Krawiec - ebook
Krawiec - ebook
Każde miasto skrywa jakieś zbrodnie. Do czasu.
Dziennikarka Alicja Rucka zbliża się do czterdziestki. Ma skłonność do natręctw, błyskotliwych porównań i przekraczania granic, a jej życie prywatne nie układa się najlepiej.
Gdy w zabytkowej kamienicy na poznańskim Łazarzu dochodzi do morderstwa, Rucka postanawia zaangażować się w nieoficjalne śledztwo w nadziei, że to pozwoli jej zapomnieć o osobistej tragedii. Sprawa nie jest łatwa, bo tropy są nieliczne i enigmatyczne. Na miejscu zbrodni obok okaleczonych zwłok starszej kobiety pozostawiono mnóstwo czarnych trójkątów. Kolejne poszlaki prowadzą dziennikarkę do zamkniętej społeczności katowickiego Nikiszowca, gdzie nic nie jest tym, czym się wydaje. Zwłaszcza że wkrótce pojawia się kolejna ofiara, a na jaw wychodzą tajemnice sprzed lat…
Krawiec to niebanalna opowieść o przeszłości, która niespodziewanie wraca, o czasie, który nie przynosi ukojenia, i o miłości, która ocala, ale może też niszczyć. Książka otwiera serię ZŁE MIASTA, w której areną zbrodni stają się polskie metropolie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6129-1 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanurzyła czarne ręce w czarnej wodzie. Gęsta breja liznęła jej poharatane palce szorstkim jak pilnik językiem. Każda z ran płonęła teraz żywym ogniem. Odruchowo zwinęła dłonie i zacisnęła powieki. Fala mdłości podeszła jej do gardła.
Nocne powietrze, które wpadało do środka przez uchylone okno łazienki, oblepiło ją niczym pancerz. Zaciągnęła się nim z całej siły, na tyle, na ile pozwalały jej stare, dziewięćdziesięcioletnie płuca. Nie odważyła się jeszcze otworzyć oczu, ręce wciąż drżały jej z bólu, ale żołądek wracał już na swoje miejsce.
Rozprostowała lewą dłoń i oparła ją o dno umywalki. Prawą ręką odszukała i wyjęła zatyczkę, ale woda ani drgnęła. Niedrożny odpływ znów dał o sobie znać. Wystarczyło trochę zwykłego rysunkowego węgla i nieco zaschniętej krwi, by zatkał się nimi jak korkiem. Przejechała palcami po zapchanym sitku. Gęsta ciecz zabulgotała i zaczęła pomału opadać, zostawiając po sobie sinoszare smugi w kolorze zepsutego zęba.
Uniosła powieki. Ciemność wokół jakby zgęstniała. Musiało być już dobrze po północy, tymczasem stara rosyjska czajka, której porcelanowa bransoleta zamykała się wokół jej lewego nadgarstka, z uporem wskazywała dwudziestą zero pięć. Mechanizm, działający bez zarzutu przez prawie pięćdziesiąt lat, dziś odmówił posłuszeństwa. Nie miała mu tego za złe. Zegarek nie był jej już potrzebny. Ani on, ani czas.
– Żyjesz? – Ostry głos z głębi mieszkania przeciął jej myśli.
Skuliła się. W zadanym pytaniu nie było ani grama troski, jedynie trochę zniecierpliwienia i dużo więcej pogardy.
– Żyjesz, ty stara kurwo?! – dobiegło znów zza ściany. – Na twoim miejscu bym się pospieszył. Czas ci się kończy.
– Już się skończył – szepnęła, zsuwając z ręki martwy zegarek.
Przez chwilę miała wrażenie, że znów jest w mieszkaniu sama, że nic się nie wydarzyło, że wystarczy zamknąć oczy, a on zniknie.
– Długo jeszcze?! – ryknął ze zdwojoną siłą. – Nie będę tu czekał godzinami. Słyszałaś?!
Słyszała. Wyciągnęła rękę po szare mydło, które wyschło i pozapadało się w tak wielu miejscach, że przypominało powierzchnię Księżyca. Przesunęła po nim dłonią, uważnie badając każdą szczelinę. Lubiła pęknięcia. Było w nich coś swojskiego. Pęknięte miasta, spękane serca, popękane życia. Znała to aż za dobrze. Stąd, nie z Księżyca.
Resztką sił umyła pokaleczone ręce i oparła się o brzeg umywalki. Ledwo utrzymywała równowagę. Zmęczone ciało nie chciało już współpracować, a zmaganie się z nim kosztowało ją wiele wysiłku. Z trudem wyprostowała się i spojrzała w lustro. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat jej twarz wyschła i popękała jak mydło. Uśmiechnęła się smutno. W jej oczach, z wiekiem coraz mniejszych i coraz bardziej szklistych, chcących już nie tyle widzieć, ile odbijać, więcej było ulgi niż żalu. Spuściła głowę. Była spokojna. Doczekała się.
Najpierw usłyszała jego kroki. Chodził szybko, pewnie i z energią, jaką wytwarzają wokół siebie ludzie nieznoszący sprzeciwu. Stanął tuż za jej plecami, więc kiedy podniosła głowę, zobaczyła w lustrze jego twarz.
– Wystarczy tego pluskania – warknął.
Zrobił trzy kroki do tyłu, oparł się o framugę drzwi i ułożył usta w coś na kształt uśmiechu.
– Tak długo na to czekałem – wyszeptał.
Milczała. Chciała coś powiedzieć, ale bała się, że zabraknie jej słów. Stała tylko i patrzyła na niego zachłannie. Jest taki, jaki powinien być, myślała. Identyczny, skopiowany, odzwierciedlony. Jest taki sam. Cieszyło ją to i bolało jednocześnie.
– Masz mi coś do powiedzenia? Chętnie posłucham – zaproponował, ale jego wzrok mówił coś dokładnie przeciwnego.
Zacisnęła usta.
– Nic? – Oczy miał pełne udawanego zdziwienia.
– Nie miałam wyboru – powiedziała niskim, spokojnym głosem.
– Miałaś – syknął ze złością. – Ale wybrałaś źle.
Opuścił głowę, chowając ją w szerokich ramionach. Nie na długo.
– Wiesz, czego nie mogę ci darować? – Podniósł wzrok i popatrzył jej prosto w oczy. – Tego, że nie żałujesz. Bo nie żałujesz, prawda? Wciąż o tym myślisz. Wciąż do tego wracasz. Te twoje pieprzone obrazy...
Urwał. Machnął ręką na znak, że nie chce albo nie ma czasu drążyć tego tematu. Zamiast tego podszedł do niej i szarpnął ją za białe włosy, zadzierając jej głowę do góry.
– Za wszystko mi dziś zapłacisz – wycedził. – Za wszystko.
Chwycił ją i zawlókł do pokoju. Postawił na środku jak lalkę. Sam stanął obok.
– Twoje ostatnie dzieło. – Ruchem ręki przeciął powietrze przed sobą. – Muszę przyznać, że robi wrażenie.
Ścianę, przed którą stali, pokrywały jednakowe czarne trójkąty. Jeden przy drugim, wszystkie zwrócone wierzchołkami ku podłodze. Całość wyglądała jak dizajnerska tapeta w stylu gothic.
Przełknęła ślinę. Nie lubiła czerni. Ten kolor kojarzył jej się ze śmiercią. Zawsze uważała, że śmierć niesłusznie wciśnięto w wykrochmalone białe prześcieradło. Że pomylono ją z chorobą, tą drobną białą postacią, która przechadza się po szpitalnych korytarzach. Tymczasem prawdziwa śmierć jest czarna. Smolista, bezkresna i czarna.
– Jak myślisz, ile jest tych trójkątów? Sto? Tysiąc? Dziesięć tysięcy? – spytał i na chwilę zawiesił głos, jakby dawał jej czas do namysłu. – Choćbyś namalowała ich milion, to i tak będzie za mało. Nie ma takiej liczby, która mogłaby zmazać twój grzech. Za to, co zrobiłaś, kara jest tylko jedna.
Zamknęła oczy i mocne uderzenie w klatkę piersiową zwaliło ją z nóg. Na chwilę przestała oddychać. Miała wrażenie, że cała czerń ze ściany wlała się w jej płuca. Znów poczuła mdłości, a z nosa popłynęła gęsta krew. Pewnie też jest czarna, pomyślała, ale nie miała już siły, by to sprawdzić.
– Bolało? – zapytał z fałszywą troską.
Próbowała łapać naparstki powietrza, kiedy podniósł ją z podłogi i kopnął raz jeszcze, tym razem mocniej, w brzuch.
– Mam nadzieję, że bolało. A to dopiero początek – warknął.
– Nie – zaprzeczyła cicho. – To koniec. Dopiero koniec.
Gdy nadszedł kolejny cios, owinęła się nim jak ciepłym płaszczem. Czasem śmierć nie jest najgorszą rzeczą, jaka może się przydarzyć, zdążyła jeszcze pomyśleć.1
Zanurzyła czarne ręce w czarnej wodzie. Nie mogła już dłużej czekać. Ta cholerna ziemia do kwiatów zaczynała wżerać się w jej skórę. Czuła ją na opuszkach i pod paznokciami. Czuła we wszystkich zgięciach i pomiędzy palcami. W każdej ze zmarszczek czuła jadowitą czerń rozmoczonej ziemi.
Alicja Rucka ściągnęła brwi, policzyła do dziesięciu, po czym wyjęła ręce z umywalki i obejrzała je dokładnie. Przez moment wyglądała tak, jakby dopiero odkryła, że jest istotą złożoną z krwi i kości. A zaraz potem poszła krok dalej. Wyobraziła sobie, jak czarne mikrogrudki przenikają przez naskórek, wwiercają się w żyły, instalują w krwiobiegu i krążą po jej ciele jak staruszki po bazarze. Co prawda era wypraw w głąb ludzkiego ciała miała dopiero nadejść, ale ona już teraz zaliczała trekking po kręgosłupie, nurkowanie w pęcherzyku żółciowym, skok na bungee do przełyku i – największą atrakcję sezonu – rollercoaster po jelicie cienkim.
Ryczący za oknem klakson wyrwał ją z dziwacznych rozmyślań. Alicja parsknęła śmiechem. Ewidentnie wracała do formy. Ona i jej wyobraźnia spaczona filmami klasy Z.
Wytarła ręce w papierowy ręcznik i przejrzała się w lustrzanych drzwiczkach łazienkowej szafki. Nieumalowana, zaczerwieniona od słońca twarz i niesfornie odrastające włosy nie robiły na niej wrażenia. Ten nowy, ekologiczny styl nawet jej się podobał. Tym bardziej że niczego od niej nie wymagał. Przysunęła twarz do lustra i jeszcze raz się sobie przyjrzała – tym razem bardziej krytycznie.
Tak jak podejrzewała, nic się od wczoraj nie zmieniło. Nos wciąż był za duży, usta za małe, policzki zbyt pełne, a brwi źle wyregulowane. Przeczesała palcami bezkształtną fryzurę, obróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem w kierunku balkonu.
Widok porozrzucanych donic, skrzynek, sadzonek, pustych opakowań po ziemi i kwiatach nie przyniósł jej pocieszenia. Alicja zamrugała, jakby miała nadzieję, że cały ten bałagan zaraz stąd zniknie – sam, bez jej pomocy. Nie zadziałało. Wydęła wargi i zniecierpliwiona spojrzała na Mielonkę. Wielka ruda kocica, która przybłąkała się dwa miesiące temu, leżała bez ruchu w ciepłej plamie słońca i z nudów śledziła walkę Alicji z pelargoniami.
– Niezły tu mamy bajzel, psia mać – burknęła Alicja, po czym uniosła wysoko brwi. – Powiedziałam „psia mać”? Musiałam się przejęzyczyć. Właściwie to chciałam powiedzieć... – zrobiła długą pauzę dla wzmocnienia efektu – ...kocia dupa!
Przytyk, mało zresztą wyrafinowany, nie uraził wyniosłej kotki. Mielonka popatrzyła na Alicję z pogardą, podniosła się, rozprostowała łapy i wróciła do pozycji bocznej bezpiecznej, która w jej wykonaniu więcej miała wspólnego z zajęciami w prosektorium niż z ćwiczeniami z ratownictwa medycznego. Leżąc na boku, zawsze wyglądała jak martwa. Nie poszkodowana, nie chora, nie umierająca, ale po prostu martwa. A że była to jej ulubiona pozycja, Mielonka umierała kilkanaście razy dziennie. I tyleż samo razy zmartwychwstawała. Chrześcijaństwo mogło jej pozazdrościć zarówno umiejętności, jak i tupetu.
– Nie za dobrze ci? – rzuciła Alicja w kierunku kotki i z obrzydzeniem wzięła się do porządków.
Nie należała do kobiet, które spełniały się w sprzątaniu, praniu czy gotowaniu. Nie było jej po drodze z paniami, które godzinami prasowały swoje i, o zgrozo, cudze ubrania. Nie znalazłaby też wspólnego języka z dziewczętami, które znały co najmniej pięć różnych sposobów na składanie prześcieradła z gumką. Tym bardziej więc nie potrafiła zrozumieć, po co w ogóle sadziła te kwiaty.
– Może jeszcze zapiszę się na kurs haftu krzyżykowego i zacznę wyszywać kaftaniki dla niemowląt – gderała pod nosem, zamiatając byle jak nagrzany od słońca balkon. – Albo na zajęcia z ceramiki ludowej. To w dni parzyste, bo w nieparzyste będę mieć warsztaty z dekorowania serwetek. W weekendy joga sprawiedliwego oddechu na przemian z treningiem uwalniania wewnętrznego dziecka i moje życie wreszcie nabierze sensu. – Przewróciła zielonymi, poplamionymi złotem oczami i nie kończąc tego, co zaczęła, usiadła obok Mielonki.
Pośladki zapiekły ją od rozgrzanych do temperatury hutniczej kafelków. Upał wciąż nie odpuszczał. Nabrzmiałe od gorąca lato wszystkim dawało się już we znaki. Wszystkim, tylko nie jej. Alicja Rucka była wyjątkowo odporna na wysokie temperatury. Przez ponad pół roku, gdzieś od września do maja, okrutnie marzła, więc teraz, gdy trzy czwarte poznaniaków najchętniej wytarzałoby się w śniegu, ona czuła się właściwą osobą na właściwym miejscu. Otarła krople potu lśniące nad górną wargą i z przyjemnością wystawiła twarz do słońca.
Niewyraźny sygnał połączenia, który dobiegł z głębi mieszkania, początkowo nie zwrócił jej uwagi. Ostatnio nie używała swojej komórki zbyt często. Telefon nie był dla niej towarem pierwszej potrzeby. Do znudzenia powtarzała to pazernym handlowcom namawiającym ją do zakupu wysokiej jakości smartfona, który, jak zapewniali, na dobre połączy ją z najnowszą technologią. Sama już nie wiedziała, które z tych sformułowań bardziej ją drażni: „na dobre” czy „najnowsza technologia”. Oba zupełnie do niej nie pasowały. Tak jak mroczna melodia z Miasteczka Twin Peaks nijak nie pasowała do tego upalnego przedpołudnia.
W pierwszej chwili postanowiła nie odbierać. Skinęła więc głową strzygącej uszami Mielonce, zapewniając ją, że wszystko jest pod kontrolą, i wróciła do opalania. Dzwoniący jednak nie odpuszczał.
Nie wytrzymała siódmego powtórzenia melodyjki. Weszła do pokoju, wygrzebała telefon z grubego brzucha niedoczytanej książki i spojrzała na białe litery na czarnym tle wyświetlacza układające się w jedno krótkie słowo: Czyrak.
Adrian „Czyrak” Czyrzak był redaktorem naczelnym „Codziennika”, gazety, w której pracowała. Oficjalnie zwracano się do niego po imieniu. Nieoficjalnie jakieś pół redakcji nazywało go Czyrakiem. W każdym razie to pół, które na własnej skórze doświadczyło trafności tego niezbyt eleganckiego przezwiska.
Alicja skrzywiła się i niechętnie dotknęła zielonej słuchawki.
– Adrian, co za niespodzianka! – Nieszczera radość zawibrowała w jej głosie. – Co mogę dla ciebie zrobić na urlopie? Bo wiesz, że jestem na urlopie, prawda? – Opadła na kanapę. Rozmowy z Czyrakiem nigdy nie należały do najkrótszych.
– Tak, tak, jasne... Jasne, że wiem... Wiem – wyjąkał mężczyzna po drugiej stronie. Nerwowy nawyk powtarzania słów był jego cechą charakterystyczną. Poza nią i prawie dwumetrowym wzrostem Adrian Czyrzak nie wyróżniał się niczym szczególnym. Przynajmniej tak mówił. – Nie dzwoniłbym do ciebie, gdyby to nie było ważne.
– W takim razie do rzeczy. Flora tu na mnie czeka. – Alicja po raz pierwszy pomyślała z wdzięcznością o swoich pelargoniach. – I fauna – dorzuciła na widok Mielonki wskakującej na kanapę. – Gumowe ucho – syknęła cicho w stronę kotki.
– Co powiedziałaś?
– Głucho. Stwierdziłam, że trochę tu głucho. Będziesz coś jeszcze mówił? – Bawiła się z nim jak z poluzowanym zębem.
Naczelny chrząknął.
– Sprawa jest skomplikowana – zaczął niepewnie, bo sarkazm w jej głosie pozbawił go resztek odwagi. – I poważna. Bardzo poważna. – Zawahał się.
Alicja wyobraziła sobie, jak Czyrak się poci, jak rozluźnia kołnierzyk koszuli w kratę i pociera niedogolony policzek.
– No to nie każ mi dłużej czekać. Drżę jak dźwignia do zmiany biegów, a muszę przyznać, że niewielu mężczyznom udało się doprowadzić mnie do takiego stanu – zadrwiła.
Naczelny milczał. Ta uwaga musiała go zaboleć.
– Widzę, że humor ci dopisuje – oznajmił po chwili. – Skoro tak dobrze się czujesz, to może skrócisz swój niewiadomojakdługiurlop. – Ostatnie słowa wypowiedział jednym ciągiem, dając jej jasno do zrozumienia, co poza kołnierzykiem go ciśnie.
Teraz to ona poczuła się dotknięta.
– Po pierwsze, nie widzisz, bo rozmawiasz ze mną przez telefon – warknęła. – Po drugie, nie masz pojęcia, jak się czuję. Po trzecie, urlop jest bezpłatny i sam się na niego zgodziłeś. A po czwarte – zastanowiła się chwilę, czy powinna to powiedzieć, ale było już za późno – streszczaj się. Miałam się dziś poopalać, a tymczasem ciało mi stygnie.
– Mnie też – odparł naczelny.
– Co też?
– Ciało stygnie.
Westchnęła głośno, budząc Mielonkę, która zdążyła już zasnąć, wciśnięta w pluszową poduszkę.
– Adrian, dam ci małą radę, po znajomości. Rusz tyłek i wyjdź na chwilę z biura. Na zewnątrz jest – spojrzała na termometr – trzydzieści jeden stopni. Obiecuję ci, że po pięciu minutach na słońcu będziesz marzył, żeby to i owo trochę ci ostygło.
– Ala, nie. Nie, nie, nie. Źle mnie zrozumiałaś – zaprotestował gwałtownie. – Zacznę jeszcze raz, od początku.
Wziął oddech tak głęboki, że prawdopodobnie wyssał całe powietrze z pomieszczenia, w którym siedział.
– Przed chwilą odebrałem telefon. W jednym z mieszkań na Matejki znaleziono ciało starszej kobiety – mówił teraz szybko i płynnie. Przechodząc do spraw służbowych, zawsze przestawał się jąkać. – Zamordowano ją. Ponoć okrutnie i...
– Zaraz, zaraz, poczekaj – przerwała mu. – Przecież ja nie pracuję. A skoro nie pracuję, to nie będę pisać o żadnym morderstwie żadnej staruszki. Zadzwoń do kogoś innego.
– Alicja! – Po raz pierwszy w czasie tej rozmowy naczelny zdobył się na stanowczy ton. – Za chwilę na miejsce zbrodni zjadą się policjanci i z pewnością nie wpuszczą nas do środka. Niczego się już wtedy nie dowiemy.
– To poczekamy... to znaczy, poczekacie na oświadczenie rzecznika prasowego policji albo prokuratury, trochę je podkolorujecie i wyjdzie wam przejmująca notka o bestialskiej zbrodni na poznańskim Łazarzu.
Po obu stronach zapanowała nieznośna cisza.
– Ala, ja nie szukam sensacji, znasz mnie. – Czyrak zamilkł, czekając na potwierdzenie, które nie nadeszło. – Zamordowano starszą kobietę. Samotną, bez rodziny, bez majątku. Wiesz, jak to się skończy, prawda? Nie ma motywu, nie ma mordercy, nie ma śledztwa. Sprawa trafi na półkę i wkrótce nikt nie będzie o niej pamiętał. – Przerwał na chwilę. – Alicja, coś tu śmierdzi, wiem to. Pomóż mi.
– Ale dlaczego ja?
– Bo to pięć, góra dziesięć minut drogi od ciebie. Jeśli wyjdziesz z domu teraz, dotrzesz tam przed policją. – Odpowiedziała mu głucha cisza, więc mówił dalej: – Ala, chcę, żeby tej sprawie przyjrzał się ktoś od nas. Ktoś, komu ufam. A tobie ufam. Jeśli uznasz, że nic tam po nas, że nie ma co się w tym grzebać, to odpuszczę i dam ci spokój. Chcę tylko, żebyś tam poszła.
– To chcesz czy prosisz? – mruknęła w końcu.
– Proszę.
– Od razu lepiej – rzuciła i szybko zakończyła połączenie.
Nie zdążyła nawet odłożyć telefonu, kiedy przyszedł SMS: Dziękuję. I kolejny: Matejki 56/5. Szybki jak depresja nastolatka, pomyślała Alicja z uznaniem. Nie mogła być gorsza.
W pośpiechu uprzątnęła zagracony balkon. Kilka skrzynek z byle jak posadzonymi pelargoniami zepchnęła w jeden róg, całą resztę bałaganu w drugi. Zadowolona otrzepała się z resztek ziemi i wróciła do pokoju. Chwyciła leżący na biurku notes z okładką w różowe flamingi i ruszyła do wyjścia.
Mieszkanie należało do jej babci, Wandy Skrzypczak. Alicja wprowadziła się tu jakieś pół roku temu, ale wciąż nie przywykła do rozległych, wysokich na trzy metry kamienicznych pomieszczeń. Jej dawne mieszkanie w bloku śmiało można by zamknąć w dwóch z pięciu babcinych pokoi. Tyle czasu, ile teraz zajęło jej dotarcie z balkonu do przedpokoju, kiedyś wystarczało do tego, by obejść całą trzydziestodwumetrową kawalerkę.
Alicja prychnęła z rozbawieniem. Zdjęła z wieszaka najmniejszą z największych torebek, do których miała słabość, wrzuciła do niej telefon i notes, japonki zamieniła na baleriny i była gotowa do wyjścia. Z całej siły pchnęła ciężkie drzwi i krzyknęła z przerażeniem.
Na klatce schodowej stała pulchna staruszka w słomkowym kapeluszu. Sprawiała wrażenie całkowicie zdezorientowanej.
– Babciu! – zawołała Alicja na wydechu. – Nic ci się nie stało? Prawie cię zgniotłam tymi drzwiami!
Wanda Skrzypczak, która z uwagi na swoją wieloletnią i odwzajemnioną miłość do słodyczy nie wyglądała na kobietę łatwą do zgniecenia, machnęła lekceważąco ręką i uważnie przyjrzała się wnuczce. Alicja, bez makijażu, z rozczochranymi włosami, w podartych, ubrudzonych ziemią spodenkach i jaskrawożółtej koszulce w kaktusy, wyglądała niemal jak podlotek.
– Dokąd ty tak pędzisz, dziewczyno? – spytała Wanda, ale nie zaczekała na odpowiedź. – Klery kupiłam. – Zamachała płócienną torbą wypchaną po brzegi eklerami, które tu, na Łazarzu, nazywano klerami. Raczej dla skrótu niż z miłości do hierarchów Kościoła. – Zaprosiłam Marię z Kornelią na małą przekąskę. Może zjesz z nami?
Alicja przechyliła głowę i dopiero teraz zauważyła sąsiadkę z góry. Maria Górka była tak drobna, że mogła w całości schować się za klockowatą Wandą.
– Dzień dobry, pani Mario. – Alicja dygnęła jak nastolatka, jednocześnie ignorując pytanie Wandy.
Sąsiadka otworzyła usta i już miała coś powiedzieć, jednak Alicja ją ubiegła.
– Muszę lecieć – rzuciła szybko i cmoknęła Wandę w miękki policzek. – Bawcie się dobrze!
Odwróciła się i ruszyła w dół po schodach. Była już na półpiętrze, gdy zobaczyła przed sobą pulchną postać sześcioletniej Kornelii, wnuczki Marii.
– Nela, ale ty urosłaś. – Pochyliła się i niezdarnie przytuliła zasapaną dziewczynkę. Poczuła ciepło bijące od dziecięcego ciałka i wzruszenie podchodzące jej do gardła.
Kornelia spojrzała na nią ponuro spod równo przyciętej grzywki i palcem wskazującym poprawiła różowe okulary, które zsunęły się po spoconym nosie.
– Mama mówi, że jak będę tyle jadła, to zrobię się gruba jak wieprzek – oświadczyła poważnie.
Maria zaczerwieniła się ze wstydu, Wanda zachichotała, zasłaniając się dla przyzwoitości torbą z eklerami. Kornelia tylko wzruszyła ramionami. Alicja rzuciła dziewczynce poważne, pełne zrozumienia spojrzenie. Dopiero gdy za całą trójką zamknęły się drzwi mieszkania, parsknęła śmiechem.2
Adrian Czyrzak drżącą ręką odłożył telefon. Czuł się tak, jak wyglądał, czyli fatalnie. Jego czoło usiane kropelkami potu lśniło jak pranie z magla, a kark swędział go z niepokoju. Rozpięcie jednego, potem jeszcze dwóch guzików koszuli w niczym nie pomogło. Słońce, które przez otwarte okno wpadało do wnętrza redakcji, tylko pogarszało sytuację.
Czyrak zakołysał ciężką od upału głową. Powietrze w redakcyjnym pokoju było gęste i lepkie. Słodkawy zaduch stawał się powoli nie do zniesienia.
Już po wszystkim, nie było nawet tak źle, uspokajał się w duchu. Nie lubił rozmawiać z Alicją, zwłaszcza przez telefon. Ta dziewczyna działała na niego jak światło na karalucha. Bał się jej, choć przywykł przecież do silnych kobiet. Najpierw do surowej matki, potem do apodyktycznej siostry, a na koniec do najgorszej z całej trójki jędzowatej żony. I choć matka nie żyła od dwudziestu lat, siostra czepiała się już własnej rodziny, która zresztą nie pozostawała jej dłużna, a żona odeszła po niecałym roku małżeństwa, nigdy nie uwolnił się od żadnej z nich. A teraz wziął sobie na barki kolejną. Nie miał jednak wyjścia. Kto jak kto, ale Alicja była idealna do tej sprawy. Wiedział, że nie odpuści, dopóki nie doprowadzi jej do końca, a na tym bardzo mu zależało. Poza tym, pomyślał wielkodusznie, dobrze jej zrobi, gdy się teraz czymś zajmie.
Alicja Rucka była jednym z najlepszych dziennikarzy, jakich znał. Zaczynali właściwie razem – on zbierał materiały dla starszych kolegów, ona, jeszcze jako studentka, układała horoskopy. Już w tym była świetna. I zawsze miała ochotę na więcej. W ciągu dziesięciu lat pracy w „Codzienniku” zdążyła przejść przez niemal wszystkie działy. Gospodarczy szybko ją znudził, z ogłoszeń zrezygnowała po kilku tygodniach, a w reklamie wytrwała trzy dni, niecałe. Do działu sportowego weszła raz, po kawę, i to tylko wtedy, gdy wszystkie inne ekspresy przestały działać. Najdłużej wytrzymała w dziale krajowym i w kulturze. Ale i kraju, i kultury też miała w końcu dosyć. Wreszcie trzy lata temu dołączyła do grupy zapaleńców ze społecznego. Byli tacy, którzy żartowali, że teraz trzeba będzie zmienić nazwę działu na aspołeczny, ale nikt nie odważył się powiedzieć tego głośno. Nikogo nie było stać na taką złośliwość, nawet uzasadnioną.
Naczelny odwrócił się tyłem do okna i utkwił wzrok w zamkniętych drzwiach. To prawda, że Alicja trzymała ludzi na dystans. Nie miała przyjaciółek, którym zdejmowałaby jasne włosy z ciemnych swetrów, ani kolegów, którym gratulowałaby życiówek w ćwierć- i półmaratonach. Nie brała udziału w integracjach, nie przebierała się za piernika na firmowych wigiliach, nie przynosiła ciasta ani cukierków w dniu swoich urodzin. Niektórym to przeszkadzało, ale większość po prostu do niej przywykła. A nieliczni ją nawet lubili i stali za nią murem. Zwłaszcza po tym, co się stało.
Na samo wspomnienie tamtego dnia ciarki przebiegły Czyrakowi po plecach. Naczelny zacisnął mocno dłonie, a wtedy na biurku zawarczał przełączony na wibracje telefon.
Czyrak zerknął kątem oka na ekran komórki i niechętnie odebrał połączenie.
– I co? Zgodziła się? – zapytał przejęty głos.
– Zgodziła – potwierdził naczelny i potarł nerwowo policzki. – Będzie tam za jakieś dziesięć minut.
– Fajno. Bałem się, że odmówi. – Mężczyźnie po drugiej stronie wyraźnie ulżyło. – Ale uprzedziłeś ją, że tu jestem?
– Jasne. – Czyrak przełknął ślinę. Poczuł, jak kłamstwo przykleja mu się do języka. – Gdybym tego nie zrobił, zabiłaby mnie. Zaraz po tym, jak zabiłaby ciebie – dodał.
– Okej, no to czekam przed kamienicą – oznajmił głos, ignorując uwagę dotyczącą podwójnego zabójstwa. – Strasznie tu śmierdzi, wiesz?
– Tak? – spytał Czyrak z grzeczności, bo myślami był już zupełnie gdzie indziej.
– No, zupełnie jakby puściła gdzieś kanaliza.
– To wejdź do środka i poczekaj przed mieszkaniem.
– Kiedy to właśnie ze środka tak śmierdzi.
Adrian Czyrzak wzruszył ramionami.
– Nic na to nie poradzę. Poza tym kamienica nie piekarnia. Pachnieć nie musi – stwierdził i rozłączył się, zanim głos po drugiej stronie zdążył cokolwiek odpowiedzieć.
Odłożył telefon na biurko i ukrył twarz w wielkich jak talerze dłoniach. Niepotrzebnie wysłał tam tego chłopaka, ale teraz było już za późno, żeby się wycofać. Znów poczuł swędzenie. Strach wrócił i uderzył w niego falą gorąca. Czyrak uniósł głowę i nabrał w płuca nieco zgęstniałego powietrza. Jego mokra twarz z czerwonymi od pocierania policzkami, których jak zwykle nie chciało mu się porządnie ogolić, odbijała się żałośnie w ekranie laptopa.3
Czyrak miał rację. Dotarcie na Matejki nie zajęło Alicji więcej niż dziesięć minut. Po wyjściu z Mottego skręciła od razu w Łukaszewicza, chcąc ominąć zatłoczony o tej porze rynek Łazarski. Potem ulicami Graniczną i Kanałową dotarła do Głogowskiej, którą przecięła na światłach, dochodząc w ten sposób do parku Wilsona. Stamtąd jeszcze kawałek prosto i była na miejscu.
Kamienica o numerze pięćdziesiąt sześć nie wyglądała zachęcająco, przynajmniej z zewnątrz. Był to zaniedbany, nigdy nieodnawiany budynek z początku ubiegłego wieku. Drewniane okna trzymały się starych murów wyłącznie siłą przyzwyczajenia, a tynk zszarzał, sczerniał i zzieleniał w tak wielu miejscach, że całość przypominała gigantyczny bochenek spleśniałego razowego chleba.
A więc to ma być ta ładniejsza strona Łazarza, podsumowała ironicznie Alicja. Odkąd zamieszkała z babcią Wandą na dolnym Łazarzu, nieustannie słyszała o lepszej i gorszej części dzielnicy. Obie strony dzieliła nie tylko Głogowska, jedna z najdłuższych ulic w Poznaniu, ale też cała masa niesprawiedliwych stereotypów. Na górnym Łazarzu jest ładnie, na dolnym brzydko. Po jednej stronie mieszkają bogaci, po drugiej biedni. Tam wieczorami słychać Straussa, tu odgłosy przemocy domowej. Tam kolekcjonuje się antyki, tu zbiera rupiecie. Tam ludzie wychodzą z psami na spacer, tu na spacerze wchodzą w psie gówna. W ten sposób brzydki dolny Łazarz gnił od kompleksów, a ładniejszy górny puchł od uprzedzeń. Od lat, bez ustanku i zupełnie bez sensu.
Alicja z dezaprobatą pokręciła głową. Ostatni raz spojrzała na kamienicę i weszła do środka.
Klatka schodowa prezentowała się jeszcze gorzej, niż można było przypuszczać. Panował tu typowy kamieniczny smród łączący w sobie zapachy wilgoci, tapicerowanych mebli i moczu niewiadomego pochodzenia. Ściany porośnięte były grzybem i kulfoniastymi napisami, z których jeden – „ŚMIERĆ TĘCZOWYM” – poprowadził ją w górę.
Szła powoli, pochylając się niemal do samej ziemi. Nie chciała przegapić żadnego, nawet najmniejszego i pozornie nic nieznaczącego śladu: kropli krwi wdeptanej w drewniane schody, porzuconego sklepowego paragonu, zgaszonego o parapet peta ani pstrokatych trampek nadzianych na mocno owłosione nogi.
Stop. Alicja przełknęła głośno ślinę i wolno, centymetr po centymetrze, podniosła wzrok.
Pod drzwiami mieszkania numer pięć siedział szczupły, starannie ostrzyżony blondyn z kilkudniowym zarostem. Miał zamknięte oczy i rozchylone usta. Na uszy nałożył czarne słuchawki, które do złudzenia przypominały hokejowe krążki. Po wysokim czole pełzała mu smuga światła wpadająca tu przez małe okienko pod sufitem. Długie, jasne rzęsy kładły się delikatnym cieniem na jego lekko piegowatych policzkach, nadając mu osobliwy, nieco kobiecy rys. Wyglądał, jakby spał, ale zdradzała go prawa stopa wystukująca monotonny, tylko jemu znany rytm.
Alicja, najciszej jak umiała, zrobiła trzy kroki do tyłu i z tej względnie bezpiecznej odległości przyjrzała się nieznajomemu. Mógł mieć około dwudziestu trzech, może dwudziestu pięciu lat. Wysportowany, ale bez przesady. Zadbany, ale z umiarem. Żadna tam hipsterska kokota. W sumie, pomijając haczykowaty nos i nieco zbyt wąskie usta, oceniłaby go na czwórkę z minusem. Zmrużyła oczy. Nawet na pełną czwórkę, jeśliby wziąć pod uwagę seksowną bliznę przecinającą lewą brew chłopaka na dwie nierówne części oraz jego gust muzyczny, o którym mógł, choć nie musiał, świadczyć T-shirt z młodą Madonną w gorsecie ze spiczastym stanikiem.
Odwróciła wzrok i przygryzła dolną wargę. Wstępna obserwacja musiała jej w tym momencie wystarczyć. Nie było teraz czasu na analizy. Alicja przysunęła się do chłopaka i dotknęła jego owłosionego kolana. Ponieważ jej dłonie niezależnie od pory roku i temperatury zawsze były lodowate jak szklaneczki zmrożonego mojito, mogła być pewna jego reakcji. Nie pomyliła się. Chłopak natychmiast otworzył oczy i widząc ją przed sobą, zerwał się na równe nogi.
– Spokojnie. – Alicja uniosła i rozłożyła dłonie w uspokajającym geście. – Nic ci nie zrobię. Nie panikuj.
Powoli opuściła ręce i wycofała się na półpiętro. Zdjęła z ramienia granatową torbę z długimi frędzlami, wyjęła z niej pudełko miętowych drażetek i oparła się o brudną ścianę.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Pierwsza odezwała się Alicja.
– Zawsze się tak napinasz jak sznur z owczych jelit? – spytała, wrzucając sobie do ust kilka pastylek. Uznała, że chłopak oprzytomniał już na tyle, że doceni małą próbkę jej humoru. A humor miała szczególny.
Od dziecka kochała się w nieszablonowych porównaniach. Miłość do powiedzonek odziedziczyła razem ze skłonnością do tycia po babci Wandzie. Wyłapywała je tak, jak łapie się znajome słowa w obcym języku. Zupełnie jakby miała w sobie jakiś radar. Potem, kiedy samo kolekcjonowanie przestało jej wystarczać, zaczęła tworzyć własne konfiguracje. Im bardziej były szokujące, im mniej eleganckie, tym lepiej.
Porównanie, którego użyła przed chwilą, musiało chyba należeć do obu kategorii naraz. Ale nawet jeśli zaskoczyło, to z pewnością nie rozbawiło chłopaka. Otworzył jedynie usta, żeby coś powiedzieć, ale ostatecznie z tego zrezygnował. Schował ręce do kieszeni i zaczął wpatrywać się w czubki własnych butów.
Alicja zacisnęła zęby. Powinna się tego spodziewać. Zrażanie do siebie ludzi mogła sobie wpisać w CV w umiejętnościach, a nawet w zainteresowaniach. Teraz jednak przesadziła. Chłopak naprawdę wyglądał na zestresowanego. Chciała powiedzieć coś, co pozwoliłoby zatrzeć złe pierwsze wrażenie, ale nic odpowiedniego nie przychodziło jej do głowy. Podeszła tylko bliżej i wyciągnęła w jego stronę opakowanie z drażetkami. Zawahał się, ale wziął od niej pudełko. I wtedy się uruchomił.
– Alicja Rucka, tak? – zapytał, po czym sam sobie odpowiedział: – Tak, to na pewno ty. Naczelny mówił, że od razu cię poznam.
Wyrzucał z siebie słowa z prędkością światła, omiatając ją jednocześnie spojrzeniem z dołu do góry. Był coraz bardziej podekscytowany. Bezskutecznie próbował skupić wzrok na jednym punkcie. Jego oczy zachowywały się jak dwa rozjuszone zwierzątka.
– Uprzedził mnie, że jesteś ostra – dodał po chwili.
Niezamierzony seksualny podtekst tych słów albo niewyraźna mina Alicji sprawiły, że na chwilę przestał trajkotać.
– Naczelny tak powiedział. To jego słowa – podkreślił usprawiedliwiająco. – Chyba się nie obrazisz, co? W sumie to komplement.
Podrapał się nerwowo po szyi. Ten gest przypomniał mu chyba, że ma coś takiego jak ręce, bo jedną z nich podał teraz Alicji.
– Mikołaj. Mikołaj Zimny – przedstawił się, zabawnie przechylając głowę. – Jak chcesz, możesz na mnie mówić Zimny.
Alicja zacisnęła mocniej usta. W myślach dała chłopakowi duży minus za nazwisko i ksywę w jednym, po czym zrobiła krok do przodu.
– Ty znalazłeś ciało, tak?
– Ja? – zdziwił się. – Nie, skąd. Nawet nie wchodziłem do środka.
Wykonał chaotyczny ruch ręką w kierunku mieszkania.
– Jestem nowy w redakcji i mam z tobą pracować. To znaczy ty ze mną masz. Możesz. Jeśli chcesz, oczywiście. – Mikołaj wzruszył ramionami.
Alicja zmarszczyła brwi i popatrzyła na niego uważnie. Powoli zaczynała składać wszystko w całość, która coraz mniej jej się podobała.
– Jak długo tu czekasz? – spytała ostrożnie.
Chłopak się zawahał.
– Jakieś pół godziny, może trochę dłużej.
– Oszust! Kłamca i oszust! – Wyszarpnęła z jego ręki pudełko z drażetkami i wrzuciła je z powrotem do torby.
– Ale ja... – próbował się tłumaczyć Mikołaj, choć tak naprawdę nie wiedział z czego.
– Nie ty – przerwała mu. – Czyrzak. Wysłał cię tutaj, zanim jeszcze do mnie zadzwonił, ale dziwnym trafem zapomniał o tym powiedzieć. – Pokręciła głową. – Nie dość, że wplątał mnie w całą tę sprawę, to jeszcze zrobił ze mnie pieprzoną niańkę! Ile ty w ogóle masz lat?
– Dwadzieścia sześć.
Rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i odwróciła się do niego plecami. Miała ochotę zbiec po schodach i po prostu go tu zostawić. Niech sobie radzi, gówniarz jeden. Zamiast tego policzyła do trzech, okręciła się na pięcie i spojrzała mu w oczy. Wyglądał na przerażonego. Pewnie bał się, że zostanie tu sam. Sam z trupem.
– Dobra, niech będzie – odezwała się. – To w końcu nie twoja wina, że Czyrak jest idiotą. Z nim policzę się później. – Schowała kły. – Wiesz chociaż, kto, skoro nie ty, znalazł ciało?
– Sąsiadka z góry. – Oczy mu zapłonęły. Decyzja Alicji, by tu zostać, była dla niego jak przedterminowy prezent na Boże Narodzenie. – Czekała przed drzwiami, kiedy przyszedłem. Powiedziałem, że jestem z policji. Machnąłem jej przed nosem starą kartą biblioteczną i kazałem iść do domu. Trochę się bałem, że będzie chciała obejrzeć papiery z bliska, ale była tak wystraszona, że od razu pobiegła do siebie.
Alicja nie skomentowała tego ani słowem, choć musiała przyznać, że trochę jej zaimponował. To jednak nie był czas na komplementy.
Włożyła lateksowe rękawiczki, które udało jej się kupić po drodze, otworzyła drzwi mieszkania i powoli przekroczyła jego próg.
– Tylko niczego nie dotykaj – rzuciła za siebie.
Mikołaj Zimny nic nie odpowiedział. Słyszała tylko, jak bierze głęboki oddech i wchodzi za nią do środka.4
Przystanęła już po kilku krokach. Zawahała się, jakby dopiero teraz dotarło do niej, że jest na miejscu zbrodni. Pierwszy raz w życiu.
Wzięła głęboki oddech, a ciepło rozeszło się po jej ciele jak wódka, pulsując nieprzyjemnym rytmem. Powoli wypuściła powietrze i zacisnęła palce na pasku torby. Nie wiedziała, co wydarzyło się w tym mieszkaniu, i postanowiła o tym nie myśleć. Tak długo, jak się da.
Wyprostowała plecy, podniosła głowę i ostrożnie rozejrzała się po pomalowanym na beżowo przedpokoju. Najwięcej miejsca zajmował tu drewniany wieszak, na którym wisiał ciemnozielony płaszcz. Sądząc po wyliniałym kołnierzu z lisów albo innych norek, okrycie musiało odsypiać tu niejedną zimę. Pod wieszakiem w specjalnym stojaku marniało kilka dawno nieużywanych parasoli. Przy ścianie stała mahoniowa komoda, która bez trudu dźwigała okrągłą serwetkę i mały gliniany wazonik. Nad komodą wisiało zmatowiałe lustro w złoconej ramie. Alicja odetchnęła z ulgą. Nic, co znajdowało się w korytarzu, nie kryło w sobie makabrycznych tajemnic. Mogła pójść dalej.
Przedpokój otwierał się na trzy inne pomieszczenia. Ledwo stanęła w progu tego, które znajdowało się najbliżej, gdy ogarnęło ją dziwne uczucie. Wstrzymała oddech. Jej myśli biegły wzdłuż wąskiego korytarza, odbijając się od beżowych ścian jak tenisowa piłka. Coś kazało jej tu stanąć i poczekać. Nie wiedziała tylko co.
Alicja Rucka nie była obdarzona intuicją. Nawet nie wierzyła w coś takiego. Te wszystkie przeczucia, wewnętrzne sygnały, objawienia, szóste, siódme i dziesiąte zmysły w ogóle w jej świecie nie istniały. Intuicja to było głaskanie po plecach, a ją interesowały wyłącznie ciosy w twarz. Lubiła fakty. Suche, kanciaste, pozbawione emocji fakty, które przy odrobinie intelektualnego wysiłku można połączyć w logiczną całość. Tak, logika zdecydowanie była jej fetyszem. Niejedynym, nieulubionym, a na pewno nieodziedziczonym po żadnym z rodziców. Alicja do dziś pamiętała niekończące się telefony od matki, która chropowatym od nadużywanych leków głosem wypowiadała swoją codzienną mantrę: „Nie idź, nie jedź, zrezygnuj, odwołaj, uważaj, tak mi się źle dziś śniło”. Może gdyby wtedy uwierzyła w jej przeczucia, gdyby jej posłuchała, wszystko byłoby dziś inaczej. Bzdura. Było, jak było, jest, jak jest, pomyślała i odruchowo sięgnęła do torby po telefon. Musiała go wyciszyć. Nikt nie powinien jej teraz przeszkadzać.
Kiedy szarpała się z kluczami od domu, które jak zwykle owinęły się wokół aparatu, zrozumiała, co kazało jej się tu zatrzymać. Spojrzała na drzwi wejściowe. Nienaruszone, bez jakichkolwiek śladów włamania.
– Czujesz? – Mikołaj stanął tuż przy niej i złapał ją za przegub.
Kiwnęła głową. Od początku zwróciła uwagę na ten zapach.
– Coś niebieskiego i okrągłego? – Ścisnął jej rękę i powiódł wzrokiem dookoła, jakby naprawdę wierzył, że zapach można zobaczyć. – To ulga – wyszeptał. – Tak pachnie ulga.
– Tak pachnie trup – sprostowała chłodno, sprowadzając go na ziemię. – Mamy tu trupa i właśnie idziemy go obejrzeć.
Żeby nie być gołosłowną, ruszyła naprzód.
Pokój, do którego weszła, okazał się sypialnią. Było to czyste, jasne pomieszczenie z dużym łóżkiem przykrytym starannie fioletową kapą. Jeśli coś się w tym mieszkaniu wydarzyło, to z pewnością nie tu. Wszędzie panował idealny porządek, nie było żadnych śladów walki ani szamotaniny. Na białych ścianach wisiały kolorowe obrazy, które prostą, bezpretensjonalną kreską i mnóstwem ciepłych, intensywnych barw przypominały malunki przedszkolaka.
Alicja przesunęła się w głąb pokoju. Za drzwiami stało maleńkie biureczko, właściwie sekretarzyk. Wyglądało na sprzątnięte, bo nie było na nim nic poza parą skromnych złotych kolczyków. Otworzyła pierwszą szufladę. Leżało w niej trochę papierów, prawdopodobnie rachunków. Druga szuflada była pusta. Być może ktoś ją niedawno opróżnił, ale samo to o niczym jeszcze nie świadczyło.
Przesunęła dłonią po włosach. Przeszło jej przez myśl, że wizyta w tym mieszkaniu jest skutkiem jakiegoś nieporozumienia, w najgorszym razie głupiego żartu. Tu nie mogło się stać nic złego.
Powoli wycofała się z sypialni i podążyła w stronę łazienki. Weszła do środka, zapaliła światło i poczuła, jak przyspiesza jej puls. Mała umywalka była brudna od krwi i czegoś, co wyglądało jak kawałki węgla, może popiołu, może wysuszonej czarnej ziemi. Na podłodze leżał zakrwawiony ręcznik, a na jasnych kafelkach widać było zaschnięte brunatne plamy. Żołądek podszedł jej do gardła.
– Pospiesz się. – Przestraszony głos Mikołaja przywołał ją do porządku.
Spojrzała na zegarek w telefonie. Kwadrans po dwunastej. Byli tu już ponad dziesięć minut i rzeczywiście powinni zacząć się spieszyć. Zaklęła pod nosem.
Wyszła z łazienki i ruszyła wzdłuż korytarza. Na samym końcu znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie. Zapach, który nasilał się z każdym krokiem, mógł świadczyć tylko o jednym.
Przełknęła gęstą ślinę i dała znać Mikołajowi, żeby poszedł za nią. Chłopak spojrzał na nią pytająco. Chciał wiedzieć, czy za chwilę zobaczą ciało. Potwierdziła skinieniem głowy.5
Ciało staruszki leżało na środku dużego pomieszczenia będącego jednocześnie kuchnią, salonem i czymś w rodzaju skromnej pracowni malarskiej. Skromnej, bo wyposażonej jedynie w pustą sztalugę i słoiki ze starannie umytymi pędzlami. Farby musiały znajdować się gdzie indziej. Biorąc pod uwagę porządek, niemal sterylność panującą w tym mieszkaniu, pewnie leżały poukładane kolorami albo numerami w niewidocznych na pierwszy rzut oka pudełkach. O ile w ogóle tu były, bo jak dotąd wszystko wskazywało na to, że od dawna nikt tu nie malował.
Alicja Rucka pociągnęła nosem, ale nie poczuła charakterystycznej woni farb i terpentyny. Jedyny zapach, jakim przesycone było pomieszczenie, pochodził właśnie od ciała.
Z odległości czterech, pięciu metrów, bo tyle mniej więcej dzieliło stojącą w progu Alicję od ofiary, trudno było uwierzyć, że ma przed sobą martwego człowieka. Z tej perspektywy dało się jeszcze przypuszczać, że starsza pani po prostu zasnęła. Leżała na plecach, z wyprostowanymi nogami, a jej stopy przylegały jedna do drugiej. Ręce miała lekko zgięte w łokciach i ułożone swobodnie na brzuchu. Jedynie broda, zbyt mocno odchylona do tyłu, świadczyła o tym, że coś tu jest nie tak. I to, że leżała na podłodze. No i jeszcze to, że była naga. Prawie naga. Piersi kobiety okrywało coś, co z daleka przypominało stanik od bikini – z tą różnicą, że trójkątne kawałki czarnego materiału odwrócono do góry nogami. Podstawy trójkątów skierowane były w stronę szyi, a ich wierzchołki prowadziły w linii prostej do środkowego palca każdej ze stóp.
Alicja podeszła bliżej. Pochyliła się nad zmarłą i natychmiast od niej odskoczyła. Wielka, tłusta mucha wyleciała z rozchylonych ust martwej kobiety i usiadła na jej zbielałym, nieruchomym oku.
– Wszystko w porządku? – spytał Mikołaj, który cały czas trzymał się w bezpiecznej odległości.
Potwierdziła, kiwając głową. Adrenalina pulsowała jej w skroniach. Z obrzydzeniem odgoniła niebieskawą muchę i znów nachyliła się nad ciałem. Dopiero teraz zobaczyła, że czarne trójkąty nie przykrywały biustu ofiary. One go zastępowały. Morderca najwyraźniej uciął kobiecie obie piersi, a w ich miejsce niezdarnie przyszył kawałki czarnego materiału.
Alicja odwróciła wzrok i przełknęła ślinę. Gdy ponownie spojrzała na staruszkę, zauważyła jeszcze jeden identyczny trójkąt, tym razem w złączeniu nóg. On także został zszyty z ciałem. Nie miała odwagi pomyśleć, co się pod nim znajduje. A raczej czego tam już nie ma.
– Kurwa, Jezu Chryste, ja pierdolę! Co to jest? Kto jej to zrobił? – usłyszała za plecami głos Mikołaja. Ostatnie zdanie zostało stłumione, bo chłopak skierował je do zgiętej w łokciu własnej ręki, którą zasłaniał sobie usta.
– Tego nie wiem, ale marny był z niego krawiec. To – wskazała ręką na czarne trójkąty – zrobił ktoś, kto nigdy w życiu niczego nie przyszył.
Wyprostowała się gwałtownie. Świadomość tego, co się tu wydarzyło, odbierała jej oddech, a mdłości podchodziły do gardła. Musiała działać szybko, zanim jej żołądek się zbuntuje.
Raz jeszcze kucnęła obok ciała i pochyliła się nad jednym z trójkątów. Ścieg, którym połączono skrawki materiału ze skórą, był bardzo niechlujny. Każdy z odcinków grubej czarnej nitki wyglądał inaczej. Morderca nie zadał sobie wiele trudu. Albo faktycznie nie umiał szyć, albo nie miało to dla niego większego znaczenia, albo zabrakło mu czasu. Albo wszystko naraz.
– Na szczęście wygląda na to, że tę rzeźnicko-krawiecką część swojego przedstawienia zabójca odegrał już po jej śmierci – zauważyła z ulgą. – W przeciwnym razie mielibyśmy tu morze krwi.
– Nie byłbym tego taki pewien – wymamrotał Mikołaj.
Spojrzała na niego wyczekująco.
– Przecież to zrobił jakiś psychol. Popierdoleniec. Zwyrol, który mógł ją porozpruwać i pozszywać na żywca, a potem wszystko dokładnie umyć. Łącznie z ciałem. Czytałem o takich przypadkach.
Zamilkł, a ona nie wiedziała, co odpowiedzieć. Oboje patrzyli to na siebie, to na ciało. Nie mogli go dotknąć, ale sam widok w zupełności im wystarczał.
Jedno oko denatki całkiem już zmętniało. Zamiast drugiego miała czerwoną narośl wielkości pięści. Gęsta sieć zmarszczek żłobiących jej twarz przypominała plan tokijskiego metra. Skóra była szara, włosy matowe, a ręce brudnosine z czymś czarnym pod paznokciami. Nadgarstki miała obtarte w kilku miejscach. Krwawe otarcia widać było też na przedniej części stóp. Morderca musiał ją tu przyciągnąć, prawdopodobnie z łazienki. Całe ciało znaczyły liczne, choć płytkie, rany kłute, znów bez wyraźnych śladów krwi. Wszędzie miała siniaki, największy na klatce piersiowej.
– Nieźle ją, skurwiel, skatował – powiedziała Alicja niemal szeptem.
Zrobiło jej się słabo, więc wstała i oparła się o niską komodę ze starym, kineskopowym telewizorem. Podeszła do okna. Było uchylone, ale upał panujący na zewnątrz po raz pierwszy nie przyniósł jej ukojenia. Nieprzyjemna gula rosła jej w gardle. Oczy zaszły mgłą. Ledwo usłyszała słowa Mikołaja:
– Myślisz, że on ją...
Nie dokończył, nie musiał. Alicja wzruszyła ramionami. Nie była w stanie teraz o tym myśleć. Musiała dokończyć to, co zaczęła. Wzięła głęboki oddech i się odwróciła.
– A to co? – Jej oczy zaokrągliły się ze zdumienia.
Ścianę naprzeciwko okna pokrywały czarne trójkąty. Dziesiątki, może nawet setki małych czarnych trójkątów podobnych do tych, które zostały przyszyte do ciała ofiary. Jeśli to ręczna robota, a na to wyglądało, to namalowanie tego wszystkiego musiało zająć kilka godzin. Jej musiało zająć, pomyślała Alicja i odruchowo spojrzała na czarne obwódki pod paznokciami ofiary.
Wyjęła z torby telefon. Stary model Nokii nie nadawał się do profesjonalnej dokumentacji, ale nic innego przy sobie nie miała. A musiała przecież zrobić zdjęcia, dużo zdjęć. Przede wszystkim ciała, ściany i trójkątów. Potem stolika kawowego, na którym stał talerz z wyschniętym ciastem i który został przesunięty, by umożliwić wykonanie tej dziwnej dekoracji na całej powierzchni ściany. Przydałyby się też zdjęcia dwóch tapicerowanych foteli, za których wyczyszczenie i odrestaurowanie dzisiejsi trzydziestolatkowie byli gotowi zapłacić niemałe pieniądze. No i obrazów, bo wszędzie wisiały obrazy, łudząco podobne do tych z sypialni.
W pośpiechu, dygocąc z emocji, fotografowała wszystko, co mogło się przydać. Wszystko, co mogło mieć znaczenie – albo go nabrać. Gdy była mniej więcej w połowie, usłyszała nadjeżdżający na sygnale radiowóz. Za szybko, zdecydowanie za szybko, przeszło jej przez głowę.
Poszukała wzrokiem Zimnego. Chłopak klęczał pod oknem i gapił się na martwe ciało. Nawet nie mrugał.
– Mikołaj – powiedziała z naciskiem. – Wyjdź stąd i spróbuj ich jakoś zatrzymać. – Kiwnęła głową w stronę zbliżającego się sygnału. – Potrzebuję jeszcze trochę czasu.
Popatrzył na nią nieprzytomnie. Nie była pewna, czy zrozumiał, co do niego mówiła, ale w końcu wstał i wyszedł z mieszkania. Zyskała pięć, góra dziesięć minut i postanowiła dobrze je wykorzystać.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
.