Koszty życia - ebook
Koszty życia - ebook
„Przedmieścia kobiecości nie są dobrym miejscem do życia” – pisze Deborah Levy, zapraszając nas do wspólnej wyprawy po peryferiach jej własnego kobiecego doświadczenia. Od dzieciństwa w RPA przez nastoletnie lata spędzone w Londynie aż po codzienność dojrzałej kobiety szukającej swojego miejsca na ziemi. Razem z narratorką – która zarazem jest i nie jest tożsama z autorką – czekamy na ojca uwięzionego przez władze w czasach apartheidu, popijamy tanią herbatę w londyńskim barze, naśladując pisarską bohemę, układamy sobie życie po rozwodzie, czytamy Ernaux nad brzegiem Sekwany i rzucamy się w Morze Egejskie podczas wakacji na Hydrze. Levy mistrzowsko przekuwa swoje rozważania i poszukiwania w literaturę, zachowując przy tym dystans do siebie i świata. Pisarską lekkość łączy z erudycją, a poczucie humoru z ogromną prozatorską wrażliwością. W tym wszystkim zaś przede wszystkim szuka sposobu na samoakceptację: Simone de Beauvoir wiedziała, że życie bez miłości to strata czasu – ale co zrobić, jeżeli innych kochamy bardziej niż siebie?
Na tom składają się: Sprawy, o których nie chcę wiedzieć (Things I Don’t Want to Know), Koszty życia (The Cost of Living) oraz Nieruchomości (Real Estate).
„Levy, wnikliwa obserwatorka zarówno tego, co przyziemne, jak i tego, co niewytłumaczalne, zaledwie kilkoma ruchami szkicuje zapadające w pamięć szczegóły […]. Jej książkę wyróżnia […] to, że nie pozwala sobie zasiedzieć się przy tych szczegółach […]. Przypomina wprawnego kajakarza, a na rzece, którą płynie, czeka nas wiele spotkań i emocji. Inny pisarz zaoferowałby nam długi spływ tymi wzburzonymi wodami, ale Levy nie zwalnia tempa. Choć nie jest łatwo przedostać się przez bystrza, manewrowanie na nich przynosi radość. A nam radość sprawia patrzenie, jak Levy to robi.” Yiyun Li
„Kawał solidnego pisarstwa o tym, co nadaje życiu sens […]. Upajająca, absorbująca lektura.” „The Evening Standard”
„Można tę książkę przeczytać za jednym zamachem, ale przypuszczam, że czytelnicy będą woleli delektować się nią powoli – dla licznych chwil przenikliwości, humoru, mądrości i zaskoczenia. Deborah Levy […] stworzyła orzeźwiającą, powściągliwą analizę życia jednej kobiety ukazującą prawdę o życiu wszystkich kobiet.” Dani Shapiro
„Przenikliwość, oryginalność i wyobraźnia najwyższej próby. Książka feministyczna i polityczna, a jednocześnie inspirująca […]. Levy pisze odważnie, bez wahania.” Marina Warner
„Levy, której proza jest oznajmująca i konkretna, a jednocześnie muśnięta niemal proroczą trafnością, ma talent do nasycania zwyczajnych spostrzeżeń magią metafory […]. Nigdy jednak przy tym nie pozwala nam stracić z oczu faktu, jak niezwykła – zarówno pod względem historycznym, jak i osobistym – jest jej nieokiełznana wolność.” Alexandra Schwartz, „The New Yorker”
“Doskonała […], żartobliwa, szczera […] dynamiczna i żywa, nigdy nie przewidywalna i zawsze bezpośrednia. […] Gościnność Levy na stronach tej książki zachwyca.” Lily Meyer, National Public Radio
„Ta skrząca się humorem i przepełniona apetytem na życie książka jest dla wszystkich, którzy rozumieją, że dom […] można odnaleźć w najbardziej niespodziewanych miejscach.” „Time”
„Levy przekształca złość i zagubienie wobec świata w poetyckie porywy fantazji.” „The Independent”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-935-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
George Orwell, _Folwark zwierzęcy_²
Wiem – mniej więcej – jak zostałem pisarzem. Nie wiem dokładnie dlaczego. Czy aby żyć, naprawdę miałem potrzebę wygładzania słów i zdań? Czy aby żyć, wystarczyło być autorem kilku książek? Pewnego dnia będę musiał posłużyć się słowami, aby zdemaskować rzeczy same w sobie, aby zdemaskować swoją rzeczywistość.
George Perec, _Jesienne gnocchi albo odpowiedź na kilka dotyczących mnie pytań_³1 Cele polityczne
Jesteś – swoim życiem i niczym więcej.
Jean-Paul Sartre, _No Exit_ __ ⁴
Tamtej wiosny, gdy życie było bardzo trudne i toczyłam wojnę ze swoim losem, i po prostu nie wiedziałam, dokąd zmierzam⁵, chyba najczęściej płakałam na ruchomych schodach na dworcach kolejowych. Jazda w dół była w porządku, ale stanie nieruchomo, gdy schody niosły mnie do góry, miało w sobie coś, co doprowadzało mnie do łez. Pojawiały się nie wiadomo skąd i kiedy po dotarciu na górę czułam powiew wiatru, musiałam mobilizować wszystkie siły, by nie zanosić się płaczem. Jakby pęd schodów niosących mnie do przodu i w górę był fizyczną ekspresją rozmowy, którą prowadziłam z sobą samą. Ruchome schody, w pierwszym okresie po ich wynalezieniu nazywane „podróżującymi klatkami schodowymi” albo „magicznymi schodami”, z jakiegoś tajemniczego powodu stały się strefą zagrożenia.
Dbałam o to, by podczas podróży pociągiem mieć dużo do czytania. Pierwszy raz w życiu czułam zadowolenie, czytając w gazetach rubryki poświęcone temu, co spotkało kosiarkę jakiegoś dziennikarza. Gdy nie pochłaniały mnie tego rodzaju sprawy (doświadczałam ich, jakby strzelono do mnie pociskiem ze środkiem uspokajającym), najczęściej czytałam krótką powieść Gabriela Garcíi Márqueza _O miłości i innych demonach_. __ Ze wszystkich kochanych i niekochanych postaci, śniących i knujących w hamakach pod błękitnym karaibskim niebem, interesowała mnie jedynie Bernarda Cabrera, rozwiązła żona markiza, który porzucił nadzieje związane ze swoim życiem i z małżeństwem. Pragnąca uciec od swojego życia Bernarda Cabrera poznaje dzięki niewolnikowi będącemu jej kochankiem „magiczną czekoladę”⁶ z Oaxaki i zaczyna żyć w stanie delirium. Uzależniona od kakao i fermentowanego miodu, przez większość dnia leży na podłodze swojej sypialni naga, „w blasku śmiertelnego wzdęcia”⁷. Zanim wysiadłam z pociągu i zaczęłam płakać na ruchomych schodach, które najwyraźniej zachęcały mnie, bym czytała we własnym umyśle (w tym okresie życia, gdy wolałam czytać inne rzeczy), zaczęłam uważać Bernardę za wzór do naśladowania.
Poczułam, że to się musi zmienić, gdy pewnego tygodnia przyłapałam się na tym, że wpatruję się w skupieniu w wiszący w mojej łazience plakat zatytułowany _The Skeletal System_ __ . Był na nim szkielet człowieka wraz z narządami wewnętrznymi i łacińskimi nazwami kości, a ja ciągle przekręcałam ten tytuł, odczytując go _The Societal System_ __ . Podjęłam decyzję. Skoro ruchome schody stały się machinami wywołującymi gwałtowne emocje, systemem przenoszącym mnie gdzieś, gdzie nie miałam ochoty się znaleźć, dlaczego nie zarezerwować biletu na lot do miejsca, w którym dla odmiany miałabym ochotę się znaleźć?
Trzy dni później włożyłam do torby nowiuteńkiego laptopa i niebawem siedziałam na miejscu 22C przy przejściu w samolocie lecącym do Palmy na Majorce. Po starcie uświadomiłam sobie, że tkwienie między ziemią a niebem przypomina trochę jazdę ruchomymi schodami. Mężczyzna, który miał pecha i dostał miejsce obok płaczącej kobiety, wyglądał na byłego żołnierza, któremu życie upływało teraz na leżeniu na plaży. Cieszyłam się, że ten mój kumpel z tanich linii lotniczych jest barczystym twardzielem z grubym karkiem oplecionym lamówkami spalonej słońcem skóry, ale nie chciałam, żeby ktokolwiek próbował mnie pocieszać. Moje łzy pchnęły go chyba raczej w trans zakupów, ponieważ wezwał stewardesę, by zamówić dwie puszki piwa, wódkę i colę, drugą colę, tubę pringlesów, zdrapkę, pluszowego misia wypchanego miniaturowymi batonikami czekoladowymi i szwajcarski zegarek w promocji, oraz spytał kogoś z załogi, czy ta linia lotnicza dysponuje jednym z tych kwestionariuszy, za których wypełnienie można dostać darmową wycieczkę, jeśli będzie się miało szczęście w losowaniu. Opalony kumpel podetknął mi misia pod nos i powiedział: „To na pewno panią rozweseli”, jakby miś był chusteczką z przyszytymi oczami ze szkła.
O jedenastej wieczorem samolot wylądował w Palmie. Jedyny taksówkarz gotów mnie powieźć stromymi górskimi drogami był prawdopodobnie ślepy, ponieważ jego oczy zasnuwała biała mgła. Nikt w kolejce nie chciał przyznać, że obawia się jazdy z nim, lecz unikano go, gdy zatrzymał się na postoju. Po uzgodnieniu ceny jechał, nie patrząc na drogę. Zamiast tego trzymał palce na gałce radia i gapił się na swoje stopy. Godzinę później zaczął manewrować na wąskiej drodze otoczonej z obu stron sosnami, które, jak wiedziałam, nieprędko się skończą. Zdołał pokonać połowę drogi na górę, aż nagle zawołał „NIE NIE NIE” i gwałtownie zatrzymał samochód. Pierwszy raz tamtej wiosny miałam ochotę się roześmiać. Obydwoje siedzieliśmy w ciemności, królik kicał w trawie, żadne z nas nie wiedziało, co robić. W końcu dałam kierowcy hojny napiwek za pokonanie tak niebezpiecznej trasy i rozpoczęłam długi spacer ciemną ścieżką, która, jak mgliście pamiętałam, wiodła do hotelu.
Zapach drewna palonego w kamiennych domach na dole, dźwięk dzwonków owiec pasących się w górach i dziwna cisza, która zapada między tym podzwanianiem, wywołały we mnie gwałtowną ochotę na papierosa. Dawno rzuciłam palenie, lecz na lotnisku kupiłam paczkę hiszpańskich papierosów, zdecydowana powrócić do nałogu. Usiadłam na wilgotnej skale pod drzewem rosnącym w niewielkiej odległości od ścieżki, wcisnęłam laptopa między golenie i zapaliłam pod gwiazdami.
Palenie pod sosną taniego hiszpańskiego tytoniu, brudnego i śmierdzącego, było o wiele lepsze niż próby powstrzymania łez na ruchomych schodach. Prawdziwe zabłądzenie miało w sobie coś pokrzepiającego, gdy błądziłam w każdym innym sensie. Kiedy już myślałam, że chyba przyjdzie mi spędzić noc w górach, usłyszałam, jak ktoś wykrzykuje moje imię. Kilka rzeczy wydarzyło się jedna po drugiej. Najpierw usłyszałam kogoś na ścieżce, potem zobaczyłam damskie stopy w czerwonych skórzanych butach zmierzające w moją stronę. Kobieta jeszcze raz zawołała mnie po imieniu, lecz z jakiegoś powodu nie potrafiłam powiązać tego imienia ze sobą. Nagle światło latarki padło na moją twarz. Kobieta zobaczyła mnie siedzącą na skale pod drzewem i palącą papierosa.
– A, tu pani jest – powiedziała.
Miała wstrząsająco bladą twarz i zastanawiałam się, czy nie jest szalona. Potem jednak przypomniało mi się, że to ja jestem szalona, ponieważ ta kobieta próbuje ściągnąć mnie ze skały na zboczu góry, ubraną jak na plażę, mimo że nastał wieczór i temperatura spadła poniżej zera.
– Zauważyłam, że wchodzi pani do lasu. Chyba pani zabłądziła, nie?
Kiwnęłam głową, lecz widocznie wyglądałam na zdezorientowaną, ponieważ po chwili się przedstawiła:
– Jestem Maria.
Maria była właścicielką hotelu i wydawała się znacznie starsza oraz smutniejsza niż ostatnim razem, gdy się widziałyśmy. Prawdopodobnie pomyślała to samo o mnie.
– Witaj, Mario. – Wstałam. – Dziękuję, że mnie znalazłaś.
Poszłyśmy w milczeniu do hotelu, a ona, jakby była detektywem zbierającym dowody na coś, czego żadna z nas nie potrafiła zrozumieć, wskazała latarką zakręt, na którym zboczyłam ze ścieżki.
Ludzie rezerwujący pobyt w tej _pensión_ mają szczególne wymagania: pragną cichego miejsca w pobliżu gajów cytrusowych i wodospadów, tanich, dużych pokoi, spokoju, w którym można odpoczywać i rozmyślać. Nie ma tam minibaru ani telewizora, nie ma ciepłej wody, nie ma serwisu pokojowego. Ten hotel nie ogłasza się w żadnych przewodnikach turystycznych, lecz wieść przekazywana z ust do ust wystarcza, by w sezonie zawsze miał komplet gości. Pierwszy raz zatrzymałam się tam, mając dwadzieścia kilka lat, gdy pisałam swoją pierwszą powieść na maszynie do pisania marki Smith Corona, którą nosiłam w poszewce na poduszkę; drugi raz przed czterdziestką, gdy byłam zakochana i miałam ze sobą coś, co nazywano „komputerem przenośnym”. Musiałam kupić do niego specjalną prostokątną torbę z dodatkową wyściółką oraz małymi przegródkami na myszkę i klawiaturę. Byłam z niego bardzo dumna, a jeszcze bardziej dumna byłam z tego, że mogę go podłączyć w każdym pokoju hotelowym za pomocą kupionej na lotnisku przejściówki. W upalne sierpniowe popołudnie, wnosząc na tę górę swój przenośny (bardzo ciężki) komputer wraz z całą resztą bagażu, miałam na sobie krótką niebieską sukienkę z bawełny oraz zamszowe adidasy i byłam najszczęśliwsza, jak to możliwe. Gdy przydarza się szczęście, czujesz się tak, jakby nic przed nim się nie przydarzyło; to doznanie przydarzające się wyłącznie w czasie teraźniejszym. Lubiłam być sama i wiedzieć, że potem wrócę do ukochanego, do wielkiej miłości mojego życia. Dzwoniłam do niego co wieczór ze staromodnej budki obok pizzerii, ściskając w dłoni garść zapoconych stupesetówek, które łączyły ze sobą nasze głosy; wsuwałam monety do szczeliny, wierząc, że miłość, Wielka Miłość, jest jedyną porą roku, w której kiedykolwiek będę żyła.
Nawet jeśli miłość zmieniła się w coś innego, w coś, czego nie poznawałam, taras przed _pensión_, ze stolikami i krzesłami pod drzewami oliwnymi, wyglądał tak samo jak podczas mojego ostatniego pobytu. Wszystko wyglądało tak samo. Zdobiona podłoga wyłożona płytkami. Ciężkie drewniane drzwi otwierające się na bardzo starą palmę na podwórzu. Wypolerowany fortepian stojący majestatycznie w holu. Gruby, zimny kamień pobielonych ścian. Mój pokój też wyglądał tak samo, tylko że gdy tym razem otworzyłam drzwi spróchniałej szafy, zaczepione na drążku te same cztery wieszaki z giętego drutu zdawały się naśladować kształt ramion opuszczonego człowieka.
Jak wiele razy wcześniej zaczęłam odprawiać znajome rytuały samotnej podróży: rozplątywałam kable i niepewnie wsuwałam do kontaktu europejską przejściówkę z dwoma bolcami, włączałam komputer, ładowałam komórkę, układałam na małym biurku notes i dwie książki, które ze sobą przywiozłam. Przede wszystkim sfatygowany egzemplarz _O miłości i innych demonach_, a ponadto _Zimę na Majorce_ George Sand, relację z zimy, którą spędziła na tej wyspie ze swoim kochankiem Fryderykiem Chopinem i z dwójką swoich dzieci z pierwszego małżeństwa. Notes był opatrzony tytułem POLSKA_, 1988_. Prawdopodobnie romantyczniej byłoby go nazwać dziennikiem albo pamiętnikiem, ale myślałam o nim jak o notesie, może nawet jak o notesie śledczego, ponieważ ciągle zbierałam dowody na coś, czego nie potrafiłam zrozumieć.
W 1988 roku robiłam zapiski w Polsce, ale po co? Przyłapałam się na tym, że przerzucam strony, żeby sobie przypomnieć.
W październiku 1988 roku zaproszono mnie, bym napisała o spektaklu wyreżyserowanym przez uznaną polską aktorkę Zofię Kalińską, która współpracowała przy wielu produkcjach z Tadeuszem Kantorem, reżyserem teatralnym, malarzem i twórcą teatru autorskiego. Mój notes zaczyna się na lotnisku Heathrow w Londynie. Jestem w samolocie (linie lotnicze LOT) lecącym do Warszawy. Prawie wszyscy pasażerowie kopcą jak kominy, a cała żeńska część personelu pokładowego ma włosy utlenione na platynowy blond. Gdy stewardesy pchają przejściem wózek, by serwować entuzjastycznym palaczom niezidentyfikowany „napój orzeźwiający” w szarych plastikowych kubeczkach (sok wiśniowy?), przypominają wojownicze pielęgniarki wydzielające leki nieznośnym pacjentom. Ta scena pojawiła się w powieści, którą napisałam dwie dekady później – stewardesy linii lotniczych LOT stają się pielęgniarkami zaimportowanymi z Litwy, Odessy i Kijowa, by poddawać pacjentów szpitala w hrabstwie Kent terapii elektrowstrząsowej.
Wydaje się, że to właśnie do tej powieści zbierałam dowody dwadzieścia lat przed tym, zanim faktycznie zaczęłam ją pisać.
Potem mój notes informuje mnie, że jestem w pociągu w Warszawie, wagon piąty, miejsce siedemdziesiąte pierwsze, i wyruszam do Krakowa, gdzie mieszka Zofia Kalińska. Tam jestem świadkiem sceny, która pasowałaby do jednego ze spektakli Kantora. Żołnierz żegna się z trzema kobietami – z siostrą, z matką i ze swoją dziewczyną. Najpierw całuje matkę w rękę. Potem całuje siostrę w policzek. Na koniec całuje dziewczynę w usta. Zapisuję też, że gospodarka Polski upada, że rząd podniósł ceny żywności o czterdzieści procent, że trwają strajki i demonstracje w kombinacie metalurgicznym w Nowej Hucie oraz w gdańskiej stoczni.
Zdaje się, że tym, co mnie interesuje (w moim notesie śledczego), jest akt całowania dokonujący się w samym środku katastrofy politycznej.
Jestem w Krakowie. Zofia Kalińska przychodzi na próbę swojego spektaklu w dwóch (szamańskich) naszyjnikach: jednym z mętnego turkusu, drugim z piołunu. Zapisuję, że z piołunu robi się absynt. Czy starożytni Egipcjanie nie moczyli piołunu w winie, by stosować go jako remedium na rozmaite przypadłości? Czytałam gdzieś, że absynt, który zawiera uderzającą do głowy mieszankę kopru włoskiego i anyżu, podawano francuskim żołnierzom na początku XIX wieku, by zapobiegać malarii. Żołnierze wracali do Francji rozsmakowani w „zielonej wróżce”. Jeśli nie gryzły ich moskity, z pewnością kąsała ich skrzydlata istota, metafora, gdy ranni leżeli na łóżkach polowych i majaczyli. Zapisuję sobie, żeby spytać Zofię o jej naszyjniki. Ma sześćdziesiąt kilka lat i występowała w najsłynniejszych awangardowych produkcjach teatralnych w Europie – w tym w _Umarłej klasie_ Kantora, w której martwe z wyglądu postacie spotykają się z manekinami przypominającymi im o ich młodzieńczych marzeniach. Dziś Zofia ma kilka rad dla swoich aktorów z Europy Zachodniej.
– Forma nigdy nie może być większa od treści, zwłaszcza w Polsce. Ma to związek z naszą historią: uciskiem, Niemcami, Rosjanami; czujemy wstyd, ponieważ jest w nas tak wiele uczuć. Musimy ostrożnie używać emocji w teatrze, nie możemy ich imitować. W moich produkcjach, opisywanych jako „surrealistyczne”, nie ma czegoś takiego jak surrealistyczne emocje. Jednocześnie nie tworzymy teatru psychologicznego, nie imitujemy rzeczywistości.
Każe młodej aktorce mówić z mocą.
– Mówienie z mocą nie polega na mówieniu głośniej, lecz na poczuciu, że ma się prawo wyrazić jakieś pragnienie. Zawsze się wahamy, gdy czegoś pragniemy. W swoim teatrze lubię pokazywać wahanie i nie zatajać go. Wahanie to nie to samo co pauza. To próba pokonania pragnienia. Jeśli jednak jesteś gotowa chwycić to pragnienie i wyrazić je za pomocą języka, możesz szeptać, a publiczność i tak cię usłyszy.
Potem przychodzi jej do głowy pewien pomysł. Mówi, że kostium aktorki grającej Medeę jest fatalny. Medea zamordowała własne dzieci, więc powinna nosić suknię z dziurą wyciętą na brzuchu. Zofia wyjaśnia, że to obraz poetycki, ale aktorce nie wolno recytować kwestii, jakby to była poezja.
Uświadomiłam sobie, że przez większość mojego pisarskiego życia towarzyszyły mi rady, które Zofia kierowała do swoich aktorów. Treść powinna być większa od formy – tak, to wywrotowa koncepcja dla takiej pisarki jak ja, ciągle eksperymentującej z formą, lecz to zła koncepcja dla pisarki, która nigdy nie eksperymentowała z formą. I zła koncepcja dla pisarki, która nigdy się nie zastanawiała, co by się stało, gdyby żołnierz z Warszawy pocałował matkę w usta, a dziewczynę w rękę. Tak, nie istniało coś takiego jak surrealistyczne emocje. Jej drugie przesłanie dotyczyło tego, że emocje, zawsze przerażające powściągliwą emocjonalnie awangardę, lepiej wyrażać lodowatym głosem. Co zaś do strategii, które może zastosować autorka beletrystyki, by rozwinąć sposoby, w jakie jej postacie próbują pokonać od dawna skrywane pragnienie – dla mnie dokumentowanie historii tego wahania jest sensem pisarstwa.
Nie wiedziałam, dlaczego zabrałam polski notes na Majorkę. Choć w zasadzie wiedziałam. Na odwrocie okładki były dwa polskie menu, które na moją prośbę Zofia przetłumaczyła na angielski:
_Żurek z gotowanym jajkiem i kiełbasą_
_Tradycyjny gulasz myśliwski z purée ziemniaczanym_
_Napój bezalkoholowy_
Lub
_Tradycyjna polska zupa ogórkowa_
_Gołąbki z mięsem i tłuczonymi ziemniakami_
_Napój bezalkoholowy_⁸
Wykorzystałam te menu w napisanej dwie dekady później powieści _Płynąc do domu_ – w tej samej, w której stewardesy linii lotniczych LOT przeobraziły się w pielęgniarki z Odessy. Nie miałam jednak ochoty o tym myśleć. Zamknęłam notes. Po chwili położyłam go na małym biurku, a następnie przestawiłam krzesło.
Nazajutrz rano obudziłam się o ósmej. Usłyszałam, jak Maria krzyczy na swojego brata, który krzyczał na sprzątaczkę. Już zapomniałam, że w Europie Południowej wszyscy krzyczą i nieustannie trzaskają drzwi, że wciąż szczekają tam psy, a z doliny zawsze dobiegają dźwięki jeszcze większej ilości trzaskania w budynkach o kamiennych ścianach, odgłosy reperowania szop, kurników i ogrodzeń.
Doszedł do tego inny dźwięk. Tak upiornie znajomy, że miałam ochotę zatkać uszy palcami. Schodząc na taras, żeby zjeść śniadanie, usłyszałam płacz kobiety. OCH OCH OCH. Wolałabym nie słyszeć, że niektóre „och” były dłuższe od innych i że niosły tyle smutku, ile tylko zdoła pomieścić oddech. Płacz dobiegał z pomieszczenia gospodarczego tuż nad tarasem, gdzie trzymano szczotki i mopy. Maria płakała w swoje ramiona, opierając je na pralce. Zobaczyła, że podchodzę do stolika, i odwróciła się plecami.
Dziesięć minut później przyniosła śniadanie na srebrnej tacy: miseczki z jogurtem domowej roboty i ciemnym miodem, ciepłe bułki, olbrzymi kubek aromatycznej kawy z dzbanuszkiem mleka z boku, szklankę wody źródlanej z plasterkiem cytryny oraz dwie świeże morele. Zdejmując to wszystko z tacy, Maria nie spytała mnie o moje życie w Londynie, a ja nie spytałam o jej życie na Majorce. Starannie unikałam jej spojrzenia, lecz przypuszczałam, że jestem detektywem zbierającym dowody na coś, czego żadna z nas nie potrafiła zrozumieć.
Maria była w tej katolickiej wiosce jedną z nielicznych kobiet, które nie wyszły za mąż ani nie urodziły dzieci. Być może wyrzekła się tych rytuałów, ponieważ wiedziała, że ostatecznie by ją wyeksploatowały. Mniejsza o to, było jasne, że pochłaniały ją inne przedsięwzięcia. Zaprojektowała system nawadniający do podlewania sadu cytrusowego, oczywiście jej dziełem była także atmosfera tego niedrogiego, spokojnego hotelu. Przyciągała głównie samotnych podróżników, więc możliwe, że Maria po cichu i przebiegle skonstruowała miejsce będące schronieniem przed Rodziną. Miejsce będące zarazem jej domem (brat z żoną mieszkali gdzie indziej), tyle że ów dom był niezupełnie jej własnością – wszystkimi sprawami finansowymi zajmował się brat. Niemniej Maria podjęła próbę życia, które nie obejmowało rytuałów małżeństwa ani macierzyństwa.
Wgryzając się w słodki pomarańczowy miąższ moreli, przyłapałam się na tym, że myślę o pewnych kobietach, o matkach, które podobnie jak ja czekały na szkolnym boisku, by odebrać dzieci ze szkoły. Teraz, gdy stałyśmy się matkami, wszystkie byłyśmy cieniami swoich dawnych ja, ściganymi przez kobiety, którymi byłyśmy przed urodzeniem dzieci. W gruncie rzeczy żadna z nas nie miała pojęcia, co zrobić z tymi pełnymi pasji, niezależnymi młodymi kobietami, które chodziły krok w krok za każdą z nas, krzycząc i wytykając nas palcami, gdy pchałyśmy wózki w angielskim deszczu. Próbowałyśmy im pyskować, ale brakowało nam słów, by wyjaśnić, że nie jesteśmy kobietami, które jedynie „nabyły” dzieci – przeobraziłyśmy się (nowe, ciężkie ciała, mleko w piersiach, hormonalnie zaprogramowana potrzeba biegnięcia do dzieci, gdy zapłaczą) w kogoś, kogo nie do końca rozumiałyśmy.
Kobieca płodność i ciąża nie tylko wciąż fascynują naszą zbiorową wyobraźnię, lecz także służą jako sanktuarium tego, co święte . Dziś macierzyństwo jest przepojone tym, co ocalało z _uczuć religijnych_.
Julia Kristeva, _Motherhood Today_ __
Matka była Kobietą, którą cały świat wyobraził sobie w najdrobniejszym szczególe. Okazało się, że bardzo trudno jest renegocjować tęskną fantazję świata o naszym celu w życiu. Problem polegał na tym, że same także miałyśmy rozmaite niestworzone wyobrażenia o tym, kim powinna „być” Matka, i zostałyśmy naznaczone klątwą pragnienia, by nie sprawiać zawodu. Nie do końca jednak rozumiałyśmy, że Matka wyobrażona i ukształtowana przez System Społeczny jest urojeniem. Świat kochał to urojenie bardziej niż matkę. Tak czy inaczej, miałyśmy poczucie winy związane ze zdemaskowaniem tego urojenia, ponieważ nisza, którą stworzyłyśmy dla siebie i swoich ukochanych dzieci, mogła runąć u naszych stóp w ubłoconych tenisówkach – prawdopodobnie szytych przez dzieci wykonujące niewolniczą pracę w przedsiębiorstwach wyzyskujących robotników na całym świecie. Była to zagadkowa sprawa, ponieważ miałam wrażenie, że męski świat z jego układami politycznymi (nigdy niesprzyjającymi dzieciom i kobietom) tak naprawdę zazdrości nam pasji, z jaką wychowujemy dzieci. Dzieci, podobnie jak wszystko, co wiąże się z miłością, niezmiernie nas uszczęśliwiały – oraz unieszczęśliwiały – ale nigdy nie przygnębiały nas równie mocno jak neopatriarchat XXI wieku. On wymagał, abyśmy były bierne, lecz ambitne, matczyne, lecz kipiące erotyczną energią, poświęcające się, lecz spełnione – miałyśmy być Silnymi Nowoczesnymi Kobietami, podlegając jednocześnie wszelkiego rodzaju upokorzeniom – i ekonomicznym, i rodzinnym. Nawet jeśli przeważnie wszystko wywoływało w nas poczucie winy i tak nie byłyśmy pewne, co właściwie robimy źle.
Coś dziwnego stało się ze sposobem, w jaki grupa kobiet, które spotykałam na szkolnym boisku, używała języka. Wypowiadane przez nie słowa – choćby marudki jękotki śmiechotki pięknotki chichotki pysznotki kichotki – brzmiały dziecinnie, lecz nie były tak interesujące jak słowa wymyślane przez dzieci. Poza tym te kobiety utrzymywały krępujący dystans między sobą a matkami z klasy robotniczej, które nazywały dresiarami. Dresiary czekające na boisku miały mniej pieniędzy, były gorzej wykształcone, jadły więcej czekolady, chipsów i innych dobrych rzeczy. Używały słów w rodzaju „O mój Boże”, „Nie wiedziałam, gdzie podziać oczy”. W sumie ich słowa wydawały mi się bardziej ekscytujące.
_O mój Boże_
_Nie wiedziałam, gdzie podziać oczy_
Jeśli przez omójbożki przemawiał William Blake, mowa, która wydobywała się z ust śmiechotek kichotek marudek chichotek, była nie tyle dorosła, ile zdziecinniała. Słuchałam tych matek zamroczona, ponieważ wiedziałam, że wszystkie jesteśmy wyczerpane i staramy się zrobić jak najlepszy użytek ze swojej nowej niszy w Systemie Społecznym. Przez to w mojej ocenie wszystkie byłyśmy trochę dziwne.
Adrienne Rich, którą wtedy czytałam, uchwyciła to doskonale: „Tak naprawdę żadna kobieta nie jest u siebie w instytucjach spłodzonych przez męską świadomość”. Właśnie to było dziwne. Stawało się dla mnie jasne, że Macierzyństwo jest instytucją spłodzoną przez męską świadomość. Ta męska świadomość była męską nieświadomością. Wymagała, by jej żeńskie partnerki, będące zarazem matkami, podeptały własne pragnienia i spełniały pragnienia mężczyzny, a następnie wszystkich pozostałych. Podjęłyśmy próbę wykasowania swoich pragnień i odkryłyśmy, że mamy do tego talent. Przeznaczyłyśmy mnóstwo energii życiowej na stworzenie domu dla swoich dzieci i swoich mężczyzn.
Dom oznacza dom rodzinny, miejsce stworzone do tego, by umieścić w nim dzieci i mężczyzn w celu ograniczenia ich niesforności i odwrócenia ich uwagi od tęsknoty za przygodą i ucieczką, którą odczuwają od zarania dziejów. Najtrudniejsze podczas zgłębiania tego tematu jest dotarcie do podstawowych i całkowicie zrozumiałych kategorii, w jakich kobiety postrzegają nieprawdopodobne wyzwanie stawiane im przez dom: jak stworzyć ośrodek przeznaczony jednocześnie dla dzieci i mężczyzn . Dom stwarzany przez kobietę to Utopia. Kobieta nie może na to nic poradzić – nie potrafi nic poradzić na to, że wciąż próbuje zainteresować swoich najbliższych nie szczęściem jako takim, lecz poszukiwaniem szczęścia.
Marguerite Duras, _La Vie matérielle_ __
Nikt nie ujął tego brutalniej – albo życzliwiej – niż Marguerite Duras. Żadna teoria krytyki feministycznej ani filozofia, o jakich czytałam, nie sięga głębiej. Marguerite nosiła ogromne okulary i miała ogromne ego. Ogromne ego pomagało jej miażdżyć urojenia o kobiecości obiema stopami – mniejszymi od jej okularów. Gdy nie była zbyt pijana, znajdowała w sobie energię intelektualną, by iść dalej i miażdżyć kolejne. Być może Orwell, opisując czysty egoizm jako nieodzowny atrybut pisarza, nie miał na myśli czystego egoizmu pisarki. Nawet najbardziej arogancka pisarka musi pracować po godzinach, budując ego wystarczająco silne, by mogła przetrwać styczeń, że nie wspomnę o dotrwaniu do grudnia. Słyszę, jak wykształcone z trudem ego Duras przemawia do mnie, do mnie, do mnie we wszystkich porach roku.
Koniec końców mężczyźni i kobiety różnią się od siebie. Bycie matką to nie to samo, co bycie ojcem. Macierzyństwo oznacza, że kobieta oddaje swoje ciało dziecku, dzieciom; są na niej tak, jak mogłyby być na wzgórzu, w ogrodzie; pożerają ją, biją, śpią na niej; a ona pozwala się pożerać i czasami śpi dlatego, że one są na jej ciele. Nic takiego nie przydarza się ojcom.
Być może jednak kobiety ukrywają swoją rozpacz w procesie bycia matkami i żonami. Być może przez całe życie tracą w codziennej rozpaczy swoje prawowite królestwo. Być może ich młodzieńcze aspiracje, ich siła, ich miłość wyciekają przez rany zadawane i odnoszone najzupełniej zgodnie z prawem. Być może właśnie o to chodzi – że kobiety i męczeństwo idą ze sobą w parze. Oraz że kobiet, które zaznają całkowitego spełnienia, popisując się swoimi kompetencjami, biegłością w grach, gotowaniem i cnotą, jest na pęczki.
Marguerite Duras, _La Vie matérielle_
Czyżby Marguerite Duras sugerowała, że kobiety są nie tyle „ciemnym kontynentem”⁹, ile dobrze oświetlonymi przedmieściami? Nawet jeśli macierzyństwo jest jedynym wyznacznikiem kobiecości, wiemy, że dziecko w naszych ramionach, jeżeli będzie zdrowe i otrzyma dobrą opiekę, w końcu odwróci się od naszej piersi i zobaczy kogoś innego. Zobaczy to, co inne. Zobaczy świat i się w nim zakocha. Niektóre matki popadają w szaleństwo, ponieważ świat, który sprawił, że czują się bezwartościowe, to ten sam świat, w którym zakochują się ich dzieci. Przedmieścia kobiecości nie są dobrym miejscem do życia. Niemądre jest także szukanie schronienia w swoich dzieciach, ponieważ one zawsze są skore do wyruszenia w świat, by poznać kogoś innego. Owszem, wiele razy wołałam córki z powrotem, by zapiąć im płaszcz. Wiedziałam jednak, że wolałyby marznąć i być wolne.
Miałam jakoby odmawiać wszelkiej wartości uczuciu macierzyńskiemu i miłości macierzyńskiej. Nic podobnego; domagałam się tylko, by kobieta mogła szczerze i z własnej woli oddawać się temu uczuciu, podczas gdy często szuka w nim jedynie alibi i sposobu wyobcowania się; a potem wyobcowanie trwa nadal, kiedy uczucie już zwiędło¹⁰.
Simone de Beauvoir, _Siłą rzeczy_
Zaczęłam postrzegać marudki i jękotki na boisku jak ludzkie szkielety w pastelowych rozpinanych swetrach z cekinami doszytymi do guzików. Omójbożki były szkieletami w dresach. Wszystkie czułyśmy się niepewnie w Systemie Społecznym dzielącym boisko tak precyzyjnie i głupio na szkielety bogate i biedne.
Jedna ze znanych mi matek miała tak małe oczy, że marudki i jękotki nazywały je świńskimi oczkami. Chodziło nie o to, że oczy były dosłownie małe, lecz raczej o to, że wyglądały, jakby zamierzały zniknąć w jej głowie. Ilekroć spotykałyśmy się na boisku, przyłapywałam się na tym, że staram się nie gapić na nie, ale nie mogłam się powstrzymać. Te maleńkie otworki do patrzenia starały się umknąć mojemu spojrzeniu najczęściej wtedy, kiedy ich posiadaczka uparcie twierdziła, że jej charyzmatyczny, lecz despotyczny mąż jest miłością jej życia. W rzeczywistości wymiłościł ją z jej życia. Pamiętam, że w takich chwilach myślałam: nigdy nie należy mylić nienawiści z miłością.
To było tak, jakby wmawiała sobie głosem męskiej świadomości, którą naśladowała, lecz której nie miała prawa zamieszkiwać, że cierpliwie znosi ludzką głupotę (mnie) i wyznaje określone wartości. Najbardziej dezorientujące było to, że choć musiała wychowywać dzieci w zasadzie bez udziału męża, czuła się uprawniona, by w jego imieniu drwić z samotnych matek po drugiej stronie boiska i je krytykować. Sposób, w jaki bez poruszania ustami głosiła mężowskie wartości i standardy, kojarzył się nie tyle z szaleństwem, ile z szałem. Była naprawdę niesympatyczna, lecz zaczęłam ją traktować jak więźnia politycznego. Wydawało mi się, że jej oczy chcą zniknąć w jej głowie, ponieważ ta kobieta woli nie widzieć, iż rzeczywistość, do której dała się przekonać, może ją zwyczajnie zarżnąć.
A co z moimi oczami? Moje oczy, które tak szybko wypełniały się łzami na ruchomych schodach, starały się nie widzieć tego wszystkiego, co było złe w mojej własnej sytuacji, lecz, o mój Boże, nie wiedziały, gdzie się podziać.
Na pewno nie patrzyły na Marię, która właśnie zamiatała podwórze, odwróciwszy się plecami.
Postanowiłam wybrać się do wiejskiego sklepu, by rozejrzeć się za gorzką czekoladą, która tak odurzała Bernardę Cabrerę, wiarołomną fikcyjną żonę z powieści Márqueza. O dziwo, znalazłam ją. Tuż przed moim nosem, pośród innych tabliczek bardziej znajomych słodyczy, leżała tabliczka Chocolate Negro Extrafino: Cacao 99%. _Ingredientes: cacao, azucar_. Na opakowaniu umieszczono nawet ostrzeżenie informujące mnie, że ta czekolada to _intensidad_. Sklep spożywczy należał do dystyngowanego Chińczyka z Szanghaju. Odkąd go znałam, zawsze czytał za ladą książki, a w połowie jego nosa tkwiły okulary w szylkretowej oprawie. Tym razem jego czarne włosy były poprzetykane pasemkami siwizny. Wymieniliśmy zdawkowe uprzejmości: co słychać, tak, o tej porze roku jest niewielu turystów, tak, jest bardzo zimno, w prognozie mówili, że może nawet spaść śnieg, jakie ma pani plany na dzisiejszy dzień?
Powiedziałam mu, że wybieram się pieszo do sąsiedniej wsi, by zobaczyć klasztor, w którym zimą na przełomie lat 1838 i 1839 mieszkali George Sand i Fryderyk Chopin.
Uśmiechnął się, lecz przypominało to raczej grymas. Ach, tak. Jorge Sand. Majorkanie jej nie lubili. Nosiła męskie ubrania i powiedziała, że mieszkańcy Majorki wolą swoje świnie niż ludzi. Nie. Jorge Sand nie była kobietą, z którą miałby ochotę wypić butelkę wina. Choć się roześmiałam, właściwie nie byłam pewna, z czego albo z kogo się śmieję. Zapłaciłam za czekoladę, a po chwili kupiłam drugą tabliczkę dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowej czekolady dla Marii.
George Sand (tak naprawdę Amantine Lucile Aurore) paliła ogromne cygara, by przetrwać dzień. Na pewno ich potrzebowała, mieszkając w ponurym kartuzjańskim klasztorze pod wezwaniem Jezusa z Nazaretu. Zwiędłe kwiaty i cierpiący święci z drewna czający się w alkowach sprawiali, że wydawał się miejscem niesprzyjającym mieszkaniu z dziećmi ani romansowaniu. Z przewodnika dowiedziałam się, że Sand nie miała innego wyjścia, jak tylko wynająć tam pokoje, ponieważ nikt nie odważył się zaproponować zakwaterowania Chopinowi, u którego zdiagnozowano gruźlicę. Podziwiałam ją za to, że próbowała zachować pogodę ducha ze względu na dzieci i pisała przy swoim biurku, ubrana w spodnie Chopina, zamiast marnować życie na użalanie się nad swoim losem. Zanotowałam to w pamięci, wyszłam żwawo z klasztoru i ruszyłam między drzewami migdałowymi w stronę srebrzystego morza, wściekłego i grzmiącego za klifami.
Fale rozbijały się o skały i wiatr pozbawiał mnie czucia w palcach. Czekałam, aż coś się wydarzy. Chyba czekałam na objawienie, coś wielkiego i doniosłego, co poruszy mną do głębi. Nic się nie wydarzyło. Zupełnie nic. A potem przypomniał mi się plakat wiszący w mojej łazience, zatytułowany _The Skeletal System_, co przez pomyłkę odczytywałam jako _The Societal System_. Drugą rzeczą, która przyszła mi na myśl, był fortepian w holu Marii, codziennie polerowany, chociaż nieużywany. Nie wiem, dlaczego się nim przejmowałam, ale zwrócił moją uwagę. W zasadzie to starałam się na niego nie patrzeć, schodząc tego ranka po schodach. Pomyślałam o wszystkich nadziejach, które kiedyś żywiłam, i się roześmiałam. Dźwięk mojego okrutnego śmiechu sprawił, że zapragnęłam umrzeć.
Tego dnia wieczorem, gdy poprosiłam buńczucznego brata Marii o dodatkowy koc, by przetrwać kolejną noc na mroźnej Majorce, udał, że mnie nie rozumie. Nad całą doliną unosił się zapach dymu, więc uznałam za oczywiste, że we wszystkich domach rozpalono ogień. I rzeczywiście, w głębi jedynej restauracji otwartej poza sezonem płonęło drewno w kominku, toteż ruszyłam w jego stronę. Kelnerka podeszła, aby mnie poinformować, że nieeee ma moooowy, nie mogę usiąść sama przy stoliku nakrytym dla trzech osób. Wzięłam przykład z brata Marii i udałam, że jej nie rozumiem. To skłoniło niemiecką parę siedzącą nieopodal w identycznych kapeluszach, płaszczach i butach trekkingowych do przetłumaczenia jej słów na niemiecki, potem na portugalski i wreszcie na język, który brzmiał jak rosyjski. Z niesamowitą determinacją skupiałam się na menu, denerwująco kiwając głową do wściekłej kelnerki i żarliwych lingwistów, aż zauważyłam, że przy barze siedzi chiński sklepikarz. Pomachał do mnie i podszedł do mojego stolika dla trzech osób.
Czy zatem, spytał mnie, wciąż uważam, że Majorkanie mieli szczęście, mogąc poznać tak lubieżną i nieuprzejmą kobietę jak Jorge Sand?
Odpowiedziałam: tak, mieli wielkie szczęście, mogąc ją poznać, a ja miałam szczęście spotkać jego, bo właśnie zamierzano mnie odciągnąć od mojego stolika przy ogniu. Usiadł i wyjaśnił, że nawet jeśli ona wychowała się na wyrafinowanej francuskiej kuchni, w której wszystko gotuje się, używając masła, nie powinna drwić z wieśniaków dlatego, że używają do gotowania taniego oleju. Gdy to mówił, jego akcent zaczął brzmieć bardziej chińsko niż hiszpańsko. Jakby jego głos nagle zmienił wysokość, jakby samolot wpadł w turbulencję. Zaprosiłam go, by wypił ze mną butelkę wina przy moim stoliku dla trzech osób.
Początkowo rozmawialiśmy o zupie. Powiedział mi, że w zasadzie zapomniał, jak się gotuje chińską zupę. Dawno temu, mając dziewiętnaście lat, opuścił Szanghaj na pokładzie statku płynącego do Francji. Znalazł się w Paryżu i tam pracował w sklepie rybnym. Pokój wynajęty przez niego w trzynastej dzielnicy zawsze pachniał krabem i krewetkami, bo gotował je niemal codziennie. Zdumiewało to właściciela mieszkania, który mu oznajmił, że ten pokój zazwyczaj pachniał moczem – jakby właśnie tego wymagano w Paryżu. Europa okazała się tajemnicza i ogarnięta szałem. Musiał się nauczyć nowego języka i zarabiać na czynsz, lecz był to początek nowego życia i codziennie czuł radość. Teraz sprzedawał turystom calzone i bratwurst oraz był bogatszy, lecz zastanawiał się, czego jeszcze mógłby wyczekiwać. Chyba zadał mi pytanie, ale nie chciałam na nie odpowiadać. Upił łyczek wina i zgrabnie, z niemal chirurgiczną precyzją, postawił kieliszek na stoliku. A potem podniósł rękę i prostując dwa palce, energicznie poklepał mnie po ramieniu.
– Jest pani pisarką, prawda?
Pytanie było nie do końca szczere, ponieważ kilka lat wcześniej zauważyłam, jak za potniejącymi serami wyłożonymi dla turystów na ladzie swojego sklepu czytał jedną z moich książek. Wiedział, że jestem pisarką, więc zastanawiałam się, czego tak naprawdę chce się dowiedzieć. Czułam, że pyta mnie o coś innego. Sama chyba też pytałam siebie o coś innego, gdyż nie przybliżyłam się jeszcze do zrozumienia, dlaczego płakałam na ruchomych schodach. Gdy zatem zapytał: „Jest pani pisarką, prawda?”, znowu pomyślałam o plakacie wiszącym w mojej łazience. Nie byłam pewna, czy mój _Skeletal System_ znalazł sposób, by poruszać się swobodnie w _Societal System_ – na początek okazało się, że nie tak łatwo jest przyjść samej wieczorem do pustej restauracji i móc usiąść przy stoliku. Gdybym była George Sand, rzuciłabym niedopałek cygara na podłogę, usiadła przy stole nakrytym dla sześciu osób i głośno zamówiła mleczne prosię oraz karafkę najprzedniejszego czerwonego wina. Nie był to jednak rodzaj dramatu, na jakim mi zależało. Poprzedniej nocy poszłam o północy do lasu i tak naprawdę właśnie to chciałam robić. Zabłądziłam, ponieważ przegapiłam zakręt prowadzący do hotelu, ale chyba chciałam zabłądzić, żeby zobaczyć, co się wtedy stanie.
Wciąż nie odpowiedziałam na pytanie chińskiego sklepikarza: „Jest pani pisarką, prawda?”. Tamtej wiosny, gdy życie było bardzo trudne i zwyczajnie nie wiedziałam, dokąd zmierzam, nie potrafiłam odpowiedzieć „tak” ani „hmmm” czy choćby kiwnąć głową. Chyba miałam mętlik w głowie. Poza tym odpowiedź musiałaby być bardzo długa, coś w rodzaju: „Gdy pisarka wprowadza postać kobiecą do centrum swoich literackich dociekań (albo do lasu) i ta postać zaczyna rzucać na wszystko cień oraz światło, pisarka musi znaleźć język mający trochę wspólnego z uczeniem się tego, jak samemu stawać się postacią, a nie złudzeniem, i trochę wspólnego z rozwikływaniem sposobów, w jakie sama została ukształtowana przez system społeczny. Musi sprytnie się do tego zabrać, ponieważ ma wiele własnych złudzeń. W zasadzie jednak byłoby najlepiej, gdyby zabierając się do tego, zapomniała o sprycie. Nauka stawania się postacią jest wyczerpująca; wystarczająco trudna jest nauka stawania się pisarką”.
Nie wiedziałam, jak połączyć te myśli, i jakaś część mnie wciąż nie miała ochoty poświęcać kolejnej sekundy życia na roztrząsanie (znowu) tych wszystkich spraw. Porzuciłam zatem myśli zawieszone niczym fala, która czeka, aż się rozbryźnie, i nadal nie odpowiadałam na pytanie chińskiego sklepikarza.
Znowu poklepał mnie po ramieniu. A potem dolał mi wina. Miał błyszczące i życzliwe oczy. Zachęcał mnie, żebym mówiła, i czułam, że liczy raczej na długą opowieść niż na „tak” albo „nie” czy nawet „hmmm” lub wzruszenie ramion. Pomyślałam, że mogę mu powiedzieć o płakaniu na ruchomych schodach, nie mam nic do stracenia.
Uprzedził:
– Niech pani posłucha, wie pani, że znam hiszpański i francuski. Ale po angielsku mówię niezbyt dobrze. Mówi pani po chińsku?
– Nie.
– Mówi pani po francusku albo hiszpańsku?
– Nie.
– Dlaczego wy, Anglicy, nie znacie żadnych języków?
– To prawda – przyznałam, ale czy pan wie, że nie jestem tak do końca Angielką?
Słysząc to, chiński sklepikarz się zdziwił. Kelnerka o wściekłym i grzmiącym spojrzeniu, która nas podsłuchiwała, stojąc nieopodal, też wyglądała na zaskoczoną. Oczywiście w następnej chwili spytał, gdzie się urodziłam. Zaczęłam opowiadać, gdzie się urodziłam, lecz nie jestem pewna, czy ostatecznie powiedziałam mu wszystko, co za chwilę przeczytacie.PRZYPISY KOŃCOWE
Sprawy, o których nie chcę wiedzieć
1 G. Orwell, _Dlaczego piszę_ tegoż, _Lew i jednorożec_, przeł. D. Czech, Kraków 2023, s. 5–16. Z tego eseju pochodzą także tytuły rozdziałów w tym tomie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2 G. Orwell, _Folwark zwierzęcy_, przeł. B. Zborski, Kraków 1996, s. 114.
3 G. Perec, _Jesienne gnocchi albo odpowiedź na kilka dotyczących mnie pytań_, przeł. E. Kuniec __ tegoż, _Urodziłem się. Eseje_, Kraków 2012, s. 195–196.
4 Spektakl _Bez wyjścia_ miał premierę w Teatrze Dramatycznym w Warszawie w 2014 roku, lecz przekład A. Libery nie został wydany.
5 Oryg. _simply couldn’t see where there was to get to _– nawiązanie do wiersza S. Plath _Księżyc i cis_ (S. Plath, _Ariel_, przeł. M. Korusiewicz, Poznań 1996, s. 43), w którym słowa te brzmią „Po prostu nie widzę przejścia”, podobnie jak „Nie wiem nawet, dokąd można się tamtędy dostać” w przekładzie J. Hartwig (_Dzikie brzoskwinie. Antologia poetek amerykańskich_, Warszawa 2003, s. 120). Nie do końca jednak pasuje ono do kontekstu, w jakim te słowa zostały tu przytoczone.
6 G. G. Márquez, _O miłości i innych demonach_, przeł. C. Marrodán Casas, Warszawa 1997, s. 56.
7 Tamże, s. 59.
8 D. Levy, _Płynąc do domu_, przeł. M. Sieduszewski, Kraków 2019, s. 54.
9 To słynne określenie pochodzi z dzieła S. Freuda _Kwestia analizy laików_ (_rozmowy z bezstronnym_) tegoż, _Techniki terapii_, przeł. R. Reszke, Warszawa 2007.
10 S. de Beauvoir, _Siłą rzeczy_, t. 1, przeł. J. Pański, Warszawa 1967, s. 232.
11 F. Nietzsche, _Poza dobrem i złem_, przeł. S. Wyrzykowski, Kraków 2022, s. 13.Polecamy także:
Michele Mari
_Ty, krwawe dzieciństwo_
przełożyła Katarzyna Skórska
Co jeśli tuż pod powierzchnią rzeczywistości wciąż ukrywa się nasze dzieciństwo? Przeszłość opowiedziana przez Michele Mariego to kraina mityczna, wypełniona relikwiami chłopięcych fascynacji i strachów. Łącząc gorycz z melancholią, Mari układa widmowe puzzle, próbując posklejać to, co pozornie już się rozsypało.
Wybitny włoski prozaik opisuje pierwsze przygody z literaturą, katorgę dni spędzanych na placu zabaw, obrzydzenie pomieszane z rozkoszą, gdy godzinami studiuje się komiksy pełne potworów. Z całości wyłania się erudycyjny portret dorosłego stąpającego po pogorzelisku dzieciństwa, który pragnie „okupić tę ruinę czułym odgrzebywaniem przeszłości”.