- W empik go
Kraina ślepców. The Country of the Blind - ebook
Kraina ślepców. The Country of the Blind - ebook
O trzy tysiące mil od Chimborazo, o sto mil od śniegów Cotopaxi, w najdzikszym łańcuchu podzwrotnikowych Andów znajduje się tajemnicza dolina – Kraina Ślepców. Niegdyś dolina owa dostępna była dla ludzi: po przezwyciężeniu straszliwych grani i lodowej przełęczy, udawało się dotrzeć do odległych hal. Kilka rodzin metysów peruwiańskich ukryło się tam przed okrucieństwem i tyranią hiszpańskich władców. Wkrótce potem nastąpił tu przerażający wybuch Mindohamby, który na siedemnaście dni pogrążył Quiho w ciemnościach; woda wrzała w strumieniach Yagnachi, a ryby pływały martwe, aż po Guayaquil. Na całym zboczu górskim, od strony Oceanu Spokojnego waliły się skały, obrywały lawiny, burzyły się roztopy i nagłe powodzie, a cały łańcuch starej Arancai obsunął się i zawalił z hukiem tysiąca piorunów, odcinając Krainę Ślepców od świata. Podczas tego straszliwego wstrząsu świata, jeden z pierwszych osadników tej doliny znajdował się właśnie po przeciwnej stronie łańcucha górskiego. Nie mogąc odnaleźć zawalonego przejścia, zmuszony zapomnieć o żonie, dzieciach, przyjaciołach i dobrach, które posiadał po tamtej stronie, rozpoczął nowe życie na nizinie. Po pewnym czasie rozchorował się i oślepł, i aby się od niego uwolnić, zesłano go do kopalni, gdzie umarł samotnie. Historia jego dała początek legendzie, która trwa na przestrzeni Kordylierów i Andów do dnia dzisiejszego… Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-180-9 |
Rozmiar pliku: | 98 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O trzy tysiące mil od Chimborazo, o sto mil od śniegów Cotopaxi, w najdzikszym łańcuchu podzwrotnikowych Andów znajduje się tajemnicza dolina – Kraina Ślepców. Niegdyś dolina owa dostępna była dla ludzi: po przezwyciężeniu straszliwych grani i lodowej przełęczy, udawało się dotrzeć do odległych hal. Kilka rodzin metysów peruwiańskich ukryło się tam przed okrucieństwem i tyranją hiszpańskich władców. Wkrótce potem nastąpił tu przerażający wybuch Mindohamby, który na siedemnaście dni pogrążył Quiho w ciemnościach; woda wrzała w strumieniach Yagnachi, a ryby pływały martwe, aż po Guayaquil. Na całem zboczu górskiem, od strony oceanu Spokojnego waliły się skały, obrywały lawiny, burzyły się roztopy i nagłe powodzie, a cały łańcuch starej Arancai obsunął się i zawalił z hukiem tysiąca piorunów, odcinając Krainę Ślepców od świata.
Podczas tego straszliwego wstrząsu świata, jeden z pierwszych osadników tej doliny znajdował się właśnie po przeciwnej stronie łańcucha górskiego. Nie mogąc odnaleźć zawalonego przejścia, zmuszony zapomnieć o żonie, dzieciach, przyjaciołach i dobrach, które posiadał po tamtej stronie, rozpoczął nowe życie na nizinie. Po pewnym czasie rozchorował się i oślepł, i aby się od niego uwolnić, zesłano go do kopalni, gdzie umarł samotnie. Historja jego dała początek legendzie, która trwa na przestrzeni Kordylierów i Andów do dnia dzisiejszego.
Opowiadał on, czemu porzucił bezpieczne schronienie i kraj, dokąd przybył dzieckiem w węzełku łachmanów, na grzbiecie lamy. – Dolina – mówił – posiadała wszystko, o czem można było zamarzyć – słodką wodę, pastwiska, klimat łagodny i glebę żyzną, brunatną, na której drzewa rodziły doskonałe owoce. Zbocze górskie, porośnięte lasem pinij, chroniło od lawin. Z trzech innych stron otaczały dolinę wielkie zwały szarozielonych skał, pokrytych wiecznym śniegiem. Podczas roztopów, wody z lodowca spływały zdala innemi zboczami, a czasem tylko wielkie zwały lodowe obsuwały się po zboczu, chroniącem dolinę. Nie padał tam nigdy deszcz ani śnieg; tylko wartkie strumienie zasilały bujne, zielone pastwiska, nawadniając całą przestrzeń doliny. Osadnikom było tam świetnie. Bydło chowało się i mnożyło, a jedna tylko troska mąciła szczęście gospodarzy. Wystarczała, zresztą, aby popsuć wszystko. Naszła ich dziwna choroba, która przyprawiała wszystkie dzieci nowonarodzone, a nawet niektóre starsze o ślepotę. Właśnie dla zwalczenia tej plagi, zdobycia jakiegoś antidotum czy czaru, naraził się ów przybyły na trudy i niebezpieczeństwa dalekiej drogi, W tych czasach ludzie nie wiedzieli nic o zarazkach chorobotwórczych ani o infekcjach. Zdawało się im, że to kalectwo wynikło z winy pierwszych imigrantów, którzy przybyli tu bez księdza i nie postawili ołtarza w dolinie. Pragnął więc wysłannik zdobyć ołtarz, piękny, wspaniały i nie nazbyt drogi; potrzebne mu były relikwie i inne wszechmocne symbole wiary: medaliki tajemnicze i modlitwy. W sakwach miał ze sobą sztabę rodzinnego srebra, którego pochodzenia nie chciał wyjaśnić; z uporem niedoświadczonego kłamcy twierdził, że tego metalu nie było w dolinie. Wszyscy mieszkańcy stopili swoje pieniądze i ozdoby – opowiadał – gdyż nie potrzebowali ich tam, w górach, i dali mu, ażeby zakupił święte środki przeciwko strasznej chorobie. Można sobie wyobrazić tego młodego górala, o zaćmionym już wzroku, ogorzałego, niespokojnego, przestępującego z nogi na nogę. Górala, co nie znał obyczajów nizinnych, co kręcąc czapkę w rękach, opowiadał bystrookiemu, uważnemu księdzu swoją historję. Można sobie wyobrazić, jak chcąc powrócić do kraju, zaopatrzony w pobożne i niechybne lekarstwa, przyglądał się z niewypowiedzianą rozpaczą chaosowi spiętrzonych złomów w miejscu, w którem ongiś było ujście gardzieli skalnej. Nie wiem nic więcej o dalszych nieszczęściach przybysza, słyszałem tylko o jego nędznej śmierci. Biedny zbłąkaniec umarł zdala od swoich!
Gorączkowe opowiadania biedaka dały początek legendzie o rasie ślepych ludzi. Można tę baśń usłyszeć i dzisiaj.
Wśród zapomnianej i oderwanej od świata ludności straszliwa choroba szerzyła się nieustannie. Starym wzrok tak osłabł, że chodzili poomacku. Młodzi widzieli, ale mętnie, dzieci były zupełnie ślepe. Życie jednak w tym otoczonym śniegami basenie górskim było łatwe, bez cierni i głogów, bez jadowitych owadów i drapieżnych zwierząt, pośród lam łagodnych, sprowadzonych tu ongiś łożyskami potoków przez pierwszych osadników. Ci, którzy widzieli, ślepli tak powoli, że ledwo sobie zdawali sprawę z tego nieszczęścia. Służyli oni za przewodników pozbawionym wzroku dzieciom, które w ten sposób poznawały doskonale całą dolinę. Wreszcie dar widzenia zatracił się zupełnie. Ludzie mieli dość czasu, aby przywyknąć do obchodzenia się bez oczu z ogniem, który podtrzymywali starannie w piecach z kamienia. Byli to prości ludzie, analfabeci, ze śladami cywilizacji hiszpańskiej, przechowujący tradycje artystyczne i zapomnianą filozofję dawnego Peru. Pokolenia przeminęły za pokoleniami. Zapomniały wielu rzeczy; wiele nowych wynalazły. Wspomnienie o wielkim świecie, z którego przybyły, stało się niejasne, niemal mityczne. We wszystkich pracach, nie wymagających wzroku, byli ci ludzie, wytrwali i zdolni, a przypadek, rządzący z dziedzicznością, sprawił, że znalazł się wśród nich ktoś, obdarzony oryginalnym umysłem i darem wymowy i perswazji, po nim przyszedł inny. Ci dwaj przeminęli, ale wpływ ich pozostał. Małe społeczeństwo wzrastało w liczbę i w inteligencję i wreszcie poczęło rozwiązywać nasuwające się zagadnienia socjalne i ekonomiczne. Pokolenia przemijały za pokoleniami. I nadszedł czas, kiedy urodziło się dziecko z piętnastego pokolenia, wywodzącego się od owego przodka, który wywędrował z doliny ze sztabą srebrną w poszukiwaniu Boskiej pomocy – i więcej nie wrócił. W tym to czasie do małej społeczności przybył człowiek z dalekiego świata. I to będzie właśnie historja owego człowieka.
Był to góral z okolic Quiho; w życiu swojem widział kawał świata, dotarł aż do morza, czytywał książki i słynął z umysłu przenikliwego i wielkiej przedsiębiorczości. Wycieczka Anglików, przybyła pod równik, aby zbadać niektóre szczyty Andów, zabrała go ze sobą w charakterze przewodnika, zamiast trzech Szwajcarów, którzy zachorowali po drodze. Poczęli wdrapywać się razem na góry, tu i tam, aż wreszcie postanowili wejść na szczyt Parascohopetlu-Matterhornu andyjskiego, W czasie tej właśnie wycieczki przewodnik dostał się do innego świata. Historję wypadku opisywano ze dwanaście razy. Relacja Pointera okazała się najlepszą. Opowiada on, jak turyści, po przezwyciężeniu niebezpiecznej drogi, stanęli na krawędzi ostatniej, najgłębszej przepaści, jak zbudowali na noc schronisko ze śniegu w kolebie górskiej i wreszcie opisuje tę tragiczną chwilę, kiedy nagle spostrzegli, że Nunez znikł. Poczęli nawoływać – nie było odpowiedzi; nawoływali tak i gwizdali przez resztę nocy, która minęła bezsennie.
O świcie trafili na ślady. Zrozumieli wreszcie czemu Nunez nie odpowiadał na ich wołania. Okazało się, że ześlizgnąwszy się po wschodniem, niezbadanem dotychczas, zboczu góry, poleciał wdół po śnieżnym upłazie, gdzie wyżłobił ciałem swem głęboką brózdę. Upadek jego wywołał lawinę. Ślad Nuneza gubił się na krawędzi straszliwej przepaści, a dalej nic już nie było widać. Daleko, daleko wdole, majaczyły we mgle, jakgdyby drzew zarysy, w zamkniętej, wąskiej dolinie. Ale turyści nie zdawali sobie sprawy, że, to jest właśnie zapomniana przez świat Kraina Ślepców, nie wyróżniająca się zresztą zoddali niczem szczególnem. Przygnębieni nieszczęściem, wyrzekli się tego popołudnia dalszego zdobywania szczytów i Pointer musiał zejść zpowrotem, rezygnując z dalszych prób. Do dziś dnia Parascohopetl wznosi dumnie swój niezwyciężony szczyt, a schronisko Pointera, nie odwiedzane przez nikogo, zawaliło się w śnieg.
Góral, który spadł do przepaści, uszedł cało.
Obsunął się po zboczu z wysokości tysiąca stóp i otoczony chmurą śniegu, leciał po stromej pochyłości z upłazu na upłaz. Toczył się, ogłuszony i bez czucia, ale z całemi kośćmi; dostał się wreszcie na płaszczyznę i zatrzymał tu, otoczony zwałami śniegu, który uratował mu życie. Kiedy odzyskał przytomność i zdał sobie sprawę z sytuacji, począł wygrzebywać się ze śniegu i wreszcie zobaczył gwiazdy. Przez pewien czas leżał na brzuchu, zastanawiając się, gdzie jest i co się z nim stało. Zbadał całość swoich członków i stwierdził, że postradał większość guzików, a kurtka owinęła mu się dokoła głowy. Nóż wypadł z kieszeni, a kapelusz zaginął bez wieści, choć wiązał go stale pod brodą. Przypomniał sobie ostatnia chwilę przed upadkiem: szukał kamieni dla podparcia schroniska. Zgubił też gdzieś swój czekan.
Zrozumiał wreszcie, że spadł z góry, i podnosząc głowę, przyjrzał się przestrzeni, którą przeleciał – wydawała się jeszcze bardziej olbrzymią w bladem świetle księżyca. Z rozszerzonemi oczyma badał straszliwe, białawe urwisko, wyłaniające z ciemności swój przygniatający zwał. Tajemnicze, fantastyczne piękno tej skały ścisnęło mu serce; nagle wstrząsnął nim paroksyzm śmiechu i łkania...
Po dłuższym upływie czasu zdał sobie sprawę, że leży na krawędzi śniegowego pola. Wdole, poniżej łagodnego zbocza, oświetlonego jasno księżycem, zauważył ciemne, rozsiane plamy, jakgdyby hale. Powstał z wysiłkiem, opanował zbolałe członki, zsunął się ostrożnie ze śniegu i podążył w kierunku łąk. Tam zwalił się do snu pod skałą, osuszył butelkę, którą znalazł w kieszeni, i zasnął natychmiast.
Obudził go śpiew ptaków.
Usiadł i począł się rozglądać. Był na niewielkiej wyżynie, stanowiącej dno rozległej przepaści, ograniczonej złomami, po których stoczył się wczoraj wraz z lawiną. Przed nim wznosił się aż do nieba mur skalny. Gardziel górska ciągnęła się między temi ścianami z zachodu na wschód; w tej chwili pełna była blasku wschodzącego słońca, które zalewało światłem wysoką górę, zamykającą ujście doliny. Za Nunezem widniało urwisko i przepaść. Jedna z rozpadlin tworzyła komin, o ścianach, ociekających roztajałym śniegiem, którędy z wielką trudnością można się było spuścić wdół. Zejście okazało się łatwiejsze, niż przypuszczał; wkrótce stanął na niższej, równie pustej platformie skalnej, zjechał wdół po piargach i stanął na zboczu, porośniętem drzewami. Zastanowiwszy się chwile, poszedł w kierunku najbardziej wzniesionej części doliny, gdyż zdaleka dojrzał coś nakształt kamiennych siedzib ludzkich niezwykłego kształtu.
Posuwał się naprzód niezmiernie powoli; wkrótce słońce przestało oświecać dolinę.........................The Country of the Blind
Three hundred miles and more from Chimborazo, one hundred from the snows of Cotopaxi, in the wildest wastes of Ecuador’s Andes, there lies that mysterious mountain valley, cut off from all the world of men, the Country of the Blind.
Long years ago that valley lay so far open to the world that men might come at last through frightful gorges and over an icy pass into its equable meadows, and thither indeed men came, a family or so of Peruvian half-breeds fleeing from the lust and tyranny of an evil Spanish ruler. Then came the stupendous outbreak of Mindobamba, when it was night in Quito for seventeen days, and the water was boiling at Yaguachi and all the fish floating dying even as far as Guayaquil; everywhere along the Pacific slopes there were land-slips and swift thawings and sudden floods, and one whole side of the old Arauca crest slipped and came down in thunder, and cut off the Country of the Blind for ever from the exploring feet of men. But one of these early settlers had chanced to be on the hither side of the gorges when the world had so terribly shaken itself, and he perforce had to forget his wife and his child and all the friends and possessions he had left up there, and start life over again in the lower world. He started it again but ill, blindness overtook him, and he died of punishment in the mines; but the story he told begot a legend that lingers along the length of the Cordilleras of the Andes to this day.
He told of his reason for venturing back from that fastness, into which he had first been carried lashed to a llama, beside a vast bale of gear, when he was a child. The valley, he said, had in it all that the heart of man could desire–sweet water, pasture, an even climate, slopes of rich brown soil with tangles of a shrub that bore an excellent fruit, and on one side great hanging forests of pine that held the avalanches high. Far overhead, on three sides, vast cliffs of grey-green rock were capped by cliffs of ice; but the glacier stream came not to them, but flowed away by the farther slopes, and only now and then huge ice masses fell on the valley side. In this valley it neither rained nor snowed, but the abundant springs gave a rich green pasture, that irrigation would spread over all the valley space. The settlers did well indeed there. Their beasts did well and multiplied, and but one thing marred their happiness. Yet it was enough to mar it greatly. A strange disease had come upon them and had made all the children born to them there–and, indeed, several older children also–blind. It was to seek some charm or antidote against this plague of blindness that he had with fatigue and danger and difficulty returned down the gorge. In those days, in such cases, men did not think of germs and infections, but of sins, and it seemed to him that the reason of this affliction must be in the negligence of these priestless immigrants to set up a shrine so soon as they entered the valley. He wanted a shrine–a handsome, cheap, effectual shrine–to be erected in the valley; he wanted relics and such-like potent things of faith, blessed objects and mysterious medals and prayers. In his wallet he had a bar of native silver for which he would not account; he insisted there was none in the valley with something of the insistence of an inexpert liar. They had all clubbed their money and ornaments together, having little need for such treasure up there, he said, to buy them holy help against their ill. I figure this dim-eyed young mountaineer, sunburnt, gaunt, and anxious, hat brim clutched feverishly, a man all unused to the ways of the lower world, telling this story to some keen-eyed, attentive priest before the great convulsion; I can picture him presently seeking to return with pious and infallible remedies against that trouble, and the infinite dismay with which he must have faced the tumbled vastness where the gorge had once come out. But the rest of his story of mischances is lost to me, save that I know of his evil death after several years. Poor stray from that remoteness! The stream that had once made the gorge now bursts from the mouth of a rocky cave, and the legend his poor, ill-told story set going developed into the legend of a race of blind men somewhere ”over there” one may still hear to-day.
And amidst the little population of that now isolated and forgotten valley the disease ran its course. The old became groping, the young saw but dimly, and the children that were born to them never saw at all. But life was very easy in that snow-rimmed basin, lost to all the world, with neither thorns nor briers, with no evil insects nor any beasts save the gentle breed of llamas they had lugged and thrust and followed up the beds of the shrunken rivers in the gorges up which they had come. The seeing had become purblind so gradually that they scarcely noticed their loss. They guided the sightless youngsters hither and thither until they knew the whole valley marvellously, and when at last sight died out among them the race lived on. They had even time to adapt themselves to the blind control of fire, which they made carefully in stoves of stone. They were a simple strain of people at the first, unlettered, only slightly touched with the Spanish civilisation, but with something of a tradition of the arts of old Peru and of its lost philosophy. Generation followed generation. They forgot many things; they devised many things. Their tradition of the greater world they came from became mythical in colour and uncertain. In all things save sight they were strong and able, and presently chance sent one who had an original mind and who could talk and persuade among them, and then afterwards another. These two passed, leaving their effects, and the little community grew in numbers and in understanding, and met and settled social and economic problems that arose. Generation followed generation. Generation followed generation. There came a time when a child was born who was fifteen generations from that ancestor who went out of the valley with a bar of silver to seek God’s aid, and who never returned. Thereabout it chanced that a man came into this community from the outer world. And this is the story of that man.
He was a mountaineer from the country near Quito, a man who had been down to the sea and had seen the world, a reader of books in an original way, an acute and enterprising man, and he was taken on by a party of Englishmen who had come out to Ecuador to climb mountains, to replace one of their three Swiss guides who had fallen ill. He climbed here and he climbed there, and then came the attempt on Parascotopetl, the Matterhorn of the Andes, in which he was lost to the outer world. The story of that accident has been written a dozen times. Pointer’s narrative is the best. He tells how the little party worked their difficult and almost vertical way up to the very foot of the last and greatest precipice, and how they built a night shelter amidst the snow upon a little shelf of rock, and, with a touch of real dramatic power, how presently they found Nunez had gone from them. They shouted, and there was no reply; shouted and whistled, and for the rest of that night they slept no more.
As the morning broke they saw the traces of his fall. It seems impossible he could have uttered a sound. He had slipped eastward towards the unknown side of the mountain; far below he had struck a steep slope of snow, and ploughed his way down it in the midst of a snow avalanche. His track went straight to the edge of a frightful precipice, and beyond that everything was hidden. Far, far below, and hazy with distance, they could see trees rising out of a narrow, shut-in valley–the lost Country of the Blind. But they did not know it was the lost Country of the Blind, nor distinguish it in any way from any other narrow streak of upland valley. Unnerved by this disaster, they abandoned their attempt in the afternoon, and Pointer was called.................................