- W empik go
Kowalowa góra; Na widecie: nowele - ebook
Kowalowa góra; Na widecie: nowele - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 168 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Z podań ludowych galicyjskich.)
Chata nie chata, lepianka nie lepianka – w połowie siedziba ludzka, a w połowie mogła być schroniskiem dla zwierzęcia jakiego; i gdyby zamieszkaną nie była przez człowieka, zająłby już dawno w posiadanie swoje tę klecionkę duch albo wilk. W trzeciej części zapadła się w ziemię, ściany pokrzywiły się i powyginały w garby, a jedno malutkie okienko o czterech szybach podało się w stronę ścian pochyłych, jakby lepiej przyjrzeć się chciało rosnącym bujnie pokrzywom i białym kwiatom szaleju. Prawie większą część tej chaty zajęły drzwi o dwóch skrzydłach, tworzące równoramienny, ukośny jeno kwadrat, bo i one, ściśle połączone będąc z całością budowy, musiały się zastosować do tej linji pochyłej; różnej zaś wielkości powypalane w nich dziury i czerwone skry, wybiegające co chwila nad dach ziemianki, pozwalały domyślać się łatwo, że w części chałupy była kuźnia, a gdzie to okienko – kowala mieszkanie.
Do gliniastego boku góry przypierała chałupa owa; dach jej, pokryty bujną warstwą ziemi, z tą górą spojony był szczelnie; mech i trawa rosły na nim szeroko; karłowata brzoza zielone rozpuściła gałązki – nasionko jej ptak albo wicher może przyniósł.
Niedaleka była im droga.
Na górze las wyrastał szeroko, daleko – dużo w nim było brzóz o korze białej i dębów o wspaniałych konarach. Między lasem a dachem chałupy pusta rozciągała się przestrzeń, trawą zarosła, ale na niej tu i tam młode pędy brzeziny pojawiały się coraz gęściej, biorąc pod swoje władanie nawet chatę kowala, której dach oddawna gruba warstwa ziemi pokrywała. Nad chałupą był więc las, a przed nią pole szczere, równe, zielone, jakąś dużą zakończone mogiłą. Dziwiłbyś się, coby w tej pustyni mogła robić chata kowala, gdyby nie dalekie szczekanie psów, odzywające się co chwila, które mówiło, że wieś jest blisko.
Tak, o staj kilka, w leśnym rozdole, nad stawem błękitnym, usiadła wieś duża, a wyżej, w otoczeniu świerków i wrzosów – biały dwór dziedzica. Dziedzic zwał się Różycem, kowal Jaremą; pan Różyc miał syna Jana, Jarema żonę Marynę. Ody żył nieboszczyk pan Kazimierz, dziad Jana a ojciec dzisiejszego dziedzica, Jarema we dworze służył i był nie na jednym bankiecie panów, i by? na jednym wielkim bankiecie, na którym pan Kazimierz na śmierć się zapił, a inni z nim razem. Pił i Jarema to wino straszne, ale wytrzymał. Pan Różyc, umierając, kazał synowi pić – taka już była natura tego rodu. Lecz nie nadchodziła chwila stosowna do tak wielkiego bankietu, burzyło się wino w piwnicach Różyców, a Jarema twierdził, że pan Kazimierz niespokojnie w grobie się przewracał.
Dawniej zachodził często Jarema do dworu, ale od lat kilku krokiem prawie z chaty się nie ruszył, bo za daleko było na jego stare lata do sioła, a lat siedmdziesiąt siadło na pochylony kark Jaremy. Dawniej u dworu i we wsi miał robotę, ale teraz napróżno stukałby o kowadło – z rozżarzonego żelaza sypałyby się skry, lecz nie podałoby się żelazo. Nie nawiedza nikt już niedołęgi, a i on zapomniał, którędy do wsi wiedzie droga. Jeżeli Marynie, o trzy lata młodszej od siebie, każe miechami poruszać, a sam weźmie kawał żelaza i kuć pocznie – nie z potrzeby to czyni, ale z przyzwyczajenia. Głodu jakoś nie zna, bo nieboszczyk pan stary za służbę wierną a krwawą dał parę morgów pola i drzewa z lasu, z którego sobie tę chałupę sklecił i w której spory kawał czasu przeżył, bo lat trzydzieści. Oddawna nie widział dworu, ni wsi, ni ludzkiej prawie twarzy. Czasem na stepie zamajaczy jeździec jaki, czasem w śnieżną noc zimową zaświecą oczy wilka, czasem w skwar letni złocisty piorun zablyska, odpowie echo mu w borze, a wichry zakołyszą drzewami i w bezbrzeżną dal pogonią, pędząc czarne przed sobą chmury, na których po przejściu burzy barwny pas tęczy zawisa. Ten jeździec, wilk, piorun, echo, wicher i tęcza – to jedyne obrazy, na które od lat kilku patrzy Jarema. A gdy mu jakie dawne wspomnienia myśl poruszą i mocno w sercu załaskoczą – za młot chwyta, a żonie każe dąć w miechy. Kuje wtedy, co starczy sił, pot mu uperla czoło, a z ust piosenka wybiega:
Kują młoty kowalowe…
Aż powietrze drży stepowe…
Czach! – czach! Bucha, pryska płomień zloty… Kowalowe kują młoty…
Strach! – strach!