Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kraków przed czterdziestą laty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kraków przed czterdziestą laty - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 323 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED CZTER­DZIE­STĄ LATY

przez

Wa­le­re­go Wie­lo­głow­sie­go (WY­DA­NIE PO­ŚMIERT­NE).

W KRA­KO­WIE.

Na­kła­dem wy­daw­nic­twa dzieł

Wła­dy­sła­wa Ja­wor­skie­go. 181.

W dru­kar­ni W. Ja­wor­skie­go w Kra­ko­wie.

PRZED­MO­WA.

W pa­pie­rach po­zo­sta­łych po ś… p. Wa­le­rym Wie­lo­głow­skim, zmar­łym r. 1865, zna­la­zła się po­wieść pod na­pi­sem: Kra­ków przed czter­dzie­stą laty, lecz nie­do­koń­czo­na, za­pew­ne z tej przy­czy­ny, że au­to­ro­wi bra­kło cza­su aby ją skoń­czyć, i przy­go­to­wać do dru­ku. Śmierć prze­cię­ła wą­tek.

Po­wieść ta, in­te­re­su­ją­ca jak pa­mięt­nik, jak wspo­mnie­nie z szczę­śli­wej mło­do­ści, przed­sta­wia żywo i wier­nie skre­ślo­ny wi­ze­ru­nek ów­cze­sne­go spo­łe­czeń­stwa, two­rzą­ce­go jak­by jed­ne ro­dzi­nę. Na­tem­po­god­nem tle, prze­su­wa­ją się za­ba­wy pu­blicz­ne, ży­wot do­mo­wy, to­wa­rzy­ski, a w do­sad­niej szych ry­sach scha­rak­te­ry­zo­wa­ne nie­któ­re domy i oso­by, tem droż­sze ser­cu kra­ko­wian, że jak dzie­li­ły, tak do­tąd dzie­lą wszyst­kie bło­gie i smut­ne ko­le­je pod­upa­dłe­go gro­du, któ­ry, je­że­li wie­le za­wdzię­cza wspa­nia­łym gma­chom i za­byt­kom prze­szło­ści ma­ją­cym dar przy­cią­ga­nia do sie­bie, to nie­mniej i tym, co sta­ro­żyt­ne cno­ty, aż do dni na­szych prze­cho­wać w nim umie­li.

Po­wieść wy­snu­ta z praw­dzi­we­go lub praw­do­po­dob­ne­go zda­rze­nia, na tle kra­kow­skich sto­sun­ków kie­dy szły jesz­cze na­tu­ral­nym bie­giem oży­wio­ne uro­czem pió­rem nie­od­ża­ło­wa­ne­go au­to­ra: pol­ski w obec Boga, wy­ma­ga­ła tyl­ko ma­łe­go do­peł­nie­nia, aby utwór ten, dla wiel­bi­cie­li tak zna­mie­ni­te­go ta­len­tu pi­sar­skie­go, i tak za­cne­go a wy­so­kie­go spo­so­bu my­śle­nia stra­co­nym nie­zo­stał.

Do­peł­nie­nia tego jed­nym, nie­ca­łym roz­dzia­łem pod­ją­łem się, je­dy­nie z mi­ło­ści ku zmar­łe­mu, a ra­zem z mi­ło­ści dla jego pra­cy, aby ta nie­tyl­ko nie­by­ła stra­co­na, lecz owszem od­świe­ży­ła pa­mięć czło­wie­ka, któ­ry tyle uczuć i my­śli, tyle won­nych kwia­tów roz­sy­paw­szy za ży­cia, jesz­cze po zgo­nie, da­rzy nas tym bła­wat­kiem wy­ro­słym jak­by na jego mo­gi­le,

Lu­cy­an Sie­mień­ski

I.

Zwa­li­ska Łob­zow­skie­go zam­ku.

Czło­wiek we­dle chwi­lo­we­go uspo­so­bie­nia du­cha, przy­swa­ja so­bie z ogól­nej przy­ro­dy te wła­śnie ży­wio­ły, któ­re w naj­bliż­szej z nim sto­ją har­mo­nii. I je­że­li szczę­śli­wy ko­cha­nek lub ko­chan­ka, z roz­ko­szą idą ma­rzyć nad brze­giem stru­mie­nia, a my­śli ich swo­bod­ne snu­ją się jed­nem pa­smem jak nit­ka czy­stej wody wśród kwie­ci­stych ła­nów; na­wza­jem je­że­li nie­szczę­śli­wa mi­łość, chro­ni się mię­dzy ska­ły lub dzi­kie ustro­nia, to aby po­wie­rzać im prze­czu­cia zło­wiesz­cze, lub skar­gę swo­jej nie­do­li.

Jed­ną z ta­kich przy­sta­ni dla serc tra­pio­nych zwąt­pie­niem, były daw­niej zwa­li­ska Łob­zow­skie­go zam­ku pod Kra­ko­wem.

Na­gie i ob­dar­te mury kró­lew­skiej sie­dzi­by, ak dziw­nie wtó­ro­wa­ły smut­ko­wi i roz­pa­czy, iż każ­dy rad był do tych po­waż­nych gru­zów, ka­my­czek z ruin wła­sne­go szczę­ścia do­rzu­cić, i po­wie­rzyć wes­tchnie­nia wi­chrom któ­re się już same po pu­stych izbach prze­cha­dza­ły. – Ileż­to łez wsiąk­nę­ło w Łob­zo­wa ustro­nie, a ileż zga­słych na­dziei za­pa­dło się w gro­bach prze­szłe­go mu­rów tych Ma­je­sta­tu! Za­pi­sa­ne ścia­ny kró­lew­skich nie­gdyś kom­nat, ty­sią­ca­mi wier­szy i le­giend, ty­sią­ce­by tak­że na­strę­cza­ły osnów do po­wie­ści, ale z tej skarb­ni­cy dla wszyst­kich ta­len­tów otwar­tej, weź­nie­my tyl­ko cześć le­piej od in­nych spa­mię­ta­ną.

W roku 1822, a o ile po­mnę, pierw­szych dni maja, za­trzy­mał się przed ru­ina­mi Łob­zow­skie­go zam­ku po­wóz, z któ­re­go wy­sia­dły dwie oso­by… Jed­na z nich po­waż­na ma­tro­na, daw­szy służ­bie sto­sow­ne roz­ka­zy, po­prze­dza­ła mło­dą swą to­wa­rzysz­kę, któ­ra jak się póź­niej do­wie­dzia­łem, była jej cór­ką. – Oso­by te nie były mi wca­le do­tąd zna­ne, acz­kol­wiem całe ży­cie prze­pę­dza­jąc w Kra­ko­wie zo­sta­wa­łem w bli­skich sto­sun­kach z ro­dzi­na­mi któ­re w ów­czas mia­sto na­sze za­miesz­ki­wa­ły. – Prze­cież wspa­nia­ła uprząż, i strój tych pań a szcze­gól­niej układ, (tak do­bit­nie róż­ne war­stwy spo­łe­czeń­stwa roz­róż­nia­ją­cy), uspra­wie­dli­wiał mnie­ma­nie, iż na­le­żeć mu­szą do zna­ko­mit­szych ro­dzin szla­chec­kich. – Mat­ka spoj­rza­ła groź­no na cór­kę a ra­zem z nią wszedł­szy do zam­ko­wej bra­my ozdo­bio­nej her­bem Wa­zów, zgi­nę­ły mi chwi­lo­wo z oczów. I ja w ten czas Uni­wer­sy­te­tu Ja­giel­loń­skie­go stu­dent, książ­kę pod pa­chą, a mi­łość w ser­cu no­sząc, cho­dzi­łem nad stru­mycz­ki szep­tać du­szy ta­jem­ni­ce. Nie­po­trze­bo­wa­łem wpraw­dzie roz­wo­dzić ża­lów w Łob­zow­skich zwa­li­skach, bo w tkli­wem spoj­rze­niu ko­chan­ki a do­brej woli ro­dzi­ców, raj mi się przy­szły otwie­rał; ale nie dziw, żem był cie­ka­wym każ­dej mi­ło­snej spra­wy, bo się zwy­kle mię­dzy za­ko­cha­ną mło­dzie­żą, two­rzy pe­wien sto­su­nek so­li­dar­no­ści, i za­wią­zu­je nie­ja­ko so­jusz za­czep­ny i od­por­ny, czę­sto prze­ciw­ko ro­dzi­ców ży­cze­niu i ra­dzie. – Otoż wi­dząc na twa­rzach tych dwóch pań pe­wien nie­spo­kój zdra­dza­ją­cy ja­kieś waż­ne za­ję­cie, sta­ną­łem w wy­ło­mie muru; któ­ry daw­niej nie­prze­rwa­nem pa­smem za­mek Łob­zow­ski ota­czał, i każ­dy ich ruch śle­dzi­łem ba­daw­czem okiem. Dłu­go te pa­nie, żywą z sobą za­ję­te roz­mo­wą, obie­ga­ły pu­ste szpa­le­ry ogro­du, aż w koń­cu usiadł­szy na ła­wecz­ce z dar­ni, u gro­bu Es­te­ry, za­mil­kły; tak, jak zwy­kle dwie wal­czą­ce stro­ny za­wie­szą kro­ki wo­jen­ne, aby się do no­we­go przy­go­to­wać za­past­nic­twa i sil­niej na sie­bie ude­rzyć. Mat­ka od­wró­ciw­szy się od cór­ki, chcia­ła za­pew­ne bu­rzę we­wnętrz­ną uśmie­rzyć ja­kiem­kol­wiek me­cha­nicz­nem za­ję­ciem, bo bied­ną traw­kę na dar­nio­wej ła­wie, piór­ko po piór­ku szar­pa­ła. Cór­ka zaś ro­sząc łza­mi darń, kwiat­kiem sto­krot­ki prze­ro­sła, spo­glą­da­ła z boku na mat­kę, upa­tru­jąc w tej twier­dzy ro­dzi­ciel­skiej woli, chwi­li słab­szej obro­ny, lub mniej strze­żo­nej fur­ty, przez któ­ra­by się do ser­ca mat­ki do­stać i zwy­cięz­two od­nieść mo­gła. Ale na próż­no!… Twier­dza przez upór strze­żo­na, co­raz groź­niej­szą na­je­ża­ła się ar-ty­le­ryą. – Na sło­wo cór­ki rzu­co­ne mi­mo­cho­dem, jak­by na mi­ło­sną za­czep­kę, nic mat­ka nie od­po­wie­dzia­ła, lecz wstecz­nym reki zwro­tem, dała po­znać, iż słu­chać nie chce! – Wresz­cie cór­ka uży­ła owe­go ar­cy­spo­so­bu, któ­ry nie­bio­sa prze­bi­ja, i ude­rzyw­szy w po­ko­rę rzu­ci­ła się do nóg mat­ki, okry­wa­jąc je uści­ska­mi; ale i to nie­po­mo­glo bo zim­na i nie­zmien­na jej po­sta­wa, dała uczuć bła­ga­ją­cej, że ten na­wet śro­dek jest bez­sku­tecz­nym. W ten czas i ja w du­chu obu­rzy­łem się na mat­kę, cho­ciaż nie­wie­dzia­łem po któ­rej stro­nie jest słusz­ność. Do­my­ślać ssię mo­głem iż to­czy się spra­wa mi­ło­sna i że się ro­bi­ły ze stro­ny cór­ki zwie­rze­nia któ­re mat­ka su­ro­wo po­tę­pia­ła. Trud­no jed­nak było od­gad­nąć istot­nych zaj­ścia po­wo­dów, albo do­sły­szeć tych pań roz­mo­wy, gdy sła­by głos cór­ki gi­nął w od­da­li, a mil­cze­nie mat­ki acz wy­mow­ne, nic mi szcze­gó­łów tej sce­ny nie tłu­ma­czy­ło. Mu­szę więc czy­tel­ni­ka pro­sić o cier­pli­wość, za­nim go po­tra­fię do­kład­niej wta­jem­ni­czyć w tę dziw­ną spra­wę. Aby mu się zaś nie przy­krzy­ło opro­wa­dzę go tym cza­sem po na­szym pięk­nym Łob­zo­wie i skre­ślę ob­ra­zek miej­sca w któ­rym się ta wstęp­na sce­na na­szej po­wie­ści od­by­wa.

Łob­zów roz­kosz­na wieś pod Kra­ko­wem, któ­rą już tylu zna­ko­mi­tych opie­wa­ło wiesz­czów, sły­nie za­rów­no pięk­no­ścia­mi przy­ro­dy, jak i dro­gie­mi wspo­mnie­nia­mi O niej to pi­sze A. Na­ru­sze­wicz: „Świet­ny przy­byt­ku, gdzie przed laty „Wie­low­lad­ne ja­śnia­ły kró­lów Ma­je­sta­ty” Ja­koż, przy­wo­dzą nam dzie­je, że w roku 135 Ka­zi­mierz wiel­ki nie chcąc się dal­sze­mi prze­jażdż­ka­mi do Nic­po­łom­skie­go zam­ku od prac pu­blicz­nych od­ry­wać, ka­zał so­bie zbu­do­wać w Łob­zo­wie let­nie z drze­wa miesz­ka­nie, i tam z upodo­ba­niem prze­pę­dzał chwi­le od pra­cy i od kró­lew­skich tro­sków wol­ne. Nie­któ­rzy twier­dzą, iż w tem wiej­skiem ustro­niu, wy­twa­rzał zba­wien­ne po­my­sły do urzą­dze­nia pań­stwa, a inni zło­śli­wi, od­sła­nia­jąc od­wrot­ną stro­nę zna­ko­mi­tych wiel­kie­go kró­la przy­mio­tów, po­ma­wia­ją go o na­gan­ne w Łob­zo­wie mi­łost­ki z Ro­ki­czan­ką a póź­niej z pięk­ną ży­dów­ką Es­te­rą, któ­rej mo­gi­łę (je­że­li nią jest rze­czy­wi­ście) w środ­ku ogro­du po­da­nie dziś jesz­cze wska­zu­je.

Po śmier­ci Ka­zi­mie­rza, Ste­fan Ba­to­ry na miej­scu drew­nia­ne­go domu w Łob­zo­wie, gmach mu­ro­wa­ny wy­sta­wił, któ­ry ozdo­bio­ny i po­więk­szo­ny przez Zyg­mun­ta III. stał się już póź­niej ulu­bio­ną kró­lów let­nią sie­dzi­bą. Mię­dzy waż­ne­mi zaś a bliż-sze­mi na­szych cza­sów wspo­mnie­nia­mi, do­dać nam wy­pa­da, iż kie­dy Jan III. wy­bie­rał się na od­siecz Wied­nia, to w Łob­zow­skim zam­ku ocze­ki­wał na gro­ma­dzą­ce się woj­sko i z tam­tąd na wy­pra­wę ru­szył. W ostat­nich wie­kach za­mek opu­sto­szał; a w epo­ce któ­rą opi­su­je­my, stał w gru­zach; i nie dziw, bo prze­stał być miesz­ka­niem a po­zo­stał po­mni­kiem. W roku zaś 1824, Se­nat rzą­dzą­cy, jak­by czy­nił akt skru­chy, po tylu speł­nio­nych dzie­łach gor­szą­ce­go wan­da­li­zmu i zbu­rze­niu naj­cen­niej­szych po­mni­ków, utwo­rzył na­gle plan po­kry­cia da­chem nie­do­bu­rzo­nej czę­ści pa­ła­cu, a w tej śmiesz­nej i cząst­ko­wej re­stau­ra­cyi, ubli­żył po­mni­ko­wi, a nie po­wró­cił mu daw­nej pięk­no­ści ani użyt­ku.

Wy­glą­dał też nasz bied­ny Łob­zow­ski za­mek, jak zgrzy­bia­ły sta­rzec w far­bo­wa­nej pe­ru­ce, lub jak ry­cerz w pa­pie­ro­wym heł­mie. Rze­czy tak zo­sta­ły aż do roku 1854, w któ­rym Rząd Au­stry­ac­ki od­ku­piw­szy na rzecz ko­ro­ny tę re­al­ność, w dzier­ża­wie wie­czy­stej bę­dą­cą, prze­bu­do­wał szcząt­ki zam­ku na szko­łę woj­sko­wą, ma się ro­zu­mieć po­więk­sza­jąc w czwór­na­sób ob­szer­ność gma­chu.

Jesz­cze chwil­kę przej­dzie­my się z czy­tel­ni­kiem po Łob­zow­skiej wio­sce ro­ze­sła­nej na sze­ro­kiej płasz­czyź­nie w któ­rą się wpla­ta mała rzecz­ka Ru­da­wa, swa­wol­ni­ca ru­do­wło­sa, i nie­co o po­dał war­kocz swój w nur­tach Wi­sły pła­wi. Jesz­cze w trop za jej prą­dem obej­dzie­my cha­ty, gdzie lud wiej­ski cho­wa­jąc pier­wot­ny oby­czaj, wierzj i ko­cha, a za­wsze we­so­łej my­śli, krze­sze ognia w pod­ków­ki i żar z oka mie­cie – Może się też tym cza­sem na­sze pa­nie po­go­dzą? – Ale wąt­pię, bo do­pie­ro cór­ka pła­ka­ła, a so­jusz nie­wiast za­wie­ra się po wspól­nych łez wy­le­wie. Nie­prze­szka­dzaj-myż im więc, bo gdy­by się kto na­tręt­nie wMch spra­wę wmie­szał, to za­rę­czam, iż mat­ka przez sam upór ska­mia­nia­ła­by w swem po­sta­no­wie­niu. Idź-myź w górę na lewo ku fol­war­ko­wi zwa­ne­mu Gra­ma­ty­ką, a sta­no­wią­ce­mu dwor­ską do Łob­zo­wa przy­le­głość, a tam już nie bę­dzie­my po­dzi­wiać zwa­lisk kró­lew­skiej sie­dzi­by, ale dzie­lić ra­czej kło­po­ty go­spo­dar­skie wie­czy­ste­go dzier­żaw­cy, któ­ry we­dle daw­ne­go pra­wi­dła „chłop­kiem i snop­kiem,” chwie­ją­ce się bu­dyn­ki fol­war­cze pod­pie­ra. Oto­czo­ny licz­ną ro­dzi­ną, krzą­ta się on tem pil­niej oko­ło go­spo­dar­stwa, im szczo­drzej nie­bo zsy­ła mu w dzie­ciach bło­go­sła­wień­stwo. Ja­koż wy­zna­je on z pod­da­niem się woli opatrz­no­ści, iż więk­szy ma na dzie­ci uro­dzaj, jak na psze­ni­ce, ale ra­zem przy­ta­cza dwa przy­sło­wia któ­re go po­cie­sza­ją, naj­przód, „iż kogo Pan Bóg stwo­rzy, to go nie umo­rzy” a dru­gie, „iż kie­dy Bóg daje dzie­ci, to da i na dzie­ci”.. – Sko­ro wiec po­czci­wiec ufa tak Opatrz­no­ści, to bądź­my o nie­go spo­koj­ni; – niech się roz­ra­dza, a Bóg mu chle­ba przy­spo­rzył Cie­ka­wi wszak­że je­ste­śmy, czy­li na tego ojca ro­dzi­ny, miesz­ka­ją­ce­go tak bli­sko zwa­lisk kró­lew­skie­go zam­ku, po­mnik dzie­jo­wy taki sam wpływ wy­wie­ra jak na nas, któ­rzy przy­cho­dzi­my uczcić te na­gie mury peł­nym mi­ło­ści po­kło­nem? Oli nie! On nie­ma cza­su co­fać się my­ślą w od­le­glej­szą prze­szłość, al­bo­wiem tro­ska­mi obec­ne­nii za­ję­ty, za­le­d­wie ska­lę te­raź­niej­szo­ści du­chem swym obej­mie – On jest naj­licz­niej­szej war­stwy po­czci­wych i spo­koj­nych łu­dzi, któ­rzy ży­jąc od dnia do dnia pod wo­dzą Opatrz­no­ści, nie py­ta­ją się ani o wczo­raj ani o ju­tro, i są tem w spo­łe­czeń­stwie, czem jest żo­łą­dek w czło­wie­ku, któ­re­go nie na­sy­ca wspo­mnie­nie daw­nej bie­sia­dy, ani na­dzie­ja wy­staw­ne­go w przy­szło­ści obia­du, ale do­po­mi­na się co­dzien­nie o chleb swój po­wsze­dni.

Jed­nak na po­dwór­cu fol­war­ku ruch się nie zwy­kły ob­ja­wia. Pa­rob­cy się krę­cą, a dziew­ki w po­dry­gach bie­gną do dru­giej bra­my przy dro­dze wio­dą­cej z ma­łych Bro­no­wie. Sama pani dzier­żaw­czy­ni oto­czo­na gro­nem dzie­ci, stoi fron­tem mię­dzy fi­la­ra­mi gan­ku, jak sze­reg pisz­cza­łek w or­ga­nach, któ­rych ba­so­we tony, po­tęż­ny wzro­stem i tu­szą po­czy­na oj­ciec ro­dzi­ny, a koń­czy naj­młod­sze dzie­cie. Cóż to za ruch? Czy po­żar do­strze­żo­no, lub waż­ne na nie­bie zja­wi­sko?… O nie! ła­two od­gad­nąć po­wód tego ru­chu, bo już sły­chać mu­zy­kę i dzwon­ki, więc je­dzie we­se­le!

Naj­przód dwa pa­rob­cza­ki na ko­niach w kra­kow­skiem ubra­niu po­prze­dza­ją or­szak. Na ka­fta­nie gra­na­to­wym pod­bi­tym czer­wo­no, a ozdob­nym je­dwab­ne­mi sznu­recz­ka­mi, ku­ta­sa­mi, i bo­ga­tem wy­szy­wa­niem koło ha­ftek i gu­zicz­ków, spa­da z ra­mie­nia suk­ma­na, na je­den bok prze­wie­szo­na. A wstą­żecz­ka u ko­szu­li igra z wia­trem i w kę­dzio­ry dłu­gich wło­sów się za­pla­ta, a znów mu­ska po ru­mia­nom chłop­ców licu. Na dwóch ko­niach jak­by wry­ci, pę­dzą cwa­łem, wzno­sząc w górę jed­ną ręką dzie­wic ber­ło, róźcz­kę ślub­ną. – A ta różcz­ka jest pięk­niej­szą niż gdzie­in­dziej, bo jest witą z roz­ma­ry­nu i z na­gie­tek i z szał­wii i z jó­zet­ku i z ka­pło­nich pió­rek! A wple­cio­ne na wło­sie­niu zło­te blasz­ki się mi­ga­ją, i mo­dre gwiaz­decz­ki, z płat­ków wy­ci­na­ne. A u koni przy uzdecz­ce, na­wie­sza­nych peł­no dzwon­ków i wstą­że­czek i pła­tecz­ków, i po­lne­go kwie­cia. – Jadą jadą, po­krzy­ku­jąc i śpie­wa­jąc róż­ne pie­śni co na myśl im przyj­dą! A za nie­mi je­dzie wóz ozdo­bio­ny ga­łę­zia­mi li­po­we­mi, i z brze­zi­ny i z dę­bi­ny, pe­łen mu­zy­kan­tów.

Skrzy­pek za­wziął się od ucha, a choć koła po ka­mie­niach pod­ska­ku­ją, to on prze­cież rze­za­ne­go na je­dwab­nej kwin­cie, nie po­my­li tonu. W tem wiatr za­wiał od Kra­ko­wa i prze­le­ciał po stru­nach i skrzyp­ków i ba­sów! Wten­czas świę­ty szał na­tchnie­nia, ro­dzin­ne­go Kra­kow­skie­go mu­zy­ką owład­nął! A jak się skrzyp­ki przy­są­dzą, ku li­ter­kom wozu po­chy­lo­ne a utną od ucha:

„Al­bo­śmy to jacy tacy, jacy tacy?

Chłop­cy, Kra­ko­wia­cy!" to i umar­li po­wsta­li­by do plą­sów na ta­kie gra­nie.

Za mu­zy­ką je­dzie wóz je­den, dru­gi, trze­ci, czwar­ty; a wszyst­kie peł­ne we­sel­ni­ków, i sta­ro­stów i sta­ro­ścin i druż­bów i dru­chen, a w po­środ­ku pan­na mło­da, mię­dzy oj­cem i ma­tu­sią, jak ka­li­na wśród dę­bi­ny, kra­snem li­cem świe­ci. Dru-chny jak anio­ły stró­że i na przo­dzie wozu sie­dzą i z tyłu się miesz­czą, a śpie­wa­ją o tym wian­ku co sple­cio­ny z ma­cie­rzan­ki z ruty i bła­wa­tów, skroń Ma­ryn­ki zdo­bił. We­sel­ny or­szak sta­nął przed fol­war­kiem, druż­bo­wie ze­sko­czy­li z koni wią­żąc je u pło­tu, a na ple­czy­stych bar­kach wy­sa­dza­li z wo­zów druch­ny i sta­ro­ści­ny. Mu­zy­kan­ci wy­su­nę­li się na przód, a soł­tys zwró­ciw­szy się do gro­na we­sel­ni­ków, zro­bił uwa­gę: iżby na­le­ża­ło pro­sić pań­stwa z fol­war­ku na we­se­le.

– „Kie­dy to nie nasz pan! ode­zwie się pa­rob­czak,

– „Cóż, że nie nasz rzek­nie soł­tys, ale prze­cież szlach­cic, to mu trze­ba uczci­wość wy­świad­czyć. Nig­dy czło­wie­ka nie ubę­dzie jak się star­sze­mu po­kło­ni. To tyl­ko głu­pia gło­wa co się nie schy­la przed do­bre­mi pa­na­mi, któ­rzy mia­sto nas krzyw­dzić, są nam po­mo­cą w każ­dej oka­zyi. No da­lej­że pań­stwo mło­dzi, idź­cie przo­dem za mu­zy­ką, a skłoń­cie się pięk­nie i pro­ście pań­stwa na we­se­le, a wy graj­ki po­sma­ruj­cie so­bie smycz­ków!

– „I za­graj­cie kra­ko­wia­ka!” rze­cze pa­ro­bek.

– Co ty znasz za po­li­ty­kę, od­rzek­nie soł­tys, co ka­żesz grać kra­ko­wia­ka? nic wiesz to ja­kie­go mają grać kie­dy idą do dwo­ru?!!…

Pol­skie­go za­graj­cie! tyl­ko cho­dzo­ne­go, po­ma­luś­ku!No… do­brze!… Idź­my te­raz; a nie­za­po­mnij­cie wziąść flasz­kę mio­du dla pań­stwa a wód­ki dla cze­la­dzi i trak­to­wać po ko­lei, coby zaś kogo nie opu­ścić.

Pierw­szy gra­jek z wznie­sio­ne­mi w górę skrzyp­ca­mi, a z gło­wą za­dar­tą, z któ­rej siwa z ba­ran­ków ki­pia­ła czap­ka, wcho­dził na cze­le mu­zy­ki w bra­mę fol­warcz­na. Chu­dy na twa­rzy i z ocza­mi głę­bo­ko w gło­wę za­pa­dłe­mi, no­sił na swem ob­li­czu wła­ści­we pięt­no wro­dzo­ne­go ar­ty­zmu. Wi­dać było z jego twa­rzy, że czu­je zna­cze­nie każ­dej nuty, bo gdy z po­waż­nej czę­ści po­lo­ne­za, w mięk­kie mol prze­cho­dził, ta tak ję­kli­vre wy­do­by­wał tony, jak­by chciał na­śla­do­wać płacz sie­ro­cy, a zno­wu do pierw­szej czę­ści wra­cał i z po­wa­gą na gru­bych stru­nach rze­zał wstęp­ne mia­ry.

„Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus!” rzek­nie soł­tys do pań­stwa dzier­żaw­ców.

„Na wie­ki wie­ków Amen” od­rzek­ną – wi­taj­cie!

„Pro­si­my pań­stwa rze­cze pan mło­dy, (do nóg się ka­pe­lu­szem kła­nia­jąc), na na­sze ubo­gie we­se­le!

– Niech wam Bóg bło­go­sła­wi, mówi pan dzier­żaw­ca i dzię­ku­ję wam są­sie­dzi, że­ście o nas nie­za­po­mnie­li.

– A ja­każ by­ła­by to moda? rzek­nie sta­ro­sta, aby­śmy o do­brych pa­nach za­po­mi­na­li? Jak świat świa­tem tak być nie po­win­no, ani też nie może. Pro­si­my Wiel­moż­nych Pań­stwa z na­szej chu­do­by po­kosz­to­wać, choć­by kap­kę mio­du, bo to prze­cież w są­siedz­twie i jak­by po­wie­dzieć, jed­na gro­ma­da!

– Chęt­nie wy­pi­ję za wa­sze zdro­wie i pań­stwa mło­dych, aby im Bóg da­rzył na­tem no­wem go­spo­dar­stwie, a przy­spa­rzał i na polu i w ko­mo­rze i w obo­rze!!

Mu­zy­kan­ci już trzy­ma­li smycz­ki w po­go­to­wiu, aby gdy pan szklan­kę do ust przy­chy­li, w nie­bo­gło­sy za­grzmie­li Wi­wat!! I ja­koż były to rze­czy­wi­ście w Nie­bo­gło­sy! bo się Bóg chęt­nie przy­glą­da wszyst­kich warstw spo­łe­czeń­stwa zgo­dzie i mi­ło­ści, a za­rów­no cie­szy się, z usza­no­wa­nia i ule­gło­ści klas niż­szych, jak też i z ser­decz­nej przy­chyl­no­ści i opie­ki dla uboż­szych, ze stro­ny tych wła­śnie, któ­rych jako sza­fa­rzów i świecz­ni­ki wy­żej w spółe czeu­stwie po­sta­wił!____

Pan ski­nął ręką na słu­gi, a za­raz przed ga­nek wy­nie­sio­no gą­sior wina i kil­ka mo­sięż­nych plac­ków) Pan w pierw­szej szklan­ce uma­czaw­szy war­gi, po­dał ją ojcu pan­ny mło­dej, po­tem mat­ce i mło­dej pa­rze, a wresz­cie wszyst­kich trak­to­wał. O kil­ka kro­ków da­lej druż­bo­wie czę­sto­wa­li cze­ladź', a gdy się ta pierw­sza sce­na od­wie­dzin skoń­czy­ła, soł­tys dał znak mu­zy­ce, znów za­gra­no pol­skie­go. Wten­czas pan dzier­żaw­ca z pan­ną mło­dą, a jego zona z pa­lem mło­dym raz się w koło ob­ró­ci­li i po­że­gnaw­szy ve­sel­ni­ków ży­czy­li do­brej ucie­chy.

Mu­zy­ka wten­czas, zna­jo­me­go Mar­sza Dą­brow­skie­go wy­do­byw­szy z ku­rza­wy prze­szło­ści, po­prze­dza­ła we­sel­ni­ków, któ­rzy w tym sa­mym po-ząd­ku, sia­da­jąc na wozy i ko­nie, ru­szy­li ku

) Tak się, w po­bli­skich wsiach Kra­ko­wa uazy­wa­ją… alac­ki, żółt­kiem jaj oma­ło­wa­ne i ma­ją­ce bar­wę mo­sięż­ną.

Kra­ko­wu, gdzie w ko­ścio­le Pan­ny Ma­ryi jako pa­ra­fii Bro­no­wie ślub we­zmą.

Ale kie­dy roz­rzew­nie­ni miłą pro­sto­tą wie­śnia­ków kra­kow­skich, przy­glą­da­my się szczę­ściu przy­szłej pary i ra­do­ści we­sel­ne­go gro­na, za­po­mi­na­my, iż za zwa­li­ska­mi zam­ku, w ob­szer­nym ogro­dzie, przy mo­gi­le prze­cho­wu­ją­cej zwło­ki kró­lew­skiej ko­chan­ki, pła­cze ja­kaś isto­ta i pła­cze tem rzew­niej, że ją dojść mu­siał od­głos we­sel­nej mu­zy­ki i peł­ne swo­bo­dy pie­śni druż­bu­ją­cej rze­szy. Dla­cze­góż? (po­my­ślić so­bie mu­sia­ła) nie uro­dzi­łam się wie­śniacz­ką, gdzie prze­cież wzglę­dy świa­ta nie krę­pu­ją wza­jem­ne­go dusz po­cią­gu?! Dla­cze­góż po­czci­wość i pra­ca, wię­cej u tych lu­dzi ważą w wy­bo­rze mał­żon­ka, niż ma­ją­tek lub fał­szy­wa układ­ność!

Wró­e­my do niej, bo czyż nie za­słu­gu­je na na­sze współ­czu­cie? a je­że­li jej po­módz w tej chwi­li nie mo­że­my, to niech przy­najm­niej wy­czy­ta w smut­nych ry­sach twa­rzy, że­śmy ją po­ję­li a bo­leść jej dzie­li­my.

Lecz któż ona? Może w isto­cie do­pu­ści­ła się wy­stęp­ku. Ja­każ­to bo­wiem mat­ka by­ła­by tak głu­chą na żal cór­ki! wy­słu­chać na­wet nie­chce ani oka­zu­je współ­czu­cia, kie­dy ta u jej nóg za­le­wa­jąc się łza­mi, tak ser­decz­ne czy­ni wy­zna­nia? Może to wca­le nie cór­ka, może wy­stęp­na nie­wia­sta, któ­rą tyl­ko su­ro­wość i Ko­niecz­na po­ku­ta na dro­gę cno­ty zwró­cić może? Ale nie, to nie po­dob­ne!… O ile zdo­ła­łem za­trzy­mać w pa­mię­ci pięk­ne rysy jej twa­rzy, o tyle świad­czą one o pięk­no­ści jej du­szy. Te oczy w dół spusz­czo­ne a za­kry­te czar­ną dłu­gą rzę­są, nie kry­ją pod cie­niem swo­im zdra­dli­we­go wzro­ku. Ona musi być nie­win­ną, ale jest nie­szczę­śli­wą! Bied­na­ofia­ra ro­dzi­ciel­skie­go upo­ru.

o ileż wię­cej dzi­siaj Bogu za mo­ich ro­dzi­ców dzię­ku­ię, że wcho­dząc w uczu­cia mego ser­ca ko­chać mi po­zwa­la­ją tę, któ­rą so­bie w dzie­wią­tym jesz­cze rokn ycia mego wy­bra­łem)

Mu­szę jed­nak wie­dzieć kto są te pa­nie, bo i mój czy­tel­nik nie­cier­pli­wy pyta mnie o ich na­zwi­sko?… Prze­pra­szam! Na­zwisk nie po­wiem, bo pierw­szym przy­mio­tem uczci­we­go po­wie­ścio­pi­sa­rza, jest oszczę­dzać sła­wę osób, któ­re w swój dra­mat wpro­wa­dza, tem bar­dziej, że w nim nie za­wsze ko­rzyst­ną rolę od­gr­wa­ją. Gdy­bym prze­to wie­dział, iż ręka moja kre­śląc sce­ny ży­cia mo­ich

Hi­sto­rycz­ne.

współ­ziom­ków, po­su­nie się kie­dy do pasz­kwi­lu, choć po­zor­nem pod­szy­ciem się pod inne na­zwi­sko zła­go­dzo­ne­go, to­bym ją so­bie wprzód od­ciąć po­zwo­lił.

Po­słu­żę się więc w tej po­wie­ści nie­któ­re­mi przy­bra­ne­mi na­zwi­ska­mi lub po­cząt­ko­we­mi li­te­ra­mi imion.

Chcąc tedy po­znać moją he­ro­inę, zbli­ży­łem się do po­wo­zu i obu­dziw­szy drze­mią­ce­go na koź­le stan­gre­ta uprzej­mie go za­py­ta­łem:

– Pro­szę wac­pa­na czyj to po­wóz?

– Mo­jej pani, od­rzekł wą­sacz, po­pra­wia­jąc się na wklą­kłym koź­le, po­kry­tem kapą tał­dzi stą, ja­kiej w ów czas uży­wa­no.

– Wa­sza pani zkąd?

– Z Po­do­la, pani X.

– A ta pa­nien­ka to za­pew­ne jej cór­ka?

– Tak jest to pan­na Olim­pi­ja, je­dy­nacz­ka, ta­kiej już dru­giej nie ma na świe­cie.

– Dla­cze­góż? czy taka pięk­na?

– Ale eo tam pięk­na! Taka do­bra mó­wie. Anioł, nie pa­nien­ka, wszy­scy lu­dzie ją ko­cha­ją.

– I mnie się też tak zda­wa­ło; dla­te­go żal mi jej, że tak pła­cze. Cóż może być po­wo­dem jej smut­ku?

– My się tam lu­dzie słu­żą­cy w te in­te­re­sa mie­dzy pań­stwem nie wda­je­my, ani też pierw­sze­mu lep­sze­mu, wtrą­cać się nie na­le­ży.

Za­wsty­dzo­ny słusz­ną od­po­wie­dzią dys­kret­ne­go stan­gre­ta po­dzię­ko­wa­łem mu prze­cież za obja-śu­ie­nia i od­sze­dłem z uczu­ciem we­wnętrz­nej po­cie­chy, że się na mo­jem prze­czu­ciu nie za­wio­dłem, od­ga­du­jąc cno­tli­we przy­mio­ty pa­nien­ki. Sta­ną­łem zno­wu w wy­ło­mie muru, ale wła­śnie w tej chwi­li wra­ca­ły już te pa­nie ku pa­ła­co­wi; prze­to ogro­do­wą bra­mą pod­su­nąw­szy się ku wę­gło­wi zam­ku, z bli­ska je wi­dzieć mo­głem, a ra­zem do­strze­głem, że Olim­pi­ja idąc o po­dał za mat­ką, upu­ści­ła na wstę­pie do bra­my mały ka­wa­łek pa­pie­ru, na kształt wi­zy­to­we­go bi­le­tu. Przy­znam się, że gdy już po­wóz od­je­chał, grzesz­ną cie­ka­wo­ścią z jęty pod­nio­słem upusz­czo­ny świ­stek, a że nie był za­pie­czę­to­wa­ny, a ra­czej był tyl­ko uryw­kiem li­sto­wej ko­per­ty, od­czy­ta­łem na nim ołów­kiem na­pi­sa­nych te słów kil­ka. „Bę­dzie­my we czwar­tek w Lip­kach na pod­wie­czor­ku da­nym przez mego prze­śla­dow­cę” Oho! po­my­śla­łem so­bie, więc te pięk­ną isto­tę ja­kiś ty­ran prze­śla­du­je?…. A więc praw­da ona jest nie­szczę­śli­wą? a może jest i bez obro­ny.

Obro­ny… Oczy­wi­ście, je­dy­nacz­ka nie ma bra­ta i może ni­ko­go, któ­ry­by się za nią ujął!…

Lecz – zno­wu, do kogo ona list ten pi­sze? Ko­góż chce o tym pod­wie­czor­ku za­wia­do­mić?…. Za­pew­ne pi­sze do ko­chan­ka!… Albo też może ostrze­ga jaką przy­ja­ciół­kę z któ­rą się w ten spo­sób umó­wi­ła. Po­cze­kaj­my jesz­cze chwil­kę, a doj­dzie­my, dla kogo list ten jest prze­zna­czo­nym.

W kil­ka mi­nut mło­dzie­niec po­waż­ne­go ale mi­łe­go ukła­du i na­der pięk­nych ry­sów twa­rzy, wszedł do zwa­lisk zam­ku i za­stał mnie od­czy­tu­ją­ce­go na ścia­nach skre­ślo­ne tam na­pi­sy. Mimo wol­nem a wza­jem­nym ru­chem ręki do ka­pe­lu­sza, po­kło­ni­li­śmy się so­bie, acz się po pierw­szy raz w ży­ciu spo­tka­li­śmy.

Mło­dzie­niec na oko­ło sie­bie szu­kał nie­spo­koj­nym wzro­kiem ko­goś, albo cze­goś? a póź­niej tyl­ną bra­mą wy­szedł­szy do ogro­du, pod­niósł bi­let, prze­czy­ta! i na ser­cu zło­żył, uda­jąc się ścież­ką oko­ło mu­rów ku dro­dze do czar­nej wsi pro­wa­dzą­cej.

II.

Izba Stu­denc­ka.

Za­wsze ostat­ni je­steś, czy na pre­lek­cy­ją fi­lo­zo­fii czy na zgro­ma­dze­nie na­sze, rzekł Gół­kow-ski naj­lep­szy z uczniów Uni­wer­sy­te­tu.

– Bo się ko­cha jak kot – doda Dut­kie­wicz!

– Już wy­dep­tał bruk przed okna­mi swej ko­chan­ki rzek­nie Biel­ski.

– A pro­fe­sor Jan­kow­ski za­glą­dał dzi­siaj w du­sze ludz­ką, po­czy­na­jąc kurs psy­cho­lo­gii, mówi Gół­kow­ski, był­by i cie­bie przej­rzał.

– To do­brze­by zro­bił, bo dzi­siaj wła­śnie by­łem na prak­ty­ce te­góż sa­me­go wy­kła­du, od­rze­kłem.

– Ale daj no mi faj­kę Bru­nic­ki, niech się parę razy za­cią­gnę.

– Weź moją, rze­cze Biel­ski, bo już trze­cią palę, me­cząc się nad ra­chun­ka­mi róż­nicz­ko­we­mi dla Szo­po­wi­cza.

– Po­wiedz nam coś po­ra­biał? do­dał Bru – nic­ki.

– Dziw­ne mia­łem zda­rze­nie! Po­sze­dłem zra­na do Łob­zo­wa, bo lu­bię to miej­sce tylu świet­nych i dro­gich pa­mią­tek. Otoż były tam dwie pa­nie; jed­na mło­da i ślicz­na, a dru­ga w śred­nim wie­ku zda­je się jej mat­ka.

– I za­pew­ne ta mło­da i ślicz­na gło­wę ci za­wró­ci­ła? prze­rwał Gół­kow­ski.

– Ale gdzież tam, wszak­że wie­cie, że je­stem pra­wie za­rę­czo­nym.

– Więc cóż da­lej? za­py­ta Biel­ski, bo ja nie za­rę­czo­ny.

– Otoż to da­lej, że ta bied­na pa­nien­ka ko­cha ja­kie­goś mło­dzień­ca, a mat­ka o tem ani sły­szeć nie chce i by­łem świad­kiem roz­dzie­ra­ją­cej sce­ny, kie­dy cór­ka we łzach i roz­pa­czy do nóg swej mat­ki upa­dła, a ta jak głaz nie­ru­cho­ma, ani się ku niej nie zwró­ci­ła.

– I cóż nato po­ra­dzić? za­py­ta Gół­kow­ski.

– Co na to?… wziąść tego ko­chan­ka w opie­kę.

– A czy znasz te pa­nie? prze­rwie Bru­nic­ki.

– Nie zna­ni, ale wiem źe są z Po­do­la, a mło­dzień­ca wi­dzia­łem, lecz z nim nie mó­wi­łem i nie wiem iak się na­zy­wa.

– Trze­ba te spra­wę bli­żej zba­dać, do­dał Biel­ski a je­że­li się prze­ko­na­my, iż do­bry chło­piec, a może uczeń jed­ne­go z na­szych Uni­wer­sy­te­tów, to oczy­wi­ście po­da­my mu rękę, a szcze­gól­niej ty co już by­wasz po sa­lo­nach, to prę­dzej po­tra­fisz rzecz ukar­to­wać. My zaś je­ste­śmy do go­to­we­go, jak przyj­dzie po­pie­rać rzecz ra­mie­niem i po­świę­ce­niem.

– Zda­je mi się rze­kłem, że tam jest ja­kiś głów­ny prze­śla­dow­ca tej pa­nien­ki, za­pew­ne jaki bo­ga­ty a sta­ry ado­nis.

– O to mniej­sza, rze­cze Biel­ski, to go przez kij prze­sa­dzi­my.

– Tyl­ko bez bur­dy! Mo­ści pa­no­wie, prze­rwał Dut­kie­wicz. Pa­mię­taj­my, że już nie je­ste­śmy,szkol­ne­mi ża­ka­mi Li­ceum Św. Anny, ale au­dy­to­ra­mi Uni­wer­sy­te­tu!

„Świat sro­gi, świat prze­wrot­ny „Wszyst­ko na opak idzie i t… d.

– Nie ma spo­so­bu rze­cze on, tyl­ko na­le­żą loby skre­ślić pe­wien plan urzą­dza­ją­cy sto­sun­ki mie­dzy ro­dzi­ca­mi a dzie­emi,

– Ba­jesz, sam nie wiesz co! od­rzekł Dut­kie­wicz, prze­cież ko­ściół daw­no skre­ślił ich względ­ne pra­wa i obo­wiąz­ki.

Do­brze, ale moż­na­by w pra­wo­daw­stwie tem zro­bić pew­ne ulep­sze­nia, do­dał Gród­kie­wicz.

– Tyl­ko Pana Boga nie po­pra­wiaj­my, rze­cze Gół­kow­ski; dos już mamy kło­po­tu z po­pra­wą ludz­kie­go pra­wo­daw­stwa.

– We­dle pra­wa na­tu­ry, od­zy­wa się Gród­kie­wicz, każ­dy czło­wiek ro­dzi się z po­wo­ła­niem do osią­gnie­nia naj­wyż­sze­go szczę­ścia, a gdy znaj­dzie prze­szko­dy, więc…..

– Wiec musi sta­nąć i kwi­ta! prze­rwał Gół-kow­ski.

„Ibant quam po­te­bant, et quam non po­te­rant sta­bant”

Wresz­cie nu­dzisz nas two­je­mi teo­ry­ami! Na­pij się piwa i siedź ci­cho, albo wtó­ruj Bo­guń­skie-mu, któ­ry nam od­śpie­wa aryą Jana z Pa­ry­ża Da­lej Bo­guń­ski! od­krząk­nij i wy­cią­gaj ba­sem:

„Już to od daw­ne­go cza­su „Zwie­dza­jąc róż­ne kra­iny

„To bru­net­ki to blon­dy­ny „Ko­cha­łem tyl­ko z na­wia­su!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: