Krawcowa z Paryża - ebook
Krawcowa z Paryża - ebook
Gdy w 1943 roku wojska niemieckie wkraczają do Oberfals, życie piętnastoletniej Rosy zmienia się nieodwracalnie. Zdradzona przez własnego ojca musi szybko dorosnąć. W końcu młoda kobieta zostawia za sobą bolesną przeszłość i z walizką w ręku rozpoczyna poszukiwanie szczęścia. Znajduje je w najmniej spodziewanym miejscu – w świecie mody. Podróżuje i spotyka fascynujących mężczyzn: Christiana Diora, chemika Charles’a, muzyka Izzy’ego, dewelopera Jima. Tworzy kreacje, które oczarowują wszystkie kobiety. Wśród drogich materiałów, zapachu kultowych perfum, skrzącej się biżuterii próbuje uszyć dla siebie nowe życie na miarę swoich marzeń.
Kiedy otwierają się przed nią drzwi do wielkiej kariery i poznaje miłość swojego życia, wszystko zdaje się układać po jej myśli. Do czasu. Na drodze do szczęścia największą przeszkodą okazuje się jej przeszłość...
Czy Rosa stawi czoła przeciwnościom losu? Skoro od przeszłości nie da się uciec, może czas do niej wrócić?
Krawcowa z Paryża to wyśmienita powieść: elegancko skonstruowana, pięknie napisana i z niesamowicie fascynującą bohaterką. Georgia Kaufmann stworzyła zniewalającą historię. I to zakończenie! Wow!
Gill Thompson, autorka powieści historycznych „The Oceans Between Us” i „The Child on Platform One”
Poruszająca zmysły, napisana z rozmachem i niezwykle wciągająca „Krawcowa z Paryża” jest równie olśniewająca i pięknie skrojona jak suknia od Diora.
Rachel Rhys, autorka powieści historycznej „A Dangerous Crossing”
Georgia Kaufmann urodziła się i dorastała w północnym Londynie. Studiowała antropologię społeczną i demografię na Uniwersytecie w Cambridge, London School of Economics i Uniwersytecie Oksfordzkim. Dużo podróżowała po całym świecie, aż w końcu zdecydowała się wrócić na stałe do Londynu, gdzie obecnie tworzy nowe historie. Do napisania „Krawcowej z Paryża” zainspirowały ją wydarzenia z przeszłości jej babki, matki, a także jej własne przeżycia.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-952-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KAMIEŃ
_1991_
Już czas, _ma chère_? Spóźnię się. Dziś jestem otępiała. Nie, nie chodzi o pogodę. Nowy Jork nigdy nie budził natchnienia w listopadzie, nawet w najlepszych chwilach. Nie chodzi też o to, że zimowe kolekcje są takie workowate i ponure. Po prostu nie mam pojęcia, jak się stosownie ubrać. Nie dziw się tak, _ma chère_. Wiem, co włożyć na raut w Białym Domu, na pokaz mody czy posiedzenie zarządu, ale takie wydarzenia bledną przy wadze tego, co wydarzy się dziś wieczorem.
Zostań, proszę. Będę spokojniejsza – a to spotkanie będzie miało wpływ także na ciebie. Może zmienić nasze życie. Jednak najpierw muszę uporządkować parę spraw. Zostaw te papiery, proszę. To mój testament. Chciałam tylko coś sprawdzić. Mam dopiero sześćdziesiąt trzy lata, nie zamierzam umierać w ciągu następnych pięciu! Ale wiesz, lubię się przygotować. Tak jak mówię, to bardzo ważne spotkanie.
Znasz historię tego domu, prawda? Jedynym pomieszczeniem nietkniętym podczas przeorganizowywania przestrzeni jest ta łazienka. Nigdy nie poznałam biznesmena, który nie liczyłby każdego centa. Rozrzutność nie leży w naturze ludzi, którzy zgromadzili fortunę. W podejmowaniu decyzji kieruję się oczywiście stylem, ale jeszcze bardziej rozumieniem struktury, materiału i funkcjonalności. W projektowaniu odzieży czy pomieszczenia, dosłownie wszystkiego, zasadniczą kwestią jest tworzywo. To rzemiosło polega zwłaszcza na zrozumieniu materiałów i faktur, należy poznać ich wady i zalety. Dokonane przeze mnie wybory tworzą atmosferę tej łazienki.
Wiesz, co to? Cała łazienka jest w marmurze. Włoskim, ma się rozumieć, nie tylko dlatego, że pochodzę z Włoch – mimo swojego niezaprzeczalnego piękna indyjskie marmury są tak porowate i kiepsko wypolerowane, że w łazience okazują się niepraktyczne. Właściwy design to piękno uzyskane za pomocą tworzywa spełniającego swoje zadanie. Ten marmur jest i wodoszczelny, i piękny. Spójrz, wydaje się niemal żywym organizmem, poznaczonym przenikającymi się różowymi, czerwonymi, szarymi i białymi żyłkami. Sporo wysiłku kosztowało pozyskanie tego najjaśniejszego i najbardziej różowego marmuru Arabescato Orobico Rosso. Nie zliczę, w ilu magazynach byłam i ile asortymentów przejrzałam, żeby znaleźć tak jasny kamień. A jednak po dokonaniu zakupu nie naraziłabym takiego marmuru na zniszczenie, wnosząc go na piętro, dlatego został tutaj. Łazienka na górze jest inna, tam przewidziałam coś bardziej dostojnego i zarazem stonowanego. Moim zamiarem było pokazanie, że pan James Mitchell nie jest szpanerskim, pretensjonalnym dorobkiewiczem, ale człowiekiem z klasą. Marmur Carrera nie wchodził w grę. Cała ta biel w jednym pomieszczeniu? To tak, jakby kupować _haute couture_ ze względu na markę, a nie na wzornictwo, krawiecki kunszt i materiał. To dobre dla ludzi, którzy mają pieniądze, ale nie mają gustu.
Plotę bez ładu i składu. Denerwuję się, niedobrze mi. Zaraz, zaraz, o czym mówiłam? A tak, już pamiętam. Breccia Onciata, ten kamień wybrałam do łazienki na piętrze. To lśniący beżowy marmur poznaczony białymi, różowymi i liliowymi plamami i żyłkami. Tak jak należy wybrać właściwy kamień na kafelki, właściwą tkaninę na sukienkę, tak samo należy wybrać strój odpowiedni do okazji. Gdy idę na spotkanie biznesowe, rozważam, jak duże wrażenie chcę wywrzeć, czy chcę kokietować. Jeśli już w progu chcę emanować błyskotliwą przedsiębiorczością i siłą, zakładam coś od Diora lub Yves’a Saint Laurenta. Jeśli do głosu mają dojść moja kreatywna dusza, artyzm i projektanckie umiejętności, wybieram własne projekty marki Dumarais. Mogę też urzekać, usypiać czujność swoją kobiecością, by za chwilę uderzyć, wykazując się zmysłem do interesów – wtedy ubieram się w Chanel. Mogę wywoływać te wszystkie reakcje, ledwie stając w drzwiach lub wchodząc do pomieszczenia. Ale nie dziś.
To niedorzeczne, _ma chère_, widziałaś kiedyś, żebym tak się rozwodziła nad tym, co na siebie włożyć? Nigdy nie przeglądałam garderoby tak dokładnie. Problem w tym, że jestem przerażona i za wszelką cenę chcę dobrze wypaść, więc nawet nie wiem, od czego zacząć. Zazwyczaj zaczynam od tkaniny, _ma chère_, tkanina jest zawsze najważniejsza. Nauczyłam się tego, gdy po raz pierwszy robiłam krój. Wytnij to samo w wełnie, jedwabiu albo bawełnie wzdłuż, potem w poprzek włókien, a za każdym razem wyjdzie zupełnie inna kreacja. Tkanina działa podprogowo. Bawełna to lato, a lato to beztroska. Len podobnie, ale jest bardziej wyrafinowany – trzeba się cechować dużą pewnością siebie, by nie przejmować się zmarszczkami na materiale. Wełna to zima, przytulność i ochrona przed chłodem. Jedwab jest dobry na każdą porę roku, zawsze oznacza bogactwo i luksus. Co do nylonu i poliestru – cóż, nylon ma zastosowanie w pończosznictwie, ale powinien być skrywany pod ubraniem.
Opuściłam dom rodzinny – w którym nie było prysznica, a kąpaliśmy się tylko raz w tygodniu, w niedzielę przed pójściem do kościoła – bez grosza przy duszy, z dwiema zmianami ubrania i bielizny w odrapanej walizeczce. Dzięki talentowi i ciężkiej pracy stworzyłam to wszystko od podstaw. Dlatego codziennie bez wyjątku wchodzę do łazienki i zadaję sobie pytanie: jak powinnam dziś wyglądać? Z kim się zobaczę? Co chcę osiągnąć? Zanim się ubiorę, robię makijaż i włosy, a potem, gdy wyglądam perfekcyjnie, czuję się gotowa do wyjścia i zaprezentowania wszystkich swoich walorów. Nie pozostawiam nic przypadkowi. Byłabym świetną harcerką.
Mam szczęście – moja figura w połączeniu z lekcjami poruszania się i postawy odebranymi u Diora sprawia, że wyglądam dobrze niemal we wszystkim. Nie umiem inaczej. Nawet w koszulce i dżinsach prezentuję się elegancko. Jeśli człowiek ma klasę, widać ją niezależnie od tego, co włoży. Ale dziś? Nie wiem, co będzie odpowiednie, nie wiem, co zda egzamin. Po prostu nie mam pojęcia.
Chcę ci opowiedzieć pewną historię. Długą. Historię mojego życia. Dopiero wtedy będę wiedziała, co włożyć. A ty będziesz mogła mi pomóc.
*
Zaczęło się oczywiście od mojej matki, przecież wszystko zaczyna się od rodziców. Potrzebowałam czasu, aby pojąć, że ludzie postępują źle mimo najlepszych intencji, a niezamierzone konsekwencje ich działań odciskają na dzieciach najgłębsze piętno.
Nie zmyślam, bo naprawdę mieliśmy niewiele, kiedy się urodziłam. W latach trzydziestych Włochy były biednym krajem, a ludzie żyjący w Alpach nie mieli pieniędzy. Większość utrzymywała się z roli. Turystyka krajoznawcza i narciarska była pieśnią przyszłości. W Bressen nie znalazłabyś nawet sklepu z zabawkami. To miasteczko targowe w dolinie ciągnącej się aż do Merano i Bozen, największych miast w Tyrolu Południowym. Był tylko niewielki wybór towarów na zapleczu sklepu odzieżowego. W Oberfals dzieci bawiły się drewnianymi zabawkami struganymi przez rolników w długie zimowe wieczory.
W wieku ośmiu lat dostałam od mamy malowaną drewnianą lalkę na Boże Narodzenie. Nie miała ubranek, ale w moich dziecięcych oczach wyglądała cudownie. Bawiłam się nią bez przerwy. Nazwałam ją Elżbieta, na cześć angielskiej księżniczki, której tata właśnie został królem. Umiałam już szyć i robić na drutach. Uczyłyśmy się tego wcześnie, ale nie dla rozrywki – były to praktyczne i niezbędne umiejętności. Zbierałam ścinki starych serwet i ścierek oraz podarte obrusy i wieczorami, kiedy mama nie potrzebowała mojej pomocy w Gasthausie, siadałam, żeby szykować kreację dla swojej księżniczki – jeden gruby ścieg za drugim. Trudno sobie teraz wyobrazić, jak wyglądała moja pierwsza projektancka próba, ale wtedy byłam bardzo zadowolona z rezultatów swojej pracy. Uszyłam lalce sukienkę z fałdowanym koronkowym przodem, zrobioną ze starej serwety. Do tego białe bawełniane figi i kamizelkę. Wydziergałam jej skarpetki, które opadały, oraz blezer. Gdy za sprawą lokalnej gazety „Dolomitten” rozeszła się wieść o nadchodzącej koronacji, pocięłam granatowy szalik ze wzorem w drobne żółte kwiatki, który zakładałam do dirndlu, i zrobiłam swojej lalce długą, ciągnącą się po ziemi suknię na ceremonię.
Z początku zostawała w domu, ale potem zaczęłam nosić ją ze sobą, najpierw do kościoła, potem w tornistrze do szkoły. Ledwie się mieściła, stópki wystawały z jednej strony, uważałam jednak, że przyszła królowa też powinna się uczyć. Tydzień po koronacji angielskiego króla, w maju, pokazałam swojej przyjaciółce Ingrid Stimpfl, jak mała księżniczka Elżbieta maszeruje w procesji za ojcem. Chciałyśmy znaleźć sposób, by doszyć jej do sukni futrzany kołnierz – kilka dni wcześniej ojciec Ingrid przyniósł do domu królika na potrawkę, a Ingrid powiedziała, że skórka mogłaby z powodzeniem udawać gronostaja. Kiedy to mówiła, wygładzałam długi tren sukni swojej księżniczki. Nagle urwała w połowie zdania i ze zmartwiałą twarzą spojrzała ponad moim ramieniem. Odwróciłam się.
Od tyłu podkradł się do mnie Rudi Ramoser. Choć miał dopiero trzynaście lat, był wysoki i dobrze zbudowany wskutek pracy w polu. Przystojny blondyn o niebieskich oczach, do tego pyszałkowaty, bo jego ojciec był najbogatszym człowiekiem w miasteczku i szwagrem burmistrza, _Herr_ Grubera.
– _Du, Gitsch!_ – krzyknął. – Czym tam się bawisz?! – Uśmiechnął się szyderczo, robiąc krok w moją stronę.
– Lalką – odparłam, patrząc mu w oczy i stojąc dzielnie w miejscu. Przywykłam do dokuczania.
– To jest lalka? – Parsknął i rozejrzał się, czy ktoś patrzy. – To jakiś kawał drewna.
Był większy ode mnie. Nie chciał lalki, chciał mi dopiec. Widywałam to spojrzenie u swojego ojca, gdy był pijany. Nauczyłam się trzymać wtedy z daleka.
– Należy do mnie – powiedziałam, robiąc wreszcie krok w tył. – Nie boję się. Jesteś zwykłym _Raudi_.
– To księżniczka Elżbieta. – Ingrid Stimpfl była uroczą, ale niezbyt bystrą dziewczynką.
– Księżniczka Elżbieta. – Rudi wyciągnął rękę po lalkę, ale przycisnęłam ją mocno do siebie. – Pokaż – warknął ponuro, odrywając mi palce jeden po drugim i ściskając je boleśnie.
W końcu wyciągnął mi lalkę z rąk, odwrócił się i odszedł.
– Jutro dam ci znać, co masz zrobić, jeśli chcesz ją odzyskać – powiedział.
Ingrid zaczęła chlipać. Moje palce były poznaczone białymi i czerwonymi pręgami – z taką siłą chłopak wyrywał mi Elżbietę. Zacisnęłam zęby. Nie mogłam pozwolić, żeby doprowadził mnie do płaczu.
*
Rodzice nie poświęcali nam zbyt wiele czasu. Mama prowadziła Gasthaus Falsspitze, jedyny bar i restaurację w Oberfals. Pracowała bardzo ciężko (to chyba pozytywna cecha, którą mi przekazała). Ojciec z kolei był rozpustnikiem, co cierpliwie znosiła. W godzinach otwarcia baru matka uwijała się jak w ukropie, choć zawsze była gotowa nas wysłuchać, niemniej doskonale wiedzieliśmy, że nie należy jej przeszkadzać, kiedy gotuje. Kompletnie się zatracała, siekając, trąc i mieszając w garnkach, jakby odprawiała rytuał. W jej ruchach, które uwielbiałam obserwować, był pewien medytacyjny rytm.
Gdy wbiegłam do kuchni bez tchu, cała roztrzęsiona, mama akurat przyrządzała _Knödel_. Przed nią leżał stos czerstwego chleba z poprzedniego dnia, a długi nóż poruszał się z gracją w jej dłoni, kiedy kroiła pieczywo na drobniutkie kawałki, z których robiła kluski. Regularne etapy jej prac kuchennych mogły posłużyć do dokładnego odmierzania czasu. Musiało być tuż po trzeciej.
– Mamo! – zawołałam, próbując dotrzeć do niej spanikowanym głosem. Pamiętam, że byłam rozdarta pomiędzy żałością a strachem, że jej przeszkadzam.
Ostrze noża poruszało się w górę i w dół, krojąc chleb.
– Mamo! – powtórzyłam głośniej.
Podniosła wzrok. Nóż wciąż ciął czerstwe pieczywo.
– Jestem zajęta.
Z oczu popłynęły mi łzy.
– Rudi Ramoser zabrał Księżniczkę Elżbietę.
– Kogo? – spytała po długiej chwili, patrząc na mnie w roztargnieniu.
– Moją lalkę. Tę, którą dałaś mi na święta.
Odłożyła nóż i wbiła we mnie wzrok.
– To ją mu odbierz.
– Ale on ma trzynaście lat. Jest większy.
– Roso, to tylko lalka. Nie mam na to czasu. – Podniosła nóż i zaczęła kroić.
*
Rudi Ramoser czekał na mnie nazajutrz po wyjściu ze szkoły. Stał oparty o mur po drugiej stronie, rozmawiał z innymi chłopcami, ale odłączył się od nich, gdy tylko mnie zobaczył.
– Chcesz lalkę, _Gitsch_? – Niebieskie oczy miał niewinne, lecz ton jego głosu był zaczepny.
– Tak – odparłam, starając się nie okazywać strachu.
– Spotkajmy się przy moście. O trzeciej.
Gasthaus znajdował się w sercu miasteczka, a droga do Unterfals i St. Martin zaczynała się na rynku i przy wyjeździe z miasta przecinała rzekę Fals. Po lekcjach ulice pustoszały. Dzieci zajmowały się sprawunkami i obowiązkami domowymi, podczas gdy kobiety szykowały kolację, a mężczyźni byli jeszcze w pracy. Znałam wszystkich w każdym domu, który mijałam. Spojrzałam na fresk przedstawiający Świętego Jerzego na domu Koflerów. Byli z niego bardzo dumni. Zdałam sobie sprawę, że powinnam poprosić Ingrid lub Christl, swoją siostrę, żeby poszły ze mną. Byłam ubrana ciepło – czapka, rękawiczki, szalik, ciasno zapięty płaszczyk – a mimo to cała się trzęsłam.
Zanim jeszcze dotarłam do mostu, usłyszałam Rudiego i jego kolegów. Stali na brzegu potoku, płynącego wartko po wiosennych roztopach. Rzucali kamykami na drugą stronę. Przystanęłam na szczycie błotnistej ścieżki i rozejrzałam się wokół. Nie widziałam Elżbiety ani w rękach Rudiego, ani na ziemi.
– Gdzie moja lalka?! – krzyknęłam zrozpaczona.
– Tutaj. – Wskazał palcem do góry.
Księżniczka wisiała nad brzegiem, przywiązana do drzewa.
– Nie dosięgnę – powiedziałam, powstrzymując łzy.
– Pomogę ci – odparł.
Patrzyłam na niego. Nawet się nie poruszył. Woda uderzała o głazy, rozpryskując się w powietrzu piękną mgiełką lśniącą w słabym blasku wiosennego słońca. Wydęłam wargi. Łobuzy nie współczują słabeuszom, więc zamierzałam być twarda.
– Ale najpierw musisz coś zrobić.
Chłopcy przestali rzucać kamieniami i stanęli wokół Rudiego, stłoczeni jak stado owiec. Powoli zeszłam ścieżką. Było ślisko. Rudi był wyższy o głowę od większości chłopców, a ja byłam mniejsza od każdego z nich.
– Chcę moją lalkę – powiedziałam.
– Musisz na nią zasłużyć – odparł, a przez jego twarz przebiegł cień obrzydliwego uśmieszku.
Nad linią drzew widziałam śnieg zalegający na łąkach. Byliśmy sami, z dala od ludzkich spojrzeń.
Wpatrywałam się w niego, zastanawiając się, czego może chcieć. Miałam niewiele rzeczy – a na pewno niczego, czego mógłby chcieć chłopak. Nie sądziłam, że lubi czytać, więc nie mogło chodzić o moje książki.
– Jak? – zapytałam po dłuższej chwili.
– Jak? – Uśmiechnął się do kolegów. – Podciągnij kieckę.
Chłopcy się roześmiali.
– Co?
– Podciągnij kieckę – powtórzył. – Chcemy popatrzeć, _Gitschele_.
Obserwował mnie bacznie, kilku chłopców się uśmiechało, tylko Michael Stimpfl, kuzyn Ingrid, wbił spojrzenie w ziemię. W szkole rozbierałyśmy się do majtek i podkoszulek przed gimnastyką, ale teraz poczułam się inaczej, choć nie wiedziałam dlaczego. Nie znalazłam jednak konkretnych powodów, żeby odmówić. Rudi świdrował mnie swoimi niebieskimi oczami. Uznałam, że chłopcy widzieli już w szkole takie pumpy jak moje, poza tym bardzo chciałam odzyskać lalkę, więc podciągnęłam spódnicę. Chłopcy znów się zaśmiali, a ja oblałam się rumieńcem. Zawstydzona opuściłam wełnianą spódnicę, która zsunęła mi się z powrotem na uda.
– Teraz mi ją oddaj – poprosiłam.
– To nie koniec – odrzekł Rudi drwiącym tonem. – Nie powiedziałem, że to wystarczy. Teraz podciągnij spódnicę i ściągnij majtki.
Patrzyłam na niego. Nigdy tak nie robiłyśmy na sali gimnastycznej. Nawet przed innymi dziewczynkami – w ubikacji były drzwi, za którymi można się było schować. Czułam, że to złe, wręcz grzeszne. Popełniłam błąd, spełniając pierwsze żądanie. Jak każdy łobuz Rudi nie zamierzał na tym poprzestać.
– Nie – powiedziałam, wyciągając się na palcach, aby wydawać się wyższa, niż byłam w rzeczywistości. – Zrobiłam, co chciałeś, to teraz oddaj mi lalkę.
– Nie dam ci jej, dopóki nie zrobisz, co mówię. – Podszedł do mnie i spróbował mnie chwycić.
Cofając się, nastąpiłam na lśniący omszały kamień i się poślizgnęłam. Dłoń Rudiego niczym kleszcze zacisnęła się na moim ramieniu, pociągnęła do góry. Złapałam odłamek kamienia i wykręcając się z uścisku, uderzyłam chłopaka z całej siły. Krew trysnęła mu z twarzy. Zawył i mnie puścił.
Upadłam na ziemię, wgramoliłam się z powrotem na brzeg i zaczęłam uciekać. Biegłam aż do piekarni Ramoserów. Burmistrz, wujek Rudiego, tęgi, butny mężczyzna akurat wychodził na dwór, gdy dopadłam do drzwi. Przemknęłam obok i zatrzymałam się nagle, odurzona mdławym, słodkim, drożdżowym zapachem. _Herr_ Ramoser, tata Rudiego, spojrzał na mnie sponad lady. Spódnicę miałam brudną, kolana poobcierane i zakrwawione, a twarz zalaną łzami.
– Rudi ukradł mi lalkę – zaszlochałam – Księżniczkę Elżbietę. Kazał mi… Nie chciał jej oddać, uderzyłam go kamieniem. Chyba go zabiłam.
_Herr_ Ramoser wpatrywał się we mnie przerażonymi niebieskimi oczami.
– Co ona powiedziała? – spytał Bürgermeister Gruber, stając za moimi plecami. – Zabiła Rudiego?
– Chciałam tylko odzyskać lalkę – próbowałam tłumaczyć.
– Co zrobiłaś mojemu synowi?! – zagrzmiał _Herr_ Ramoser.
– Nic mu nie zrobiła – oznajmił Michael Stimpfl, przeciskając się obok burmistrza. – To Rudi chciał jej robić brzydkie rzeczy. Ona ma dopiero osiem lat, tak nie można. – Podszedł do mnie i zza pazuchy wyciągnął Księżniczkę Elżbietę. – Proszę, trzymaj.
Wyrwałam mu lalkę z rąk i przycisnęłam ją do piersi. Ubranko miała mokre i podarte, pod palcami czułam rozchodzące się szwy. Z mojego gardła wydobył się głośny szloch.
Dopiero po powrocie do domu zorientowałam się, że wciąż trzymam kamień. Podniosłam go do światła, by przyjrzeć mu się dokładnie. Oberfals leżało na kiepskiej, właściwie jałowej ziemi, która zdawała się spływać po skale pod spodem. Dziś już wiem, że to łupek. Składający się z milionów łyszczyków, przypominających drobne fragmenty plastiku, naszpikowanych kwarcem i skaleniem, przyprószonych drobinami granatu. Łupek nie jest tak twardy jak wapienie, z których wytwarza się marmur. Jest miękki i łuskowaty. W tamtych czasach uwielbiałam odzierać kolejne warstwy paznokciami.
Miałam szczęście, że chwyciłam kamień z wystającym kawałkiem ciemnoczerwonego granatu. Gdyby był to sam łyszczyk, roztrzaskałby się tylko na głowie, a Rudi dopadłby mnie ze zdwojoną siłą. A tak zostawiłam mu bliznę na całe życie, nad lewą skronią, tam, gdzie zatopiłam czerwony kamień. Wszystko jest kwestią wyboru. Nawet właściwie dobrany kamień, odpowiedni do potrzeb, może się nam dobrze przysłużyć.2
WYKAŁACZKI
Kiedy się denerwuję, tak jak teraz, wtedy się uśmiecham. Trudno zachować spokojny wyraz twarzy, gdy instynkt nakazuje odsłonić zęby. Zastanawiam się, czy to jakaś atawistyczna reakcja na stres. Różnica pomiędzy odsłonięciem zębów w uśmiechu a obnażeniem kłów z wściekłości jest niewielka. Oczywiście mam śnieżnobiałe mocne zęby. Z iście religijnym zapałem myję je i czyszczę nitką. Zdążyłam wypróbować wszelkie dostępne techniki: taśmę dentystyczną, nitkę, hałaśliwe irygatory, nitko-wykałaczki podobne do małej procy oraz te nowe malutkie międzyzębowe druciane szczoteczki oznaczone kolorami dla różnej wielkości, wyglądające jak zmniejszone szczotki do szorowania butelek po mleku. Trzeba czasu i cierpliwości, więc stoję z ustami rozdziawionymi w niekończącym się „aaaa” i czyszczę każdą szczelinkę, każdy ząb po kolei. Korzyści są takie, że po pierwsze wciąż mam wszystkie zęby, a po drugie lśnią nieskazitelną bielą jak macica perłowa w muszli. Gdy byłam mała, życie było prostsze. Mieliśmy wykałaczki.
*
Każdego ranka po śniadaniu, a przed wyjściem do szkoły, szłam do kuchennej szafki na przetwory i wyciągałam pudełko z wykałaczkami. Moim zadaniem było napełnianie solniczek i pieprzniczek na każdym stole i uzupełnienie wykałaczek w drewnianych pojemniczkach. Wszyscy mieli zwyczaj bezwiednie dłubać w zębach po skończonym posiłku, popijając czymś obiad, kolację albo słynny strudel mojej mamy. Był to dyskretny, ale powszechny rytuał.
Teraz myślę, że publiczne grzebanie w zębach jest ordynarne. Czyszczę zęby nitką tutaj, w swoim zaciszu. Dla dziecka mieszkającego w Gasthausie granica pomiędzy tym, co prywatne, a tym, co publiczne, się zaciera. Aż do końca lata 1943 roku chyba nie zdawałam sobie sprawy z wagi sfery publicznej, z potęgi widowiska. Dzieci dorastające w czasie wojny nie mogą porównać tego z niczym innym, dla nich to normalność. Dopiero po długim czasie zrozumiałam, że południowy Tyrol w Alpach, moja mała ojczyzna, został nieumiejętnie przyfastrygowany do Włoch po pierwszej wojnie światowej, gdy popruło się imperium Austro-Węgier. Przyłączenie austriackiego, niemieckojęzycznego południowego Tyrolu do Włoch było jak przyszycie Księżniczce Elżbiecie rączek pluszowego misia.
Odkąd skończyłam jedenaście lat, rodziny czuły się rozdarte pomiędzy niemiecką a włoską tożsamością – albo swoi, albo obcy. Dwie faszystowskie nacje zawarły porozumienie, które rozerwało gobelin naszej codzienności. Młodzi mężczyźni musieli wybierać między nazistami Hitlera a Czarnymi Koszulami Mussoliniego. Był to podział w poprzek rodzin. Ci, którzy zdecydowali się zostać, byli uważani za zdrajców. Tych, którzy ruszyli do Niemiec, lżono jako nazistów. Mężczyźni odchodzili po cichu, powoływani do jednej lub drugiej armii, a ich rodziny zdradzały jak najmniej szczegółów. Potrafiliśmy dochować tajemnicy – byliśmy ludem górali, rozmawialiśmy o pogodzie, późnych opadach śniegu, letnich burzach, ale nie o naszych wstydliwych sekretach.
We wrześniu 1943 roku wszystko się zmieniło. Alianci zepchnęli Mussoliniego na północ, gdzie utworzył on państwo marionetkowe w Salò nad jeziorem Garda, a niemogący stawić oporu Niemcy weszli do południowego Tyrolu i ogłosili go częścią Wielkiej Rzeszy. To teoretycznie kończyło wszystkie dylematy związane z przynależnością, jednak byliśmy pogubieni jak nigdy dotąd. Moi rodzice lamentowali, że urodzili się w Austrii, potem żyli we Włoszech, teraz mieszkają w Niemczech, a przecież nigdy nie ruszyli się z Oberfals.
Późnym rankiem po raz pierwszy usłyszeliśmy dzwony bijące w Unterfals, a potem w St. Martin, w dolinie. Herman Egger, dzwonnik z St. Martin, co tydzień grał te same melodie. Dobrze znaliśmy brzmienie jego kurantów, więc wiedzieliśmy, że sam z siebie nigdy nie wywołałby takiej kakofonii. Zgrzytliwe, nierówne metaliczne dzwonienie tworzyło rytm, który wszyscy intuicyjnie rozumieliśmy. Było to paniczne ostrzeżenie przed nadchodzącym zagrożeniem.
Nasza nauczycielka _Fräulein_ Petsch wyprowadziła nas ze szkoły, nakazując wszystkim biec bezzwłocznie do domu. Razem z siostrą poszłam za listonoszem _Herr_ Maierem na drugą stronę rynku. Przecisnęłyśmy się przez grupę mężczyzn wychodzących z Gasthausu. Moja matka stała w drzwiach, które zamknęła na klucz, gdy tylko weszłyśmy do środka. Laurin Maier przeszedł przez pustą salę do swego ulubionego stolika, witając się po drodze z _Herr_ Holznerem. _Herr_ Holzner spędzał większą część poranka na wleczeniu się chwiejnym krokiem do Gasthausu, a większą część wieczoru na zataczaniu się w drodze powrotnej do domu. Mama chyba zdawała sobie sprawę, że zostawienie go samemu sobie byłoby okrucieństwem. Powiedziała, żebym podała mu kufel piwa, _Semmelbrot_ i _Speck_, a sama zaczęła zamykać okiennice. Gdy uporała się z ostatnimi przy stoliku _Herr_ Maiera, mrok zgęstniał. Odwróciła się od okna, listonosz spojrzał na nią. Rozmawiali przez chwilę. Nie kazała mu wyjść.
Przychodził codziennie o podobnej porze, żeby zjeść obiad i poczytać gazetę. Był rzadko spotykanym w naszej dolinie okazem – kawalerem. Mnie wydawał się stary, ale gdy teraz o tym myślę, stwierdzam, że miał może czterdzieści kilka lat. Był silnym, wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, lecz po górskich ścieżkach poruszał się z gracją. Mama powiedziała, żebym podała mu piwo, a sama poszła przyszykować obiad. _Herr_ Maier otworzył egzemplarz „Dolomitten” i zaczął czytać, popijając piwo. Christl i ja bawiłyśmy się podstawkami pod piwo. Matka wróciła z kuchni z zupą gulaszową i chlebem. Wygoniła nas na górę.
Rozpaczliwe bicie dzwonów wywoływało wiele emocji, ale w nas najsilniejsza była dziecięca ciekawość. Za miesiąc kończyłam szesnaście lat, a najdalszą podróżą, jaką dotąd odbyłam, była wycieczka dwa razy do roku, przed zimą i przed wiosną, do Bressen, leżącego w dolinie. Miasto znajdowało się po drugiej stronie mostu przerzuconego nad rwącą rzeką Etsch, gdzie nasza wąska dolina Falstal łączyła się z rozleglejszą i równinną doliną Vinschgau. Wskakiwałyśmy na tył powozu browarnego i jechałyśmy w dół, siedząc za pustymi beczkami po piwie. Wiosną mama kupowała nam letnie sukienki, a jesienią zimowe ubrania. Miałam sporo szczęścia. Jako starsza siostra zawsze dostawałam coś nowego, a Christl tylko wtedy, gdy rzeczy odziedziczone po mnie były tak znoszone, że nie dało się ich odratować. Szwendałyśmy się po mieście, podziwiając wymalowane na murach freski przedstawiające fascynacje i profesje właścicieli. Za każdym razem w drodze do Gasthausu nieuchronnie podziwiałam fresk przedstawiający Świętego Jerzego, uniesionego w strzemionach i przebijającego włócznią smoka, który wił się pod dudniącymi kopytami rumaka. Płomienie ze smoczej paszczy strzelały aż po okap. Z dala od ognia, nad drzwiami, unosiły się przystrojone winoroślą cherubiny, które z uśmiechem zerkały na klientów wchodzących do środka. Po skromnych zakupach szliśmy na obiad. Patrzyłyśmy, jak rodzice piją piwo na koszt właściciela (bo z tego samego browaru pochodziło piwo, które sprzedawaliśmy u nas). Nie wiedziałyśmy nic o miastach, niewiele więcej o świecie poza naszą doliną.
Żołnierze, którzy wmaszerowali do naszego życia, przybywali z miejsca położonego o wiele dalej niż Bressen, za górami w innym kraju. Byli Niemcami.
*
Nasz Gasthaus znajdował się na rogu rynku, tam, gdzie kończyła się dolina. Droga z Oberfals pięła się w górę i urywała u płotu z przełazem. Matka najpierw zapędziła nas na piętro, a potem otworzyła okna i przymknęła okiennice, zapinając je na haczyk, byśmy mogły wyglądać przez pionową szparę między nimi. Patrzyłyśmy na zewnątrz, słyszałyśmy stłumione głosy i kroki dobiegające z rynku. Czekałyśmy.
Ludzie zaczęli zbierać się na rynku pod naszymi oknami. Doskonale było widać, kto przyszedł: ci ambitni, ci umęczeni i ci źle traktowani. Gruberowie stali obok rodziny Ramoserów. Rudi i jego bracia w skórzanych portkach, siostry ubrane w dirndl – wszyscy w kurtkach o gęstym ściegu z Sarner, ustawieni według wzrostu, wymachujący flagami ze swastyką. Pan i pani Demetzowie, sklepikarze, Koflerowie, Hallerowie, Obristinowie i Mahlknechtowie, przyszli wszyscy, jedna rodzina po drugiej. Rolnicy w niebieskich fartuchach mieli zbyt mało ziemi, by wyżywić duże rodziny. Rodzice i starsze dzieci imali się dodatkowych zajęć na większych, żyźniejszych polach. Przyszli na rynek w powycieranych ubraniach, wodząc wygłodniałym wzrokiem, czekając na nadchodzącą zmianę.
Z drogi wijącej się z Vinschgau do Falstal doszedł nas ryk silników, dopiero potem to zobaczyłyśmy: najpierw dwa motocykle, później trzy ciężarówki i jeden wielki mercedes wjechały na plac przed kościołem. Zaparkowały w równym rządku. Z ciężarówek wyskoczyli mężczyźni w mundurach dźwigający torby i broń, momentalnie nastał chaos. W ciągu paru chwil zapełnili zazwyczaj pustą przestrzeń, którą zwykle zajmowały tylko błąkające się bezpańskie koty i psy, a także wdowy idące w czarnych szatach do kościoła. Wtedy znów zapadła cisza. Na rozkaz dowódcy żołnierze stanęli w dwóch równych kolumnach po obu jego stronach.
Wiedziałam, dlaczego przybyli. Choć Oberfals leżało w ślepym zaułku na samym końcu doliny, była tam wyboista wąska ścieżka prowadząca przez góry do Szwajcarii. Już od lat służyła za drogę ucieczki każdemu, kto chciał umknąć spod niemieckiej władzy.
Wyprężony Hauptmann czekał z rękami założonymi za plecy, otoczony swoimi umundurowanymi żołnierzami. Bürgermeister Gruber wystąpił z tłumu gapiów. Jakby się kurczył, idąc niepewnym krokiem i ze zwieszoną głową w stronę Hauptmanna. Ściśnięte przy oknie patrzyłyśmy, jak Gruber przystaje i próbuje się napuszyć, by powitać dowódcę, który stał tak nieruchomo jak kościelna figura Świętego Marcina w miasteczku w dolinie. Nie mogłam oderwać wzroku zafascynowana i przerażona zarazem. W Bressen raz czy dwa widziałyśmy włoskich żołnierzy, ale oni zachowywali się swobodnie.
Dyscyplina, z jaką ustawiły się pojazdy, a potem niemieccy żołnierze, stojący teraz nieruchomo, trzymający broń wycelowaną w niebo, mroziła krew w żyłach.
Nikt nie wie, jakie słowa padły między dwoma mężczyznami, ale wyglądało to tak, jakby Hauptmann spojrzał z góry na naszego krągłego burmistrza i powoli wyssał z niego całą butę i pewność siebie, do tego stopnia, że kiedy biedak skinął głową i odwrócił się z powrotem do mieszkańców, wydawał się kompletnie sflaczały. Nawet z okna mogłam dostrzec, że jego zazwyczaj dumna rumiana twarz zbladła zupełnie, a workowate policzki przypominały zwały bezbarwnego tłuszczu. Kości zostały rzucone, od tej pory miał wykonywać wszystkie polecenia Niemców – grzecznie, cicho, choć wbrew sobie.
– _Meine sehr verehrten Damen und Herren_ – zaczął słabym głosikiem – kto pomoże zapewnić _Herr_ Feldwebelowi i tym dzielnym młodym żołnierzom dach nad głową?
Odpowiedziała mu cisza, więc odwrócił się do Niemców.
– Może zechcecie panowie posilić się w naszym wykwintnym Gasthausie na czas przygotowywania kwater?
Poprowadził Hauptmanna w naszą stronę, a _Herr_ Ramoser wraz z sierżantem i dwoma żołnierzami oddalili się w innym kierunku. Zbiegłyśmy na dół. Matka bez wahania poszła otworzyć drzwi.
– Roso – szepnęła – uprzątnij stół _Herr_ Maiera.
Odetchnęła głęboko, przekręciła klucz w zamku i przywołała na twarz powitalny uśmiech.
Dopiero wtedy zorientowałam się, że listonosz zniknął. Musiał się wymknąć tylnymi drzwiami. Podbiegłam do jego stołu, lecz stanęłam w pół kroku. Okiennice były otwarte – _Herr_ Maier patrzył na wszystko przez okno. Zostawił niedojedzony gulasz i pół piwa. Pojemniczek na wykałaczki był przewrócony do góry nogami. Wszystkie leżały na jasnozielonym obrusie w dwóch równych stosikach. Wyglądało, jakby _Herr_ Maier przełamał cały ich pęk na pół. To wymagało ogromnej siły. Końcówki niektórych były poplamione krwią.4
MYDŁO
A widzisz, mam tutaj kilka kostek mydła. Jedna do umywalki, druga do bidetu, trzecia pod prysznic. Do dłoni zawsze używam mydła ręcznie wyrabianego z tłuszczów zwierzęcych i roślinnych. Dobre mydło musi mieć łój wołowy jako podstawowy składnik, dalej oliwę, aby było łagodne dla skóry, i olej kokosowy, aby się obficie pieniło. Reszta, aromaty i barwniki, to już wisienka na torcie. Oczywiście, _ma chère_, wygląd i zapach mydła to sprawa istotna – jestem najdalsza od kwestionowania tego. Lecz ważniejsze jest to, jak moja skóra czuje się potem. Ponieważ mój wygląd to sztuka, którą uprawiam, gładkość mojej skóry musi być bez zarzutu, jak majstersztyk. Spytaj ślepca – dotyk to król zmysłów. Naturalnie do bidetu wybieram mydło o woni piżma, a pod prysznic – bezwonne. Niedobrze byłoby mieszać zapach mydła z moimi kremami i perfumami.
W czasie wojny nie mieliśmy takich luksusów. Niekiedy, jeśli akurat dopisało nam szczęście, dostawaliśmy partię mydła z Rzymu albo Mediolanu, niemniej jednak był to towar bardzo deficytowy. Kąpiele zawsze były kwestią wymagającą odwagi, nawet w czasach większego dostatku: stałyśmy z flanelowymi ścierkami nad obłupaną kremową miednicą na dworze i szorowałyśmy się do czysta – w chłodzie zimy i cieple lata. Gdy Niemcy zaanektowali nasz mały świat, dostawy się wyczerpały. Może i dobrze, bo dziś wiemy, jakiego to „zwierzęcego” tłuszczu naziści używali do produkcji swojego mydła.
Przed wojną moja matka wyrabiała mydło dla zaspokajania sporadycznej zachcianki, która przypominała jej o własnej matce. W trakcie wojny była to już niezbędna powinność. Za każdym razem, gdy któreś z nas wyprawiało się do lasu i na ziemi znajdowało poułamywane gałęzie brzozy, jedynego drzewa liściastego w naszej okolicy, znosiliśmy je do domu i spalaliśmy na popiół. A gdy z wypadów do doliny matka wracała z kawałkami dębu albo kasztana, jej twarz promieniała triumfem.
Zadaniem moim i mojej siostry było wymiatanie zimnego popiołu z paleniska i wsypywanie go do specjalnej beczki ustawionej na kamiennym podwyższeniu. Gdy beczka się zapełniła, matka tak długo zadręczała ojca, aby zajął się popiołem, aż w końcu ustępował i brał się do roboty. Zalewał go deszczówką zebraną przez matkę w innej beczce. Płynny ług, brązowa żrąca ciecz – szybko nauczyłyśmy się, aby tego nie dotykać – stopniowo wyciekał z dna koryta do kubła czekającego pod spodem. Christl i ja zeskrobywałyśmy każdą najmniejszą cząsteczkę tłuszczu wołowego i wieprzowego z talerzy po posiłkach zjedzonych przez klientów. Rozkładający się łój trzymaliśmy w wielkiej metalowej bańce na mleko. Gdy nadeszła właściwa pora, matka zaczynała od gotowania tłuszczu na ogromnej patelni z odrobiną wody, wygarniając resztki mięsa i kości. Potem, kiedy tłuszcz robił się ciekły i przeźroczysty, dodawała ług. Na ławach w kuchni wykładaliśmy w długich rzędach drewniane formy do odlewania kostek mydła. Każda była unikatowa, rżnięta przez wieśniaków podczas długich zimowych nocy. Matka nigdy nie dodawała zapachów. Wyrabiane przez nią mydło było gładkie i twarde. W kuchni używaliśmy go do zmywania, w pralni do prania brudów, w łazience do higieny osobistej. Nasze ubrania, garnki i rondle oraz nasze ciała wydzielały tę samą woskowatą woń. Trudno, najważniejsze, że mydło spełniało swoje zadanie i byliśmy czyści.
*
Trzeba uczciwie stwierdzić, że przez pewien
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.