie są. Samo osnuwanie powieści, która ostatecznie zostaje okrzyknięta wielką, na wątku zmazania tekstu z kultury świadczy, iż silne jest u wielu ludzi nieutulenie wywołane stratami z czasów przed ich narodzeniem.
Diogenesa Laertiosa Żywoty i poglądy słynnych _filozofów_, cytowane w niniejszej książce, to jedyny podręcznik historii filozofii napisany przez Greka i przekazany nam przez starożytność. Jak widać, stawka jest wysoka. Jednak wśród odbiorców nie objawia się zachwyt nad geniuszem, o nie; jest to raczej chęć podarcia tak nędznego ostatka tego, o czym wiadomo, że było wspaniałe – antycznej historiografii filozofii. Po czym przychodzi refleksja, że nie jest to ostatecznie takie złe, i dużo się z niego dowiadujemy. Kazimierz Leśniak, tłumacz Laertiosa, jego ciemną postać zapytuje Homerem: „Kim jesteś, skąd, z jakiego miasta i z jakiego rodu?”. Pisze o „licznych brakach rzeczowych dzieła i poważnych usterkach”. Nazywa je również „bezkrytycznie skompilowanym”, choć ostatecznie ewaluuje pozytywnie (jest to tak zwana ocena z braku laku). Fryderyk Nietzsche o Laertiosie sądził, że był zwyczajnym kopistą, który przepisał wszystko z Dioklesa, oprócz wierszyków. To swoją drogą ekwilibrystyka twierdzić, że coś jest kopią, gdy nie miało się przed oczyma oryginału. O samych wierszykach Leśniak pisze: „są liche i nawet nie przypominają poezji” – a można by zapytać, jak miałyby przypominać, skoro są zupełnie niedbale przełożone na polski. Osobliwy kształt Żywotów tłumaczono przypadkowością ich powstania: „podstawą mógł być jakiś zbiór biografii, przypuszczalnie z I wieku n.e. Następnie jakiś jego czytelnik czy właściciel nazwiskiem Laertios (ale mógł się równie dobrze nazywać inaczej) uzupełnił swój egzemplarz odpisami różnych dodatków; na przykład do żywota Epikura dodał trzy listy, testament i tym podobne, tak jak to i dziś nieraz wkładamy do czytanej książki czyste kartki papieru dla dopisania tego, co nas w związku z danym tematem interesuje. Teraz następuje trzecie z kolei stadium powstania Żywotów: egzemplarz z uzupełniającymi dodatkami dostaje się w ręce kopisty, który przepisuje całą zawartość tego tomu, nie troszcząc się zupełnie ani o redakcję, ani o formę literacką nowego dzieła. W ten sposób narodziły się Żywoty Laertiosa, jako niepowiązana z sobą całość, pozbawiona jednolitej formy”. Najpierw Diogenesa Laertiosa wyzywają od kopistów, a na końcu imputują, że jest wręcz fikcyjny. Ale to ze smutku, tak naprawdę to wszyscy cenimy i cytujemy Diogenesa. W renesansie popularność zyskała fraza o staniu na ramionach gigantów. W rzeczywistości mogli ich podglądnąć tylko przez dziurkę od klucza.
Można żałować nawet przepadłych wiców. Z antyku przetrwał jeden zbiór kawałów, z III wieku n.e., z gruntu grecki, chociaż wyczuwalne są naleciałości rzymskie. Książeczka nazywa się Philogelos, zebrali je Hierokles i Filagrios. Tak napisał ich polski tłumacz po omówieniu archetypowych typów występujących w kawałach: „Pozostałe typy występują w mniejszej ilości kawałów, kilkudziesięciu, kilkunastu, kilku, ale od razu widać, że są zadomowieni w żarcie greckim, że to, co przedstawia Philogelos, to tylko cząstka jakiejś masy przepadłych już dla nas, a może i nie przepadłych, tylko jako greckie zapoznanych dowcipów”. Widać tu zarówno żal za utraconym, jak i natychmiastową konsolację, że może rękopisy jednak nie płoną, tylko zmieniają tytuły i okładki, a do nas wracają w odzysku.
Obcujący z książkami dzielą się na dwie grupy: bibliofilów i czytelników. Pierwsi chcą książki posiadać, żywią potrzebę otaczania się dobrymi tytułami. Kiedy mają zachciankę na jakąś pozycję, to nie spoczną, póki jej nie nabędą, a potem następuje spokój, do kolejnej zachcianki. Nierzadko pierwsza w życiu wypłata takich osób przepada w księgarniach. Raz po raz do głosu dochodzą wyrzuty sumienia, że trzeba te spiętrzone góry kiedyś przeczytać. Ale komfort wybrania sobie w danej chwili książki do czytania spośród tylu wartościowych tytułów jest niezrównany. Jeśli bibliofil kupi na prezent jakąś szczególną pozycję, z dawna niewydawaną i pożądaną, to musi to być dla zaufanej osoby, żeby zawsze móc od niej pożyczyć. Kupno książki to dawka dopaminy pozwalająca oderwać się od czasowego przygnębienia. Porządkowanie czy sprzątanie to nudy – chyba że porządkowanie książek. To zawiera jakąś przewrotną przyjemność; bibliofil wyobraża sobie wtedy gości zatrzymujących się i wskazujących: „Mmm... to ma gust, tak dobrane tytuły”. Bibliofile to nie jest jednorodna grupa: są tacy wyglądowi, i tacy treściowi (centrum mądrościowe w twoim pokoju), i tacy historyczni (białe kruki) albo po prostu ilościowi – gemylarze (zgarniający wszystko, co ma strony i coś, co można scharakteryzować jako treść). Jeśli chodzi o bibliofila wyglądowego, Tadeusz Boy scharakteryzował go przy okazji reedycji kolekcji swoich tłumaczeń: „Będą mieli z czasem rząd książek ładnie wydanych, wykwintnie oprawnych, w jednostajnym formacie, a nic bardziej nie drażni amatora książki niż tego rodzaju dziadowski wygląd, jaki przedstawiała dotąd Bibljoteka Boy’a”.
Czytelnik natomiast to w skrajnej postaci mól książkowy. Liczy przeczytane pozycje i pod koniec roku ogłasza, ile to razy jest lepszy od statystycznego rodaka (albo już wchodzi w potęgi). Korzysta z biblioteki, czyta z internetu, czytnika – to gdzie, jest w gruncie rzeczy nieistotne. Kiedy ma za dużo książek na półce, sprzedaje je lub oddaje. Czytelnik będzie rozważał: czy ukraść nieczytaną książkę z biblioteki i ją przeczytać to dobry uczynek? Rzecz jasna grupy te nie są ściśle rozłączne, bo każdy bibliofil czyta jakieś książki, a każdy czytelnik jakieś posiada. Zarysowanie jest jednak wyraźne.
Stawiam tezę, że zaginięcie dzieł światowej kultury jest poważnym zmartwieniem dla bibliofila, ale osobnik, którego tu scharakteryzowaliśmy jako czytelnika, będzie raczej trzymać się maksymy Josifa Brodskiego: „Są większe zbrodnie niż palenie książek. Jedną z nich jest ich nieczytanie”. Odzywa się tu zdrowy rozsądek: dlaczego ma boleć ciągnąca się lista autorów starożytnych, z których przechowały się jedynie tytuły, skoro prawie nikt nie przeczytał wszystkich tych autorów, których dzieła przetrwały?
Można powiedzieć, że czasy nowe to wielkie zwycięstwo bibliofila nad czytelnikiem (pomijając nierozwiązywalne trudności czasów wcześniejszych). Książki i inne dzieła kultury wydają się trwale zabezpieczone na serwerach, a archiwizacja dosięga nawet prywatnych zdjęć. Są zdigitalizowane – biblioteczny odpowiednik zbawienia. Bibliofil ortodoksyjny zaoponuje, że liczy się też oryginał egzemplarza i prawda materiału. Ale kto to widział zbawienie wraz z ciałem? Jednocześnie członkowie społeczności żywo zainteresowanej dziełami czują się przytłoczeni ich liczbą i dostępnością. Nie jest to wprawdzie to samo uczucie, co u człowieka masowego, gdy przerzuca setny kanał telewizyjny lub filmik internetowy, bo raczej towarzyszy mu poczucie zakrótkości żywota niż znużenie. Ciekawe jest to, że nie odczuwam podobnego przytłoczenia, gdy idzie o muzykę. Tak jakbym żył jeszcze wystarczająco długo, by zdążyć przesłuchać każdy utwór, na którym mi zależy – co jest równą mrzonką jak w przypadku książek. Ale książki, te na półkach, przyznajmy, przerażają – swoim wymiarem fizycznym i przez wiedzę, jaki ciężar czasowy każda niesie. To przerażenie ustępuje często fascynacji, ale gdzieś w jej tle zawiera się i jego element.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------