- W empik go
Kozeta - ebook
Kozeta - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 174 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nic zwyklejszego niż wózek czy bryka przed drzwiami oberży. Jednakże wehikuł, a raczej część wehikułu, która pewnego wiosennego wieczora w 1818 roku tarasowała ulicę przed karczmą „U sierżanta spod Waterloo”, przyciągnęłaby swym kształtem uwagę malarza, który by przypadkiem tamtędy przechodził.
Był to przód jednego z tych wozów używanych w lesistych okolicach, które służą do przewożenia pni ściętych drzew i bali.
Składał się on z masywnej, żelaznej osi, w której tkwił ciężki dyszel; oś dźwigały dwa ogromne koła. Pod osią zwisał luźno gruby łańcuch.
Środek zawieszonego pod osią łańcucha nieomal dotykał ziemi, na nim zaś, jakby na huśtawce, siedziały owego wieczora dwie dziewczynki ślicznie do siebie, przytulone, jedna mniej więcej dwuipółletnia, druga półtoraroczna; starsza objęła rączkami młodszą. Przemyślnie zawiązana chustka zabezpieczała je przed upadkiem.
Dziewczynki, ubrane ładnie, a nawet dość starannie, promieniały radością: rzekłbyś, dwie różyczki wśród starego żelastwa. Oczy błyszczały im z zachwytu, świeże policzki śmiały się. Jedna była szatynką, druga brunetką. Ogromny przód wozu, sczerniały od rdzy, nieomal przerażający, pogięty i połamany, sterczał nad ich delikatnymi główkami, ulepionymi ze szczęścia i skąpanymi w świetle – niby wejście do pieczary.
Tuż obok, na progu oberży, siedziała matka, kobieta niezbyt miła z wyglądu, ale w tej chwili wzruszająca; huśtała dzieci za pomocą długiego sznura i, nie spuszczając ich z oka, czuwała, żeby się dziewczynkom nie stało nic złego.
Przy każdym poruszeniu – ogniwa potwornego łańcucha wydawały zgrzyt podobny do wrzasku złości; dziewczynki były zachwycone, a tej radości przyświecało zachodzące słońce.
Matka, kołysząc tak swoje córeczki, śpiewała fałszywym głosem popularną wówczas piosenkę:
– Tak trzeba, powiedział rycerz…
Zajęta śpiewaniem i uważaniem na dzieci nie widziała i nie słyszała, co się dzieje na ulicy.
A tymczasem, kiedy zaczynała pierwszą strofkę pieśni, ktoś podszedł do niej i usłyszała nagle głos odzywający się tuż koło jej ucha:
– Jakie śliczne ma pani dzieci!
– …Do pięknej i tkliwej Imoginy…– odpowiedziała, dalej śpiewając swoją piosenkę, po czym odwróciła głowę. Obok niej stała jakaś kobieta. I ona również miała dziecko; trzymała je na ręku. Dziecko tej kobiety było jednym z najśliczniejszych stworzeń, jakie zdarza się oglądać. Była to dziewczynka dwu-, najwyżej trzyletnia. Kokieterią sukienek śmiało mogłaby konkurować z dziewczynkami i huśtawki; miała ślimaczcie z cienkiego batystu, wstążeczki przy kaftaniku i koronki przy czepeczku. Podwinięta spódniczka ukazywała białe, tłuściutkie, krzepkie nóżki. Była cudownie rumiana i zdrowa. Aż brała chętka, żeby ugryźć jabłuszka jej policzków. O jej oczach tyle tylko można było powiedzieć, że są pewnie bardzo duże i że mają wspaniałe rzęsy. Spala.
Matka jej miała wygląd zbiedzony i smutny. Ubrana była jak robotnica wracająca na stałe na wieś. Była młoda. Czy była piękna? Może. Ale w tym stroju trudno było to zauważyć. Włosy, gęste chyba i jasne sądząc po kosmyku, który opadał na czoło, ukryte były surowo pod brzydkim, obcisłym czepkiem zawiązanym pod brodą. Uśmiech pokazuje, czy zęby są ładne; ale ona nie śmiała się. W jej oczach, jak się zdawało, nie tak dawno temu obeschły łzy. Była blada; wyglądała na zmęczoną i trochę chorą. Patrzyła na śpiącą na jej ręku córeczkę z tym szczególnym wyrazem matki, która wykarmiła sama swoje dziecko. Duża, niebieska chustka, złożona we dwoje, niezgrabnie okrywała jej ramiona. Dłonie miała opalone i usiane piegami, palce stwardniałe i pokłute od igły, brązowy płaszcz z szorstkiej wełny, płócienną suknię i grube trzewiki. Była to Fantyna.
Mając dwadzieścia dwa łata pewnego wiosennego ranka z dzieckiem na ręku wyszła z Paryża. Ulitowałby się nad nimi każdy, kto by je spotkał po drodze. Ta kobieta nie miała na świecie nikogo prócz tego dziecka, a dziecko nie miało na świecie nikogo prócz niej.
Kiedy przechodziła koło oberży Tenardierów, dwie dziewczynki zachwycone dziwaczną huśtawką jakby ją urzekły; zatrzymała się przed tym obrazem szczęścia.
Dwie dziewczynki rzuciły czar na tę matkę. Patrzyła na nie, głęboko wzruszona. Te dzieci były szczęśliwe! Przyglądała się im, zachwycała się nimi i była tak bardzo przejęta, że kiedy ich matka nabierała oddechu między dwiema strofkami swojej piosenki, nie mogła powstrzymać się od wymówienia słów , które już znamy:
– Jakie śliczne ma pani dzieci!
Nawet najokrutniejsze stworzenia łagodnieją, kiedy się pieści ich małe. Matka podniosła głowę, podziękowała i zaprosiła podróżną, by spoczęła na ławie przy drzwiach, sama wciąż siedząc na progu.
Kobiety zaczęły rozmawiać.
– Nazywam się pani Tenardier – powiedziała matka dwóch dziewczynek. – To nasza oberża. – I nuciła dalej swoją piosenkę:
Tak trzeba, bo jestem rycerzem
I jadę na wojnę do Palestyny…
Pani Tenardier była ruda, gruba i, wielka. I jeszcze młoda: miała zaledwie trzydzieści lat. Gdyby ta siedząca w tej chwili kobieta, podniosła się – być może jej wzrost i bary niczym u występującego po jarmarkach olbrzyma, przestraszyłyby już w pierwszej chwili podróżną, zniszczyłyby jej zaufanie i nie zdarzyłoby się to, o czym będziemy tutaj opowiadali. Ktoś siedzi, ktoś stoi – i od tego zależą nieraz ludzkie losy.
Podróżna opowiedziała swoją historię.
Była robotnicą; jej mąż umarł; w Paryżu nie mogła znaleźć pracy i szła jej szukać gdzie indziej, w swoje strony; wyszła z Paryża tego dnia rano, na piechotę;, a ponieważ niosła dziecko, zmęczyła się i wsiadła do dyliżansu z Villemomble, który spotkała po drodze; z Villemomble przyszła piechotą do Montfermeil; dziewczynka już trochę szła, ale niedługo, to przecież jeszcze takie… małe. Trzeba ją było wziąć na ręce i klejnocik usnął.
Po tych słowach ucałowała córkę tak gwałtownie, że mała obudziła się. Otworzyła oczy, duże, niebieskie oczy, takie same jak u matki, i zaczęła się rozglądać. Potem roześmiała się i choć matka chciała ją zatrzymać, ześliznęła się na ziemię z nieposkromioną energią dziecka, które chce biegać. Nagle zobaczyła dwie dziewczynki na huśtawce, stanęła i wysunęła języczek na znak podziwu.
Tenardierowa rozwiązała chustkę, zsadziła swoje córki z huśtawki i rzekła:
– Pobawcie się we trzy.
W tym wieku przyjaźnie zawiązują się szybko i już po upływie minuty dwie małe Tenardierówny bawiły się z nieznajomą dziewczynką w wygrzebywanie dołków w ziemi, co Sprawiało im ogromną uciechę.
Ta nowa dziewczynka była bardzo wesoła: zrobiła sobie łopatkę z kawałka drewna i energicznie kopała dołek, dobry w sam raz dla muchy.
Kobiety rozmawiały.
– Jak się nazywa pani mała?
– Kozeta.
– Ile ma lat?
– Już prawie trzy.
– Jak moja starsza.
A tymczasem trzy dziewczynki przykucnęły, zaniepokojone i zdumione niesłychanie, gdyż stało się coś niezwykłego: z ziemi wylazła duża dżdżownica – strach i mnóstwo radości.
Trzy promienne główki zetknęły się.
– Jak się te dzieciaki prędko przyzwyczajają do siebie! – zawołała matka Tenardier. – Popatrzcie tylko, człowiek przysiągłby, że to trzy siostry.
To słowo było iskrą, na którą czekała zapewne druga matka. Schwyciła rękę pani Tenardier i, wpatrując się z natężeniem w jej twarz, powiedziała:
– Zatrzyma pani u siebie moje dziecko?
Pani Tenardier zrobiła ruch, który nie wyrażał ani zgody, ani odmowy, tylko zdziwienie. Matka Kozety mówiła dalej:
– Widzi pani, nie mogę wrócić w moje strony z dzieckiem. Praca nie pozwala. Z dzieckiem trudno znaleźć zajęcie. Ludzie są tam u nas tacy dziwni. To sam Bóg przyprowadził mnie do waszej oberży. Kiedy zobaczyłam pani córeczki, takie śliczne, takie czyste, takie zadowolone – aż mną wstrząsnęło. Pomyślałam sobie: „Mają^dobrą matkę”. Tak, właśnie tak: będą jak trzy siostry. A ja niedługo wrócę. Zatrzyma pani u siebie moją małą?
– Trzeba by się zastanowić – rzekła pani Tenardier.
– Dam sześć franków miesięcznie.
Tu odezwał się z wnętrza karczmy głos mężczyzny:
– Najmniej siedem. I za sześć miesięcy z góry.
– Sześć razy siedem – czterdzieści dwa – powiedziała pani Tenardier.
– Dam tyle – odparła matka.
– I jeszcze piętnaście franków na pierwsze wydatki – dodał męski głos.
– Razem pięćdziesiąt siedem franków – rzekła pani Tenardier. I śpiewała dalej:
– …Tak trzeba, powiedział rycerz…
– Dam – powiedziała matka. – Mam osiemdziesiąt franków. Jeszcze mi zostanie na drogę. Pójdę piechotą. A w moich stronach znajdę robotę i kiedy zapracuję trochę pieniędzy, wrócę po moją kochaną dziecinę.
Znowu odezwał się głos mężczyzny:
– Czy mała ma wyprawkę?
– To mój mąż – powiedziała pani Tenardier.
– Pewnie, że ma wyprawkę, biedny skarb! Domyśliłam się, że to pani mąż. I to jaką piękną! Jak marzenie! Wszystkiego na tuziny, i jedwabne sukienki jak u damy! Mam ją tutaj w torbie.
– Trzeba będzie dać – odparł głos mężczyzny.