Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kot Mali. Wspomnienia dziewczynki, która przetrwała Zagładę - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Kot Mali. Wspomnienia dziewczynki, która przetrwała Zagładę - ebook

PAMIĘTNIK MAŁEJ ŻYDÓWKI, KTÓRĄ OCALIŁ KOT

Mała Mala przygląda się armii nazistowskich żołnierzy depczących jej świat.

Zostaje zamknięta w getcie. Wymyka się z niego, by zdobywać jedzenie dla rodziny. Jest dzieckiem postawionym przed dylematami, które złamałyby dorosłego.

Jak ma powiedzieć rodzicom, że jej brat został zastrzelony?

Czy powinna uciekać z Tarnogrodu, wiedząc, że zostawia swojego dziadka na pewną śmierć?

W swoim pamiętniku opowiada o samotności w czasie wojny, kiedy jedyną przyjaciółką jest kotka. Przybłęda okazuje się Aniołem Stróżem ostrzegającym ją przed nazistami. Jej towarzystwo pozwala Mali przezwyciężyć strach, kiedy musi się ukrywać w ciemnym lesie.

Kot Mali, pamiętnik pochodzącej z Lubelszczyzny dziewczynki, pokazuje czytelnikowi prawdziwe oblicze wojny. Kacenberg nie uchyla się przed opowiedzeniem wprost tego, co ją spotkało. To Zagłada widziana oczami dziecka.

„Może zabrzmi to dziwnie, ale jestem przekonana, że [kotka] była prawdziwym (…) Aniołem Stróżem zesłanym z niebios, aby wyprowadził mnie z piekła, które pochłonęło moich bliskich, rodzinne miasto i sześć milionów Żydów. Czym zasłużyłam sobie na anioła i dlaczego właśnie ja?”

KSIĄŻKA NA MIARĘ DZIENNIKA ANNE FRANK

Mala Kacenberg (Szorer) – urodzona w 1927 roku w Tarnogrodzie Żydówka ocalała z Zagłady. W swoim pamiętniku opisuje realia drugiej wojny światowej i tragiczną sytuację narodu żydowskiego na Lubelszczyźnie.

„Niezwykła opowieść o przetrwaniu, w której życie Żydów w przedwojennej Polsce i okrucieństwa Holokaustu oglądamy przez soczewkę dziecięcej pamięci”.

Jeremy Dronfield,

autor bestsellera Ochłopcu, który poszedł za tatą do Auschwitz

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-9423-3
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

WSTĘP

Miałam zaledwie dwanaście i pół roku, gdy na Europę padł cień Trzeciej Rzeszy. Kiedy zaczynał się koszmar niemieckiej inwazji na moją bezbronną ojczyznę, bardziej niż wojna zajmowały mnie szkolne podręczniki, rodzina i koleżanki. W żadnym stopniu nie potrafiłabym wyobrazić sobie potworności, które nas czekały.

Z natury byłam pogodnym dzieckiem i przez pierwsze lata życia bardzo szczęśliwym. W tamtych beztroskich czasach rodzice nie obarczali mnie swoim lękiem, nie podejrzewałam więc katastrofy, która miała spaść na naród żydowski i moją rodzinę.

Czas, który upłynął od tamtych strasznych dni, nie zamazał w mojej pamięci obrazów świadczących o głębi upadku ludzkości. Pozostają w niej trwale i brutalnie wyryte. A jednak ogrom popełnionych wówczas zbrodni – o ile wspomnienie o nich ma przetrwać – każe mi utrwalić historię połowy dwudziestego wieku taką, jakiej doświadczyłam osobiście ja, Mala Szorer.

Wiele osób z pewnością będzie się zastanawiało, skąd nagła decyzja o napisaniu książki. Pragnę im odpowiedzieć, że często zdarzają mi się bezsenne noce. Dryfując na granicy świadomości, wołam: „Matko, Ojcze! Wkrótce wreszcie się spotkamy. Tak bardzo pragnę znów zobaczyć nas wszystkich razem w przytulnym domku nad leniwie płynącą rzeką o brzegach z białych kamyków, którymi w dzieciństwie potrafiłam się bawić godzinami. Chcę znów ujrzeć zielone łąki za domem, gdzie wspólnie odpoczywaliśmy i chodziliśmy na długie spacery. Kochana Mamo, zaproś wszystkich moich drogich przyjaciół i przygotuj wystawną ucztę, przybywam bowiem, by opowiedzieć wam najstraszniejszą historię, jaką kiedykolwiek usłyszycie – o tym, jak nieraz cudem wymykałam się śmierci, i o mojej wieloletniej samotności”.

Słyszę znajomy głos, który zdaje się dochodzić z niebios: „Nie wchodź do Tarnogrodu, moje drogie dziecko. Tam nie ma już nikogo, kto by cię wysłuchał”. Z nagłym drżeniem serca budzę się z koszmaru. Później, już w pełni przytomna, wszystko sobie przypominam i wkrótce postanawiam spisać swoją historię – nie tylko dla moich ukochanych, utraconych, zgładzonych bliskich i przyjaciół, ale dla całego świata, aby wspomnienia tamtych strasznych wydarzeń nie obumarły niczym jesienne liście.

Tarnogród. Gdy żołnierze nazistowskiej armii wkroczyli do miasteczka, depcząc wyglansowanymi butami jego sielski spokój, w moim życiu rozpoczęła się drastyczna i nieodwracalna zmiana. Niedługo później, wyrwana z ciepłego rodzinnego gniazda, w którym żyłam z dziadkami, rodzicami, siostrami i braćmi, miałam być zdana tylko na siebie i skazana na zmagania z żywiołami w coraz bardziej wrogim świecie.

Wkrótce porwał nas wir światowych wydarzeń i w Polsce rozpoczęła się metodyczna zagłada żydowskiej społeczności. Potworne doświadczenia mojego ludu i milczenie tak zwanego cywilizowanego świata tkwią mi w pamięci niczym zżółkła fotografia o pozaginanych rogach. Fotografia przedstawiająca najstraszniejszy rozdział historii ludzkości: Holokaust. Jest takie stare przysłowie, które mówi: „Inni mogą się obawiać, co przyniesie jutro, ja jednak muszę opowiedzieć światu o tym, co zdarzyło się wczoraj”. Moja historia może się wydać zmyślona czy ubarwiona, ale jest najzupełniej prawdziwa. Wszystko, co opisuję, miało miejsce, i to nie wieki temu, lecz zaledwie jedno pokolenie wstecz. Zmarłym należy się, byśmy podtrzymywali pamięć o nich, przypominając światu, że jest za nią odpowiedzialny. Ponieważ aby zmierzyć się z przyszłością, trzeba najpierw zrozumieć przeszłość.1
Łagodny nurt rzeki

Przyszłam na świat w pobożnej żydowskiej rodzinie, w miasteczku Tarnogród leżącym w samym sercu Polski, nieopodal Lublina. Rodzice mieli dziewięcioro dzieci, z których trójka zmarła wcześnie na nieuleczalne wówczas czerwonkę i grypę. Dziś wiem, że tamtych troje miało szczęście, uniknęły bowiem cierpień, które spadły na resztę mojej rodziny.

Na początku lat trzydziestych mój ojciec, Icchak Szorer, wyjechał w interesach do Urugwaju. W Polsce żyło się ciężko, a na nim spoczywało utrzymanie całej rodziny. Jego bracia, Jakub i Meilich, wyjechali wcześniej i zdążyli osiąść w Urugwaju na dobre. Uniknęli w ten sposób wydarzeń, które przyniosły zagładę moim najbliższym i sześciu milionom naszych braci i sióstr.

Po mniej więcej dwóch latach spędzonych w Ameryce Południowej ojciec nie mógł dłużej znieść rozłąki i wrócił do Tarnogrodu. Wcześniej zamierzał osiedlić się w Urugwaju, prędko jednak zdał sobie sprawę, że zbyt trudno byłoby mu wychować dzieci w religijnym duchu, nie było tam bowiem żydowskich szkół ani nawet zorganizowanej społeczności.

Aby utrzymać rodzinę, ojciec angażował się w wiele małych biznesów, które po czasie porzucał, by ostatecznie zająć się hurtową sprzedażą owoców. Zaczął od wydzierżawienia kilku sadów za miastem. Później dzierżawił sady od rolników z sąsiednich wsi: Łukowej, Chmielka i innych, których nazw już nie pamiętam. Zaczynał, gdy drzewa jeszcze kwitły, by ocenić, ile dadzą owoców. Bardzo rzadko się mylił. Choć nigdy nie byliśmy bogaci, jakoś udawało nam się przeżyć ze sprzedaży owoców i w dodatku mieliśmy ich dość dla siebie, co utrzymywało nas w zdrowiu.

– Dziękuję niebiosom, że nie zostałem w Urugwaju, bo w Tarnogrodzie możemy się uczyć, a jednocześnie pozostawać wierni praktykowaniu naszej religii – powtarzał ojciec.

Urugwajski interes się powiódł, dzięki czemu ojciec zaoszczędził dość pieniędzy, żeby wybudować dla nas nowy dom obok domu mojego dziadka ze strony matki, reb Jakowa, pieszczotliwie zwanego przez mieszkańców Jancze.

Dziadek, mimo zaawansowanego wieku, nadal żył aktywnie i wyróżniał się sporą krzepą, podobnie jak jego brat Isser. Mieszkańcy miasteczka w żartach nazywali ich „kozakami” i powtarzali ze śmiechem, że bracia byliby zdolni przenieść na plecach cały budynek. Dziadek był mełamedem w lokalnym chederze. Wiele się nauczyłam, słuchając jego opowieści. Był wdowcem i nie licząc gotowania, którym zajmowała się moja matka, znakomicie dbał o siebie i dom. Zawsze wyglądał schludnie i czysto. Pamiętam, że ułożył między naszymi domami przejście z desek, żebyśmy zwłaszcza zimą mogli go odwiedzać, nie brudząc sobie butów – w tamtych czasach nie mieliśmy betonu.

Mimo braku luksusów uważaliśmy się za większych szczęściarzy niż niektórzy sąsiedzi, posiadaliśmy bowiem dwie rzeczy, których mogli nam zazdrościć – wychodek i własną małą studnię. Dzieliliśmy się z sąsiadami wodą z niej, używaną wyłącznie do mycia i prania. Po wodę pitną trzeba było przejść kawałek, ale czasem mogliśmy sobie pozwolić na to, by ktoś nam ją przywiózł, co czyniło życie odrobinę łatwiejszym.

Żyliśmy prosto, jak większość ludzi w miasteczku, przeważnie ubogich jak my. Duży piec, oddzielający sypialnię rodziców od jadalni, służył do pieczenia chleba i zapewniał ciepło zimą. Drugi, mniejszy, używany był do gotowania. Paliliśmy drewnem, ponieważ w domu nie mieliśmy gazu ani elektryczności. Drewno kupowało się w każdy wtorek, czyli dzień targowy. Ojciec miał umowę z chłopem, który za opłatą dostarczał nam je wozem zaprzężonym w konie.

Niedaleko domu płynęła rzeka Nitka, w której płukaliśmy pranie, bo wody ze studni nie starczało na wszystkie potrzeby. Jakimś cudem zawsze wyciągaliśmy pranie czyściuteńkie. Latem zmywaliśmy w rzece naczynia, przybory kuchenne i sztućce, które schły potem w słońcu na odwróconych drewnianych skrzynkach. Przywykliśmy do braku luksusów, ponieważ wiedzieliśmy, że rodzice ciężko pracują, żeby nas wykarmić i ubrać. Robili wszystko, by zapewnić nam szczęście. W naszym domu przed śniadaniem odmawiało się poranną modlitwę. Dziękowaliśmy też Bogu po każdym posiłku oraz modliliśmy się przed snem. Byłam zadowolona z życia, nigdy nie oczekiwałam więcej, niż kochani rodzice byli w stanie nam zapewnić, i nigdy nie zapominałam podziękować Wszechmogącemu za to, co mamy.

Moją ulubioną zabawą było podrzucanie w powietrze kamyków z rzeki Nitki. Nabrałam w tym takiej wprawy, że potrafiłam złapać w locie cztery albo pięć naraz. Za rzeką rosły sady i pola kukurydzy. Uwielbiałam przechadzać się wąskimi trawiastymi ścieżkami wokół pól. A najbardziej lubiłam leżeć pod drzewem i wpatrywać się w piękne błękitne niebo. Drzewa były moimi najlepszymi przyjaciółmi. W ich cieniu odrabiałam lekcje i pisałam wiersze po polsku albo w jidysz.

Każdego lata uciekaliśmy przed nieznośnym upałem do dzierżawionych przez ojca sadów. Pośrodku każdego stała mała chatka, do której znosiliśmy przybory kuchenne, jedzenie, koce i inne potrzebne rzeczy. Jakże smakowały nam posiłki gotowane przez matkę na piecu przed chatką! Podczas gdy my, dzieci, spałyśmy spokojnie, rodzice pilnowali, by nikt nie ukradł dojrzałych owoców. Świeże powietrze zaostrzało nam apetyt, a pod koniec lata wracaliśmy do domu wypoczęci i w dobrych humorach.

Uwielbiałam wakacje pod chmurką, jednak jeszcze chętniej wracałam do domu, by zacząć nowy rok szkolny, nie mogąc się doczekać przejścia do następnej klasy i odkrywania nowej wiedzy. Nigdy nie rozumiałam koleżanek i kolegów, którzy najchętniej rzuciliby szkołę na zawsze. Nie pojmowali, że gdy to zrobią, nie będzie już powrotu. Nie mieliśmy pieniędzy na prywatną szkołę żydowską, chodziłam więc do zwykłej, państwowej, jednak i tam przestrzegałam wszystkich micwot. Uczyłam nawet koleżanki nie-Żydówki modlitwy odmawianej przed posiłkiem.

Nasza społeczność była bardzo zżyta i wspólnie przeżywaliśmy zarówno chwile radości, jak i smutku. Gdy ktoś się żenił lub wychodził za mąż, świętowaliśmy wszyscy razem. Co z tego, że na śluby chodziło się zawsze w tej samej sukience, skoro człowiek wspaniale się bawił. Byliśmy jedną wielką, szczęśliwą rodziną. Jako dziecko nigdy się nie nudziłam.2
Osobliwe lekcje w szkole

Szczęście nie miało jednak trwać wiecznie. W 1936 roku gwałtowne burze zniszczyły plony w naszej części kraju i względny dobrobyt nagle dobiegł końca. Życie stało się trudne i nie zawsze starczało nam pieniędzy. Mimo to rodzice pocieszali nas, powtarzając, byśmy ufali niebiosom. Tymczasem musieliśmy uważać, żeby nie poniszczyć ubrań.

Pogarszająca się sytuacja ekonomiczna spowodowała wzmożenie antysemickich nastrojów, które przetoczyły się falą przez całą Polskę. Tarnogród nie był wyjątkiem. Burze pozostawiły nas niemal bez środków do życia, jednak my, dzieci, z początku właściwie nie zauważyłyśmy różnicy, i żyłyśmy szczęśliwie jak dawniej, za młode by się niepokoić.

Choć nasze miasteczko nie było duże, mieliśmy aż dwie szkoły. Moja mieściła się za rzeką, w pięknym, otoczonym ogrodami i boiskami dworku Zającówka. Czasami chodziliśmy na wycieczki do pobliskich lasów w okolicach wsi Majdan. Uwielbiałam je, bo pozwalały mi na kilka godzin wyrwać się z gwarnego domu i cieszyć widokiem ukochanej zieleni.

Zimą jeździłam do szkoły na nartach, ciągnąc za sobą sanki potrzebne na zajęcia sportowe. Po szkole urządzaliśmy własne zawody. Mieliśmy mnóstwo czasu, bo śnieg prawie nigdy nie topniał przed wiosną. Wieczorami, gdy księżyc świecił jasno na rozgwieżdżonym granatowym niebie, a na zamarzniętej ziemi leżała gruba warstwa migoczącego śniegu, wspinaliśmy się na pagórki i radośnie zjeżdżaliśmy z drugiej strony, a mroźne powietrze świszczało nam w uszach. Zarumienieni i z wilczym apetytem wracaliśmy do domu na ciepłą kolację.

Świat wydawał się piękny i wierzyłam, że wszyscy ludzie są naszymi przyjaciółmi. Dopiero później miałam zdać sobie sprawę ze swojej naiwności.

Już wkrótce my, żydowskie dzieci, przestałyśmy czuć się bezpiecznie w drodze do szkoły, a niedługo później również w klasie.

Według zasad panujących w szkole, gdy do sali wchodził nauczyciel, wszyscy wstawali, a usiąść mogliśmy dopiero na jego polecenie. Pewnego dnia, wciąż zaspana, usiadłam o sekundę za późno. Nauczyciel, pan Smutek, doskoczył do mnie i pobił mnie linijką tak dotkliwie, że zemdlałam. Po odzyskaniu świadomości nie pamiętałam, co zaszło. Na przerwie koledzy opowiedzieli mi, że pobił mnie do nieprzytomności, bo nie dość szybko usiadłam. Nie obchodziło go, że byłam zmęczona po nocy spędzonej w jednym łóżku z siostrami. Mimo wszystko głód wiedzy sprawiał, że tolerowałam obelgi i przemoc.

Jeden z nauczycieli, Herr Weiss, prawdopodobnie etniczny Niemiec, groził nam, powtarzając: „Czekajcie tylko, aż przyjdą Niemcy” i inne podobne rzeczy. Nie rozumieliśmy, co ma na myśli, więc nie skarżyliśmy się rodzicom.

Uwielbiałam się uczyć, wkrótce jednak na myśl o pójściu do szkoły zaczął ogarniać mnie strach. Zawsze byłam twarda – rodzice żałowali nawet, że nie urodziłam się chłopcem. Mieli tylko jednego syna, mojego starszego brata Jechiela Gerszona.

Pewnego dnia Herr Weiss przytrzymał po lekcjach wszystkich chłopców, wśród nich Jechiela, i wychłostał ich rózgą, choć nie zrobili nic złego. Gdy delegacja oburzonych matek poszła do niego do domu, przepędził je, obrzucając obelgami. Ponieważ panował obowiązek szkolny, chłopcy nie mieli wyboru i musieli dalej chodzić na lekcje.

Wciąż pamiętam smutny wzrok matki, gdy każdego ranka żegnała się z synem. Nie złożyliśmy skargi na policji, bo jej też się baliśmy. Do dziś uśmiecham się uprzejmie do każdego napotkanego policjanta. Pewnie zastanawia ich moja „życzliwość” – a ja po prostu nigdy nie pozbyłam się przekonania, że jeśli będziemy się „zachowywać” i okazywać „wdzięczność”, policjanci będą naszymi przyjaciółmi. Albo przynajmniej zostawią nas w spokoju.3
Wszechstronna edukacja

Policja nie zostawiła nas w spokoju. Z każdym dniem życie stawało się trudniejsze i trudniejsze, a przejawy antysemityzmu coraz bardziej powszechne.

Co rano stary sprzedawca bajgli rozkładał swoje produkty na białych serwetkach w dużym wiklinowym koszu. Zabierał je na rynek i tam sprzedawał. Jakże przeraził mnie pewnego dnia widok policjanta kopiącego kosz i depczącego bajgle brudnymi buciorami! Oddalił się bez śladu wyrzutów sumienia – co tam, wręcz uśmiechnięty. Później widziałam jeszcze wiele podobnych strasznych sytuacji. Zrozumiałam, że złych ludzi jest na świecie więcej niż dobrych, i straciłam dawną beztroskę, bo widziałam rzeczy, których wcześniej nie umiałabym sobie wyobrazić. Przez tamten rok dojrzałam w przyśpieszonym tempie, ponieważ dotarło do mnie, jak trudne stało się nasze położenie, a mimo to żyłam jak dawniej, bo w naszym pełnym miłości domu słuchało się rodziców. Skoro powtarzali, że mamy się nie martwić, udawaliśmy, że się nie martwimy.

Po niedługim czasie popadliśmy w taką nędzę, że nie było nas nawet stać na zakup tak bardzo potrzebnych pierzyn. Polskie zimy odznaczały się niezwykłą surowością, a w domu brakowało ogrzewania, i tylko podczas gotowania robiło się trochę cieplej. Rodzice, zaradni jak zwykle, postanowili, że sami uszyjemy sobie pierzyny. Usiedliśmy wszyscy przy dużym stole i razem darliśmy pierze z kaczych i gęsich piór. Po kilku takich posiedzeniach, przy których mieliśmy masę zabawy, wyskubaliśmy wystarczająco dużo puchu, żeby powstała z niego pierzyna. Matka nie była wprawdzie zawodową szwaczką, ale zdołała uszyć poszwę, którą razem wypchaliśmy pierzem. Potem zaszyła otwór. Powtarzaliśmy to za każdym razem, gdy potrzebowaliśmy kolejnej pierzyny. Sąsiedzi robili to samo, ponieważ bogatych ludzi w miasteczku było niewielu.

Rodzice byli bardzo muzykalni i podczas darcia pierza często razem śpiewaliśmy. Czasem prosili, żebyśmy recytowali wiersze – znaliśmy ich na pamięć tyle, że nigdy nam się nie nudziło. Dzięki nowym pierzynom było nam cieplej i przytulniej w długą, mroźną zimę. Świadomość, że wykonaliśmy je sami, dawała satysfakcję i sprawiała, że spało się pod nimi jeszcze lepiej. Obok jedzenia była to najpotrzebniejsza rzecz w domu.

Czasem słyszałam niechcący, jak rodzice dyskutują ze znajomymi o wydarzeniach na świecie. W ich głosach dało się wyczuć niepokój, ale byłam za mała, żeby rozumieć dorosłe sprawy albo naprawdę się nimi przejmować. Nie miałam wrażenia, że mnie dotyczą. Zdawało mi się, że jedyną troską rodziców jest ubranie i wykarmienie naszej dużej rodziny.

Matka mojego ojca, Ryfka, po owdowieniu ponownie wyszła za mąż. Jej nowy mąż nazywał się Mosze Brand i okazał się bardzo miłym człowiekiem. Mieszkali daleko, we wsi Pysznica, nieopodal Niska. Musieli być dość zamożni, bo ojciec z każdej wizyty przywoził do domu peklowane mięso i różne gotowane dania. W czasach wdowieństwa babcia pracowała jako kucharka w jednej z warszawskich restauracji. Po ślubie zrezygnowała z posady, ale dalej smacznie gotowała i piekła wspaniałe ciasta, które przekazywała nam przez znajomych. W tamtych czasach bardzo często bywaliśmy głodni, chociaż wojna jeszcze się nie zaczęła.

Ciężko pracowałam i przez to zawsze miałam duży apetyt. Do dziś pamiętam, że gdy w szkole zadano mi wypracowanie na temat ulubionej rzeczy, napisałam o jedzeniu, co wszystkich rozśmieszyło.

Gdy, jak było wówczas w zwyczaju, moja starsza siostra Balla w wieku czternastu lat skończyła naukę w szkole, babcia zaprosiła ją do Pysznicy i opłaciła jej najlepszy kurs krawiecki. Cztery lata później, po ukończeniu praktyki, Balla otworzyła w Warszawie niewielki, ale całkiem dochodowy zakład krawiecki.

Rodzice powtarzali, że kiedy skończę szkołę i praktyki, pojadę do Warszawy i dołączę do siostry. Chciałam zobaczyć wielkie miasto, poza tym kochałam i podziwiałam Ballę, sama miałam jednak inne plany. Uważałam, że stać mnie na coś więcej niż zostanie krawcową – jeśli tylko będę miała szansę dalej się uczyć. Uwielbiałam szkołę ponad wszystko – każdy nowy przedmiot wydawał się fascynujący i zawsze walczyłam o pierwsze miejsce w klasie. Zadowoleni rodzice od czasu do czasu nagradzali mnie jakimś drobnym podarkiem, na przykład dużym czerwonym jabłkiem, co przyjmowałam z radością. Na nic bardziej kosztownego nie mogli sobie pozwolić.

Zawsze gdy w szkole miał się zjawić inspektor, sadzano mnie w pierwszej ławce, blisko kierownika szkoły. Na ten jeden dzień dostawałam też nowy mundurek. Mój własny, choć schludny, był połatany i lekko spłowiały od wielokrotnego prania. To był ostatni z moich szkolnych mundurków – szary z białym obrąbkiem na kieszeniach i białym kołnierzykiem wyszywanym w kwiatki na obu rogach.

Inspektor sprawdzał nas ze wszystkich przedmiotów, zadając rozmaite pytania. Ku radości kierownika zawsze udzielałam poprawnych odpowiedzi. W inne dni właściwie mnie nie zauważał i nawet nie odpowiadał na „dzień dobry”. Pewnie nie podobał mu się mój sprany mundurek.

Poza lekcjami wpajano nam pracowitość – nie trzeba było zatrudniać woźnego, gdyż to do dyżurnych, chłopców i dziewczynek, należało zamiatanie i utrzymywanie budynku w czystości. Dzięki temu szkoła była naszą chlubą i kochaliśmy ją niczym drugi dom.

Oprócz tego uczono nas gospodarności. Na sklepiku z przyborami szkolnymi wisiała duża tabliczka z napisem „SPÓŁDZIELNIA KREDYTU NIE UDZIELA!”. Już w tak młodym wieku uczyliśmy się wartości pieniądza i samodyscypliny potrzebnej, by powstrzymać się od zakupów, na które nas nie stać – ta lekcja przydawała mi się przez całe życie, a szczególnie w dzieciństwie.

Okolica była gęsto zadrzewiona, a blisko naszego domu rosło drzewo, które nazywaliśmy laską. Kora łatwo odchodziła od gałęzi, z których robiliśmy patyczki do nauki liczenia i gwizdki. W tamtych czasach nie mieliśmy pieniędzy na nowe zabawki.

W wakacje chodziłam często w odwiedziny do wujka Abrama, brata matki, mieszkającego w oddalonej o dwie godziny drogi wsi Luchów Dolny. Wuj i jego szwagier Szymon mieszkali wraz z żonami i dziećmi w jednym dużym domu. Uprawiali niewielkie pole i mieli własny sklepik spożywczy. Choć przez wiele lat dzielili dom ze wspólną jadalnią ze starszymi rodzicami mojej ciotki, nigdy się nie kłócili.

Byłam wprawdzie tylko dzieckiem, ale podziwiałam to, jak żyją. Lubiłam prace polowe, zwłaszcza zbiory kukurydzy, którą w tamtych czasach ścinało się sierpem, oraz kopanie kartofli, w czym nabrałam wielkiej wprawy.

Najbardziej lubiłam zajmować się krowami, bo zostawałam wtedy sama i mogłam ćwiczyć piosenki, których uczyliśmy się w szkole. Nie umiałam się zdobyć na śpiewanie przy ludziach. Kochałam śpiewać, ale bliscy nie doceniali moich muzycznych talentów. Mogłam dawać im upust tylko w samotności. Przy okazji doskonaliłam polską wymowę. Kraj zyskał niepodległość całkiem niedawno, w 1918 roku, a ponieważ rodzice pierwsze dwadzieścia parę lat życia spędzili pod zaborami, rosyjskim i austro-węgierskim, nie mówili płynnie po polsku. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że znajomość języka w przyszłości uratuje mi życie.4
Po lecie przychodzi wojna

Końcówkę sierpnia 1939 roku spędzałam u wujka na wsi. Pewnego wieczoru położyłam się wcześnie.

Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że zaczęła się niemiecka inwazja. Postanowiłam wrócić do domu, żeby być z najbliższymi. Nie do końca rozumiałam, co oznacza wybuch wojny. Z lekcji historii wiedziałam jedynie, że na wojnie umierają żołnierze. Nigdy bym nie przypuszczała, że miliony niewinnych ludzi i ich dzieci zostaną wymordowane tylko z powodu swojego wyznania albo pochodzenia.

Wakacje dobiegły końca, a ja mimo tego, co się wydarzyło, nie mogłam się doczekać nowego roku szkolnego i promocji do następnej klasy. Ucieszyłam się na wieść, że dostanę książki po starszym kuzynie Elim. Biegłam do domu jak na skrzydłach, by przekazać rodzicom dobre wieści – nie będą musieli kupować mi nowych podręczników. Wcześniej, aby odrobić lekcje, musiałam pożyczać książki od koleżanek. Teraz miałam własne – prawdziwy skarb. Obłożyłam je wzorzystym papierem i z wielką dumą podpisałam każdą: „Mala Szorer, klasa szósta”.

W pierwszy piątek po wakacjach ojciec wrócił wieczorem z szulu z wiadomością, że poprzedniego dnia Niemcy zajęli Łańcut, miasto położone mniej więcej sześćdziesiąt kilometrów od Tarnogrodu.

– Gorzej już raczej nie będzie – dodał uspokajająco. Tata kazał nam się nie martwić i robić swoje.

– Kto wie? Może nasz los się poprawi – dorzuciła matka.

Bez dostępu do radia i gazet rodzice mieli niewielkie pojęcie o tym, co naprawdę się działo na świecie. W miasteczku na radioodbiornik i prasę stać było tylko najbogatszych, czyli garstkę dorosłych płynnie mówiących po polsku. Mama listy do swojego mieszkającego w Palestynie brata wciąż pisała po niemiecku.

Następnego dnia dobiegały nas odgłosy strzelaniny, świadczące o tym, że polscy żołnierze dzielnie, choć rozpaczliwie, próbują bronić miasta przed naporem potężnej armii. Zostali wzięci z zaskoczenia i wielu z nich zginęło. Przy każdym huku niemieckiej armaty padaliśmy na podłogę. Już wkrótce doszła nas wieść, że Niemcy wchodzą do Tarnogrodu.

Wszyscy, z dziećmi na czele, wylegli przed domy, by podziwiać lśniące buty i gładkie mundury żołnierzy nazistowskiej armii. Widać było, że nie napotkali silnego oporu, bo wyglądali świeżo, a z ich twarzy biły arogancja i duma. Najpierw jechały czołgi, za nimi kawaleria, a na końcu maszerowała piechota.

– To są prawdziwi żołnierze, nie tacy z obrazków w książkach – szeptały między sobą dzieci.

Euforia wyparowała, gdy żołnierze na naszych oczach z zimną krwią zastrzelili małego żydowskiego chłopca. Biegł do domu opowiedzieć rodzicom o tym, co zobaczył. Teraz my baliśmy się puścić biegiem. Oddaliliśmy się powoli, ze spuszczonymi głowami. W domu recytowaliśmy _Tehillim_. Zrozumieliśmy, że mamy do czynienia z bezduszną armią.

Wciąż jeszcze nie w pełni świadoma powagi sytuacji, zaczęłam się zastanawiać, czego oni właściwie od nas chcą. Otrząsnęłam się jednak z tych filozoficznych rozważań. Uznałam, że lepiej zająć się codziennymi obowiązkami, takimi jak pomoc matce w opiece nad młodszym rodzeństwem.

To, co wydarzyło się później, było jeszcze gorsze, i zasiało w naszych sercach grozę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: