Kot w pustym mieszkaniu - ebook
Kot w pustym mieszkaniu - ebook
„Kot w pustym mieszkaniu” to inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia kota, który zostaje sam w pustym mieszkaniu. Odpowiedź na pytanie, dlaczego uporczywie próbuje uciec z domu, niszczy cudze mienie, wyje po nocach, a potem przesypia całe dnie, w opinii autorki może być tylko jedna: alkohol.
Opowieść zawiera w sobie sporą dawkę czarnego humoru, żartów sytuacyjnych i językowych. Kryje też drugie dno, niewątpliwie bardziej czytelne dla osób, które zetknęły się z problemem alkoholowym w rodzinie lub osobiście. Jednocześnie jest próbą wyjaśnienia tej części społeczeństwa, która AA lub DDA nie jest, że do zerwania z nałogiem nie wystarczy racjonalizacja. Pokazuje czasem niemożliwą do przebycia drogę między „wiedzieć, co należy zrobić” a faktycznie „zrobić”. Żartobliwa polemika z jednym z najpiękniejszych utworów poetyckich w polskiej literaturze.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66670-67-9 |
Rozmiar pliku: | 1 018 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Postanowiłem rzucić picie. Moja nadmierna skłonność do alkoholu, z której zdałem sobie sprawę całkiem niedawno, musiała jakoś wynikać z kaukaskich korzeni. Słyszałem kiedyś, że „kto chce żyć w Europie Środkowej, nie może wytrzeźwieć”. Po części może też przyczyniła się do tego moja ostatnia współlokatorka – przybrana matka, która potrafiła wypić więcej niż wszyscy Wasi ojcowie razem wzięci. Trzeba przyznać, że choć i ja nie wylewałem za kołnierz, ona pozostawała moim niedoścignionym ideałem. Ale też byłbym niesprawiedliwy, gdybym twierdził, że ja sam nie ponoszę częściowej odpowiedzialności za zaistniałą sytuację. Jedna rzecz to być dorosłym dzieckiem alkoholika, a druga przez całe życie traktować ułomność swoich opiekunów jako wymówkę do rzucenia się w szpony tego samego nałogu. Bo drogi są tak naprawdę dwie: piję, bo mój ojciec pił, albo nie piję, bo mój ojciec pił. Pójdziesz tą, którą sam wybierzesz. Trochę mi zajęło, zanim się zorientowałem, że decyzja należy do mnie. Ale jak to mówią, lepiej późno niż… Mam na imię Kaiser i jestem środkowoeuropejskim, krótkowłosym, szaroburym kotem.A
Mieszkam na warszawskim Powiślu z dziewczyną, na którą mówię „Danuta”. Nie tak ma na imię, ale jest to rodzaj mojego manifestu w dwóch ważnych kwestiach. Przede wszystkim to bezinteresowna zemsta za to, że z niezrozumiałych dla mnie powodów nadała mi kilka tuzinów imion. Bywałem: Najmniejszym, Najniegrzeczniejszym, Najzwinniejszym, Najprzytulańszym, Warriorem, Pumpkinem, Rząsławem, Lwem Salonowym, Lordem Befsztykiem, Wiewióreczką, Prosimirem i-tak-kurwa-dalej. Na połowę z nich nie reagowałem, i to nie zawsze na te same. Nie powinno Was to jednak dziwić, stała za tym żelazna logika: nie mam ochoty, nie idę. Po prostu.
Nie do końca nawet wiem, o co jej chodziło z tymi imionami. Nie tylko sens, ale i klucz ich nadawania pozostawał dla mnie zagadką. Z czasem zorientowałem się jedynie, że zjawisko intensyfikuje się wprost proporcjonalnie do ilości wypitego alkoholu. A im więcej wypiła, tym imiona były dłuższe i bardziej skomplikowane. Tylko właściwie po co… Moje mi się podobało. Było cesarskie, dumnie brzmiące i odnosiło się do legendarnego postrachu gangsterów na całym świecie! Zresztą, ja do niej nie mówiłem Najhojniejsza, Najmądrzejsza czy Najpijańsza. To znaczy nie mówiłbym, gdybym mówił.
Poza tym „Danuta” nie do końca liczyło się jako przezwisko. Tak miała na drugie. To była jedna z jej najpilniej strzeżonych tajemnic. Kilka razy celowo wysypałem przy gościach zawartość jej torebki i czasem komuś udawało się to wyczytać z dowodu osobistego. Zanim mnie osądzicie, musielibyście zobaczyć jej minę, gdy to się działo. Na pytanie: „Masz na drugie Danuta?!”, dostawała istnej histerii. Źrenice urażonej zwężały się ze złości, oczy nabierały cmentarnie ponurego wyrazu, pierś zaczynała falować wzburzona niespokojnym nagle oddechem. Temperatura jej głosu spadała do tak niskiego poziomu, że jedno wycedzone przez zęby „spierdalaj” potrafiło zamrozić atmosferę na kilka dobrych sekund. Zdarzało się wręcz, że niektórzy goście zdezorientowani wyrzucali z siebie przeprosiny. Jakby mieli za co przepraszać. Że też dorosła kobieta może się naburmuszyć z takiego powodu! Istna komedia!
Strach pomyśleć, co by było, gdyby dostała tak na pierwsze. Prawdą jest bowiem, że o wiele trudniej iść przez życie człowiekowi, któremu starzy postanowili dać do zrozumienia za pomocą piętna chujowego imienia, że niespecjalnie był im ten „owoc miłości” na rękę. Tak przynajmniej o tym myślę. Da-nu-ta. Niektórzy naprawdę nie myślą, nadając imiona swoim dzieciom. Pierwsza zasada, według mnie, powinna być taka, żeby sprawdzać, z czym się takie imię rymuje. Nie można rówieśnikom z podstawówki wciskać w dłonie tak potężnej broni jak Klara czy Weronika. Faceci mają swoją drogą lepiej, bo ich imiona jakoś gorzej i mniej obraźliwie się rymują. Podobno często imię wybiera się tuż po porodzie, że niby samo ciśnie się na usta na widok nowo narodzonego potomka i po prostu nie można go nazwać inaczej. No i na przykład taka Danuta? Jakiż to odrzucający widok musieliby ujrzeć w beciku rodzice, żeby tak pokarać córkę! Myślę, że musiał doprowadzić do depresji poporodowej u nich obojga. Coś zresztą musiało być na rzeczy w tym przypadku, bo starzy mojej współlokatorki byli zupełnie nieobecni w jej życiu. Wiem na pewno, że żyli, bo czasami o nich wspominała. Tyle że zwykle w kontekście jakiejś przykrości, którą jej wyrządzili, albo zaniechania z ich strony. Do ojca miała żal za to, że był słaby, a do matki, że błędnie pojmowała siłę. W dni, kiedy któreś z nich się nagle odzywało, piliśmy mocniejsze spirytualia. I tak właśnie sobie wyobrażałem typową Danutę. Mocno niedokochaną i samotną. Przekonaną o tym, że jest niewystarczająco dobra do… do wszystkiego w zasadzie. Żeby ją bezinteresownie lubić, komplementować, żeby zrobić karierę, żeby zdobywać świat i ludzkie serca. „Danuta od życia dostaje z buta”. „Danuta wiecznie struta”. „Danka pije od ranka”. Niebawem sami się przekonacie, czemu tak do niej mówiłem.
Przy czym wydawało się, że dla swojego gatunku była raczej atrakcyjna. Ciemne, bujne owłosienie na głowie, o dziwo, na pozostałych częściach ciała raczej skromne. Duże jasnozielone oczy w czarnej oprawie, takie trochę nawet kocie, rzekłbym. Porównując do odwiedzających nas gości, raczej wysoka, szczupła. Znajomi mówili na nią „Bebe”. Tę ksywę zawdzięczała ponoć dziewczęcej urodzie, przez którą – mimo że zbliżała się już do trzydziestki – nieraz zdarzało się, że proszono ją na stoiskach monopolowych o dokument tożsamości. Podejrzewam, że wynikało to raczej z kompulsywno-obsesyjnej dbałości o procedury albo ze zwyczajnej ciekawości kasjerów. Choć patrząc na to, jak wyglądają dzisiejsze – karmione chemią i całe nią obklejone – nastolatki, może ich nadgorliwość była uzasadniona?
Widziałem też, jakie maślane oczy robili do niej faceci, którzy niekiedy się u nas pojawiali. Ci bardziej aroganccy i gruboskórni, których przyprowadzali tu czasem bóg wie po co jej znajomi, mogli nawet liczyć na specjalne względy. Nie była jednak łatwym orzechem do zgryzienia. Szczypała pointami, pluła ironicznym jadem, porażała erzystyczną biegłością. Przy czym jestem przekonany, że całą tę odpychającą postawę uważała za jedyną słuszną formułę rytuału godowego. Potencjalni adoratorzy nie podzielali chyba jej zdania, bo mimo „zaszczytnej uwagi”, którą w nich celowała, rzadko kiedy któryś z nich odważył się na ponowną wizytę. Chyba że był palantem i półidiotą.
Ostatnio był u nas taki aktorzyna z ego zdecydowanie za dużym jak na dorobek zawodowy. Choć właściwie może nie powinienem mówić o dorobku w przypadku kogoś, kto grywał drugoplanowych amantów w drugorzędnych polskich tasiemcach. Dawno nie widziałem tak zadufanego w sobie typa. Nie zabawił tu długo, bo zdaje się, że miał bardziej zaawansowane oczekiwania względem tego spotkania niż moja „pańcia”. Ponieważ oboje byli już mocno podpici, jak doszło do wymiany zdań, zrobiło się dość nieprzyjemnie. Nie byłbym sobą, gdybym nie dolał oliwy do ognia. Dlatego do kosza od Danuty dodałem Panu Bucowi jeszcze pawia w bucie. Całkiem bezinteresownie. Niech ma chłopak pamiątkę.
Żebyśmy mieli jasność. Nie chciałbym, żebyście pomyśleli, że co chwilę ktoś u nas bywał. Danuta była zdecydowanie typem samotnika. Ja sam trafiłem tu niedawno, ale co nieco udało mi się już przecież zaobserwować, coś tam podsłuchać, resztę sobie dopowiedzieć. Cennym źródłem informacji były dla mnie sabaty jej przyjaciółek, które się tu zlatywały co jakiś czas. Po obowiązkowej ceremonii wkurwiania kota głaskaniem i zwracaniem się do niego memłaniem jak do gówniaka, w stylu „oj tju, tju śłodziaćku”, następowało wieszanie psów na całej samczej części populacji.
Tak dowiedziałem się, że Danuta miała „złamane serce” i „nigdy więcej nikogo nie pokocha”. Że ten „chuj złamany i tak nie będzie szczęśliwy z tym kurniawanem”, bo „ktoś, kto nie potrafi być szczęśliwy sam ze sobą, nie będzie szczęśliwy z kimś innym”. Przytaczała niezliczone „dowody” na to, jakim był frajerem, na co chór oburzonych damskich głosów wyśpiewywał refren: „boże, jak on mógł ci to zrobić?”, „co za dupek”, „kto by pomyślał, że się taki okaże!”… Serio? Łatwo mi było dostrzec klucz, według którego dobierała sobie męskie towarzystwo, zdecydowanie trudniej było go zrozumieć. Wiem jedno – po takich wspominkach mocniejsze alkohole pojawiały się również w tygodniu.
Co ciekawe, potwierdzenia urody Danuty dostarczały mi także kobiety. Choć w sposób zasadniczo inny niż mężczyźni. Reakcje dzieliły się na chłodne spojrzenia pań porównujących się z nią na własną niekorzyść oraz w pełni zasłużone pochwały starannie zgniatane językiem i połykane nim zdążą się wyrwać w kierunku delikwentki. Obie w oczywisty dla mnie sposób podszyte były zazdrością. Nie przypominam sobie, żebym słyszał wprost i zdecydowanie adresowane komplementy na temat jej urody. Wygląda na to, że kobiety co do zasady częściej prawią je szczerze tylko brzydszym i pulchniejszym „przyjaciółkom”. Tak na pocieszenie. Bo raz, że gruba nie ma nic więcej w życiu, a dwa, że co ona sobie z tym komplementem zrobi… Choćby go przypięła na czoło i obnosiła się z nim na okrągło, chłopaka nikomu nie ukradnie! Tymczasem te ładne, jak Danuta, gasną sobie po trochu każdego dnia, nie podejrzewając nawet, jakim podziwem ją darzą.
Częściej za to zdarzało się wbijanie szpileczek.
– W ogóle nie musisz się przejmować tymi dodatkowymi kilogramami, kochana. Dzięki nim wyglądasz kobieco!
– Nastolatką już nie będziesz, w twoim wieku to żaden wstyd nosić ubrania, których rozmiar zaczyna się na 4…
– Asystentka to zawód jak każdy inny. Skarbie, mogłabyś przecież skończyć jako sekretarka!
– Najważniejsze, aniele, że podobasz się sobie!
– Czy ty aby nie za dużo pijesz? Martwimy się, kochana… (chlup).
O ile do komentarzy na temat pracy i wyglądu odnosiła się jakoś mętnie i bez przekonania, na zarzut picia wypluwała z siebie wykutą na blachę formułkę o tym, że większe spożycie alkoholu jest podczas mierzenia się z niesprzyjającymi okolicznościami naturalne, w pełni uzasadnione i niech rzuci kamieniem ta, która nie robiła tak samo. A tak w ogóle to dół musi kiedyś minąć i wtedy będzie znowu trzeźwa, szczęśliwa i wysportowana… I choć, jak przekonałem się później, każda z nich, tak samo jak Danuta, po utraconej miłości popadała w kilkumiesięczny marazm i ograniczała wieczorną agendę do wesołych napojów i smutnych piosenek, w tym momencie wykrzywiały tylko usta w pobłażliwe uśmiechy, przekonane o własnej wyższości. To zaskakujące, jak ludzie mają jednocześnie silną tendencję do utożsamiania się ze stanem, w którym się znajdują w danym momencie (już zawsze tak u mnie będzie) i jednocześnie są niezdolni do zrozumienia osoby, która miała nieszczęście się w tym samym stanie znaleźć (nigdy tak u mnie nie było). I jeszcze ten _frenemy_ przelot u samic… Bardzo to pogmatwane, Moje Drogie Panie!
Oczywiście zachwycać się jej nietuzinkową urodą to jedno. Zanurzyć nad ranem pazury w miękkich, nierozjaśnianych kasztanowych puklach rozsypanych na poduszce to drugie. Co innego natomiast osobowość. Oj, zdecydowanie nie wszystkie cechy jej charakteru mi odpowiadały! Była niezdecydowana, leniwa, zbyt dużo czasu spędzała na moim terytorium. Brakowało jej asertywności i co rusz pakowała się w jakąś toksyczną relację – tak z mężczyznami, jak i kobietami. I zamiast strzelać tym gnojom i sukom po pyskach, zamykała się w domu i zastanawiała, co jest z nią nie w porządku. Łatwiej jej było unikać ludzi, niż stawiać w relacjach z nimi granice. Przy czym o wszystkich swoich planach i marzeniach opowiadała w tak porywający sposób, że gdybym miał, to naprawdę trzymałbym za nią kciuki. Niestety cały polot roztrzaskiwał się o jej niskie poczucie własnej wartości. Cóż, przynajmniej miałem pewność, że nie będzie zbytnio przeciwdziałać moim cesarskim zapędom. Może to wspólne życie nie było jakoś wybitnie ekscytujące, ale mieliśmy taką naszą małą stabilizację, w której to ja ustalałem zasady gry i do której się mocno przyzwyczaiłem. I wyglądało na to, że wisi nad nią tylko jedna czarna chmura.B
To znaczy tak – ja wcale nie uważałem, jeszcze do niedawna, że mam jakiś problem z piciem. Bo piją wszyscy. Piją młodzi, starzy, spokrewnieni, nieznajomi, z każdej okazji, z braku okazji, głodni i najedzeni, wykształceni i praktycy, filozofowie i hydraulicy, dresiarze i pedały, cnotki i puszczalskie, głęboko wierzący i ateiści. Domyślacie się, jak to dalej idzie. Wszyscy. Jeśli twierdzicie, że jest inaczej, okłamujecie mnie i siebie. Więc będzie lepiej, jak pożegnamy się już teraz. Bo bardziej niż fałszywych, nie lubię tylko głupich.
Kiedy mamy więc zgodę co do faktów, pozostaje zastanowić się nad tym, gdzie przebiega granica (jak wiadomo płynna) ich oceny. Ja oczywiście nie mam się co martwić, bo mogę w każdej chwili przestać. Tylko oczywiście nie chcę, bo pić lubię. Wy na pewno macie tak samo. Bo problem alkoholowy to ma przecież sąsiad pijaczyna z wąsem z dołu, co po powrocie z zakładu napieprza swoją żonę Helenę. Ten, do którego policja przyjeżdża częściej niż karetka do starej hipochondryczki z klatki obok. I ta Helena, co potem okłada policjantów piąstkami, bo jej mężunia zabierają na izbę wytrzeźwień, a „to taki dobry człowiek, tylko taki zagubiony…”. Toć alkoholik to bezdomny żebrzący o kiepa. Zaszczany i zarzygany. Wytrawny sztajners. Dypsoman. Gazownik. Kloszard. Profesor picia. Taki, który nie cierpi z powodu kaca, bo klinując, nigdy do niego nie dopuszcza. Którego organizm alkohol opuszcza dopiero po siedemdziesięciu dwóch godzinach, czyli nigdy…
Do żadnej z powyższych kategorii nie należałem. Wydawało się zatem, że nie miałem powodów do niepokoju. Tym bardziej że nie zauważyłem, aby trwała jakaś zażarta debata publiczna na temat różnicy między używaniem alkoholu a jego nadużywaniem. Właściwie dopiero później zdałem sobie sprawę z tego, że szanownie nam panujący nie trąbili specjalnie o szkodliwości płynnych procentów. Zewsząd wdzierały mi się do oczu i uszu reklamy piwa zapewniające, jak wspaniałe rzeczy mogą się zacząć dziać w moim życiu po usunięciu zawleczki. I że na pewno nie przeżyję żadnej wspaniałej przygody po zjedzeniu sałatki. Więc zarówno u sąsiada z góry, jak i u Pana Żula problemem nie mógł być alkohol. Gdyby coś było dla mnie trujące, ktoś próbowałby mnie chyba przed tym ostrzec, prawda? Byłoby starannie ukryte, a jak już bym to znalazł, byłaby na tym jakaś stosowna etykieta z trupią czaszką? Eksperci, a za nimi media i znajomi, tłukliby nam do głowy, że nie wolno? Ba! Trafiłoby do wykazu nielegalnych środków odurzających i substancji psychotropowych. I nikt by tego nie pił! Tymczasem wszędzie i o każdej porze w przystępnej cenie mogę sobie legalnie nabyć mózgotrzepa. I pije każdy!
Już z większą podejrzliwością patrzę na szlugi z uwagi na te kiczowate obrazki i drukowane „ZARAZ UMRZESZ” na opakowaniach. Kilkaset kocich lat temu palenie było w dobrym guście i papierosem można się było raczyć wszędzie. A dziś – kiedy „wyszło na jaw”, że to szkodzi zdrowiu – modne stało się niepalenie, a wierni fani tego nałogu stali się zmarginalizowaną, a nawet poddawaną ostracyzmowi mniejszością. Obecnie substancje smoliste zastępujemy produktami z bioupraw i atletyką. Ba, a gluten? Jeszcze trochę i antromoporfizuje się w mojej wyobraźni i zacznie mnie nawiedzać w koszmarach! A o konieczności zakazania sprzedaży i spożycia alkoholu ani mru-mru. Jakby wszyscy nabrali wódy w usta.
Inaczej. Zdarzało się, że usłyszałem przebąkiwania na temat nadużywania mineralki i raz na jakiś czas migały mi kampanie społeczne potępiające łączenie jej z prowadzeniem pojazdów lub ciążą. Ale tym zdaniom odrębnym towarzyszyła zawsze atmosfera jakiegoś fanatyzmu, niedookreślonego niepokoju. A ulotki nawołujące do życia w trzeźwości? Hahahahaha. Aż się skichałem ze śmiechu! Kojarzy mi się to wyłącznie z pielgrzymującymi po osiedlach jehowymi, którzy narzucają się bogu ducha winnym szarym zjadaczom chleba i do tego w ich własnych domach. Skoro już przy tym jesteśmy, to zapytam o dwie rzeczy. Po pierwsze primo, czy takie nagabywanie jest w ogóle legalne?! Mam wrażenie, że ich główną misją, podobnie jak katolickich księży i wolontariuszy WFF, jest zbieranie informacji o obywatelach. Urząd statystyczny może im stopy lizać – bo buduje swoje wykresy i wyciąga wnioski na podstawie deklaracji ankietowanych, podczas gdy te cwaniaki z tupetem zaglądają przez ramię wprost do pokoju gościnnego i pod niedomknięte przykrywki garnków. A po drugie primo, czemu tak właściwie mówicie na to „kocia wiara”? Zaintrygowany tą szlachetną nazwą doprowadziłem któregoś razu do tego, że Bebe zaprosiła taką dwuosobową delegację do środka. „Ojej, jaki śliczny kotek, ja też mam takiego dachowca”, miziu-miziu puszystym ogonkiem po łydkach, najsłodsze miauknięcie na granicy z niemowlęcym pisknięciem, sami wiecie. I jakże ogromne było moje rozczarowanie, gdy zamiast opowiedzieć mi o kotowatych bóstwach, które być może powinienem czcić w nadziei na atrakcyjne benefity, zaczęli opowiadać o jakimś brodatym gościu w łachmanach, który przybył na świat zbawić tylko ludzi. I został przez nich odesłany z powrotem tam, skąd przyszedł (choć trudno to powiedzieć z całą pewnością). Zdaje się, że narzucał się z pomocą, która nie była mile widziana.
Po dziesięciu minutach takich banialuk byłem do tego stopnia znudzony, że postanowiłem pożegnać gości. Udawaną drzemkę na kolanach Pana Jehowego zakończyłem gwałtownym wgryzieniem się w jego szorstką czterdziestoparoletnią dłoń i zamaszystym pacnięciem rozczapierzonej łapki. Moment zamieszania wykorzystałem, żeby zeskoczyć na podłogę i trzema zwinnymi susami znaleźć się nad niemile już widzianym obuwiem ze swoim zawsze gotowym do użycia zbiornikiem aromatycznego moczu. To pewnie też znacie. Zanim rozwrzeszczane towarzystwo zdążyło do mnie podbiec, spokojnie siedziałem już w kryjówce wewnątrz kanapy w Pokoju Mniejszym (kilkumetrowym pomieszczeniu pełniącym funkcję sypialni, oddzielonym przepierzeniem od Bawialni). Nasłuchiwałem przez chwilę niezadowolonych odgłosów Opuszczających Lokal, odczekałem aż Pani D przestanie marudzić pod nosem o moim poziomie niegrzeczności i jak gdyby nigdy nic postanowiłem się zdrzemnąć. Co za nuda! Nikt mi nie odda tych dziesięciu minut życia…
Wracając do meritum, jeśli sięgam po substancje nielegalne, duża część odpowiedzialności spoczywa na mnie. Wiedziałem, że coś mi grozi, zbagatelizowałem ryzyko, stała się krzywda, no trudno. A kto jest odpowiedzialny, gdy zaszkodzi środek psychoaktywny dostępny w legalnym obiegu? Dzięki powyższemu bardzo długo żyłem w głębokim przekonaniu, że wszystko, co legalne, jest dobre. A wszystko, co robi większość – godne naśladowania. I że ktoś by mi powiedział, gdyby dobre nie było. Tą pewnością zachwiał jeden z pozoru błahy incydent.
Ale po kolei.O AUTORCE
KATARZYNA OWSIANKO urodzona podobno we Wrocławiu, istnieją powody, aby podejrzewać, że jednak gdzieś w Toskanii. Na tle jej licznych słabości wyróżniają się _Nessun Dorma_, misie H. i Old Fashioned. Absolwentka jednego z najciekawszych kierunków na Uniwersytecie Wrocławskim, który nie ma nic wspólnego z tym, co dzisiaj robi zawodowo. Niepoprawna gaduła specjalizująca się w krótkich formach literackich. Od czasu do czasu popełnia felietony i eseje na blogu Half Ket Half Amazing, na co dzień dużo czyta i rzeźbi własny tomik opowiadań. Anonimowa Prokrastynatorka na odwyku. Boi się ślimaków bez skorupki.