Kpiarz śmiertelnie poważny - ebook
Kpiarz śmiertelnie poważny - ebook
Książka Kpiarz śmiertelnie poważny to rozmowa z protestanckim duchownym Markiem Ciesiółką - na poważnie i niepoważnie. Niemal jak przez dziurkę od klucza podejrzysz w niej codzienne życie człowieka, który prowadzi stado owieczek, będąc równocześnie mężem i ojcem. Poznasz duchownego – człowieka z krwi i kości, żyjącego z pasją, realizującego swoje marzenia i powołanie duszpasterskie. Dowiesz się, jakie ma cele prowadząc w Warszawie kościół, z jakim przesłaniem staje przed ludźmi każdej niedzieli i jak to jest wykonywać ów zawód w Polsce - kraju niekoniecznie otwartym na inne niż katolickie wyznania. Ponadto dowiesz się dlaczego wszedł na ścieżkę protestantyzmu, będąc wiele lat gorliwym katolikiem? Z dogłębnych rozmów zyskasz odpowiedzi na zasadnicze pytania, dlaczego wierzy, kim jest dla niego Bóg i wiele innych odpowiedzi, które z pewnością cię zadziwią.
„Mało świadomi jesteśmy, jak bardzo zwykli ludzie, żyjący obok nas są niezwykli. (…)
Na pewno to, co przeczytasz sprawi, że będziesz się dużo śmiał, bo jego poczucie humoru jest naprawdę darem od Boga, który rozjaśnia i pomaga przyjąć to, co nie zawsze jest łatwe i proste. Będziesz czuł ból i rozterki jego serca, gdyż jest otwarty, by dzielić się tym, kim jest i co przeżył z Bogiem i ludźmi.”
Pastor Jerzy Rycharski, Zbór w Kaliszu
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65718-98-3 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowieści o Marku Ciesiółce słyszałam od lat. Na tej podstawie wyobraziłam go sobie jako postać trochę nie z tego świata. Co myśleć o nastawionym na sukces i rozwój człowieku, inspirującym ludzi do optymistycznego spojrzenia na świat, który jest przekonany, że z Bogiem wszystko jest możliwe? Na dodatek potrafiącym pociągnąć za sobą gromady młodych ludzi, którzy uwierzyli, że ich życie naprawdę może mieć sens...
W środowisku nazwisko pastora jest znane i stanowi swego rodzaju dobrą markę, ale zdarza się też, że jego osoba wywołuje w ludziach mieszane uczucia. Dlaczego? Bo jest duchownym, ale nie takim, jak z obrazka w książce. Nie mieści się w utartym schemacie. Uśmiechnięta twarz, niewyparzony język. Kpiarz niebanalny. Ile właściwie ma lat? Tyle, na ile się czuje (na oko ma wygląd trzydziestolatka). Rozbiegane spojrzenie, rozbiegane myśli. Dużo krzyczy i mówi. O Bogu. Bo Bóg jest dla Niego wszystkim. Bo to Jemu wszystko zawdzięcza.
Jako chłopiec, Marek Ciesiółka wpatrzony w ołtarz szukał Boga. Jego serce żyło opowieściami o świętych. Wówczas ożyło w nim pragnienie wielkości, bohaterstwa. Oddanie Bogu swojego uświęconego życia stało się dla niego ważne ponad wszystko. Jeszcze w szkole podstawowej zapragnął zostać księdzem. Tej drogi jednak nie obrał, choć tak jak marzył, jest rycerzem Jezusa.
Jego – dziś już ponad dwudziestoletni – staż pastorski mówi o wierności Bogu i miłości do ludzi... Kim jest pastor Marek Ciesiółka? Dla mnie wciąż jeszcze zagadką. Może dzięki tym rozmowom uda mi się tę zagadkę rozwikłać? Zanim doszło do pierwszego spotkania odbyłam z nim wiele rozmów telefonicznych. Musiałam nauczyć się mówić do pastora „Marek”, co początkowo było dla mnie trudne. W końcu umówiliśmy się na pierwsze spotkanie…
Jest ciepła kwietniowa środa. Wczesne popołudnie. Czekałam na mojego rozmówcę. Nie spóźnia się. To ja jestem odrobinę wcześniej. W głowie mam milion myśli. Jak wypadnie spotkanie z człowiekiem tak nieokiełznanym? W notesie zapisałam blisko pięćdziesiąt pytań. Czuję się przygotowana.
Z drugiej strony nie opuszcza mnie wrażenie, że moje starannie obmyślone kwestie w konfrontacji z człowiekiem, słynącym z zamiłowania do mieszania w głowie, mogą mnie wyprowadzić na manowce. Wreszcie jest. Wysiada z ulubionego (jak się potem dowiaduję) auta. Wita mnie swoim amerykańskim uśmiechem i miłym, choć, jak się zdaje, odrobinę niespokojnym „cześć”.
Być może moje „jak to będzie?” nie dotyczy tylko mnie. Już na dzień dobry rzuca mi się w oczy tik, tak charakterystyczny dla tych, którzy mojego rozmówcę znają, a polegający na odrzuceniu głowy w tył, by choć na chwilę pozbyć się natarczywej (i uwielbianej) grzywy.
Wsiadam do auta. I jest miło. Tak na pstryk. Pastor opowiada jakąś historię, a ja dumam o tym, że chciałabym dowiedzieć się kim naprawdę jest ten człowiek „legenda”, którego po raz pierwszy usłyszałam niemal dziesięć lat wcześniej w bardzo motywującym kazaniu i którego jak dotąd znam nieznacznie – tak jak znają setki chrześcijan w Polsce. Więc na razie Marek Ciesiółka to inspirujący, bardzo głośny, zachęcający do Boga i do innego spojrzenia na życie kaznodzieja.
Po kilkunastu minutach jesteśmy w biurze kościoła. Tu będziemy gawędzić i rozstrzygać wielkie sprawy. Ja piję kawę, a pastor swoją owocową herbatę. Żartuje bez ustanku. Jego humor udziela się i mnie. Jest naprawdę miło. Tego człowieka nie sposób nie polubić. Moglibyśmy bez końca tak sobie żartować, ale jest praca do wykonania.
Oswajanie
Idealistą jestem przez cały czas. Jednak musiałem to przedefiniować, dojść do wniosków á la Kochanowski pod lipą, że to właśnie proza życia jest czymś niesamowitym. Dziś uważam, że robię rzeczy piękne i wspaniałe, ale nijak się to ma do moich pierwszych wyobrażeń. Bo na początku to były wyobrażenia o śmierci męczeńskiej.
– Marku, co my tu robimy?
– Ponoć książkę chcesz napisać, chociaż nie bardzo wiem dlaczego akurat o mnie?
– Chcę. Doszły mnie słuchy, że jesteś gadułą. Na początek powiedz, kogo widzisz, kiedy patrzysz w lustro?
– Mojego tatę.
– Chodzi o podobieństwo fizyczne?
– Skupiam się raczej na dziedzictwie. Widzę skąd jestem, z jakiego pnia wyrosłem. Patrząc w lustro dostrzegam człowieka odważnego, patrzącego w przyszłość z wizją – tak myślę wtedy, gdy jestem po kawie. Przed kawą natomiast widzę człowieka, który się z czymś zmaga, walczy. Sam nie wiem, który obraz jest bardziej prawdziwy.
– A powiedz, tak z ręką na sercu, uważasz się za dobrego pastora?
– Tak. Żeby wszyscy pastorzy w Polsce byli tacy jak ja, to już byłby raj na ziemi. I to jest obiektywna prawda, niczym jej nie muszę podpierać. Ja się wręcz dziwię, że ludzie są czasem w innych zborach, a nie w moim.
– Podobno ludzie Cię kochają? Jak to robisz?
– Nic nie muszę robić. Już jestem takim człowiekiem, że ludzie lubią ze mną być i dobrze się ze mną czują, ale to naprawdę nie jest moja zasługa. Taki po prostu jestem.
– Jak nazwałbyś to, co robisz? Misją, powołaniem? A może jest to tylko zawód?
– Zdecydowanie nazwałbym to misją. Oczywiście jest to też wykonywany zawód, w końcu robię to już dwadzieścia lat, ale gdy szukam w sobie głębszych motywacji, to odnajduję tylko jedną odpowiedź – jest to misja, chęć służenia Bogu, poprzez służenie ludziom. Robię to dlatego, że usłyszałem głos Boży, kiedy mnie powoływał. Chciałem to robić i nadal chcę.
– Czy od początku wyobrażałeś sobie, że będziesz właśnie takim pastorem, jakim jesteś?
W odpowiedzi słyszę śmiech.
– W tym roku mija dwadzieścia lat odkąd zostałem pełnoetatowym pastorem i kiedy dziś przypominam sobie początki wygląda na to, że wtedy nie miałem pojęcia, co z tego wyniknie. Bo widzisz, marzenia nie zawsze pokrywają się z rzeczywistością. Wcześniej wyobrażałem sobie, że bycie pastorem to jest specjalny taki styl życia... Na początku chciałem być charyzmatycznym księdzem. Marzenie o tym zbudowałem na lekturze o ludziach, którzy wybrali nieprzeciętną drogę. Codzienność zweryfikowała te plany, niewiele się z nich wypełniło. Dziś jestem raczej przytłoczony prozą życia i tym, co już zdarzyło się w czasie mojej pastorskiej posługi.
– Porzuciłeś idealizm? Przestałeś wierzyć w spełnienie młodzieńczych marzeń?
– Idealistą jestem cały czas. Ale musiałem to przedefiniować, dojść do wniosków á la Kochanowski pod lipą, że właśnie ta proza życia jest czymś niesamowitym. Dziś uważam, że robię rzeczy piękne i wspaniałe, ale nijak się to ma do moich pierwszych wyobrażeń. Bo na początku to były wyobrażenia o śmierci męczeńskiej.
–?!
– Naprawdę! W pewnym okresie życia miałem w swojej biblioteczce książkę wydawnictwa Księży Marianów pt. Oblicza wielkości, która wywarła na mnie ogromny wpływ. Składały się na nią krótkie nowelki z życia wielkich ludzi – nie tylko katolików, bo pisano też o Gandhim, Martinie Lutherze Kingu...
Zresztą, mam tę książkę cały czas w domu – zachowaną jako relikwię. Niedawno przeczytałem ją jeszcze raz, żeby zobaczyć czym się tak fascynowałem. I trochę mnie to przeraziło, bo jest to książka gloryfikująca cierpienie. Znalazłem w niej np. fragment z życiorysu Maksymiliana Kolbego i pewną anegdotę ambasadora Polski w Japonii na jego temat, która pokazywała – co tu dużo mówić – fanatyczne poglądy tego zakonnika. W latach 30–tych, gdy Kolbe był na misjach w Japonii, oprowadzał wspomnianego ambasadora po Nagasaki. Pokazał mu wtedy miejsce śmierci męczeńskiej pierwszych chrześcijańskich misjonarzy.
Z wielkim przejęciem opowiadał: „To było tutaj – umarli na tym wzgórzu. Powieszono ich do góry nogami, z głowami zwieszonymi nad dołami kloacznymi. Walczyli, żeby się nie utopić, ale w końcu zginęli, topiąc się w tych fekaliach”. I podsumował to słowami: „Piękna śmierć”... Właśnie na takich historiach się wychowywałem i w takich klimatach rodziła się myśl o powołaniu. Zatem, gdy mówimy o wpływie i fascynacjach, o tym jak sobie wyobrażałem bycie pastorem, to wtedy były we mnie głównie myśli o wielkości, o chwale. I to takiej świętej chwale.
– Uważasz, że to zła droga?
– Nie, ale, myślę, że takie podejście jest charakterystyczne raczej dla ludzi młodych. Chociaż wciąż uważam, że jest to coś niesamowitego i właściwego. Dzisiaj też życzyłbym sobie, żebym mógł młodemu człowiekowi opowiedzieć o Maksymilianie Kolbem i podkręcić go do miejsca, w jakim ja kiedyś byłem, żeby ten człowiek chciał zostać księdzem. Ale dzisiaj – mam wrażenie – świat się znacznie zmienił...Drugą postacią, która również miała duży wpływ na moje poglądy w tamtym czasie był ksiądz Jakub Laval. To duchowny, który trafił do zniszczonej moralnie parafii na wyspie Mauritius. Do kościoła przychodziło kilka babć na krzyż, że tak się wyrażę. Ale kiedy umierał, po latach, tysiące ludzi uczestniczyło we mszy. Siła jego służby tkwiła w tym, że był wspaniałym spowiednikiem. Tak wielu ludzi chciało się u niego spowiadać, że siedział w tej swojej „szafie” dniami i nocami. To było fascynujące.
Myślałem sobie wtedy, że pięknie jest tak żyć – otworzyć serce dla drugiego człowieka, powiedzieć mu, co Bóg myśli o tym, co on przeżywa. Dziś wiem, że taka postawa musiała wiązać się z ogromnym cierpieniem, bo człowiek w dłuższej perspektywie czasowej nie jest w stanie tak żyć. Nie jest w stanie bez końca dźwigać ciężarów innych ludzi. Ma ograniczoną pojemność. Na początku mojej służby fascynowało mnie i budowało, że ludzie przychodzą do mnie, powierzają mi najgłębsze tajniki swoich problemów, swoje sekrety, ale po dwudziestu latach traktuję to w kategoriach poświęcenia.
– Bo branie na siebie problemów innych jest zbyt dużym brzemieniem?
– Dokładnie. To nawet nie jest kwestia tego, czy ktoś ma duży lub mały problem. To jest drugorzędne. Pierwszorzędne jest to, że on przelewa na mnie swoje emocje, które mi się udzielają. Jest empatia i próba zrozumienia. Jeśli sytuacje są szczególnie dramatyczne, to nie jest łatwe. Pamiętam, jak się rozwijałem w tym względzie. Ludzie przychodzili do mnie z problemami coraz większych kalibrów...
– I co, zmieniłeś podejście? Ludzie wciąż zwracają się do ciebie ze swoimi sprawami?
– Przychodzą, dzwonią, proszą o modlitwę. Cały czas są osoby, które chcą się spotkać, porozmawiać. Często jest tak, że przychodzą, zwierzają się, mówią, że potrzebują pomocy, a po jakimś czasie okazuje się, że bardziej niż rady oczekiwali wysłuchania. W końcu, po kilku spotkaniach się wycofywali. Teraz już staram się rozróżniać tę potrzebę. Dawniej uważałem i mówiłem – jak misie koala z animowanego filmu dla dzieci – „jestem tu, by pomagać”. Dzisiaj widzę, że ludzie dużo bardziej potrzebują relacji i przyjaźni. Jest coś w tym... Ludzie zajmujący się terapiami psychologicznymi twierdzą, że najbardziej uzdrawiającym elementem samej terapii jest relacja, czyli nawiązanie więzi zaufania, a już niekoniecznie same porady, które będą w jej trakcie udzielone. Dlatego czasami ludzie się wycofują, bo ja idę bardziej w stronę rozwiązania problemu, a oni oczekują długofalowej relacji, opartej na komunikowaniu zrozumienia i współczucia. Jakiejś określonej grupie ludzi jestem to w stanie dać, ale nie jest to możliwe w przypadku zbyt wielu osób. Chociaż robię, co mogę, jest to niewykonalne, bo w pewnym momencie zaczyna brakować czasu i siły.
– Czy masz wrażenie, że to, co robisz jest doniosłe?
– Myślę, że jest doniosłe. Kiedy się zatrzymam i pomyślę, czym jest życie, kim jest Bóg, że wszystko jest marnością, to naprawdę sądzę, że robię coś niezwykłego i doniosłego. Ale nie jest to myśl, która towarzyszy mi na co dzień. Bo chociaż staram się z całych sił, jeśli miałbym patrzeć na świadectwa i doświadczenia, to jednak sądzę, że można było zrobić dużo więcej. Albo ten zawód jest taki, że przy jego pomocy nie można świata zmienić. Kiedyś myślałem, że bycie w sferze kleru może wpływać na ludzi.
Dzisiaj widzę, że świat mnie bardziej zmienił niż ja jego, i że doświadczenia życia bardziej mnie kształtowały niż ja je kształtowałem. Jest również i tak, że ludzie, którzy są w kościele, nawrócili się za sprawą mojej służby lub czegoś dzięki niej doświadczyli – są bardzo wdzięczni, że ktoś taki jak ja jest, że wiernie robi swoje. Ale to jest ich punkt widzenia – mają prawo tak to widzieć. Ja widzę to inaczej.
– A czujesz się mentorem?
– Wierzę w taką dość oklepaną maksymę, w której jednak jest dużo prawdy: „Jak uczeń jest gotowy, to i nauczyciel się znajdzie”. A zatem, czuję się mentorem dopiero wtedy, gdy ktoś o tym zdecyduje. Gdy ktoś świadomie zaczyna za mną iść, daje mi to odczuć, zadaje pytania. Wtedy tak. Ale ambicji bycia mentorem nie mam.
– Ale kiedy pojawiasz się w kościele, to musisz mieć przekonanie, że masz coś do przekazania.
– Tak, jestem głosem. Z tym się zgodzę. Mam tego świadomość – odkryłem to w trakcie służby. Kiedy zaczynała się moja droga życia z Bogiem, nie potrafiłem wszystkiego nazwać. Jednak w pewnym momencie odkryłem, że chcę być pasterzem. Nigdy nie widziałem siebie jako pastora zakładającego zbory, ewangelisty, organizującego krucjaty, proroka, który słyszy coś od Boga i przekazuje ludziom wolę Bożą, ani jako nauczyciela, wykładającego Biblię. Widziałem siebie właśnie jako pasterza. Dzisiaj mogę powiedzieć, że jestem kaznodzieją-motywatorem, bo to określenie znacznie lepiej precyzuje to, co jest moją silną stroną. Jestem głośny. Lubię nakrzyczeć, rzucić wyzwanie, wsadzić kij w mrowisko. Lubię powiedzieć coś niepopularnego i jeszcze podeprzeć to paroma argumentami, żeby się ktoś wzburzył. Myślę, że to jest część mojego powołania. I często wydaje mi się, że tak złożona osoba nie może być mentorem. Jestem raczej człowiekiem, który motywuje, zachęca do podjęcia własnych decyzji, do spojrzenia na sprawy w taki, a nie inny sposób, do uwierzenia w pewne rzeczy w nowy sposób, do wiary w to, że się uda, że można coś zrobić.
Mentor kojarzy mi się raczej z kimś w sile wieku, kto spokojnie słucha, by następnie udzielić arcymądrej i precyzyjnej odpowiedzi.
– Przyznaj się – na pewno czujesz, że jesteś przewodnikiem dla ludzi, zwłaszcza tych młodych?
– No tak. Myślę, że jestem. Biada mi.
– A uważasz, że masz wpływ na ludzi?
– Kiedy ktoś mnie pyta, czy mam wpływ na ludzi, to zastanawiam się, jak mam to zmierzyć? Czy brać pod uwagę fakt, że ludzie reagują na to, co mówię i jak rzeczy robię? Czy to już jest wpływ? Czy wpływ jest wtedy, kiedy osiągnę cele, które zamierzyłem? To tak jak z przypowieścią o czterech glebach. Pierwszy człowiek usłyszał i odszedł z radością. Ten wpływ na pewno mam – ludzie wychodzą z kazań radośni, zachwyceni, podniesieni, z dobrą myślą. Ale którzy ludzie dochodzą do poziomu czwartej gleby? Czasami myślę, że moje kazania są zbyt lekkie. Z drugiej strony znów, czy trudne kazanie na pewno miałoby większy wpływ?
– A kim dla ciebie jest Bóg?
– Dziwne pytanie, jakieś podchwytliwe.
I już wiem, że pastor nie lubi ogólnych, pachnących filozofią pytań. Nie rezygnuję. Według mnie to bardzo dobre pytanie.
– To przecież prosta kwestia.
– Jak prosta? Teologowie nie wiedzą, a ja mam wiedzieć?
– Ale ja pytam: kim dla CIEBIE jest Bóg?
– Dla mnie Bóg był zawsze Osobą. Taka prosta wiara. Myślę, że to jest dobra odpowiedź.
– Tylko? I nic więcej w tym teologicznym temacie nie powiesz?
Czasem musiałam z pastora wydobywać odpowiedzi niemal siłą. Tak było w przypadku tego pytania, na które tak mu się nie chciało odpowiadać. W końcu podjął wyzwanie.
– Bóg jest tym, który podnosi moje życie. Jest źródłem mojego życia. Źródłem zadowolenia, szczęścia, zbawienia. Wiem, że wszystko trzyma w swoim ręku. Cały świat i moje życie. Jest moim przyjacielem. Wszystko w moim życiu kręci się wokół Boga. Nie wyobrażam sobie, żeby snuć jakieś plany o sobie, o życiu, o świecie bez Boga. Jestem ułomny. Jestem chory na Pana Boga. Nieuleczalnie.
Tu pastor poprosił mnie, żebym gdzieś na marginesie odnotowała, że to ostatnie zdanie – jestem chory, nieuleczalnie – bardzo mu się podobało. Bardzo.
– Ktoś może patrzeć z zewnątrz i myśleć, że jest to jakaś ułomność. Dla wielu ludzi jest to szaleństwo. Często spotykałem niedowierzających: „Ale co, Bóg jest dla ciebie wszystkim? Bez sensu. To po co ten cały piękny świat? Nie możesz sobie go ułożyć, czy nawet wyobrazić bez Pana Boga?” . Może jestem jakiś ułomny albo chory, bo właśnie nie potrafię.
To tak, jakby wyłączyć dopływ prądu. Pstryk i wszystko traci sens. Z taką wiarą urodziłem się, wychowałem, wzrastałem. Później ona rozwinęła się jeszcze bardziej w moim życiu. Od momentu, gdy tak diametralnie zawierzyłem Bogu jest to proces już tylko wzrastający. Przejmuje coraz więcej obszarów w moim życiu. Amen.
– To nie koniec, pastorze. A jaki jest Bóg?
– Dobry, miłosierny, łaskawy, nieskory do gniewu i bardzo cierpliwy. Myślę, że jest kimś, kto szuka kontaktu z człowiekiem i zależy mu na tym, żeby go znaleźć. On stworzył człowieka i chce z nim nawiązać więź, relację. Tak sobie to wyobrażam. Tęskni za człowiekiem po tym, jak go stworzył. Czyli inaczej mówiąc: Bóg jest bardzo ludzki. Bardziej niż możemy to sobie wyobrazić. Biblia opisuje go jako Osobę, która płacze, śmieje się, szydzi z wrogów.
– A według ciebie jest mężczyzną czy kobietą?
– Na pewno jest mężczyzną.
– Nie. Ani kobietą, ani mężczyzną.
Czuję, że teraz moje pytanie pastorowi się podoba, i że w tym temacie musi się wykazać – tak po męsku.
– Nie, nie. Jest na pewno mężczyzną.
– Na jakiej podstawie tak twierdzisz?
– Tak mi się wydaje. Tak czuję intuicyjnie. Jak widzę burzę, błyskawice i wali to z nieba, i ten grad, i ta ulewa, drzewa się przewracają, i tornada, i powódź… Nie może być kobietą. Kobiety takie nie są.
– Są.
– Są takie?
– Aha.
– Ok. Może. To tylko pod warunkiem, że kobiety też takie są. Ale jeżeli kobiety takie nie są, to Bóg jest na pewno mężczyzną.
Patrzę na człowieka, który siedzi naprzeciwko mnie i nie mogę się napatrzeć. Robi wystrzałowe miny, gestykuluje – niezły aktor byłby z niego!
– Co to ma wspólnego z Bogiem?
– Moc, siła, agresja, nieprzewidywalność, dążenie do celu, gotowość na to, żeby niszczyć, żeby coś nowego zbudować, niepatyczkowanie się z drobnostkami.
Świat jest do niczego, trzeba go cały zalać potopem i wygubić.
A później Bóg mówi: drugi raz czegoś takiego nie zrobię. To tak, jak ja. Bardzo się z tym utożsamiam, dlatego myślę, że Bóg jest taki jak ja. Więc raczej jest mężczyzną.
– To jest nieteologiczne.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Ale powiem tak – bardzo nieteologiczne jest stawianie takiego pytania. To jest jakaś lewacka, albo inna myśl.
Co to w ogóle za temat rozważać płeć Boga?
– W książce Chata Williama P. Younga poruszony był ten temat.
– A tak! Bóg Ojciec przedstawiony jest w niej jako kobieta. Rewelacja. Woda na młyn, aż się mózgi lasowały ludziom. Uzasadnienie było bardzo dobre. Teza była taka, że Bóg każdemu człowiekowi objawia się w sposób, który jest w stanie przyjąć, czyli, że tak powiem: Bóg gra na tych strunach, które posiadamy. Natomiast abstrahując od teologii i od książki Chata podtrzymuję, że Bóg jak nic jest mężczyzną. Chyba mogę pozostać przy swojej opinii, szczególnie, że ona nie wykracza poza teologię?
– Nie będziesz się tego wstydził?
– Nie, na pewno nie będę się wstydził poglądu, że Bóg jest mężczyzną. Na pewno nie. Wstydziłbym się, gdybym powiedział, że jest kobietą. Dopiero by było tłumaczenia.
Pastor wybucha śmiechem (i nie może przestać).
– Pewność, że jest mężczyzną jest niewielka.
– W świecie może jest niewielka, ale ja jestem przekonany! To jest Bóg Ojciec, ma brodę, twarz pełną pokoju, miłości, mocy. Jak patrzy to może oczami przepalić wroga. Jest jak lew Aslan. Taki jest. Ale, jak cię to nie interesuje, to możemy o tym nie rozmawiać.
– Interesuje, ale spodziewałam się innej odpowiedzi.
– Aha, takiej liberalnej, że ani mężczyzną, ani kobietą?
– No tak.
– Bo to jest chyba prawidłowa odpowiedź, natomiast jest ona bez sensu, bo jest mało emocjonalna. Ja lubię odpowiedzi emocjonalne, niosące jakąś nadzieję, siłę, wyobrażenie. Pomaga mi się to utożsamić. Zatem dla mnie jest mężczyzną.
Przyznam, że z ulgą przyjęłam koniec rozmowy na ten temat. W pewnej chwili zaczęłam się zastanawiać dokąd ten teologiczno-filozoficzny dyskurs nas zaprowadzi. Lecz z drugiej strony sposób mówienia pastora, szaleńcze miny i celowe przedrzeźnianie naprawdę mnie rozbawiły.
Gdy zdejmuję uniform
Jeżeli ktoś ma relację z Bogiem i w momencie tragedii jest w stanie zwrócić się do Niego, to jego serce stanie się lepsze. Zaczyna wtedy rozumieć, że sam nie jest Bogiem, a to jest jedna z najlepszych myśli, jaka człowiekowi może przyjść do głowy. NIE JESTEM BOGIEM! Ten człowiek staje się lepszy. Staje się pokorniejszy, łagodniejszy, bardziej wyrozumiały. Będzie mógł pocieszyć innych, gdy przyjdzie na to czas.
– Na twój temat krąży wiele opowieści. Sama też zastanawiam się, jaki naprawdę jesteś? Niełatwo jest cię scharakteryzować. Zdradzisz, jaki tak naprawdę jest ten osławiony Marek Ciesiółka?
– Dla ludzi z zewnątrz Marek Ciesiółka to człowiek pełen humoru, zawsze pozytywnie nastawiony, radosny. Czasami popełnia gafy, strzeli prosto między oczy, ale generalnie jest w porządku.
– Ale to nie jest prawda o tobie?
– To jest jedna z prawd o mnie. Zgadzam się z tym, co do tej pory powiedziałem, ale to są rzeczy, które wychodzą na pierwszy plan, gdy ludzie próbują mnie opisać. Na początku zauważają moje poczucie humoru, żarty i swego rodzaju krotochwilność. Nie ukrywam, że to mnie trochę denerwuje. To jest moja powierzchowność. To jest tak jakby opisać mnicha buddyjskiego. Jaki jest mnich buddyjski? Ja mówię, że łysy i pomarańczowy. Ludzie na pytanie, jaki jest Marek Ciesiółka, odpowiadają: wesoły i zawsze uśmiechnięty. To jest prawda, ale dosyć uboga. Myślę, że najwłaściwszą odpowiedzią będzie, że jestem pełno spektralnym człowiekiem i normalnym jak każdy inny.
Ale gdybym miał sięgnąć głębiej – we mnie jest trochę Prusaka, lenia, artysty, poety, matematyka. Moją silną stroną – i to lubię – jest matematyczna strona mojej duszy. Zawsze lubiłem tabelki, wykresy, statystyki, badania opinii, procenty, rachunek prawdopodobieństwa. Przez długie lata korzystałem z tego budując kościół.
Obserwowałem co ludzie myślą, jak rzeczy widzą, co dzisiaj jest silną stroną naszego zboru, ilu nas jest, czy konkretne działania przekładają się na efekty...
Pastor urywa, by wspomnieć o żonie, która od momentu, gdy ma nowy telefon z aparatem fotograficznym, z pasją robi mu zdjęcia z ukrycia.
– Nigdzie tego nie publikuje i jestem jej za to wdzięczny, ale później pokazuje mi te zdjęcia, ku swojej wielkiej uciesze. Jestem zaskoczony, jak potrafię być zamyślony, jak smutną mam twarz przy czytaniu jakiejś książki czy sprawdzaniu SMS-ów. Potrafię mieć tak zadziwiającą minę. Być może moje mięśnie odreagowują ten czas śmiania się. Na tych zdjęciach na przykład trzymam telefon w ręku i wyglądam tak, jakbym czytał telegram, że mi rodzice umarli. Tak wyglądają te zdjęcia.
– No proszę, twoja druga twarz. Kim zatem jesteś, gdy nie stoisz za kazalnicą?
– Wiele osób, kiedy się poznajemy, zadaje mi to pytanie. Nie tak wprost, ale próbują dociec, jak wygląda życie kogoś z tak specyficznym zawodem.
– Zdejmujesz „uniform” pastora, idziesz do domu… – to ludzi interesuje.
– Myślę, że ci, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem tak samo normalnym człowiekiem, jak oni, z tym, że robię coś innego.
Kiedy wychodzę z tej roli – wychodzę z kościoła i jadę do domu, jem obiad z dziećmi, odrabiam z nimi lekcje, oglądam telewizję, martwię się o coś tam. Prowadzę bardzo normalne życie, takie, jak każdy inny człowiek. Ono nie odbiega w radykalny sposób od przeciętności.
– Jakie cechy w tobie dominują?
– Myślę, że moją najsilniejszą stroną jest to, że inspiruję, mam donośny głos – nie w sensie decybeli, lecz że potrafię „wbijająco” rzucać myśli. W pierwszych latach bycia pastorem, byłem bardziej ewangelistą, później pasterzem, dzisiaj idę w stronę duchowego ojcostwa.
Jest we mnie również pewien pesymista, któremu na różnych etapach życia nawet udawało się dominować nad optymistyczną częścią mnie. Jednak na przestrzeni czterdziestu paru lat chyba wygrał optymista.
– A może ja popytam o ciebie ludzi w kościele, co?
– Doskonały pomysł… Ja wyznaczę te osoby.
Pastor serdecznie śmieje się z własnych słów. Dodaje: „Fajnie jakbyś facetów zapytała, bo same baby pytać o guru, którym są zafascynowane, to może być za bardzo landrynkowe. Trzeba facetów zapytać”.
– Czego w sobie nie tolerujesz?
– Przez wiele lat nie lubiłem w sobie niemieckiej części mojego charakteru. Mam niemieckie korzenie i w związku z tym mam w sobie taki ordung muss sein – porządek musi być. Zwalczałem to w sobie przez wiele lat. Uważałem, że przez tę cechę wywieram dużą presję na ludzi, miałem zbyt duże oczekiwania wobec nich. Czułem się takim Prusakiem, który oczekuje pruskiego porządku od innych. Rok temu pewna starsza ode mnie osoba w przyjacielskiej rozmowie powiedziała mi, że głupio robię, ponieważ ta pruskość, jest integralną częścią mnie. Jest to moja tożsamość, wyniesiona z domu. Można zwalczać jakieś konkretne negatywne zachowania, które mogą z tego wynikać, ale nie swoje dziedzictwo. „Zobacz – powiedział – jak świat by wyglądał, gdyby wszyscy byli Polakami. Zacznij to kochać. Ty jesteś darem dla innych ludzi przez to, że jesteś również tym”. To mi dało do myślenia. Do niedawna odpowiadając na takie pytanie najprawdopodobniej wymyśliłbym najgorsze rzeczy, których w sobie nie toleruję. A dziś myślę, że one stanowią o mojej tożsamości. A jeśli stanowią o tożsamości, to nie podlegają zwalczaniu, ale dostosowaniu.
Rozmowę przerywa dzwonek telefonu. To żona, więc pastor odbiera. Co chwilę słyszę: „słonko, kochanie”… krótko mówiąc – rozmowa dwóch zakochanych wróbelków. Wracamy do rozmowy. Pytam pastora, być może zbyt nonszalancko, czy jest z siebie zadowolony i czy siebie lubi? Trochę grymasi. Waha się co powiedzieć? Potwierdzić, zaprzeczyć? Przyznać się, czy nie. Jak wybrnąć? W końcu zaczyna…
– Ludzie mnie lubią takim jakim jestem, więc ja siebie też już trochę lubię.
To był chyba żart... Po chwili pastor kontynuuje:
– Zadowolony? To zależy. Jak mam dobry nastrój, to mam dobre o sobie mniemanie. A dobry nastrój mam wtedy, kiedy myślę o sobie tak, jak Bóg o mnie myśli. Przez lata pracy ze Słowem Bożym wykształciła się we mnie umiejętność stosowania Słowa, które głoszę. Kiedy zbyt długo, albo zbyt dosadnie dochodzą do mnie złe myśli na własny temat, które automatycznie przekładają się na mój zły nastrój, wtedy wiem co powinienem zrobić – mam to zwalczyć, wypełniając się Bożymi myślami, czyli Bożym Słowem. I gdy zaczynam nimi myśleć, wtedy mam dobry nastrój. Dzisiaj, na przykład, gdy rozmawiamy, nastrój mam świetny.
Gdy spytałam pastora, czy mogę poruszyć jakieś tematy tabu dotyczące jego życia, powiedział mi, że jemu tabu kojarzy się z czymś, co aż strach dotknąć.
– Czyli uważasz, że w moim życiu jest jakieś tabu?
– Nie wiem, nie wiem. Może masz drugą twarz, którą…
– Którą chętnie odsłonię. Ściągnę sobie na głowę prokuratora, Towarzystwo Przyjaciół Dzieci i Niebieską Linię.
– Powiedz po prostu, że jesteś i byłeś ideałem.
– Jestem i byłem ideałem.
Chciałam być poważna, ale pastor wciąż sobie żartował.
– Czuję się niezręcznie zadając to pytanie, więc możesz nie odpowiedzieć, jeśli nie masz ochoty… Zdarza ci się płakać?
– Płaczę. Potrafię płakać dużo i w najprzeróżniejszych, zupełnie nieadekwatnych sytuacjach.
– Ale to wynika z twojej wrażliwości?
– Tak. Mój tata płakał, moja mama płakała, ja płakałem zawsze. Jak mi się coś nie udawało, to zawsze ryczałem. Płakałem, jak byłem bardzo szczęśliwy, jak doznawałem jakichś uniesień. I tak mi zostało. Nie lubię płakać w czasie kazań, chociaż czasami mi ściska gardło. Znam kaznodziejów, którzy tego nigdy nie powstrzymują. Zawsze mi się wydawało, że to jest jakaś niezrozumiała egzaltacja, więc zawsze się powstrzymuję.
– Słuchając twoich kazań nigdy nie odczułam, że miałeś ochotę zapłakać.
– Jestem zdyscyplinowany. Przechodzę do następnych rzeczy. Kiedy zdarzyło się, że kilka razy się popłakałem, później czułem się zażenowany. Miałem wrażenie, że manipuluję ludzkimi emocjami, zmuszam ludzi do wzruszeń, które być może są im obce.
– Mnie się podoba, jak ktoś płacze.
– Może wszystko przede mną. Płaczę w kinie, płaczę, gdy obserwuję jak coś wychodzi moim dzieciom.
Płaczę wtedy, gdy doświadczam bliskości Boga, kiedy doświadczam ślepych zaułków, ślepych uliczek w życiu i myślę, że zaraz wszystko się zawali i już stąd nie wyjdę. Potrafię beczeć przed Bogiem w modlitwie.
– A jak Twoja żona reaguje kiedy płaczesz?
– Cieszy się, bo ona ma doświadczenie dwudziestu kilku lat małżeństwa i wie, że po tych łzach jest zawsze zmartwychwstanie i jestem lepszym człowiekiem. Oczywiście bardzo mi współczuje i mnie pociesza. Przynosi mi czekoladę, kocyk, gotuje dobre jedzenie i stara się mnie wybić z tego trybu, bo nigdy nie wiadomo, czy człowiekowi żyłka nie pęknie, jak popada w taką czarną rozpacz.
Wydobywa mnie z „dołka”, choć podświadomie wie, że koniec tego będzie dobry, że powstanę jako lepszy człowiek. I tak faktycznie się dzieje.
Czuję, że pastor dobrze przyjął moje pytanie. Rozkręca się w miarę udzielania kolejnych odpowiedzi. Chwilę myśli, po czym kontynuuje.
– My Polacy chyba wiemy, co to znaczy płakać z radości. Wielu ludzi to rozumie i chyba tego nie trzeba tłumaczyć. Natomiast niektórzy ludzie próbują zażegnać płacz, pojawiający się w momencie tragedii. Próbują pocieszyć za szybko, mówiąc: „nie płacz, nie jest tak źle”.
Ja myślę, że niekoniecznie trzeba szybko pocieszać, bo jeżeli człowiek ma relacje z Bogiem i w momencie tragedii jest w stanie zwrócić się do Niego, to jego serce stanie się lepsze. Zaczyna wtedy rozumieć, że sam nie jest Bogiem, a to jest jedna z najlepszych myśli, jaka człowiekowi może przyjść do głowy. NIE JESTEM BOGIEM! Ten człowiek staje się lepszy. Staje się pokorniejszy, łagodniejszy, bardziej wyrozumiały. Będzie mógł pocieszyć innych, gdy przyjdzie na to czas. To jest piękne. Oczywiście, myślę, że czasami płakałem nad sobą w taki użalający sposób. Ciężko to rozgraniczyć w momencie, jak człowiek płacze.
– A nie uważasz, że płacz jest słabością?
– Nie. Myślę, że to akurat było dobre, że rodzice nie zrobili mi krzywdy słowami: „Nie becz. Chłopaki nie płaczą”. W moim domu nie było takiej praktyki. Jak ktoś płakał to się go przytulało.
Milknie. Po chwili już innym głosem opowiada historię z dzieciństwa.
– Z dzieciństwa pamiętam pewne zdarzenie. Ta historia, która tak mocno wryła się w moją pamięć i serce, zdarzyła się, gdy chodziłem do piątej czy szóstej klasy szkoły podstawowej. Mieliśmy zajęcia praktyczno-techniczne i ja wymyśliłem sobie, że wykonam na nie lampkę nocną. Podstawka drewniana, jakaś rurka… Tylko nie potrafiłem tej rurki ani wygiąć, ani uciąć. Kaleczyłem się. Coraz bardziej zły i rozżalony, miałem ochotę gryźć ten metal. Bolało mnie to tym bardziej, że miałem przekonanie o swoich umiejętnościach i uważałem pomysł za świetny, a projekt – za idealny. Robiłem to bodajże w kuchni. Tato usłyszał mój lament i przyszedł do mnie. Gdy zobaczył, w jakim jestem stanie, wystraszył się. Nie będę ukrywał – użalałem się wtedy nad sobą. On w jednej chwili zrozumiał, co czuję. Pamiętam, że pochylił się nade mną i po prostu powiedział: „No co, gdzie potrzebujesz uciąć?” . Wziął piłę, pokazał mi co zrobić, żeby ona się nie zacinała i cięła metal, i powiedział, że mi pomoże. Tak właściwie, zrobił tę lampkę pół na pół ze mną.
Pastor dał się ponieść wspomnieniom. Snuł swą opowieść powoli. Był wzruszony. Ja też.
– To przeżycie było dla mnie jednym z ważniejszych. Teraz trochę się egzaltuję, ale z tego płynęła dla mnie niesamowita lekcja. Zobaczyłem, że nie jestem Bogiem, że mam prawo się pomylić. I dostałem wzorzec ojca pochylającego się nad synem, który czegoś nie potrafi. Dało mi to lekcję na przyszłość, że jak coś mi nie wychodzi, to zawsze mogę się do kogoś zwrócić. To wszystko się zaczęło w tych łzach – w tej koszuli mokrej od łez. I to jest piękne. Nigdy nie uważałem, że łzy są wyrazem słabości. Myślę, że są bardziej wyrazem siły niż słabości. Oczywiście – nie będę płakał przed wrogiem. Bez sensu jest płakać przed kimś, kto ci nie współczuje i chce cię zniszczyć. Myślenie, że on się nagle wzruszy, jest wyrazem naiwności, albo wręcz głupoty. Chociaż nie osądzam ludzi, którzy są w rozpaczy i we łzach proszą swego oprawcę o pomoc i litość. Myślę, że to jest bardzo ludzkie. To jest normalny odruch, ale traktowany wtedy nie w kategoriach siły czy słabości, tylko po prostu – tak jesteśmy skonstruowani, żeby płakać. Na coś te kanaliki łzowe przy oczach są.
– Już wiem, że płaczesz, więc udajmy się teraz na przeciwległy biegun. Zawsze byłeś takim żartownisiem?
– Tak, wyniosłem to z domu. Mój tato był wielkim żartownisiem i pewnie w związku z tym cała rodzina taka była.
– A spotkałeś się z tym, że twój dowcip komuś przeszkadzał?
– Tak. Wiele osób to drażniło. Czuli się zaniepokojeni. Nie wiedzieli „co autor ma na myśli”. Moja wesołkowatość bywa odczytywana jako rodzaj zasłony dymnej. I coś w tym jest. Bo to może być sposób na pewne schowanie się. Zdarza się, że kiedy jestem czymś podenerwowany, to zaczynam mocniej żartować. Ale pomaga mi to też być zwyczajnie radosnym. Takie pozytywne podejście do życia, patrzenie z dystansem bardzo mi pomaga. Zawsze dobrze współpracowało mi się z ludźmi, którzy mieli poczucie humoru, bo ono zakłada też pewną dozę inteligencji.
– A jak twoje specyficzne poczucie humoru odebrała żona w momencie, gdy się poznaliście?
– Iza z moim poczuciem humoru zderzyła się dosyć niefajnie. Pewnego dnia przyszła do naszego pokoju w akademiku uczyć się chemii. Pamiętam, że wtedy sobie z niej zażartowałem. Chyba poczuła się dotknięta, bo od razu wyszła z pokoju. Ja to zauważyłem i pobiegłem za nią, żeby ratować sytuację. Przeprosiłem i to na niej zrobiło ogromne wrażenie. Kupiłem ją tym. Na pewno przy mnie rozwinęło jej się poczucie humoru.
– Lubisz takiego siebie? Zawsze „uśmiech numer pięć”, optymista gotowy do boju. Nie miałbyś ochoty czasem sobie po prostu ponarzekać, pokazać, że też masz słabsze dni, i że wcale nie chce ci się śmiać? Z etykietką wiecznego wesołka pewnie nie łatwo jest nagle przyjść do kościoła ze smutną miną, mówiącą: „dziś nie jest mi do śmiechu, nie mam ochoty na żarty”?
– Ojej, tu jest pięć pytań w jednym… Przyznaję, mam takie stany depresyjno – refleksyjno – dołujące. I czasem pozwalam sobie na nie.
– Ale nie obnażasz się nimi?
– To jest oddzielny temat. Wszystko zależy od stopnia zażyłości. Jeżeli jest to na przykład Łukasz, z którym pracuję, to na dzień dobry potrafię mu powiedzieć, że wszystko jest do niczego. On czasami mówi „takie jest życie”, nie próbując mi pomagać czy wyciągać z tego „dołu zagłady”.
– Ale zapewne mówisz tak, gdy masz słabszy dzień. A tak naprawdę, co bardziej mówi o tobie: radość czy zaduma i momenty wyciszenia?
– Sam nie wiem. Ja lubię popadać w skrajne stany – śmiać się do rozpuku, sypać dowcipami, mieć taki czas, że aż ziemia się trzęsie. Lubię sobie poszydzić, pokpić, pożartować. Ale dodam, żeby potem nie było, nie jestem szydercą bez serca – jestem szydercą z sercem. Kiedy widzę, że zrobiłem komuś krzywdę moją kpiną, jest mi wstyd. Lubię też stany prawdziwie dołujące. Wtedy tak dosadnie czuję smak życia. Widzę całą prawdę o życiu, że ono jest nędzą i marnością. Dokładnie tak, Czytelniku! Nic na ten świat nie przynieśliśmy i nic nie weźmiemy. Przeżywam takie chwile. I te „chwile” czasami potrafią trwać kilka dni. A zatem, odnosząc się do tego, czy obnażam się takimi stanami? Ja z tym nigdy nie wychodzę do ludzi. Mogę o tym opowiedzieć, tak jak teraz tobie, albo na kazaniu, mówiąc „rozumiem ten stan, bo sam miałem ostatnio dwa trudne dni”… Tyle, że to jest taki patent kaznodziejsko-zwodniczy, bo, gdy o tym opowiadam, jestem już w innym miejscu, po wyjściu z takiego położenia. Chyba nie zdarzyło mi się, abym głosząc kazanie przelał pesymistyczne emocje na innych. Raczej po czasie mówię w taki zaokrąglony sposób, że pastor miał ciężko, ale już to przerobił. Dzięki temu inni też mogą coś przepracować, podejść konstruktywnie i racjonalnie do własnych emocji. Staram się po prostu nie przychodzić w takim stanie do kościoła.
– Ale załóżmy, że jest niedziela, czujesz się fatalnie. Co wtedy?
– Potrafię się przełączyć. Możliwe, że wynika to z…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej