- W empik go
Kraków przed czterdziestą laty - ebook
Kraków przed czterdziestą laty - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 323 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przez
Walerego Wielogłowsiego (WYDANIE POŚMIERTNE).
W KRAKOWIE.
Nakładem wydawnictwa dzieł
Władysława Jaworskiego. 181.
W drukarni W. Jaworskiego w Krakowie.
PRZEDMOWA.
W papierach pozostałych po ś… p. Walerym Wielogłowskim, zmarłym r. 1865, znalazła się powieść pod napisem: Kraków przed czterdziestą laty, lecz niedokończona, zapewne z tej przyczyny, że autorowi brakło czasu aby ją skończyć, i przygotować do druku. Śmierć przecięła wątek.
Powieść ta, interesująca jak pamiętnik, jak wspomnienie z szczęśliwej młodości, przedstawia żywo i wiernie skreślony wizerunek ówczesnego społeczeństwa, tworzącego jakby jedne rodzinę. Natempogodnem tle, przesuwają się zabawy publiczne, żywot domowy, towarzyski, a w dosadniej szych rysach scharakteryzowane niektóre domy i osoby, tem droższe sercu krakowian, że jak dzieliły, tak dotąd dzielą wszystkie błogie i smutne koleje podupadłego grodu, który, jeżeli wiele zawdzięcza wspaniałym gmachom i zabytkom przeszłości mającym dar przyciągania do siebie, to niemniej i tym, co starożytne cnoty, aż do dni naszych przechować w nim umieli.
Powieść wysnuta z prawdziwego lub prawdopodobnego zdarzenia, na tle krakowskich stosunków kiedy szły jeszcze naturalnym biegiem ożywione uroczem piórem nieodżałowanego autora: polski w obec Boga, wymagała tylko małego dopełnienia, aby utwór ten, dla wielbicieli tak znamienitego talentu pisarskiego, i tak zacnego a wysokiego sposobu myślenia straconym niezostał.
Dopełnienia tego jednym, niecałym rozdziałem podjąłem się, jedynie z miłości ku zmarłemu, a razem z miłości dla jego pracy, aby ta nietylko niebyła stracona, lecz owszem odświeżyła pamięć człowieka, który tyle uczuć i myśli, tyle wonnych kwiatów rozsypawszy za życia, jeszcze po zgonie, darzy nas tym bławatkiem wyrosłym jakby na jego mogile,
Lucyan Siemieński
I.
Zwaliska Łobzowskiego zamku.
Człowiek wedle chwilowego usposobienia ducha, przyswaja sobie z ogólnej przyrody te właśnie żywioły, które w najbliższej z nim stoją harmonii. I jeżeli szczęśliwy kochanek lub kochanka, z rozkoszą idą marzyć nad brzegiem strumienia, a myśli ich swobodne snują się jednem pasmem jak nitka czystej wody wśród kwiecistych łanów; nawzajem jeżeli nieszczęśliwa miłość, chroni się między skały lub dzikie ustronia, to aby powierzać im przeczucia złowieszcze, lub skargę swojej niedoli.
Jedną z takich przystani dla serc trapionych zwątpieniem, były dawniej zwaliska Łobzowskiego zamku pod Krakowem.
Nagie i obdarte mury królewskiej siedziby, ak dziwnie wtórowały smutkowi i rozpaczy, iż każdy rad był do tych poważnych gruzów, kamyczek z ruin własnego szczęścia dorzucić, i powierzyć westchnienia wichrom które się już same po pustych izbach przechadzały. – Ileżto łez wsiąknęło w Łobzowa ustronie, a ileż zgasłych nadziei zapadło się w grobach przeszłego murów tych Majestatu! Zapisane ściany królewskich niegdyś komnat, tysiącami wierszy i legiend, tysiąceby także nastręczały osnów do powieści, ale z tej skarbnicy dla wszystkich talentów otwartej, weźniemy tylko cześć lepiej od innych spamiętaną.
W roku 1822, a o ile pomnę, pierwszych dni maja, zatrzymał się przed ruinami Łobzowskiego zamku powóz, z którego wysiadły dwie osoby… Jedna z nich poważna matrona, dawszy służbie stosowne rozkazy, poprzedzała młodą swą towarzyszkę, która jak się później dowiedziałem, była jej córką. – Osoby te nie były mi wcale dotąd znane, aczkolwiem całe życie przepędzając w Krakowie zostawałem w bliskich stosunkach z rodzinami które w ówczas miasto nasze zamieszkiwały. – Przecież wspaniała uprząż, i strój tych pań a szczególniej układ, (tak dobitnie różne warstwy społeczeństwa rozróżniający), usprawiedliwiał mniemanie, iż należeć muszą do znakomitszych rodzin szlacheckich. – Matka spojrzała groźno na córkę a razem z nią wszedłszy do zamkowej bramy ozdobionej herbem Wazów, zginęły mi chwilowo z oczów. I ja w ten czas Uniwersytetu Jagiellońskiego student, książkę pod pachą, a miłość w sercu nosząc, chodziłem nad strumyczki szeptać duszy tajemnice. Niepotrzebowałem wprawdzie rozwodzić żalów w Łobzowskich zwaliskach, bo w tkliwem spojrzeniu kochanki a dobrej woli rodziców, raj mi się przyszły otwierał; ale nie dziw, żem był ciekawym każdej miłosnej sprawy, bo się zwykle między zakochaną młodzieżą, tworzy pewien stosunek solidarności, i zawiązuje niejako sojusz zaczepny i odporny, często przeciwko rodziców życzeniu i radzie. – Otoż widząc na twarzach tych dwóch pań pewien niespokój zdradzający jakieś ważne zajęcie, stanąłem w wyłomie muru; który dawniej nieprzerwanem pasmem zamek Łobzowski otaczał, i każdy ich ruch śledziłem badawczem okiem. Długo te panie, żywą z sobą zajęte rozmową, obiegały puste szpalery ogrodu, aż w końcu usiadłszy na ławeczce z darni, u grobu Estery, zamilkły; tak, jak zwykle dwie walczące strony zawieszą kroki wojenne, aby się do nowego przygotować zapastnictwa i silniej na siebie uderzyć. Matka odwróciwszy się od córki, chciała zapewne burzę wewnętrzną uśmierzyć jakiemkolwiek mechanicznem zajęciem, bo biedną trawkę na darniowej ławie, piórko po piórku szarpała. Córka zaś rosząc łzami darń, kwiatkiem stokrotki przerosła, spoglądała z boku na matkę, upatrując w tej twierdzy rodzicielskiej woli, chwili słabszej obrony, lub mniej strzeżonej furty, przez któraby się do serca matki dostać i zwycięztwo odnieść mogła. Ale na próżno!… Twierdza przez upór strzeżona, coraz groźniejszą najeżała się ar-tyleryą. – Na słowo córki rzucone mimochodem, jakby na miłosną zaczepkę, nic matka nie odpowiedziała, lecz wstecznym reki zwrotem, dała poznać, iż słuchać nie chce! – Wreszcie córka użyła owego arcysposobu, który niebiosa przebija, i uderzywszy w pokorę rzuciła się do nóg matki, okrywając je uściskami; ale i to niepomoglo bo zimna i niezmienna jej postawa, dała uczuć błagającej, że ten nawet środek jest bezskutecznym. W ten czas i ja w duchu oburzyłem się na matkę, chociaż niewiedziałem po której stronie jest słuszność. Domyślać ssię mogłem iż toczy się sprawa miłosna i że się robiły ze strony córki zwierzenia które matka surowo potępiała. Trudno jednak było odgadnąć istotnych zajścia powodów, albo dosłyszeć tych pań rozmowy, gdy słaby głos córki ginął w oddali, a milczenie matki acz wymowne, nic mi szczegółów tej sceny nie tłumaczyło. Muszę więc czytelnika prosić o cierpliwość, zanim go potrafię dokładniej wtajemniczyć w tę dziwną sprawę. Aby mu się zaś nie przykrzyło oprowadzę go tym czasem po naszym pięknym Łobzowie i skreślę obrazek miejsca w którym się ta wstępna scena naszej powieści odbywa.
Łobzów rozkoszna wieś pod Krakowem, którą już tylu znakomitych opiewało wieszczów, słynie zarówno pięknościami przyrody, jak i drogiemi wspomnieniami O niej to pisze A. Naruszewicz: „Świetny przybytku, gdzie przed laty „Wielowladne jaśniały królów Majestaty” Jakoż, przywodzą nam dzieje, że w roku 135 Kazimierz wielki nie chcąc się dalszemi przejażdżkami do Nicpołomskiego zamku od prac publicznych odrywać, kazał sobie zbudować w Łobzowie letnie z drzewa mieszkanie, i tam z upodobaniem przepędzał chwile od pracy i od królewskich trosków wolne. Niektórzy twierdzą, iż w tem wiejskiem ustroniu, wytwarzał zbawienne pomysły do urządzenia państwa, a inni złośliwi, odsłaniając odwrotną stronę znakomitych wielkiego króla przymiotów, pomawiają go o naganne w Łobzowie miłostki z Rokiczanką a później z piękną żydówką Esterą, której mogiłę (jeżeli nią jest rzeczywiście) w środku ogrodu podanie dziś jeszcze wskazuje.
Po śmierci Kazimierza, Stefan Batory na miejscu drewnianego domu w Łobzowie, gmach murowany wystawił, który ozdobiony i powiększony przez Zygmunta III. stał się już później ulubioną królów letnią siedzibą. Między ważnemi zaś a bliż-szemi naszych czasów wspomnieniami, dodać nam wypada, iż kiedy Jan III. wybierał się na odsiecz Wiednia, to w Łobzowskim zamku oczekiwał na gromadzące się wojsko i z tamtąd na wyprawę ruszył. W ostatnich wiekach zamek opustoszał; a w epoce którą opisujemy, stał w gruzach; i nie dziw, bo przestał być mieszkaniem a pozostał pomnikiem. W roku zaś 1824, Senat rządzący, jakby czynił akt skruchy, po tylu spełnionych dziełach gorszącego wandalizmu i zburzeniu najcenniejszych pomników, utworzył nagle plan pokrycia dachem niedoburzonej części pałacu, a w tej śmiesznej i cząstkowej restauracyi, ubliżył pomnikowi, a nie powrócił mu dawnej piękności ani użytku.
Wyglądał też nasz biedny Łobzowski zamek, jak zgrzybiały starzec w farbowanej peruce, lub jak rycerz w papierowym hełmie. Rzeczy tak zostały aż do roku 1854, w którym Rząd Austryacki odkupiwszy na rzecz korony tę realność, w dzierżawie wieczystej będącą, przebudował szczątki zamku na szkołę wojskową, ma się rozumieć powiększając w czwórnasób obszerność gmachu.
Jeszcze chwilkę przejdziemy się z czytelnikiem po Łobzowskiej wiosce rozesłanej na szerokiej płaszczyźnie w którą się wplata mała rzeczka Rudawa, swawolnica rudowłosa, i nieco o podał warkocz swój w nurtach Wisły pławi. Jeszcze w trop za jej prądem obejdziemy chaty, gdzie lud wiejski chowając pierwotny obyczaj, wierzj i kocha, a zawsze wesołej myśli, krzesze ognia w podkówki i żar z oka miecie – Może się też tym czasem nasze panie pogodzą? – Ale wątpię, bo dopiero córka płakała, a sojusz niewiast zawiera się po wspólnych łez wylewie. Nieprzeszkadzaj-myż im więc, bo gdyby się kto natrętnie wMch sprawę wmieszał, to zaręczam, iż matka przez sam upór skamianiałaby w swem postanowieniu. Idź-myź w górę na lewo ku folwarkowi zwanemu Gramatyką, a stanowiącemu dworską do Łobzowa przyległość, a tam już nie będziemy podziwiać zwalisk królewskiej siedziby, ale dzielić raczej kłopoty gospodarskie wieczystego dzierżawcy, który wedle dawnego prawidła „chłopkiem i snopkiem,” chwiejące się budynki folwarcze podpiera. Otoczony liczną rodziną, krząta się on tem pilniej około gospodarstwa, im szczodrzej niebo zsyła mu w dzieciach błogosławieństwo. Jakoż wyznaje on z poddaniem się woli opatrzności, iż większy ma na dzieci urodzaj, jak na pszenice, ale razem przytacza dwa przysłowia które go pocieszają, najprzód, „iż kogo Pan Bóg stworzy, to go nie umorzy” a drugie, „iż kiedy Bóg daje dzieci, to da i na dzieci”.. – Skoro wiec poczciwiec ufa tak Opatrzności, to bądźmy o niego spokojni; – niech się rozradza, a Bóg mu chleba przysporzył Ciekawi wszakże jesteśmy, czyli na tego ojca rodziny, mieszkającego tak blisko zwalisk królewskiego zamku, pomnik dziejowy taki sam wpływ wywiera jak na nas, którzy przychodzimy uczcić te nagie mury pełnym miłości pokłonem? Oli nie! On niema czasu cofać się myślą w odleglejszą przeszłość, albowiem troskami obecnenii zajęty, zaledwie skalę teraźniejszości duchem swym obejmie – On jest najliczniejszej warstwy poczciwych i spokojnych łudzi, którzy żyjąc od dnia do dnia pod wodzą Opatrzności, nie pytają się ani o wczoraj ani o jutro, i są tem w społeczeństwie, czem jest żołądek w człowieku, którego nie nasyca wspomnienie dawnej biesiady, ani nadzieja wystawnego w przyszłości obiadu, ale dopomina się codziennie o chleb swój powszedni.
Jednak na podwórcu folwarku ruch się nie zwykły objawia. Parobcy się kręcą, a dziewki w podrygach biegną do drugiej bramy przy drodze wiodącej z małych Bronowie. Sama pani dzierżawczyni otoczona gronem dzieci, stoi frontem między filarami ganku, jak szereg piszczałek w organach, których basowe tony, potężny wzrostem i tuszą poczyna ojciec rodziny, a kończy najmłodsze dziecie. Cóż to za ruch? Czy pożar dostrzeżono, lub ważne na niebie zjawisko?… O nie! łatwo odgadnąć powód tego ruchu, bo już słychać muzykę i dzwonki, więc jedzie wesele!
Najprzód dwa parobczaki na koniach w krakowskiem ubraniu poprzedzają orszak. Na kaftanie granatowym podbitym czerwono, a ozdobnym jedwabnemi sznureczkami, kutasami, i bogatem wyszywaniem koło haftek i guziczków, spada z ramienia sukmana, na jeden bok przewieszona. A wstążeczka u koszuli igra z wiatrem i w kędziory długich włosów się zaplata, a znów muska po rumianom chłopców licu. Na dwóch koniach jakby wryci, pędzą cwałem, wznosząc w górę jedną ręką dziewic berło, róźczkę ślubną. – A ta różczka jest piękniejszą niż gdzieindziej, bo jest witą z rozmarynu i z nagietek i z szałwii i z józetku i z kapłonich piórek! A wplecione na włosieniu złote blaszki się migają, i modre gwiazdeczki, z płatków wycinane. A u koni przy uzdeczce, nawieszanych pełno dzwonków i wstążeczek i płateczków, i polnego kwiecia. – Jadą jadą, pokrzykując i śpiewając różne pieśni co na myśl im przyjdą! A za niemi jedzie wóz ozdobiony gałęziami lipowemi, i z brzeziny i z dębiny, pełen muzykantów.
Skrzypek zawziął się od ucha, a choć koła po kamieniach podskakują, to on przecież rzezanego na jedwabnej kwincie, nie pomyli tonu. W tem wiatr zawiał od Krakowa i przeleciał po strunach i skrzypków i basów! Wtenczas święty szał natchnienia, rodzinnego Krakowskiego muzyką owładnął! A jak się skrzypki przysądzą, ku literkom wozu pochylone a utną od ucha:
„Albośmy to jacy tacy, jacy tacy?
Chłopcy, Krakowiacy!" to i umarli powstaliby do pląsów na takie granie.
Za muzyką jedzie wóz jeden, drugi, trzeci, czwarty; a wszystkie pełne weselników, i starostów i starościn i drużbów i druchen, a w pośrodku panna młoda, między ojcem i matusią, jak kalina wśród dębiny, krasnem licem świeci. Dru-chny jak anioły stróże i na przodzie wozu siedzą i z tyłu się mieszczą, a śpiewają o tym wianku co spleciony z macierzanki z ruty i bławatów, skroń Marynki zdobił. Weselny orszak stanął przed folwarkiem, drużbowie zeskoczyli z koni wiążąc je u płotu, a na pleczystych barkach wysadzali z wozów druchny i starościny. Muzykanci wysunęli się na przód, a sołtys zwróciwszy się do grona weselników, zrobił uwagę: iżby należało prosić państwa z folwarku na wesele.
– „Kiedy to nie nasz pan! odezwie się parobczak,
– „Cóż, że nie nasz rzeknie sołtys, ale przecież szlachcic, to mu trzeba uczciwość wyświadczyć. Nigdy człowieka nie ubędzie jak się starszemu pokłoni. To tylko głupia głowa co się nie schyla przed dobremi panami, którzy miasto nas krzywdzić, są nam pomocą w każdej okazyi. No dalejże państwo młodzi, idźcie przodem za muzyką, a skłońcie się pięknie i proście państwa na wesele, a wy grajki posmarujcie sobie smyczków!
– „I zagrajcie krakowiaka!” rzecze parobek.
– Co ty znasz za politykę, odrzeknie sołtys, co każesz grać krakowiaka? nic wiesz to jakiego mają grać kiedy idą do dworu?!!…
Polskiego zagrajcie! tylko chodzonego, pomaluśku!No… dobrze!… Idźmy teraz; a niezapomnijcie wziąść flaszkę miodu dla państwa a wódki dla czeladzi i traktować po kolei, coby zaś kogo nie opuścić.
Pierwszy grajek z wzniesionemi w górę skrzypcami, a z głową zadartą, z której siwa z baranków kipiała czapka, wchodził na czele muzyki w bramę folwarczna. Chudy na twarzy i z oczami głęboko w głowę zapadłemi, nosił na swem obliczu właściwe piętno wrodzonego artyzmu. Widać było z jego twarzy, że czuje znaczenie każdej nuty, bo gdy z poważnej części poloneza, w miękkie mol przechodził, ta tak jęklivre wydobywał tony, jakby chciał naśladować płacz sierocy, a znowu do pierwszej części wracał i z powagą na grubych strunach rzezał wstępne miary.
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” rzeknie sołtys do państwa dzierżawców.
„Na wieki wieków Amen” odrzekną – witajcie!
„Prosimy państwa rzecze pan młody, (do nóg się kapeluszem kłaniając), na nasze ubogie wesele!
– Niech wam Bóg błogosławi, mówi pan dzierżawca i dziękuję wam sąsiedzi, żeście o nas niezapomnieli.
– A jakaż byłaby to moda? rzeknie starosta, abyśmy o dobrych panach zapominali? Jak świat światem tak być nie powinno, ani też nie może. Prosimy Wielmożnych Państwa z naszej chudoby pokosztować, choćby kapkę miodu, bo to przecież w sąsiedztwie i jakby powiedzieć, jedna gromada!
– Chętnie wypiję za wasze zdrowie i państwa młodych, aby im Bóg darzył natem nowem gospodarstwie, a przysparzał i na polu i w komorze i w oborze!!
Muzykanci już trzymali smyczki w pogotowiu, aby gdy pan szklankę do ust przychyli, w niebogłosy zagrzmieli Wiwat!! I jakoż były to rzeczywiście w Niebogłosy! bo się Bóg chętnie przygląda wszystkich warstw społeczeństwa zgodzie i miłości, a zarówno cieszy się, z uszanowania i uległości klas niższych, jak też i z serdecznej przychylności i opieki dla uboższych, ze strony tych właśnie, których jako szafarzów i świeczniki wyżej w spółe czeustwie postawił!____
Pan skinął ręką na sługi, a zaraz przed ganek wyniesiono gąsior wina i kilka mosiężnych placków) Pan w pierwszej szklance umaczawszy wargi, podał ją ojcu panny młodej, potem matce i młodej parze, a wreszcie wszystkich traktował. O kilka kroków dalej drużbowie częstowali czeladź', a gdy się ta pierwsza scena odwiedzin skończyła, sołtys dał znak muzyce, znów zagrano polskiego. Wtenczas pan dzierżawca z panną młodą, a jego zona z palem młodym raz się w koło obrócili i pożegnawszy veselników życzyli dobrej uciechy.
Muzyka wtenczas, znajomego Marsza Dąbrowskiego wydobywszy z kurzawy przeszłości, poprzedzała weselników, którzy w tym samym po-ządku, siadając na wozy i konie, ruszyli ku
) Tak się, w pobliskich wsiach Krakowa uazywają… alacki, żółtkiem jaj omałowane i mające barwę mosiężną.
Krakowu, gdzie w kościole Panny Maryi jako parafii Bronowie ślub wezmą.
Ale kiedy rozrzewnieni miłą prostotą wieśniaków krakowskich, przyglądamy się szczęściu przyszłej pary i radości weselnego grona, zapominamy, iż za zwaliskami zamku, w obszernym ogrodzie, przy mogile przechowującej zwłoki królewskiej kochanki, płacze jakaś istota i płacze tem rzewniej, że ją dojść musiał odgłos weselnej muzyki i pełne swobody pieśni drużbującej rzeszy. Dlaczegóż? (pomyślić sobie musiała) nie urodziłam się wieśniaczką, gdzie przecież względy świata nie krępują wzajemnego dusz pociągu?! Dlaczegóż poczciwość i praca, więcej u tych ludzi ważą w wyborze małżonka, niż majątek lub fałszywa układność!
Wróemy do niej, bo czyż nie zasługuje na nasze współczucie? a jeżeli jej pomódz w tej chwili nie możemy, to niech przynajmniej wyczyta w smutnych rysach twarzy, żeśmy ją pojęli a boleść jej dzielimy.
Lecz któż ona? Może w istocie dopuściła się występku. Jakażto bowiem matka byłaby tak głuchą na żal córki! wysłuchać nawet niechce ani okazuje współczucia, kiedy ta u jej nóg zalewając się łzami, tak serdeczne czyni wyznania? Może to wcale nie córka, może występna niewiasta, którą tylko surowość i Konieczna pokuta na drogę cnoty zwrócić może? Ale nie, to nie podobne!… O ile zdołałem zatrzymać w pamięci piękne rysy jej twarzy, o tyle świadczą one o piękności jej duszy. Te oczy w dół spuszczone a zakryte czarną długą rzęsą, nie kryją pod cieniem swoim zdradliwego wzroku. Ona musi być niewinną, ale jest nieszczęśliwą! Biednaofiara rodzicielskiego uporu.
o ileż więcej dzisiaj Bogu za moich rodziców dziękuię, że wchodząc w uczucia mego serca kochać mi pozwalają tę, którą sobie w dziewiątym jeszcze rokn ycia mego wybrałem)
Muszę jednak wiedzieć kto są te panie, bo i mój czytelnik niecierpliwy pyta mnie o ich nazwisko?… Przepraszam! Nazwisk nie powiem, bo pierwszym przymiotem uczciwego powieściopisarza, jest oszczędzać sławę osób, które w swój dramat wprowadza, tem bardziej, że w nim nie zawsze korzystną rolę odgrwają. Gdybym przeto wiedział, iż ręka moja kreśląc sceny życia moich
Historyczne.
współziomków, posunie się kiedy do paszkwilu, choć pozornem podszyciem się pod inne nazwisko złagodzonego, tobym ją sobie wprzód odciąć pozwolił.
Posłużę się więc w tej powieści niektóremi przybranemi nazwiskami lub początkowemi literami imion.
Chcąc tedy poznać moją heroinę, zbliżyłem się do powozu i obudziwszy drzemiącego na koźle stangreta uprzejmie go zapytałem:
– Proszę wacpana czyj to powóz?
– Mojej pani, odrzekł wąsacz, poprawiając się na wkląkłym koźle, pokrytem kapą tałdzi stą, jakiej w ów czas używano.
– Wasza pani zkąd?
– Z Podola, pani X.
– A ta panienka to zapewne jej córka?
– Tak jest to panna Olimpija, jedynaczka, takiej już drugiej nie ma na świecie.
– Dlaczegóż? czy taka piękna?
– Ale eo tam piękna! Taka dobra mówie. Anioł, nie panienka, wszyscy ludzie ją kochają.
– I mnie się też tak zdawało; dlatego żal mi jej, że tak płacze. Cóż może być powodem jej smutku?
– My się tam ludzie służący w te interesa miedzy państwem nie wdajemy, ani też pierwszemu lepszemu, wtrącać się nie należy.
Zawstydzony słuszną odpowiedzią dyskretnego stangreta podziękowałem mu przecież za obja-śuienia i odszedłem z uczuciem wewnętrznej pociechy, że się na mojem przeczuciu nie zawiodłem, odgadując cnotliwe przymioty panienki. Stanąłem znowu w wyłomie muru, ale właśnie w tej chwili wracały już te panie ku pałacowi; przeto ogrodową bramą podsunąwszy się ku węgłowi zamku, z bliska je widzieć mogłem, a razem dostrzegłem, że Olimpija idąc o podał za matką, upuściła na wstępie do bramy mały kawałek papieru, na kształt wizytowego biletu. Przyznam się, że gdy już powóz odjechał, grzeszną ciekawością z jęty podniosłem upuszczony świstek, a że nie był zapieczętowany, a raczej był tylko urywkiem listowej koperty, odczytałem na nim ołówkiem napisanych te słów kilka. „Będziemy we czwartek w Lipkach na podwieczorku danym przez mego prześladowcę” Oho! pomyślałem sobie, więc te piękną istotę jakiś tyran prześladuje?…. A więc prawda ona jest nieszczęśliwą? a może jest i bez obrony.
Obrony… Oczywiście, jedynaczka nie ma brata i może nikogo, któryby się za nią ujął!…
Lecz – znowu, do kogo ona list ten pisze? Kogóż chce o tym podwieczorku zawiadomić?…. Zapewne pisze do kochanka!… Albo też może ostrzega jaką przyjaciółkę z którą się w ten sposób umówiła. Poczekajmy jeszcze chwilkę, a dojdziemy, dla kogo list ten jest przeznaczonym.
W kilka minut młodzieniec poważnego ale miłego układu i nader pięknych rysów twarzy, wszedł do zwalisk zamku i zastał mnie odczytującego na ścianach skreślone tam napisy. Mimo wolnem a wzajemnym ruchem ręki do kapelusza, pokłoniliśmy się sobie, acz się po pierwszy raz w życiu spotkaliśmy.
Młodzieniec na około siebie szukał niespokojnym wzrokiem kogoś, albo czegoś? a później tylną bramą wyszedłszy do ogrodu, podniósł bilet, przeczyta! i na sercu złożył, udając się ścieżką około murów ku drodze do czarnej wsi prowadzącej.
II.
Izba Studencka.
Zawsze ostatni jesteś, czy na prelekcyją filozofii czy na zgromadzenie nasze, rzekł Gółkow-ski najlepszy z uczniów Uniwersytetu.
– Bo się kocha jak kot – doda Dutkiewicz!
– Już wydeptał bruk przed oknami swej kochanki rzeknie Bielski.
– A profesor Jankowski zaglądał dzisiaj w dusze ludzką, poczynając kurs psychologii, mówi Gółkowski, byłby i ciebie przejrzał.
– To dobrzeby zrobił, bo dzisiaj właśnie byłem na praktyce tegóż samego wykładu, odrzekłem.
– Ale daj no mi fajkę Brunicki, niech się parę razy zaciągnę.
– Weź moją, rzecze Bielski, bo już trzecią palę, mecząc się nad rachunkami różniczkowemi dla Szopowicza.
– Powiedz nam coś porabiał? dodał Bru – nicki.
– Dziwne miałem zdarzenie! Poszedłem zrana do Łobzowa, bo lubię to miejsce tylu świetnych i drogich pamiątek. Otoż były tam dwie panie; jedna młoda i śliczna, a druga w średnim wieku zdaje się jej matka.
– I zapewne ta młoda i śliczna głowę ci zawróciła? przerwał Gółkowski.
– Ale gdzież tam, wszakże wiecie, że jestem prawie zaręczonym.
– Więc cóż dalej? zapyta Bielski, bo ja nie zaręczony.
– Otoż to dalej, że ta biedna panienka kocha jakiegoś młodzieńca, a matka o tem ani słyszeć nie chce i byłem świadkiem rozdzierającej sceny, kiedy córka we łzach i rozpaczy do nóg swej matki upadła, a ta jak głaz nieruchoma, ani się ku niej nie zwróciła.
– I cóż nato poradzić? zapyta Gółkowski.
– Co na to?… wziąść tego kochanka w opiekę.
– A czy znasz te panie? przerwie Brunicki.
– Nie znani, ale wiem źe są z Podola, a młodzieńca widziałem, lecz z nim nie mówiłem i nie wiem iak się nazywa.
– Trzeba te sprawę bliżej zbadać, dodał Bielski a jeżeli się przekonamy, iż dobry chłopiec, a może uczeń jednego z naszych Uniwersytetów, to oczywiście podamy mu rękę, a szczególniej ty co już bywasz po salonach, to prędzej potrafisz rzecz ukartować. My zaś jesteśmy do gotowego, jak przyjdzie popierać rzecz ramieniem i poświęceniem.
– Zdaje mi się rzekłem, że tam jest jakiś główny prześladowca tej panienki, zapewne jaki bogaty a stary adonis.
– O to mniejsza, rzecze Bielski, to go przez kij przesadzimy.
– Tylko bez burdy! Mości panowie, przerwał Dutkiewicz. Pamiętajmy, że już nie jesteśmy,szkolnemi żakami Liceum Św. Anny, ale audytorami Uniwersytetu!
„Świat srogi, świat przewrotny „Wszystko na opak idzie i t… d.
– Nie ma sposobu rzecze on, tylko należą loby skreślić pewien plan urządzający stosunki miedzy rodzicami a dzieemi,
– Bajesz, sam nie wiesz co! odrzekł Dutkiewicz, przecież kościół dawno skreślił ich względne prawa i obowiązki.
Dobrze, ale możnaby w prawodawstwie tem zrobić pewne ulepszenia, dodał Gródkiewicz.
– Tylko Pana Boga nie poprawiajmy, rzecze Gółkowski; dos już mamy kłopotu z poprawą ludzkiego prawodawstwa.
– Wedle prawa natury, odzywa się Gródkiewicz, każdy człowiek rodzi się z powołaniem do osiągnienia najwyższego szczęścia, a gdy znajdzie przeszkody, więc…..
– Wiec musi stanąć i kwita! przerwał Gół-kowski.
„Ibant quam potebant, et quam non poterant stabant”
Wreszcie nudzisz nas twojemi teoryami! Napij się piwa i siedź cicho, albo wtóruj Boguńskie-mu, który nam odśpiewa aryą Jana z Paryża Dalej Boguński! odkrząknij i wyciągaj basem:
„Już to od dawnego czasu „Zwiedzając różne krainy
„To brunetki to blondyny „Kochałem tylko z nawiasu!