- W empik go
Kostka Napierski - ebook
Kostka Napierski - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 355 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Działo się w roku 1651, pod koniec miesiąca kwietnia, w królewskim mieście Podhala, w Nowym Targu.
Miano wieszać dwóch hersztów zbójnickich: Czepca i Sawkę.
Ostatnimi laty dwa te imiona – jedno krwawe, drugie mocarnością gromkie – wybiły się spośród imion znaczniejszych harnasiów. Nie było dziedziny lichej, od Bieszczad do Tatr orawskich, gdzieby ich nie wydzwaniano. Toteż wieść o ich pojmaniu rozniesła się lotem jaskółki po Podhalu i w dzień naznaczony na egzekucję ściągał naród liczny, z pobliskich i ostatnich spod hal osiedli, do miasta.
Nie jeno sama ciekawość była tego ściągu licznego pobudką.
Wiadomo: czas to był najcięższych może dla narodu chłopskiego terminów – gdy dość skąpe przywileje, prawa i osłony chłopów nadane im za dawniejszych królów straciły całkiem moc pieczęci swoich, a o wszystkim stanowiły wola i swawola panów.
Tu, w nowotarskim państwie, w królewszczyźnie, nie było wprawdzie tak okrutnego docisku bezprawia jak w dominiach prywatnych, niemniej jednak rozmiłowani w swobodzie górale, dużo czulsi niż chłopi nizinni na wszelki ugniot jarzemny, dotkliwie odczuwali to ścieśnienie obręczy na nieschylnych karkach i burzyli się przeciw ręce, która ów ucisk sprawiała. – Żywi podtenczas byli… jeszcze, i nawet w leciech nie nadto podeszłych, którzy pod wodzą sołtysów brali udział w rebelii przeciw uciążliwym rządom starosty Komorowskiego.
Wszystko, co się buntowało przeciw nowym ustanowom praw, jako i ich egzekutorom szlacheckim, nie było tu wcale karygodnym, owszem najdowało tu naokół potuchę i mir. Toteż i zbójnictwo, niejako rycerstwo chłopskie w tej ukrainie góralskiej, było w znaczy niemałej u ludu podhalańskiego. – Zbójnik świat równa« – powiadano.
Naród czuł w sercu, że ta dłoń żelazna prawa, spadłszy na onych dwóch harnasiów, i jego orlej swobodzie zagraża. Ciągnął więc obawą zjęty, aby się naocznie przyjrzeć klęsce swojej i aby protestować choćby ponurą ciszą przeciw prawu, którego dotąd w krwi swojej nie uznał.
Wiadomo też: szubienica w tamtoczesnym osądku górali była jakoby zwieńczeniem honornej sławy zbójnika, i zawiśnięcie na niej wcale imienia jego nie hańbiło; przeto ludzie, jak obyczaj każe, mogli chcieć zjazdem licznym uświetnić pogrzeb skazanych. A niektórzy nieśli jeszcze spodziewanie w sercach, iże coś się stać musi, coś się stanie, co hersztów w chwili ostatniej spod drzewa śmierci oswobodzi. Nie mogli bowiem nijako uwierzyć, iżby telo rozgłośni i hyrni junacy tak bez niczego dali się ukrócić.
W masie narodu, by prawdę rzec, trafili się też i tacy, którzy z uciechą skrytą wyglądali egzekucji zbójników. Byli,to ci z bogatych gazdów, którzy o komory swe zasobne ciągłą po nocach mieli troskę, albo insi, z natury swej wszelkiemu buntowi wrodzy; tych było jednak znikomie niewielu.
Już od wczesnego rana dnia onego poczęło się miasto napływem ludzi ożywiać. Z trzech traktów głównych: od Waksmunda, Szaflar i Ludźmierza – ściągali chłopi gromadkami, pieszo i na wozach; nie brak też było między nimi bab i wyrostków nieletnich, którym trwoga ciekawości nie dala zostać w chałupach.
Jeszcze cień laski zegara w ścianie kościoła farnego nie stanął na ćwierci dnia, kiedy rynek obszerny zajął się już ludem, przybrał pozór jak czasu jarmarku.
Stały wozy z podprzęganymi końmi w kilku rzędach rozciągłych podłuż zachodniej strony rynku, zaś koło nich i dalej po całym obszarze placu, najgęściej pod stojącym na środku ratuszem, kupiły się gromady mniejsze i liczniejsze, żywo w kołach zwartych rozprawiające.
A nie wszystek tu w rynku naród ściągniony był. Część znaczna, głównie starsi i kobiety, gdy zesygnowano u fary na mszę ranną, poszła za przykładem dążących z grubymi księgami mieszczan do kościoła. Wielu, którzy tu w mieście mieli znajomstwa lub przygodne interesa, roztrąciło się po wąskich uliczkach. Zasię młodzież nieletnia, podrostki, obłaziła zawczasu wzgórze tracenia nad miastem, gdzie już ramię szubienicy z daleka oczy straszyło, aby wybrać dogodne dla patrzenia miejsce.
W gospodzie Jana Węgra, która się na rynek u wy – lotu ulicy Ludźmierskiej otwierała, zebrała się też spora wiecha ludzi. Lecz nie było tu tak huczno, jak podczas święta lub jarmarku. Ściszona gwara bulkotała tu ówdzie przy stołach; podnosiła się i opadała w szepty jak woda na mieliźnie; głośniej tylko westchnienia się wydzierały przy rzadkim dźwięku szklenic.
Niektórzy siedzieli w zupełnym milczeniu, jakby tym winem, które stało przed nimi, potraci.
Tak w mrocznym kącie izby przy końcu długiego stołu siedzieli dwaj już niemłodzi junacy. Dzban zielony wina stał przed nimi mało co nadpity, a oni głowy pochylone sparli na dłoniach nad stołem i patrzeli gdzieś przed się w osępieniu, srogo sumując. Niekiedy westchnienia ciężkie podnosiły im serdaki na piersiach lub wydobywały się jak spod skały przytłoczone słowa:
– Tak, tak, Jasiu…
– Tak, tak, Jędruś…
I za chwilę z cięższym nawrotem to samo.
Kontrast stanowili ze sobą owi dwaj bliscy, jak się dało uważyć, towarzysze. – Jędrek, zwany Chowaniec, był wzrostu wysokiego, śmigły; twarz miał białą, w kolorach, jakby się od płomienia wnętrznego zażegła; włosy jasne o połyskach miedzi; wąs nieduży o żółtawym odcieniu; oczy modre i nie do smutku. Gdy mówił, gdy coś wspominał, zapalały się w nich ogniki dziwnie lekkomyślnie, dowodzące fantazji jak i zuchowatości junackiej. Zaś towarzysz jego, Jasiek Orawiec, był to chłop krępy, zwięzły w sobie; twarz miał na pozór groźną; brwi duże, i ogromne jak wiechy, płowe wąsiska. Do twarzy swej, tak srogiej, miał jednak nieco przykrótki wzrost. Odziać go w zbroję, posadzić na konia – byłby zeń rycerz okrutny. Lecz kto by się złudził tą srogością, wnet by odpadł lęku, spojrzawszy w jego oczy. Były to oczy dziecka lub kobiety: łagodne, tkliwe, i tą tkliwością serdeczną aż łzawe. Cała łagodność jego gołębiego serca przez te oczy się wylewała. Mimo tej różnicy wielkiej, jeden teraz smutek… ich gniótł, niemoc jedna tłoczyła ich piersi.
– Tak, tak, Jędruś…
– Tak, tak, Jasiu.. Nie będzie już z kim wylatować nad uherskie peszty…
– Hej, bo nie.
– Ani kupcom majątku umniejszać…
– Hej.
– Ani pychy żupanów ukrócać…
– Bo nie.
– Ani stromych kaszteli dobywać…
– Jędruś, nie mów, bo mi serce ze żalu roztaje.
– Nie pójdziesz już ze Sawką po barany księcia Rakoczego…
Jasiek począł sapać, pociągać nosem i mrugać oczami.
– Pij, bracie! – trącił się z nim Jędrek. Jasiek posłuchał.
– Telo, cobych łzy pił – rzekł odstawiając kubek. Mówili półgłosem i, choć w izbie nie było gwaru dużego, słowa ich nie dobiegały uszu opodal siedzących.
Jan Węgier, chłop zwalisty, o przebiegłych oczkach, stał oparty o ladę za szynkwasem i pozierał po kątach izby z wyczekującą gotowością. Flasze i dzbany stały napełnione, mało co napoczęte.
– Nie smakuje dziś wino – ozwał się z wyrozumieniem, zwrócony do najbliższej grupy.
– Coż poradzić. Nie w każdy dzień ma i wino smak – odrzekł ktoś wymijająco.
– Jeszcze trzy godziny – popatrzał na klepsydrę. – Wybrano pono z umysłu południową porę, aby mieć jak najliczniej świadków onej srogiej egzekucji, dla odstraszenia i przykładu w tych czasach niepewnych.
– Dzieci niech straszą.
– Hej! – uśmiechnął się potakliwie szynkarz. – Powiadają, że ściągnięto na dziś do miasta wszystkich hajduków dworskich z okolicy.. Z Ustupu, z Szaflar, z Gronkowa. Nawet od pana Lisickiego z Łopuszny miano pożyczyć ludzi.
– Siła biedy na jednego.
– Pono to stało sie na wyrażone obawy landwójta, że ich towarzysze sprzysięgli mogą próbować odbić. He! he! – roześmiał się. – Ze samego środka miasta – spośród pajuków i rajców – niby dziewczynę z weselnej komory. To śpas byłby!
Wodził w uśmiechu przebiegłymi oczkami po twarzach gości. Jakoś nikt nie przywtórował śmiechowi jego.
– Ale przewidujący ojcaszkowie miasta – dorzucił szydnię – dobrze zaopatrzyli podziemia ratusza: drzwi grubo kute, podwójne, kraty jak w zamczysku…
Przy końcu stołu milczenie posępne dość długo stało między dwoma schylonymi czołami przyjaciół. – Ej, żebych tak miał moc! – westchnął Jasiek.
– To co byś, bracie, począł?
– Ozwaliłbych ten ratusz, miasto bych całe ozburzył…
– Ba!
Nachylił się Jasiek jeszcze bliżej ku głowie Jędrzka i patrząc weń tymi łzawymi oczami znad mioteł płowych, żebrał:
– Jędruś! Czyby nie spróbować?… Straż mała – ze dwudziestu miejskich. Skrzyknąć by chłopców dobrych – aniby się postrzegli…
Jędrzkowi oczy się zjarzyły jak ku zabawce, lecz wnet zgasły.
– Kieby nie starościńscy… Dwór blisko. A bez hałasu by sie nie obeszło.
Jasiek się zmartwił.
– To też. Bez hałasu by sie nie obeszło. Ale co począć? Powiedz.
– Może sie co nadarzy…
– Bóg by dał, święta Anna, patrunka nasza. Jużbych jej ofiarował dziesięć świec na ontarz w mieście i jedwabiu drogiego na sukienkę z najpierwszej wyprawy do Luptowa.
Przez okno stwierdzić się dało: rynek się zagęszczał ludem. Msza ranna widać się kończyła. Fury też nadjeżdżały z wylotów narożnych ulic, wysypując na bruk nowe gromadki Podhalan.
Do gospody napływało coraz więcej ludzi. Szynkwas był już w oblężeniu, ławy wolne przy stołach zajmowano. Węgier przywołał do pomocy córkę, której zlecił stanowisko za ladą szynkwasu, a sam kręcił się wśród gości. Gwar się rozwiązał.
Wkroczył do izby, widny ponad insze głowy, sołtys klikuszowski Piotr Czerwiński. Za nim postępowała córka jego Róża. Przeszli wzdłuż stołów, upatrując miejsca.
Jędrek Chowaniec, czuły zawdy na wdzięki niewieście, wstał rycersko, by zrobić miejsce przy stole.
– Pomk sie, Jasiu – trącił towarzysza.
Węgier też krzepko posunął się ku nim i zapraszając wskazywał drzwi pobocznej izdebki. Jednak już przysiedli obok, a Orawiec jak zbudzony obejrzał się i zarumienił. Niewiast, w przeciwieństwie do Jędrzka, obawiał się i wstydził. Z niezgrabną nieśmiałością cofnął się na koniec ławy.
Węgier postawił przed sołtysem wino. Lecz ów nie śpieszył się wyciągnąć po nie dłoń. Siedział wyniosły, o długich, rzadkich, siwych włosach, o twarzy czysto wygolonej, zbrużdżonej latami i jakby ogniem spiekłej. Obracał zwolna tę głowę wysoką, patrzał po czołach ludzi – a miał brwi wzniesione w górę, oczy rozszerzone w powiekach krwawych, jakby się czemuś wciąż boleśnie dziwił.
Ludzie siedzący pobok przyciszyli gwarę, z trwożnym szacunkiem pozierając na tę wyniosłą, siwą postać. – Któż by sołtysa Czerwińskiego nie znał lub bodaj o nim z daleka nie słyszał?…. Wiadomo było starszym, a młodzi zaś od ojców wiedzieli: jako on w rebelii przeciw Komorowskiemu, staroście, niepośledni brał udział; jako w lasach obidowskich zasieki sztuczne poczynił i strzelcami je obsadził, aby zatrzymać sprowadzonych przez starostę rajtarów ze Śląska; jako ich wielu tam pobił; jako potem, podstępnie przez starostę do miasta ściągniony, więziony był i torturom srogim poddawany, co go w sile lat złamało. Stał się jak rozdarty piorunem smrek, śmiercią stygmatyzowany. Od życia też i spraw jego umysł zmierzchły odwracał.
– Pijcie wino, tatusiu.
– Hę? – schylił się ku córce.
Posunęła przed niego kielich z winem. Oczyma ciekawymi przechodziła po twarzach zebranych.
Jędrek, siedzący z ukosa naprzeciwka głową melancholijnie opartą na dłoni, zapatrzył się w piękną sołtysównę.
– Coż tak patrzycie na mnie? – rozśmiała się Róża, napotkawszy wzrok jego.
– Ej, Boże! – westchnął sobie i uśmiechnął się.
– Coż wam tak cięży?
– Świat…
– Kto by zaś świat dźwigał?
– Dyj to. A ono by mogło być, kieby wej było. – Zagadkami w Dunajcu gadują?
– Skąd wiecie, że ja z Dunajca?
– Po tym orlim piórku na kapelusie.
– Czy to haw ino orłowie piórka zrucają? Nie od razu odrzekła:
– Nad skałami orłowie kołują – na dolinach kawki a hawranie.
– A jakby oreł na doliny spadł?… – zawisł w jej oczach ciemnych oczyma śmiałymi.
– To go ustrzelą…
Sołtys zdawał się nie słyszeć nic z przegwarki młodych, jakby tu nie był myślami obecny. A niespodzianie do ostatnich słów-córki, kiwając głową wyniosłą, dorzucił:
– Tak, tak, starką wypalą mu serce. Milczenie trwożne chwilę przy stole postało. Widno sołtys klikuszowski swoją wspomniał torturę.
Jasiek Orawiec, oparty brodą na dłoni, z owisłymi smutnie wąsiskami, nie słysząc nic wokół siebie, patrzył przez okno na rynek. W pewnym momencie trącił Jędrzka i wskazał oczyma ku ratuszowi.
– Hajducy;..
Dały się widzieć spoza głów skupionych koło bramy ratusza starościńskie barwy. Jędrek przykiwnął:
– Czas sie zbliża.
– Jędruś…
– Co, Jasiu? Pojrzeli sobie w oczy.
– Tak, tak – westchnęli razem.
Do gospody wszedł z trzaskiem szlachcic lat może trzydziestu, słusznego wzrostu, szczupły, odziany w kontusz niebieski, nieco spełzły.
Posunął się między ciżbą łudzi i pchnął drzwi do bocznej izby.
– Węgier, wina! – zawołał. A gdy ten nie śpieszył się zbytnio, stanął we drzwiach bokówki i szukał go oczyma. – Miał jasnej barwy włosy, toż i wąs nieduży; urodziwym nawet byłby, gdyby nie twarz przybladła i zmętniałe omglą oczy, które zdradzały hulakę.
Ujrzawszy siedzącego w pobliżu sołtysa postąpił ku niemu ze słowy sztucznie afektowanymi:
– Witam, panie Czerwiński! Jak zdrowie? Dawno nie mieliśmy szczęścia widzieć was w mieście. A pan Zdanowski dopytywał się już parokrotnie o was.
Sołtys zwrócił nań boleśnie zdziwione oczy i z trudem sprawiać się począł:
– Bóg zapłać… Bóg zapłać za pamięć… i panu Podstarościemu. On wie, że ja już nie do ludzi… I dziś ja by tu nie był, kieby nie ciekawość Róży…
– A panna Róża coraz to kraśniejsza, aż oczy bolą – rzekł młody szlachcic, nachylając się ku sołtysównie.
– Haj? Nie wiedziałach o tym – zaśmiała się.
– Uroki! istne uroki.
– Wmość już pono skądinąd urzeczon, nie ma przeto obawy.
– O, nie godzi się szydzić z rzetelnych zachwyceń serca.
– Jakożbych śmiała!
– Jak mi Bóg…
– Nie wzywaj Wmość Boga na daremno.
– Wino podane! – oznajmił gospodarz.
– Zatem, panie Czerwiński – zwrócił się młody szlachcic do sołtysa, przybierając uprzednią powagę – prosimy nie omijać nas i odwiedzić przy czasie we dworku. Pan Podstarości będzie rad powitać kuma i swoją chrzestną córkę – uśmiechnął się na odchodnym Róży.
Jędrek, który niechętnym okiem patrzał na przyśmiechy zalotne szlachcica – skoro ów odszedł, zwrócił się do sołtysówny:
– Któż to taki?
Róża rozśmiała się z widnej bardzo niechęci junaka.
– Pan Gosławski, konkurent, jak go w mieście zowią.
– Czyj?
– Juści nie mój, a panny z Pieniążkowic, która jest na opiece u pana Podstarościego. Bogata panna.
– A on widać wiatrów dziedzic. – Po czymże tak uwazujecie? – Po kontuszu.
– Toteż o bogaczkę sie stara. Ino mu tam jakoś chropawo. Panna go nie chce, mówią.
Słowa tonęły we wstającym bulkocie rozmów, którymi przygłuszano niepokój czekania.
Przez drzwi raz wraz otwierane wpadał z zewnątrz szum gwaru stysięozniałego. Rynek cały zaciemnił się ludem.
Ktoś przybyły oznajmił:
– Rajcy przeszli do ratusza. Padło, jak uderzenie wyroczne godziny. Poderwało
Orawca Jaśka i następnie przybiło go niżej. Wiechy wąsisk zwisły ku stołowi.
– Co ci, Jasiu? – szepnął troskliwie Jędrek.
– Mgli mie.
– Nie daj sie żałości. Nie pomoże. Jeszcze też nie po zekucyi. Ja mam jakiesi w sercu czucie, tak mnie pika, że to sie nie stanie. Co będzie, to będzie, ale cosi być musi.
Szeptał to dla potuchy przyjaciela, ale i sam się tym tużył. W naturze jego nie pobawiał długo smutek. Siłą jego była wesoła beztroska.
– A pamiętasz ty, Jasiu – mówił – jakeś w Mikułasiu u rychtara w komorze zamkniony siedział. I już ci sie w ostatnim frasunku widziało, że cię nikto stamtela, żaden święty-boże nie wyzwoli. A my z Frankiem
Zwijacem zmówili sie, psy my rychtarskie potruli i podkop my w noc ciemną popod ścianą komory zrobili… Jasiek uścisnął dłoń Jędrzka.
– Jędruś, bracie… – oczami dopowiedział. Dały się słyszeć od strony ratusza głuche uderzenia bębna.
Ludzie porwali się z ław. Wołano zewsząd płacić. Gwar izby otwartej buchnął z wychodzącymi tłumnie gośćmi na rynek.
W ścisku koło drzwi naleźli się nasi znajomi razem. Jędrek pobok pana Gosławskiego, który, nachylając się ku sołtysównie, coś szeptał jej na ucho, na co ona, czerwieniejąc się, uśmiechem odpowiadała.
Dość tego było Jędrzkowi. Bez zastanowy, zazdrością popchnięty, ścisnął dłonią obcężną ramię Gosławskiego. Nad zdumionymi oczyma szlachcica zawisły bezy jastrzębie, napastliwe.
– Co to?… – żachnął się w gniewie.
– Miejsce! Miejsce dla pana! – zawołał Jędrek. I ruchem nakaźnym dłoni pomógł tak sprawnie Gosławskiemu wyjść, iż ten nie wiedział sam, jak wartko znalazł się za progiem.
W odruchu pierwszym sięgnął do głowni karabeli – lecz, nie mogąc pomiarkować, czy to obraza istnie, czy tak grubo okazana uprzejmość chłopska, machnął ręką i odszedł.
Zajście to trwało jeno moment; nikt nic nie zauważył, jedno sołtysówna, która też głośno się rozśmiała.
– Niebezpieczno, widzę – rzekła – wchodzić wam w drogę;..
A Jędrek przybrał minę potulnego wilczka; jeno oczy siwe śmiały się lekkomyślnie jak dziecku, które coś spsociło.
Rozdzielił ich tłum w rynku. Róża pociągnęła ojca na przejście swobodniejsze wzdłuż ściany domów, a Jędrek z Jaśkiem przeciskali się ku ratuszowi. Po drodze witali oczami znajome twarze junaków, które jak kąkol we zbożu wykwitały tu ówdzie wśród ciżby.
Przed ratuszem zebrała się cała Rada miejska. Stał landwójt Mikołaj Krauzowicz, Jan Bylina pisarz, dalej rajcy-mieszczanie: Wawrzyniec Szaszkiewicz, Tomasz Rajski, Melchior Czarnota, Wojciech Bryniarski, Błażej Mroszczak, Jędrzej Czubernat, Jan Sienko i inni mniej znaczni. – W wysokich futrzanych czapach, w świtach opuszczanych barankiem czarnym, kuną albo lisem, odcinali się wyraźnie od chłopstwa w ciemnych lub białych owczych czuhach.
Pachołkowie miejscy, zbrojni w toporki i kije, wstrzymywali z wysiłkiem napór ciżby ku sieniom ratusza.
Cichość nastała w tłumie, gdy wyprowadzono więźniów.
Widno ich było z daleka. Stali na podniesieniu, a Sawka, chłop olbrzymiego rostu, ramionami się wyźnił nad głowy hajduków. – Twarz miał orlą, włosy czarne, warkoczami spadające na szerokie sciosiste ramiona. Juhaską o otwartych rękawach koszulę spinała sprzączka mosiężna. Pas mu odjęto. – Niższy odeń Czepiec, czoła włosem skrytego, twarzy ciemnej, wilkiem na boki pozierał.
Pisarz Bylina wstąpił na kamień podsienia, rozwinął papier z powagą i począł wołać wyrok.
Sprawki wywoływane. »pracowitego« Czepca Wasyla, syna dzwonnika z Grybowa, głośne w promieniach mil kilkunastu, jako to: napaści na dwory panów – w Glinniku, w Ropie, w Orzechwie – spalenie dworzyszcza w Rogach, zrabowanie Żeglec – nie znalazły snadź aprobaty w milczącym ponuro tłumie. Wiał od nich zaduch krwi i spalenizny, który jeno pomsta wdychiwać rada. W niejednym sercu tkliwszym wzbudziły jeno otrząs grozy.
Natomiast przywodzone na pamięć postępki Jędrzeja z Orawy Sawki, który juhasem był długo u Rakoczego w Zborowie, nim ze zbytku sił na żentycy uchowanych stał się hersztem skrzyknionej drużyny, by na kasztele madziarskie napadać, odbijały się dumą i przychwalą w strwożonych sercach słuchaczy.
Lecz tak rozdalne imiona tych dwu nierównych harnasiów spotkały się w wywołaniu: we wspólnym uderzeniu ich drużyn na warowny Jamgród.
Wyrok głosił wiadomą już poprzód wszystkim karę szubienicy.
Gdy skończył pisarz wołanie i zeszedł między rajców, Sawka potoczył wzrokiem harnasim dokoła i gwizdnął po juhasku.
Odpowiedziało mu z tłumu parę gwizdnięć podobnych.
Na to hajducy szczelniej otoczyli więźniów, stanęli im pachołcy miejscy ku pomocy, i – na dany znak przez landwójta – ruszono naprzód.
Tłum zafalował, kołychnął się na boki i ławą sunąć począł w kierunku mostu na Dunajcu!
Jasiek z Jędrzkiem znaleźli się nieopodal wiedzionych. Pchani przez ciżbę, mieli wciąż przed oczyma wysokie czapy hajduków i wyniesioną ponad nie jak buńczuk głowę Sawki.
W rogu rynku przed bramą zajazdu stał zapóźniony wóz tamując pochód. Siedział na nim chłop spasiony, gruby, iż cały półkosz był nim pełny. Był to znany na Podhalu bogacz, Izydor Bielski z Maniów. – Ujrzawszy prowadzonych, począł rechotać szydnie i wołać za nimi:
– He! he!… Harnasie pyszne! zbóje… Siubienica was czeka… siubienica! łotry…
Jędrek, który akurat znalazł się przy wozie, przechylił się i krzyknął mu do ucha:
– Na siubienicy świni nie wieszają, ba ludzi!
Śmiech dookolny przywtórzył Jędrkowi. Grubas ostał pognębion.
Pochód dosięgał mostu.
Dwaj przyjaciele postępowali teraz tuż za plecami straży. Gdy znaleźli się na moście, skąd odsłonił się z nagła widok na bliskie wzgórze tracenia z bielejącym pośrodku drzewem śmierci, Sawka obejrzał się leniwo za siebie, przeciągnął ręce skowane, aż kości zatrzeszczały, i żałośliwie, z wysoka, rozpaczną groźbą zaśpiewał:
Hej!… żeby to Panbóg dał, Coby ja sie wrócieł – Rychlarem bych orał, Husarami młócieł!…
Nie wytrzymał Jasiek Orawiec. Nuta nakaźna go popchnęła. Porwał pierwszego z brzegu pachołka straży, i cisnął go przez poręcz mostu do wody. Gdy po drugiego sięgał, przypadli hajducy. Zamiótł kilkoma naraz, jednak przemoc rąk dopadłych zaciężyła mu u ramion. Powstało szamotanie. – Skoczył Jędrek ku obronie przyjaciela, lecz przez zagródź straży nie mógł się przebić. – Jaśka starościńscy hajducy pojmali i powiedli go do dworzyszcza, które nie opodal mostu tuż nad Dunajcem stało.
Pochód tym wydarzeniem wstrzymany ruszył dalej.
Jędrek się ważył: czy iść za Jaśkiem pojmanym, czy za eskortą hersztów. Lecz ogromniejsze przeważyło. Bez towarzysza czuł się dużo słabszym i opuszczonym.
Gdy minięto most, lud się rozsypał po zboczach i załomach wzgórza, a skazanych poprowadzono na wzniesienie. Niebawem też znalazła się tam cała Rada nowotarska z landwójtem na czele. – Pod ramieniem szubienicy stał już kat gotowy, z grodu sądeckiego na ten dzień sprowadzony.
Gwar ustał. Cichość trwożna zaległa wśród tłumu. I tylko słyszeć się dało niewiadome kołatanie, jakby ktoś w kratę bił skrwawioną pięścią – a może tak serca ludziom kołatały w piersiach – i słychać było dzwony farne, jęczące ponad miastem.
Było akurat południe. Czekano z egzekucją na pana Podstarościego.
Jakoż od strony św. Anny, od dworca starościńskiego ukazał się nieduży orszak i wstępować począł na wzniesienie. – Szedł pan Zdanowski, podstarości, staruszek biały, ale czerstwy jeszcze; z nim szli panowie: Gosławski Stanisław, Chrząstowiecki, Lisicki z Łopu – szny, Ustupski z Ustupu, Berwiński, dzierżawca państwa ostrowskiego, Gniewosz, pisarz komory celnej nowotarskiej…
Tych wszystkich – z bliższa albo z dalsza – lud znał.
Lecz po prawej ręce pana Zdanowskiego postępował nieznany góralom młodzieniec, który oczy wszystkich ku swej dziwnej postaci przyciągał. – Był to panicz szczupły, mniej niż średniego wyrostu, o pięknym, bladym niezwykle obliczu. Krucze włosy spadały mu w kędziorach ku szyi i strączkami krótszymi ocieniały czoło. Wąs mu się dopiero sypał. Bródkę miał w klin przyciętą, modą onczesną Wazów. W czarnym był stroju, szwedzkim, z białą naokół szyi kryzą, w szerokim kapeluszu z piórem, w butach wysokich, przy szpadzie. – W orszaku tym wydawał się wielkim jakimś panem.
– Czyby to nie sam król?… – szepnął ktoś z tłumu.
Poszło jak powiew po trawie. Jakaś otucha, jakieś nadzieje tajone poczęły się rodzić w sercach za zjawieniem się na wzgórzu tej nieznanej, młodzieńczej postaci.
Orszak doszedł do miejsca egzekucji.
Na znak landwójta pociągnięto skazanych pod drzewo. Kat ujął sznur.
Groza wionęła po tłumie – tu ówdzie ozwał się szloch niewiast.
Tedy to ów młodzieniec, góralom nieznany, który przybył z panem Podstarościm, wystąpił z orszaku na – przód i, zwrócony do landwójta, ozwał się w słowach spokojnych i zimnych:
– Jako pułkownik królewski, mający listy przypowiednie na zaciągi pośród górali i Węgrów, werbuję tych dwu junaków i odbieram ich śmierci oraz wszelkiej karze.
Landwójt zdawał się nie pojmować rzeczonych doń słów. Gdy jednak pan Podstarości przywołał powagę prawa na poparcie żądania młodzieńca, rad nierad, kazał przerwać egzekucję i salwując władzę swą surowymi słowy napomniał zwolnionych, by odmienili łotrowski żywot, a podziękowali Bogu i panu Pułkownikowi za ocalenie.
Lud nie od razu rzecz pojął. Dopiero gdy słowa Pułkownika, podawane z ust do ust, przeleciały po zboczach wzniesienia, i obaczono ocznie, jak uwolnieni dwaj hersztowie przypadli do stóp wybawcy – wtedy całe wzgórze drgnęło, zagrzmiało okrzykiem.
– Niech żyje królewski pułkownik! Niech żyje!…
Młodzieniec tęga momentu widać czekał. Bo, dotąd spokojnemu, zaświeciły się iskrami oczy – wskoczył na głaz wzniesienia i, gdy ucichły okrzyki, począł mówić…
Nie nowiną góralom były werbownicze mowy – gdy za nieboszczyka króla, a i dawniej, werbowano na moskiewską potrzebę, to na Mołdawca, na Turka – ale takiego odzewu dotąd nie słyszano.
Ten królewski pułkownik jakimś duchem tchnął, który włosy podnosił, a dygot serca się imał.
Nie pojmowano wiele z tego, co w uszach gromko dźwięczało – ale niektóre słowa, osobliwe, jak strzępy ogniste żagwi dopalały się na sercach, albo jak młoty nakazu dzwoniły w pamięci.
– …testament ojców. krzywdy, o pomstę wołające… rabowanie praw. Lud jako plewy na wietrze, ziarna pod młyńskim kamieniem… zelżywość ostateczna…
– Już też nadszedł czas. Ojczyzna w grób się stacza… Król u możnowładców w niewoli…
– Od wschodu fale gniewu… Kto stanie przeciw tamą, gdy Pospolita Rzecz spróchniała?… Czerw toczy naród szlachecki…
Szła ona mowa po sercach jak płomień po suchym lesie.
Sołtys Czerwiński, który stał z córką pobliż naprzeciw wzniesienia, począł się niepokoić, sapać, wreszcie ujął Różę za ramie:
– Chodź, chodź du domu!… Nie słuchaj!… To tak jak wtedy, w rebelii…
Trząsł ją gniewnie. Lecz Róża jakby nie słyszała ojcowskiego wołania; z rozchylonymi wargami, z płonącym licem, wpatrzona w Pułkownika mówiącego jak w obraz święty.
– Na was pojrzenie czasu… – grzmiały słowa – Wyście tą tamą, która kraj osłoni… Niech runie, co się chwieje, co śmierci oddane… We was mur trwania – potęga!… Wytężcie jeno wolę, chciejcie – rabujcie prawo ofiary – staniecie nowi rycerze!
– Tatry oto kładą cień na mile… Stańcie wy przeciw słońca duchem – cień od was padnie na pobladłe wieki…
– Uwierzcie w siebie – w moc!… Któż jest naród?… Pojrzyjcie po chłopskim lesie…
Od Tatr oderwały się zżagwione obłoki i płomieniem leciały nad miastem. Zdawało się, iż od ognistych miotów mówcy niebo się zapaliło.II
Jaśka Orawca hajducy, pojmawszy na moście, przywiedli na dziedziniec podstarościńskich zabudowań, które obszernym czworobokiem na równi nad Dunajcem naprzeciw kościoła farnego leżały, i tu go do aresztu, z lamusa starego na przygodne więzienie przerobionego, zamknęli.
Usiadł na jakimś sprzęcie i długo siedział bez myśli nijakiej, zgasły w sobie, jakby zatracony.
Pomału, gdy zaczął rozglądać się zastanową myśli w zajściu całym, jęły go martwić wyrzuty bolesne wespół ze wstydem, który wprost wytykał:
– Cożeś tym raptem zwojował? capie jakiś. Telo ino, że straż czujność zdwoiła. A potem dałeś sie pojąć hajdukom jak baran – i to na oczach wszystkich!
To go najwięcej martwiło.
– Ja nie wiem – próbował się bronić – jako sie to stało. Jakby to nie ja był, ba, kto inszy, co sie za mnie podstawił.
– Ale tuś ty sie znalazł, nie kto inszy, i ciebie sądzić będą.
– Niech mnie wieszają!
– Ba, pomalutku! – niepokój się wmieszał. – Może i to cię nie ominie. Wszczęty gwałt – zabicie człeka przy pełnieniu służby – zamierzone odbicie hersztów.
Uczuł się bardzo opuszczonym.
– Kany też Jędrek? – pomyślał. – Ja by go tak w kłopocie nie ostawił.
– Coż twoje strapacyje – warknął wyrzut – wobec ucięży tamtych? Tam też i Jędrek musiał pójść…
– Musiał, zaiście, pewnie… Dobrze, że choć on tam, skoro ja w zamknięciu – może sie ku czemu przydać…
– Ku czemu by? – wątpienie zabiegło.
– Czy ja wiem sam.:. Nie widno nic… Miałożby sie to stać?… Jezusie, wszyscy święci, kanyście ino jacy…
Podszedł do kraty okna i wyjrzał na świat.
Okrzyk zmieszany, wielogłośny – zdawało się: wyraz grozy – przyleciał właśnie z oddalonego wzgórza, które zasłaniał bliski dach budynku.
Zadrżał Orawiec w sercu. Lęk szepnął:
– Teraz to sie tam stało…
Trwał, przylepiony twarzą do kraty, i czekał w trwodze, czy co nie zasłyszy.
Cicho już było. Jakiś głos jeden dzwonił – czy złudzenie…
Wrócił od okna, usiadł na miejscu uprzednim i zapadł w długie, tępe osępienie. Oczy, w rozstęp podłogi, w jakowyś dół roztoczny spadły i woziły się bez myśli na przepływających chwilach, jakby gdzieś z brzegu wysokiego patrzył na mętne, beznadziejne, leniwo płynące fale.
– Skąd jakie spodziewanie?… Wszystko skończone. Amen.
Stało mu się okrutnie ciężko. Skała stoczona na serce przycisła nawet łzy. Tedy całym wysileniem oderwał oczy zbolałe od onych fal beznadziei i począł nimi wędrować Dunajcem w górę – ku Tatrom…
Zelżał przygniot, gdy tam się odnalazł.
Jęły mu – dziw – przychodzić na pamięć momenty dawno przeżyte. Skwapliwie począł pomagać pamięci i wskazywać miejsca pewne, gdzie się co zdarzyło..
– Jak to było z tym początkiem jego ruszenia….Pasł owce na upłazie pod Liliowem. Przyszedł doń Łukaszczyk Józek, co już od kielku lat na uberską stronę z towarzyszami chodzował, i powiada: – »Pódź, Jasiu, se mną!« – »Kany?« – »Na uherskie.« – »Po co?« – »Po co chłopcy hyrni chodzują. Co tu będziesz – powiada – ziębnął w tych skałach? Czyś dziad? Tam świat otwarty – dziedziny bogate – miasta – wino – freirki…« Zastanowił się Jasiek. Co mu tam wino, freirki – ale by przejrzeć świat… Zdał owce Wojtkowi Skupieniowi. Poszli. Po drodze napotkali towarzyszów Józka. I tak to się zaczęło…
Znowu zbaczyło mu się, jak to z tymże Łukaszczykiem, z Jędrzkiem Chowańcem i z Samkiem Dluhym z Orawy we czwór do karczmy w Mikulaszu na uciechę przyszli. Pełno tam było Luptaków, mieli muzykę, tańczyli. Chowaniec z Łukaszczykiem nie dali się prosić. Tancerze boć też to byli! Nosili się jak wichry. Luptacy, ozeźleni, że to oczy ich freirek ino za tymi skrzydlatymi lecą, z nimi ino tańcować chcą, zapoczęli zwadę. Hurma się ich naleciała, zajęli sienie, dziedziniec przed karczmą. Było tam, było!… A przecie oni we czwór wyrąbali się bez szwanku.
I to mu się przedstawiło, jak po nieszczęsnej wyprawie pod Bereznowicę po statek grafa Hondrackiego, który czterdziestu juhasów uzbrojonych strzegło, obławę na nich wielką uczyniono, wsi poruszywszy na całej przestrzeni, iż się nie mogli nijak ku Tatrom przedostać. Przemykali się między dziedzinami, obchodzili czujem zasadzki przyleśne, ustępowali jak zwierze myśliwcom, klucząc, kołując, aż w lesie pod Kubinem wpadli na drużynę Sawki – i on ich przyjął pod swoją mocną obronę.
– A dziś kto jemu obronę dał?… – podniósł się spod skały serca wyrzut krwawy, i drzewo szubieniczne stanęło znów przed oczyma grozą.
Aby ujść tego nie do zniesienia widoku, począł na nowo przemocą pamięci cisnąć się w zacień załonionych lat, czepiać się onych, jak wiszących nad osypiskiem gałęzi. Wędrować począł niby lasem za latami wstecz, przechodził niepoznacznie od zdarzeń do zdarzeń, w coraz to gęstszą oddalenia mgłę. – Stracił się w końcu z tym pogonem wspomnień jak juhas w chmurach opadłych u wierchu z kerdelem owiec.
Zmierzch już na światło kraty zaszedł, i zmrok obujął kaźnię, nim się ocknął.
Usłyszał spoza ściany znajomy gwizd Jędrzka.
Dźwignął się i bez pośpiechu zbliżył się do okna. Wiedział, co mu oznajmi. – Zdziwił się też niepomiernie, ujrzawszy pod oknem twarz onego uśmiechnioną, jakby z wesela wracał.
– Jakoż ci tam, Jasiu? – spytał, widocznie z kpi – nami. – Dali ci co jeść? Mocny Boże, zmizerowali cię srodze; wyglądasz jak borsuk na przedwieśniu. Nie wezwyczajonyś, widzę, do hereśtu. A jak ci tak padnie rok-dwa siedzieć…
Serce Jaśkowe się ścisnęło. Uczuł żal do przyjaciela, nic też nie odrzekł.
– To cię nie minie – kpił Jędrek. – Ty myślisz, że mosty na to stawiają, coby z nich łacwiej było pachołków do wody spuszczać? Pan Podstarości już ci to, wyjaśni. A ba, i landwójt pytał sie o ciebie. Strasznie sie tobą ciekawi.
Jasiek się, mimo żalu, przemógł. Nie chodziło mu o się.
– Jędrek…
– No co? Zdawał się podpity.
– Skąd idziesz?
– Z miasta! – odrzekł harnie.
I z uśmiechem przechwały patrzył na zdziwienie Jaśka. Wytrzymawszy go momentów kilka, rzucił z wysoka:
– Haw sie werbunek zaczyna. Chłopcy piją jak na odpuście.
I śmiał się znów z tryumfem przeciw zdziwieniu tamtego.
– A nie mówiłech ci – dodał z chwalbą – że coś sie stać musi, coś sie stanie, co zekucyję odmieni. Ja to już naprzód czuł.
Jaśkowi coś poczęło błyskać przed oczami. Patrzał w Jędrka uparcie.
– Ba! Bo ty nic nie wiesz… He! Jasiu! Szkoda, że cię tam nie było!
Tu opowiedział, co zaszło na wzgórzu..
– Ale kiebyś był słyszał przemowę Pułkownika!… Jaka to w nas góralach moc… Jako czas na nas przyszedł… Jako Ojczyzna patrzy… Już wiem. Żebyś był płakał.
Jaśkowi już i tak niewiele do płaczu brakło. Łzy radosne miał w oczach.
– A każ jest… – począł jąkać – każ jest ten Pułkownik?
– W mieście był. Teraz je pewnie we dworze. Nieśmiało spytał Jasiek:
– Czy można by go widzieć?…
– Jakoż, skoroś zamieniony.
– Też to.