Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kredziarz - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 grudnia 2023
Ebook
34,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Kredziarz - ebook

W mrocznych zakamarkach ludzkiego umysłu kryją się najbardziej fascynujące koszmary i tajemnice.

Rok 1986. Eddie i jego przyjaciele dorastają w sennym angielskim miasteczku. Spędzają czas, jeżdżąc na rowerach i szukając wrażeń. Porozumiewają się kodem: rysowanymi kredą ludzikami. Pewnego dnia jeden tajemniczy znak prowadzi ich do ludzkich zwłok. Od tej chwili wszystko zmienia się w ich życiu.

Trzydzieści lat później Eddie i jego przyjaciele dostają listy z wiadomością napisaną tajemniczym kodem z dawnych lat. Uważają, że to żart do momentu, gdy jeden z nich nie ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Do Eddiego dociera, że jedyną drogą do ocalenia siebie przed podobnym losem jest próba zrozumienia, co tak naprawdę stało się przed laty.

Kredziarz to najlepszy rodzaj suspense’u, w którym teraźniejszość doskonale współgra z reminiscencją, każda postać jest wyraźnie zarysowana i interesująca, żadna z zagadek nie pozostawia w czytelniku niedosytu, a zwroty akcji zaskoczą nawet najbardziej doświadczonego czytelnika.

„Niesamowicie hipnotyzująca książka. Kredziarz jest senną powieścią, pełną koszmarów. Niespokojną i nie dajcą spokoju, naznaczoną cieniem i światłem. Fabuła przyspieszy twoje tętno i zamrozi krew. Narodziła się moczna gwiazda“.

A.J. Finn, autor powieści The Woman in the Window

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-447-8
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Głowa dziew­czyny spo­czy­wała na nie­wiel­kiej ster­cie poma­rań­czowo-brą­zo­wych liści.

Jej mig­da­łowe oczy patrzyły na korony jawo­rów, buków i dębów, ale nie widziały nie­śmia­łych pro­my­ków świa­tła, które prze­bi­jały się przez gałę­zie i pozła­cały leśną ściółkę. Powieki nawet nie drgnęły, kiedy lśniące czarne żuki prze­bie­gały po jej źre­ni­cach. Oczy dziew­czyny nie widziały nic prócz ciem­no­ści.

Nie­opo­dal spod liści wysta­wała blada dłoń, jakby szu­kała pomocy, jakie­goś znaku, że nie jest sama. Na próżno. Reszta ciała leżała poza jej zasię­giem, poszcze­gólne frag­menty poukry­wane w róż­nych zaka­mar­kach lasu.

Gdzieś w pobliżu trza­snęła gałązka, gło­śno jak kapi­szon, i z zaro­śli wyfru­nęła chmara pta­ków. Ktoś się zbli­żał.

Ukląkł obok nie­wi­dzą­cej dziew­czyny. Drżą­cymi pal­cami deli­kat­nie pogła­skał ją po wło­sach i zim­nym policzku. Potem pod­niósł głowę, strą­cił kilka list­ków przy­kle­jo­nych do postrzę­pio­nych kra­wę­dzi szyi, i uważ­nie wło­żył ją do ple­caka, na któ­rego dnie leżało kilka poła­ma­nych kawał­ków kredy.

Po chwili zasta­no­wie­nia wło­żył do środka rękę i zamknął jej powieki. W końcu wstał i odszedł z pakun­kiem.

Naza­jutrz na miej­scu zja­wiła się poli­cja i ekipa koro­nera. Poli­czyli, sfo­to­gra­fo­wali, a na koniec zawieźli wszyst­kie czę­ści ciała dziew­czyny do kost­nicy, gdzie przez parę tygo­dni cze­kały na skom­ple­to­wa­nie.

Nic takiego się nie stało. Mimo poszu­ki­wań, pytań, apeli i wysił­ków detek­ty­wów oraz wszyst­kich oko­licz­nych miesz­kań­ców jej głowa ni­gdy się nie zna­la­zła i dziew­czyny z lasu nikt nie poskła­dał w całość.2016

Najle­piej zacząć od początku.

Sęk w tym, że ni­gdy nie doszli­śmy do poro­zu­mie­nia, kiedy to wszystko się zaczęło. Może w dniu, w któ­rym Gruby Gav dostał na uro­dziny wia­dro z kre­dami? Czy jak zaczę­li­śmy nimi ryso­wać tajem­ni­cze sym­bole? Albo kiedy same zaczęły się poja­wiać? A może wtedy, kiedy zna­le­ziono pierw­sze zwłoki?

Kilka cha­rak­te­ry­stycz­nych zda­rzeń i pew­nie każde z nich można by nazwać począt­kiem. Ale myślę, że tak naprawdę wszystko zaczęło się w weso­łym mia­steczku. Tam­ten dzień pamię­tam naj­le­piej. Oczy­wi­ście z powodu Walt­zerki, ale też dla­tego, że wła­śnie wtedy nasze życie prze­stało być nor­malne.

Jeśli nasz świat był śnieżną kulą ze szkła, to dzień spę­dzony w weso­łym mia­steczku był tym, w któ­rym ktoś nią mocno potrzą­snął. Nawet jak już piana znik­nęła i płatki śniegu opa­dły, nic nie było takie samo. Nie do końca. Z zewnątrz mogło się wyda­wać, że nic się nie zmie­niło, ale patrząc od środka, wszystko było inne.

Rów­nież tego dnia pierw­szy raz spo­tka­łem pana Hal­lo­rana, więc jeśli mówimy o począt­kach, to trudno o lep­szy niż ten.1986

Idzie burza, Eddie.

Mój tata lubił pro­gno­zo­wać pogodę niskim, auto­ry­ta­tyw­nym gło­sem, jak pre­zen­te­rzy tele­wi­zyjni. Zawsze był pewien swo­ich prze­po­wiedni, mimo że na ogół się mylił.

Wyj­rza­łem przez okno na dosko­nale błę­kitne niebo. Było tak jasne, że musia­łem zmru­żyć oczy.

– Nie wygląda na to – powie­dzia­łem z buzią wypchaną kanapką z serem.

– To dla­tego, że nie będzie żad­nej burzy. – Mama weszła do kuchni nie­spo­dzie­wa­nie i bez­gło­śnie niczym wojow­nik ninja. – BBC podaje, że będzie sło­necz­nie i cie­pło przez cały week­end. I nie mów z peł­nymi ustami – dodała.

– Hmm… – odparł tata, jak to miał w zwy­czaju, kiedy nie zga­dzał się z mamą, ale nie śmiał się z nią spie­rać.

Zresztą nikt nie śmiał się z nią spie­rać. Mama była – a wła­ści­wie jest do dzi­siaj – tro­chę prze­ra­ża­jąca. Wysoka, z krót­kimi ciem­nymi wło­sami i piw­nymi oczami, które potra­fiły wesoło lśnić, ile­kroć dobrze się bawiła, ale zacho­dziły ciemną mgłą, kiedy wpa­dała w złość (tro­chę jak w przy­padku Nie­sa­mo­wi­tego Hulka – lepiej było jej nie dener­wo­wać).

Mama była lekarką, ale nie taką nor­malną, która przy­szywa ludziom nogi i robi zastrzyki. Tata powie­dział mi kie­dyś, że „mama pomaga kobie­tom w tara­pa­tach”. Nie wyja­śnił, o jakie tara­paty mu cho­dziło, ale domy­śli­łem się, że musiały być poważne, skoro wyma­gały wizyty u leka­rza.

Tata też pra­co­wał, ale w domu. Pisał arty­kuły do cza­so­pism i gazet. Ale nie zawsze. Cza­sami narze­kał, że nikt nie chce dawać mu zle­ceń, albo mówił, śmie­jąc się gorzko:

– Ostat­nio nie mam czy­tel­ni­ków, Eddie.

Jako dzie­ciak uwa­ża­łem, że mój ojciec nie ma porząd­nej pracy. W każ­dym razie nie ma takiej, jak na tatę przy­stało. Tata powi­nien nosić gar­ni­tur z kra­wa­tem, wycho­dzić z domu rano i wra­cać wie­czo­rem na kola­cję. A mój szedł pra­co­wać do swo­jego pokoju, gdzie sie­dział przed kom­pu­te­rem w spodniach od piżamy i T-shir­cie. Bywało, że nawet się nie cze­sał.

Nie wyglą­dał też tak, jak inni ojco­wie. Miał dużą, krza­cza­stą brodę i dłu­gie włosy upięte w kucyk. Nawet zimą nosił przy­cięte nożycz­kami, dziu­rawe dżinsy, a do tego wybla­kłe koszulki z nazwami przed­po­to­po­wych zespo­łów, jak Led Zep­pe­lin czy The Who. Na nogach mie­wał san­dały.

Gruby Gav powie­dział raz, że mój ojciec jest hipi­sem. Pew­nie miał rację, ale wtedy wzią­łem to za znie­wagę i go popchną­łem, co on odwza­jem­nił z nawiązką. Tego dnia wró­ci­łem do domu z nowymi sinia­kami i zakrwa­wio­nym nosem.

Potem się oczy­wi­ście pogo­dzi­li­śmy. Gruby Gav potra­fił być praw­dzi­wym dup­kiem – był jed­nym z tych gru­bych dzie­cia­ków, które zawsze musiały robić wokół sie­bie naj­więk­szy hałas, żeby odstra­szyć praw­dzi­wych łobu­zów – ale też jed­nym z moich naj­lep­szych przy­ja­ciół oraz naj­bar­dziej lojalną i hojną osobą, jaką zna­łem.

– Dbaj o swo­ich przy­ja­ciół, Mun­ster – powie­dział mi kie­dyś śmier­tel­nie poważ­nym tonem. – Przy­ja­ciele to wszystko.

Eddie Mun­ster, moja ksywka. To dla­tego, że mia­łem na nazwi­sko Adams, jak w _Rodzi­nie Adam­sów_. Oczy­wi­ście dzie­ciak u Adam­sów nazy­wał się Pug­sley, a Eddie Mun­ster był w serialu _The Mun­sters_, ale wtedy nikt się nad tym nie zasta­na­wiał i prze­zwi­sko do mnie przy­lgnęło.

Eddie Mun­ster, Gruby Gav, Mic­key Metal (przez ogromny apa­rat na zębach), Hoppo (David Hop­kins) i Nicky. To była nasza banda. Nicky nie miała ksywki, bo była dziew­czyną, choć ze wszyst­kich sił sta­rała się nią nie być. Prze­kli­nała jak chło­pak, wdra­py­wała się na drzewa jak chło­pak i umiała się bić pra­wie jak chło­pak. Ale wyglą­dała jak dziew­czyna. Bar­dzo ładna dziew­czyna o dłu­gich rudych wło­sach i bla­dej cerze posy­pa­nej drob­nymi brą­zo­wymi pie­gami. Nie żebym się jakoś spe­cjal­nie przy­glą­dał.

Wszy­scy mie­li­śmy się spo­tkać w tę sobotę. Spo­ty­ka­li­śmy się w więk­szość sobót. Odwie­dza­li­śmy się w domach albo cho­dzi­li­śmy na plac zabaw, cza­sem do lasu. Ale ta sobota była wyjąt­kowa, bo przy­je­chało wesołe mia­steczko. Co roku roz­sta­wiało się w parku nad rzeką, ale w tym po raz pierw­szy rodzice pozwo­lili nam pójść bez nich.

Szy­ko­wa­li­śmy się na to, odkąd kilka tygo­dni wcze­śniej poja­wiły się pierw­sze pla­katy. Miały być odjaz­dowe atrak­cje: auto­drom, młyń­skie koło, sta­tek piracki i orbi­ter.
Opór.

Dokoń­czy­łem szybko kanapkę z serem i powie­dzia­łem:

– Jeste­śmy umó­wieni o dru­giej w parku.

– Tylko trzy­maj­cie się głów­nych dróg – ostrze­gła mnie mama. – Nie chodź­cie żad­nymi skró­tami i nie roz­ma­wiaj­cie z obcymi.

– Okej.

Zsu­ną­łem się z krze­sła i ruszy­łem do drzwi.

– I weź nerkę.

– O nieee, mamooo.

– Będziesz jeź­dził karu­ze­lami i kolej­kami, port­fel może ci wypaść. Bierz nerkę i już. Bez dys­ku­sji.

Otwo­rzy­łem usta, ale szybko je zamkną­łem. Czu­łem, jak cie­pło napływa mi do twa­rzy. Nie cier­pia­łem tej głu­piej nerki. Nerki były dla tłu­stych tury­stów. Z czymś takim przy­pię­tym do pasa nie mia­łem szans zro­bić dobrego wra­że­nia na chło­pa­kach, a tym bar­dziej na Nicky. Ale kiedy mama miała takie nasta­wie­nie, nie było z nią roz­mowy.

– Okej – powie­dzia­łem.

Oczy­wi­ście cała sytu­acja nie była okej, ale widzia­łem, że wska­zówki zegara są coraz bli­żej dru­giej, i musia­łem iść. Wbie­głem po scho­dach na górę, wzią­łem tę kre­tyń­ską nerkę i wło­ży­łem do niej pie­nią­dze. Całe pięć fun­tów. Praw­dziwa for­tuna. Potem zbie­głem na dół.

– Pa, mamo.

– Baw się dobrze.

Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że będę się dobrze bawił. Świe­ciło słońce, mia­łem na sobie swój ulu­biony T-shirt i converse’y. Sły­sza­łem już z oddali stłu­mione „łup, łup, łup” muzyki z weso­łego mia­steczka, czu­łem zapach ham­bur­ge­rów i waty cukro­wej. Zano­siło się na dosko­nały dzień.

Kiedy dotar­łem na miej­sce, pod bramą stali już Gruby Gav, Hoppo i Mic­key Metal.

– Eddie Mun­ster, śliczna nereczka! – zawo­łał Gav.

Obla­łem się rumień­cem i poka­za­łem mu środ­kowy palec. Hoppo i Mic­key zaśmiali się z żartu Gava, ale po chwili Hoppo, który zawsze był naj­mil­szy i lubił roz­ła­do­wy­wać napię­cia, powie­dział Gru­bemu:

– Przy­naj­mniej nie jest taka pedal­ska jak twoje szorty, debilu.

Gruby Gav się uśmiech­nął, zła­pał się za spodenki i zatań­czył, wyrzu­ca­jąc nogi do góry jak bale­rina. Taki wła­śnie był Gruby Gav. Nie dało się go obra­zić, nic go nie obcho­dziło. A w każ­dym razie tak się wszyst­kim wyda­wało.

– Nie­ważne – powie­dzia­łem, bo mimo wspar­cia Hoppa cały czas mia­łem wra­że­nie, że z tą nerką wyglą­dam jak debil. – I tak nie będę jej nosił.

Roz­pią­łem klamrę, scho­wa­łem port­fel do kie­szeni spodni i rozej­rza­łem się dookoła. Ukry­łem nerkę w zaro­ślach na tyle głę­boko, żeby nie było jej widać, ale wystar­cza­jąco bli­sko, bym sam mógł ją zabrać w dro­dze powrot­nej.

– Na pewno chcesz ją tu zosta­wić? – zapy­tał Hoppo.

– No wła­śnie. Co zro­bisz, jak twoja mamu­sia się dowie? – zadrwił ze mnie Mic­key.

Mimo że nale­żał do naszej paczki i był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Gru­bego Gava, ni­gdy go nie lubi­łem. Było w nim coś zim­nego i brzyd­kiego, jak apa­rat, który miał na zębach. Ale nie dzi­wiło mnie to, bo wie­dzia­łem, kto jest jego bra­tem.

– Nic mnie to nie obcho­dzi – skła­ma­łem i wzru­szy­łem ramio­nami.

– Jak nas wszyst­kich – rzu­cił nie­cier­pli­wie Gruby Gav. – Możemy zapo­mnieć o tej dur­nej nerce i już iść? Chcę naj­pierw spró­bo­wać orbi­tera.

Mic­key Metal i Hoppo ruszyli z miej­sca, bo na ogół robi­li­śmy to, co mówił Gav. Pew­nie dla­tego, że był z nas wszyst­kich naj­więk­szy i naj­gło­śniej­szy.

– Ale nie ma jesz­cze Nicky – zauwa­ży­łem.

– I co z tego? – odparł Mic­key. – Ona się zawsze spóź­nia. Chodźmy. Znaj­dzie nas.

Mic­key miał rację. Nicky zawsze się spóź­niała. Ale z dru­giej strony – nie tak się uma­wia­li­śmy. Mie­li­śmy się trzy­mać razem. Nie­bez­piecz­nie było cho­dzić po weso­łym mia­steczku w poje­dynkę. Zwłasz­cza dla dziew­czyny.

– Dajmy jej jesz­cze pięć minut – zapro­po­no­wa­łem.

– _You can­not be serious!_¹ – wrza­snął Gruby Gav, naj­le­piej jak potra­fił (czyli fatal­nie) wczu­wa­jąc się w Johna McEn­roe.

Gav uda­wał róż­nych słyn­nych ludzi, głów­nie Ame­ry­ka­nów. Wycho­dziło mu to tak źle, że wszy­scy pada­li­śmy na zie­mię ze śmie­chu.

Mic­key Metal nie śmiał się teraz tak gło­śno jak ja i Hoppo. Nie lubił, jak reszta mu się sprze­ci­wiała. Ale i tak nie miało to zna­cze­nia, bo zanim zdą­ży­li­śmy zła­pać oddech, usły­sze­li­śmy zna­jomy głos:

– Z czego się śmie­je­cie?

Odwró­ci­li­śmy głowy. Nicky szła w naszą stronę. Jak zawsze na jej widok poczu­łem dziwny ucisk w żołądku. Jak­bym był głodny, a zara­zem chciało mi się tro­chę wymio­to­wać.

Jej rude włosy były dzi­siaj roz­pusz­czone i opa­dały nie­dbale na plecy, pra­wie doty­ka­jąc kra­wę­dzi dżin­so­wych szor­tów. Miała na sobie żółtą bluzkę bez ręka­wów z małymi nie­bie­skimi kwia­tami wokół szyi. Coś bły­snęło przy jej gar­dle. Mały krzy­żyk na łań­cuszku. Na ramie­niu nio­sła dużą i chyba ciężką torbę z juty.

– Spóź­ni­łaś się – powie­dział Mic­key Metal. – Cze­ka­li­śmy na cie­bie.

Jakby to był jego pomysł.

– Co masz w tor­bie? – zapy­tał Hoppo.

– Mój tata chce, żebym roz­da­wała ludziom ten szajs.

Wyjęła ulotkę, żeby nam poka­zać.

_Przyjdź do kościoła św. Toma­sza i chwal Pana. To naj­lep­sza atrak­cja ze wszyst­kich!_

Tata Nicky był wika­rym w naszym kościele. Ni­gdy tam nie byłem, bo moi rodzice są nie­wie­rzący, ale widzia­łem go tu i ówdzie. Miał małe okrą­głe oku­lary, a jego łysą czaszkę pokry­wały piegi, jak nos Nicky. Zawsze się uśmie­chał, mówił wszyst­kim „dzień dobry” i ogól­nie tro­chę mnie prze­ra­żał.

– To dopiero pełna szu­fla syfu, pro­szę ja cie­bie – powie­dział Gruby Gav.

„Pełna szu­fla syfu” (albo kitu) to było jego ulu­bione powie­dze­nie, które czę­sto koń­czył sło­wami „pro­szę ja cie­bie” i z jakie­goś powodu wypo­wia­dał je zawsze z akcen­tem przed­sta­wi­ciela wyż­szych sfer.

– Chyba nie będziesz ich roz­da­wała? – zapy­ta­łem, bo nagle wyobra­zi­łem sobie cały dzień zmar­no­wany na włó­cze­nie się za Nicky wci­ska­jącą ludziom ulotki.

Rzu­ciła mi spoj­rze­nie, które koja­rzyło mi się tro­chę z moją mamą.

– Oczy­wi­ście, że nie, ciołku – odparła. – Weź­miemy tro­chę i poroz­rzu­camy po ziemi, jakby to ludzie się ich pozbyli, a resztę wywalę do kosza.

Wszy­scy się uśmiech­nę­li­śmy. Nie było nic lep­szego, niż zro­bić na złość jakie­muś doro­słemu.

Roz­rzu­ci­li­śmy ulotki, pozby­li­śmy się torby i prze­szli­śmy przez bramę mia­steczka. Orbi­ter fak­tycz­nie był super. Na auto­dro­mie Gruby Gav wje­chał we mnie tak mocno, że pra­wie pękł mi krę­go­słup. Potem zali­czy­li­śmy jesz­cze rakiety kosmiczne (w zeszłym roku cał­kiem fajne, ale teraz tro­chę nudne), sza­loną wieżę, młyń­skie koło i sta­tek piracki.

Jedli­śmy hot dogi, a Gruby Gav i Nicky pró­bo­wali ustrze­lić kaczki. Dostali bole­sną nauczkę, że nie zawsze wygrywa się tę nagrodę, o jakiej się marzy. Wyszli ze strzel­nicy uśmiani po pachy i rzu­cali w sie­bie mar­nymi plu­sza­kami.

W końcu popo­łu­dnie zaczęło się nam dawać we znaki. Pod­nie­ce­nie i adre­na­lina powoli mnie opusz­czały, a zara­zem zda­łem sobie sprawę, że pie­nię­dzy zostało mi już tylko na dwie, może trzy prze­jażdżki karu­zelą.

Się­gną­łem po port­fel i momen­tal­nie serce sko­czyło mi do gar­dła. Kie­szeń była pusta.

– O, kurde!

– Co jest? – spy­tał Hoppo.

– Zgu­bi­łem port­fel.

– Na pewno?

– A jak myślisz?

Ale i tak spraw­dzi­łem drugą kie­szeń. Też pusta. A niech to.

– Gdzie go mia­łeś ostatni raz? – zapy­tała Nicky.

Pró­bo­wa­łem sobie przy­po­mnieć. Wie­dzia­łem, że po ostat­niej jeź­dzie na karu­zeli spraw­dza­łem, czy go mam. Zresztą zaraz potem kupo­wa­li­śmy hot dogi. Ale na strzel­nicę już nie posze­dłem…

– Przy budce z hot dogami.

Była na samym końcu mia­steczka, w prze­ciw­nym kie­runku niż orbi­ter i młyń­skie koło.

– Kurde – powie­dzia­łem znowu.

– To chodźmy – rzu­cił Hoppo. – Poszu­kamy go.

– Po co? – zdzi­wił się Mic­key Metal. – Na pewno ktoś już go zabrał.

– Mogę ci poży­czyć pie­nią­dze – zapro­po­no­wał Gruby Gav. – Ale dużo mi nie zostało.

Nie chciało mi się w to wie­rzyć. Gav zawsze miał wię­cej pie­nię­dzy niż my. Wię­cej pie­nię­dzy, naj­lep­sze zabawki i naj­now­szy, lśniący rower. Jego tata był wła­ści­cie­lem Byka, jed­nego z lokal­nych pubów, a mama sprze­da­wała kosme­tyki Avon. Gruby Gav był hojny, ale wie­dzia­łem też, że ma ochotę na kolejne atrak­cje.

Pokrę­ci­łem głową.

– Nie, spoko.

Ale nie było spoko. Oczy już zaczy­nały mnie szczy­pać. I nie cho­dziło tylko o zgu­bione pie­nią­dze. Było mi głu­pio, bo zepsu­łem sobie dzień. A do tego wie­dzia­łem, że moja mama się wku­rzy i powie: „A nie mówi­łam?”.

– Idź­cie – powie­dzia­łem. – Ja się wrócę i go poszu­kam. Nie ma sensu, żeby­śmy wszy­scy tra­cili czas.

– Super – odparł Mic­key. – Chodźmy.

Poszli sobie i ewi­dent­nie im ulżyło. To nie ich pie­nią­dze zgi­nęły, nie ich dzień był zruj­no­wany. Ruszy­łem w kie­runku budki z hot dogami.

Stała naprze­ciwko walt­zera, więc uży­łem tej karu­zeli jako punktu orien­ta­cyj­nego, bo nie dało się jej prze­ga­pić. Całe wesołe mia­steczko zbu­do­wane było wokół niej.

Sze­dłem w stronę znie­kształ­co­nej muzyki pły­ną­cej z wysłu­żo­nych gło­śni­ków. Efekt dopeł­niały wie­lo­barwne, bły­ska­jące świa­tła i krzyki osób sie­dzą­cych w drew­nia­nych wóz­kach, które coraz szyb­ciej obra­cały się wokół sta­rej karu­zeli.

Kiedy byłem już bli­sko, spu­ści­łem wzrok i zaczą­łem uważ­niej badać wydep­taną zie­mię. Śmieci, papierki po hot dogach, ale ani śladu port­fela. Oczy­wi­ście. Mic­key Metal miał rację. Ktoś już na pewno go zna­lazł i zwi­nął moje pie­nią­dze.

Wes­tchną­łem i pod­nio­słem głowę. Naj­pierw zauwa­ży­łem Albi­nosa. Oczy­wi­ście nie było to jego praw­dziwe nazwi­sko. Potem dowie­dzia­łem się, że był to pan Hal­lo­ran i że miał być naszym nowym nauczy­cie­lem.

Trudno go było prze­oczyć. Był bar­dzo wysoki i szczu­pły. Miał na sobie wybla­kłe dżinsy, luźną, białą koszulę i duży kape­lusz słom­kowy. Wyglą­dał jak ten pio­sen­karz z lat sie­dem­dzie­sią­tych, któ­rego lubiła moja mama. David Bowie.

Albi­nos stał obok budki z hot dogami, sączył oran­żadę i patrzył na walt­zera. A przy­naj­mniej wyda­wało mi się, że patrzy na karu­zelę.

W pew­nej chwili też tam spoj­rza­łem i wtedy zauwa­ży­łem tę dziew­czynę. Cią­gle prze­peł­niała mnie złość z powodu zgu­bio­nego port­fela, ale poza tym byłem dwu­na­sto­let­nim chłop­cem, któ­rego hor­mony wła­śnie zaczy­nały buzo­wać. Nocy w swoim pokoju nie spę­dza­łem wyłącz­nie na czy­ta­niu komik­sów z latarką pod koł­drą.

Dziew­czyna stała z jasno­włosą kole­żanką, którą widy­wa­łem cza­sem w naszym mia­steczku (jej ojciec był chyba poli­cjan­tem), ale ją mój umysł natych­miast odsu­nął na drugi plan. To smutna prawda, że piękno, praw­dziwe piękno, prze­sła­nia wszystko i wszyst­kich dookoła. Blon­dynka była ładna, ale Walt­zerka – tak ją nazy­wa­łem nawet po tym, jak już pozna­łem jej nazwi­sko – była abso­lut­nie piękna. Wysoka i szczu­pła, z dłu­gimi ciem­nymi wło­sami i jesz­cze dłuż­szymi nogami, które były tak gład­kie i brą­zowe, że błysz­czały w pro­mie­niach słońca. Miała na sobie spód­niczkę rara, luźną kami­zelkę z napi­sem „Relax”, a pod spodem jaskra­wo­zie­lony top. W pew­nym momen­cie zało­żyła włosy za ucho i bły­snęła zło­tym kol­czy­kiem.

Przy­znam ze wsty­dem, że z początku nie zwró­ci­łem więk­szej uwagi na jej twarz, ale kiedy odwró­ciła głowę, żeby powie­dzieć coś Blon­dynce, by­naj­mniej się nie zawio­dłem. Oka­zała się piękna do bólu, z peł­nymi ustami i oczami w kształ­cie mig­da­łów.

A sekundę póź­niej już jej nie było.

W jed­nej chwili Walt­zerka tam stała, widzia­łem jej twarz, a w następ­nej roz­legł się potworny, roz­dzie­ra­jący ryk, jakby jakaś pie­kielna kre­atura zawyła spod ziemi. Póź­niej dowie­dzia­łem się, że to pękł pier­ścień łoży­ska osi obro­to­wej prze­sta­rza­łej karu­zeli; łoży­sko było nad­mier­nie obcią­żone, a nie­wy­star­cza­jąco sta­ran­nie kon­ser­wo­wane. Zoba­czy­łem srebrny błysk i twarz dziew­czyny, a wła­ści­wie jej połowa, zni­kła, ode­rwana, a na jej miej­scu pozo­stała odsło­nięta masa chrząstki, kości i krwi. Mnó­stwo krwi.

Uła­mek sekundy póź­niej, jesz­cze zanim zdą­ży­łem otwo­rzyć usta do krzyku, przed oczami prze­le­ciało mi coś ogrom­nego, fio­le­towo-czar­nego. Roz­legł się ogłu­sza­jący huk i jeden z wóz­ków walt­zera ude­rzył w budkę z hot dogami, a w powie­trze pole­ciały odłamki metalu i drewna. Ludzie zaczęli krzy­czeć i w popło­chu rzu­cili się do ucieczki. Ktoś mnie potrą­cił i upa­dłem na zie­mię.

Inni mnie przy­gnie­tli, ktoś przy­dep­tał mi nad­gar­stek, dosta­łem kola­nem w głowę, czyjś but kop­nął mnie mię­dzy żebra. Zaskam­la­łem, ale udało mi się wydo­stać spod zwa­lo­nych na mnie ciał. I wtedy jęk­ną­łem jesz­cze raz. Walt­zerka leżała tuż obok mnie. Na szczę­ście włosy zakryły jej twarz, ale roz­po­zna­łem T-shirt i flu­ore­scen­cyjny zie­lony top, mimo że obie czę­ści ubra­nia nasią­kły już krwią. Krew spły­wała jej też po nodze. Drugi kawa­łek ostrego metalu prze­ciął jej kość tuż pod kola­nem. Noga ledwo się trzy­mała na kilku ścię­gnach.

Zaczą­łem się pod­no­sić, by stam­tąd odejść. Dziew­czyna nie żyła, to było oczy­wi­ste. Nie byłem w sta­nie jej pomóc. I wła­śnie wtedy jej dłoń chwy­ciła mnie za rękę.

Walt­zerka odwró­ciła w moją stronę swoją zakrwa­wioną, zma­sa­kro­waną twarz. Spod czer­wo­nej mazi patrzyło na mnie jedno piwne oko. Dru­gie leżało bez­rad­nie na znisz­czo­nym policzku.

– Pomóż mi – wychar­czała. – Pomóż.

Chcia­łem ucie­kać, krzy­czeć, pła­kać, wymio­to­wać – wszystko naraz. I pew­nie bym to zro­bił, gdy­bym nie poczuł na barku czy­jejś sil­nej dłoni i nie usły­szał łagod­nego głosu:

– Wszystko w porządku. Wiem, że się boisz, ale musisz mnie uważ­nie posłu­chać i robić to, co powiem.

Odwró­ci­łem się i zoba­czy­łem wpa­tru­ją­cego się we mnie Albi­nosa. Dopiero teraz zauwa­ży­łem, że jego twarz, ukryta pod sze­ro­kim ron­dem kape­lu­sza, była nie­mal tak biała jak koszula, którą miał na sobie. Nawet oczy miał szare, pra­wie prze­źro­czy­ste. Wyglą­dał jak duch albo wam­pir i pew­nie w innych oko­licz­no­ściach bym się go prze­stra­szył. Ale teraz był dla mnie doro­słym, a ja potrze­bo­wa­łem doro­słego, żeby mi powie­dział, co robić.

– Jak masz na imię? – zapy­tał.

– E-e-eddie.

– Okej, Eddie. Masz jakieś obra­że­nia?

Potrzą­sną­łem głową.

– To dobrze. Ale ta młoda dama jest ranna, więc musimy jej pomóc. Zgoda?

Przy­tak­ną­łem.

– Posłu­chaj mnie. Przy­trzy­maj tutaj. Zaci­śnij z całej siły.

Wziął mnie za ręce i uło­żył moje dło­nie dookoła jej nogi. Poczu­łem cie­płą, lepką krew.

– Trzy­masz?

Znów kiw­ną­łem głową. Strach napeł­nił mi usta gorz­kim, meta­licz­nym sma­kiem. Krew sączyła mi się mię­dzy pal­cami, mimo że zaci­ska­łem je tak mocno, jak tylko umia­łem.

W oddali sły­chać było dud­niącą muzykę i głosy bawią­cych się ludzi. Tym­cza­sem dziew­czyna prze­stała krzy­czeć. Leżała teraz bez ruchu i tylko ciężko dyszała, choć i ten dźwięk powoli słabł.

– Eddie, musisz się sku­pić, okej?

– Okej.

Spoj­rza­łem na Albi­nosa, który wycią­gnął pasek ze spodni. Był długi, zbyt długi jak na jego wąską talię, ale miał dodat­kowe dziurki. Dziwne, jakie szcze­góły czło­wiek dostrzega w naj­mniej odpo­wied­nich momen­tach. Na przy­kład ja zauwa­ży­łem, że Walt­zerce spadł jeden but. Pla­sti­kowy san­dał, różowy i błysz­czący. Przy­szło mi do głowy, że pew­nie nie będzie go już potrze­bo­wała, skoro jedną nogę miała prze­kro­joną na pół.

– Eddie, uwa­żasz?

– Tak.

– To dobrze. Jesz­cze chwila. Świet­nie ci idzie.

Albi­nos owi­nął pasek wokół uda dziew­czyny, a potem bar­dzo mocno go pocią­gnął. Był sil­niej­szy, niż mogło się wyda­wać. Pra­wie od razu poczu­łem, że krwo­tok słab­nie.

W końcu spoj­rzał na mnie i powie­dział:

– Możesz już puścić.

Zabra­łem dło­nie, które natych­miast zaczęły się trząść, więc wci­sną­łem je pod pachy.

– Nic jej nie będzie?

– Nie wiem. Miejmy nadzieję, że uda się ura­to­wać jej nogę.

– A twarz? – zapy­ta­łem pra­wie szep­tem.

Albi­nos pod­niósł na mnie wzrok i coś w jego bla­dych oczach wpra­wiło mnie w osłu­pie­nie.

– Patrzy­łeś na jej twarz, Eddie?

Otwo­rzy­łem usta, ale nie wie­dzia­łem, co powie­dzieć. Nie rozu­mia­łem, dla­czego jego głos nagle prze­stał być przy­ja­zny.

Po chwili Albi­nos odwró­cił głowę i powie­dział cicho:

– Będzie żyła. To naj­waż­niej­sze.

W tym samym momen­cie nad naszymi gło­wami zagrzmiało i spa­dły pierw­sze kro­ple desz­czu.

Chyba wtedy pierw­szy raz w życiu zro­zu­mia­łem, jak bły­ska­wicz­nie wszystko może się zmie­nić. To, co wydaje nam się oczy­wi­ste, w każ­dej chwili może nam zostać ode­brane. Może dla­tego go zabra­łem. Żeby mieć coś na pamiątkę. Żeby zna­leźć dla niego bez­pieczne miej­sce. Przy­naj­mniej tak to sobie tłu­ma­czy­łem.

Ale jak to zwy­kle bywa z rze­czami, które sobie sami wma­wiamy, była to pew­nie jedna wielka szu­fla kitu.

Lokalna gazeta zro­biła z nas boha­te­rów. Ścią­gnęli mnie i pana Hal­lo­rana z powro­tem do parku i zro­bili nam zdję­cie.

O dziwo, dwie osoby z wózka, który się ode­rwał od karu­zeli, miały tylko parę zła­ma­nych kości, ska­le­czeń i sinia­ków. Kil­korgu postron­nym świad­kom trzeba było zało­żyć szwy, a skut­kiem panicz­nej ucieczki tłumu z miej­sca wypadku było parę zwich­nię­tych kostek i pęk­nię­tych żeber.

Nawet Walt­zerka (która miała na imię Elisa) prze­żyła. Leka­rze ura­to­wali jej nogę i oko, co gazety nazwały cudem. O resz­cie jej twa­rzy nikt nie wspo­mi­nał.

Jak to zwy­kle bywa w przy­padku podob­nych tra­ge­dii, zain­te­re­so­wa­nie wypad­kiem na weso­łym mia­steczku stop­niowo malało. Gruby Gav zmę­czył się swo­imi kiep­skimi żar­tami (głów­nie o odcię­tych nogach) i nawet Meta­lowi znu­dziło się cią­głe pyta­nie mnie, gdzie zosta­wi­łem swój płaszcz Super­mana. Uwagę miesz­kań­ców mia­sta pochła­niały nowe wie­ści i plotki. Na dro­dze A36 doszło do wypadku, umarł kuzyn jed­nego z uczniów naszej szkoły, a potem Marie Bishop, dziew­czyna z pią­tej klasy, zaszła w ciążę. Życie, jak to życie, toczyło się dalej.

Nie prze­szka­dzało mi to. Mnie też cała ta histo­ria zaczęła już nużyć. Ni­gdy nie lubi­łem być w cen­trum uwagi. Poza tym im mniej o tym mówi­łem, tym rza­dziej musia­łem sobie przy­po­mi­nać zma­sa­kro­waną twarz Walt­zerki. Powoli prze­stały mnie drę­czyć kosz­mary i nie musia­łem już co noc zakra­dać się do pomiesz­cze­nia gospo­dar­czego ze zmo­czoną pościelą.

Mama pytała mnie kilka razy, czy chcę odwie­dzić Walt­zerkę w szpi­talu, ale zawsze odma­wia­łem. Nie chcia­łem się z nią spo­ty­kać, nie chcia­łem patrzeć na jej zma­sa­kro­waną twarz i zno­sić utkwio­nego we mnie oskar­ża­ją­cego wzroku: „Wiem, że chcia­łeś uciec, Eddie. Gdyby nie pan Hal­lo­ran, zosta­wił­byś mnie na pastwę losu”.

Za to pan Hal­lo­ran ją odwie­dzał i to chyba dość czę­sto. No ale miał na to czas, bo szkoła zaczy­nała się dopiero we wrze­śniu. Zdaje się, że wpro­wa­dził się do wyna­ję­tego domu kilka mie­sięcy wcze­śniej, żeby lepiej poznać nowe oto­cze­nie.

To był pew­nie dobry pomysł. Wszy­scy mogli się do niego przy­zwy­czaić. Zanim jesz­cze zabrzmiał pierw­szy dzwo­nek, pan Hal­lo­ran miał już za sobą naj­waż­niej­sze pyta­nia pod swoim adre­sem:

„Co było nie tak z jego skórą?” Doro­śli tłu­ma­czyli cier­pli­wie, że był albi­no­sem. To zna­czyło, że jego orga­nizm nie pro­du­ko­wał cze­goś, co się nazy­wało pig­men­tem, a co u innych dawało taki czy inny kolor skóry.

„A jego oczy?” To samo. Też bra­ko­wało im pig­mentu.

„Czyli nie był żad­nym mutan­tem ani duchem?” Nie. Był nor­mal­nym czło­wie­kiem, tyle że cier­pią­cym na albi­nizm.

Wszy­scy oni się mylili. O panu Hal­lo­ra­nie można było powie­dzieć nie­jedno, ale z pew­no­ścią nie to, że był nor­malny.2016

List przy­cho­dzi bez fan­far, nikt nawet nie prze­czuwa, że może się zja­wić. Wpada przez szparę w drzwiach i ląduje mię­dzy prośbą o wspar­cie dla cho­rych na raka a ulotką nowej piz­ze­rii.

Zresztą kto w ogóle wysyła jesz­cze listy? Nawet moja sie­dem­dzie­się­cio­ośmio­let­nia matka prze­pro­siła się z e-mailami, Twit­te­rem i Face­bo­okiem. Wręcz jest w tych spra­wach bar­dziej zaawan­so­wana niż ja, lud­dy­sta z wyboru. Moje tech­no­lo­giczne zaco­fa­nie jest sta­łym obiek­tem drwin ze strony uczniów, któ­rych roz­mowy o Snap­cha­cie, doda­wa­niu do ulu­bio­nych, o zakład­kach i Insta­gra­mie brzmią w moich uszach jak obcy język. „Myśla­łem, że uczymy się angiel­skiego”, mówię im cza­sem z żalem w gło­sie. „Nie mam zie­lo­nego poję­cia, o czym mówi­cie”.

Nie poznaję pisma na koper­cie, ale prawdę mówiąc, nawet wła­sne ledwo jestem w sta­nie roz­po­znać. Od lat piszę wyłącz­nie na kla­wia­tu­rach i ekra­nach doty­ko­wych.

Otwie­ram kopertę i patrzę na jej zawar­tość, sie­dząc w kuchni i pijąc kawę. Choć to nie do końca prawda. Sie­dzę przy stole i gapię się na zawar­tość koperty, a kawa obok mnie powoli sty­gnie.

– Co to?

Roz­glą­dam się nagle wystra­szony. Do kuchni wcho­dzi zaspana Chloe i sze­roko ziewa. Jej ufar­bo­wane na czarno włosy są roz­pusz­czone, a krótka grzywka stoi na bacz­ność. Ma na sobie starą bluzę z nadru­kiem The Cure i resztki wczo­raj­szego maki­jażu.

– To – mówię i uważ­nie skła­dam kartkę na pół – nazy­wamy powszech­nie listem. W daw­nych cza­sach ludzie uży­wali ich do komu­ni­ko­wa­nia się ze sobą.

Chloe patrzy na mnie jak na idiotę i poka­zuje środ­kowy palec.

– Wiem, że coś mówisz, ale sły­szę tylko beł­kot.

– To wła­śnie pro­blem dzi­siej­szej mło­dzieży. Nie chce słu­chać star­szych.

– Ed, nie mógł­byś być nawet moim ojcem, więc czemu gadasz jak mój dzia­dek?

Słuszna uwaga. Mam czter­dzie­ści dwa lata, a Chloe powoli dobiega trzy­dziestki. (Tak mi się wydaje, bo ni­gdy mi tego nie powie­działa, a ja jestem zbyt dobrze wycho­wany, żeby pytać). Nie jest to zatem duża róż­nica, ale cza­sem mam wra­że­nie, że jestem od niej o kil­ka­dzie­siąt lat star­szy.

Chloe ma w sobie mło­dzień­czą werwę i z powo­dze­niem mogłaby ucho­dzić za nasto­latkę. Ja za to jestem wyzuty z ener­gii i z powo­dze­niem mógł­bym ucho­dzić za eme­ryta. Ktoś życz­liwy pew­nie byłby skłonny okre­ślić moją twarz jako „nazna­czoną tro­skami”, ale ja wiem, że bar­dziej od trosk nazna­cza czło­wieka zamar­twia­nie się i gorycz.

Włosy mam wciąż gęste i ciemne (w więk­szo­ści), ale moje zmarszczki od śmie­chu już dawno stra­ciły poczu­cie humoru. Jak wielu wyso­kich ludzi, cho­dzę przy­gar­biony, a ubie­ram się w stylu, dla któ­rego Chloe wymy­śliła spe­cjalną nazwę: „szma­teks fashion”. Czyli gar­ni­tury, płasz­cze i praw­dziwe buty. Ow­szem, mam kilka par dżin­sów, ale nie noszę ich do pracy, a pra­cuję prak­tycz­nie cały czas. Bywa, że zamy­kam się w swoim domu, ale ostat­nio nawet w wolne dni udzie­lam kore­pe­ty­cji.

Mógł­bym powie­dzieć, że to z miło­ści do naucza­nia, ale prawda jest taka, że nikt aż tak nie lubi swo­jej pracy. Robię to, bo potrze­buję pie­nię­dzy. Z tego samego powodu miesz­kam ze współ­lo­ka­torką, choć wolę myśleć, że Chloe jest też moją przy­ja­ciółką.

Two­rzymy dziwną parę, muszę to przy­znać. Chloe odbiega nieco od mojego wyobra­że­nia ide­al­nej współ­lo­ka­torki, ale inny kan­dy­dat wysta­wił mnie do wia­tru i córka zna­jo­mej powie­działa, że zna „jedną dziew­czynę”, która pil­nie szuka pokoju. Dobrze się nam układa i pie­nią­dze od Chloe bar­dzo mi poma­gają. Jej towa­rzy­stwo też.

Może się wyda­wać dziwne, że w ogóle potrzebny mi współ­lo­ka­tor. Zara­biam dość dobrze, dom dosta­łem od matki i pew­nie więk­szość ludzi sądzi, że ozna­cza to wygodne życie bez hipo­teki.

Smutna prawda jest taka, że rodzice kupili ten dom w cza­sach dwu­cy­fro­wych stóp pro­cen­to­wych, a potem dwu­krot­nie brali pożyczki pod jego zastaw. Pierw­szą zacią­gnęli, żeby sfi­nan­so­wać remont. Pie­nią­dze z dru­giej miały posłu­żyć do opła­ce­nia opieki nad ojcem, kiedy jego stan pogor­szył się na tyle, że trzeba było zaj­mo­wać się nim w domu.

Miesz­ka­li­śmy tu z mamą do czasu, kiedy pięć lat temu poznała Gerry’ego, weso­łego byłego ban­kiera, który posta­no­wił zamie­nić karierę na samo­wy­star­czalne życie w wybu­do­wa­nym przez sie­bie eko­lo­gicz­nym wiej­skim domu w Wilt­shire.

Nie mam nic prze­ciwko Gerry’emu. Za Ger­rym też nic nie mam, ale zdaje się, że mama jest przy nim szczę­śliwa, a to – skoro już mowa o wma­wia­niu sobie tego i owego – naj­waż­niej­sza rzecz. Podej­rze­wam, że mimo mojego wieku jakaś część mnie wcale się nie cie­szy, że mama jest szczę­śliwa z kimś innym niż ojciec. To z mojej strony dzie­cinne, nie­doj­rzałe i ego­istyczne – i cał­kiem mi z tym dobrze.

Zresztą w wieku sie­dem­dzie­się­ciu ośmiu lat moja matka po pro­stu ma już wszystko gdzieś. Użyła tro­chę innych słów, kiedy oznaj­miała mi, że zamie­rza się wpro­wa­dzić do Gerry’ego, ale zro­zu­mia­łem pod­tekst:

„Muszę się stąd wydo­stać, Ed. Za dużo tu wspo­mnień”.

„Chcesz sprze­dać dom?”

„Nie. Wolę, żebyś go miał dla sie­bie. Przy odro­bi­nie miło­ści można z niego zro­bić wspa­niały dom rodzinny”.

„Mamo, ja nawet nie mam dziew­czyny”.

„Ni­gdy nie jest za późno”.

Na to nie odpo­wie­dzia­łem.

„Jak go nie chcesz, zawsze możesz sprze­dać”.

„Nie. Tylko… Po pro­stu chcę, żebyś była szczę­śliwa”_._

– Od kogo ten list? – pyta Chloe i pod­cho­dzi do eks­presu, żeby nalać sobie kawy.

Wkła­dam go do kie­szeni szla­froka.

– Od nikogo waż­nego.

– Oooo. Pan Tajem­ni­czy.

– Nie. To po pro­stu stary zna­jomy.

Chloe unosi brwi.

– Jesz­cze jeden? Nie­źle. Ostat­nio masowo się ujaw­niają. Nie mia­łam poję­cia, że jesteś taki znany.

Nie wiem, o czym mówi, ale po chwili przy­po­mi­nam sobie o swoim dzi­siej­szym gościu.

– To takie dziwne?

– Dla mnie tak. Jak na kogoś, kto nie wycho­dzi z domu, to cud, że znasz kogo­kol­wiek.

– Mam przy­ja­ciół tutaj, w Ander­bury. Znasz ich. Gav i Hoppo.

– Oni się nie liczą.

– Dla­czego?

– Bo to nie są twoi przy­ja­ciele, tylko ludzie, któ­rych znasz całe życie.

– Czy to nie jest defi­ni­cja przy­ja­ciół?

– Nie, to defi­ni­cja para­fii. Ludzie, z któ­rymi czu­jesz się w obo­wiązku utrzy­my­wać kon­takt, ale robisz to z przy­zwy­cza­je­nia, nie z chęci spę­dza­nia z nimi czasu.

Ma rację. Tak jakby.

– Dobra, nie­ważne – zmie­niam temat. – Lepiej pójdę się ubrać. Idę dzi­siaj do szkoły.

– A nie ma waka­cji?

– Wbrew powszech­nemu mnie­ma­niu nauczy­ciele nie koń­czą pracy tylko dla­tego, że _school is out for sum­mer_².

– O, cho­ler­cia. Alice Cooper w two­ich ustach?

– Co, dzi­wisz się? Zawsze lubi­łem jej muzykę – mówię śmier­tel­nie poważ­nym gło­sem.

W odpo­wie­dzi na mój żart Chloe rzuca mi swój lekko krzywy uśmie­szek, który z jej nieco pospo­li­tej twa­rzy wydo­bywa coś nie­zwy­kłego. Nie­które kobiety tak mają. Na pierw­szy rzut oka wydają się nie­ty­powe, nawet dziwne, ale wystar­czy jeden uśmiech albo unie­siona lekko brew i nagle prze­cho­dzą trans­for­ma­cję.

Pew­nie tro­chę się w niej bujam, ale ni­gdy bym się do tego nie przy­znał. Wiem, że ona widzi we mnie bar­dziej opie­kuń­czego wujka niż poten­cjal­nego chło­paka. Nie chciał­bym wpra­wić jej w zakło­po­ta­nie, mówiąc, że czuję do niej cokol­wiek wię­cej niż tylko ojcow­ską sym­pa­tię. Jestem też w pełni świa­domy, że w małym mia­steczku zwią­zek z dużo młod­szą kobietą mógłby zostać źle przy­jęty.

– O któ­rej przy­cho­dzi twój inny „stary zna­jomy”? – pyta Chloe i siada z kawą przy stole.

Ja odsu­wam swoje krze­sło i wstaję.

– Około siód­mej. – Po krót­kiej pau­zie dodaję: – Jeśli chcesz, możesz do nas dołą­czyć.

– Dzięki, ale nie chcia­ła­bym zakłó­cić waszych wspo­mi­nek.

– Okej.

– Może innym razem. Z tego, co czy­ta­łam, cie­kawy z niego typ.

– Ow­szem – mówię z wymu­szo­nym uśmie­chem. – Można tak powie­dzieć.

Z domu do szkoły mam pięt­na­ście minut szyb­kiego mar­szu. W taki dzień jak dzi­siaj, przy­jem­nie cie­pły, z błę­ki­tem prze­świ­tu­ją­cym przez cienką war­stwę chmur, spa­cer zawsze mnie odpręża. Dzięki niemu mogę uspo­koić myśli przed roz­po­czę­ciem pracy.

W trak­cie seme­stru bar­dzo się to przy­daje. Wiele z dzie­cia­ków, które uczę w Ander­bury Aca­demy, można by nazwać „trud­nymi”. Za moich cza­sów mówiło się na takich uczniów „banda zło­śli­wych debili”. Bywa, że muszę się men­tal­nie przy­go­to­wy­wać na spo­tka­nia z nimi, a są dni, kiedy jedy­nym sku­tecz­nym spo­so­bem jest dola­nie wódki do poran­nej kawy.

Jak wiele małych mia­ste­czek, na pierw­szy rzut oka Ander­bury wygląda jak wyma­rzone miej­sce do życia. Mnó­stwo tu malow­ni­czych bru­ko­wa­nych uli­czek i her­ba­ciarni, jest też kate­dra, która w lep­szym świe­cie pew­nie byłaby słynna. Dwa razy w tygo­dniu odbywa się targ, a liczne parki i nad­rzeczne dep­taki zachę­cają do dłu­gich spa­ce­rów. Samo­cho­dem można stąd szybko doje­chać do piasz­czy­stych plaż Bour­ne­mo­uth i Parku Naro­do­wego New Forest.

Ale po bliż­szym pozna­niu tutej­szych realiów oka­zuje się, że to tylko tury­styczny blichtr. Praca jest tu głów­nie sezo­nowa, a przez resztę roku bez­ro­bo­cie utrzy­muje się na wyso­kim pozio­mie. Grupki znu­dzo­nych nasto­lat­ków krążą wokół skle­pów i włó­czą się po par­kach. Mło­do­ciane matki pchają po uli­cach wózki z roz­krzy­cza­nymi dzie­cia­kami. Te ostat­nie nie są niczym nowym, acz­kol­wiek wcze­sne macie­rzyń­stwo staje się coraz częst­sze. A może tylko tak mi się zdaje. Z wie­kiem nie­któ­rzy ludzie wcale nie mądrzeją, tylko popa­dają w zatwar­dzia­łość.

Docie­ram do bramy parku Old Meadows, miej­sca, w któ­rym jako nasto­la­tek prze­ży­wa­łem różne przy­gody. Od tam­tych cza­sów mocno się zmie­nił, ale nic w tym dziw­nego. Jest tu teraz skate park, a plac zabaw, na któ­rym spo­ty­kała się nasza banda, ustą­pił pola nowo­cze­snemu „tere­nowi rekre­acyj­nemu”, obfi­tu­ją­cemu w liny do buja­nia, zjeż­dżal­nie, tyrolki i mnó­stwo innych cudów, o jakich my mogli­śmy tylko poma­rzyć.

O dziwo, stary plac cały czas tu jest, porzu­cony i zde­ze­lo­wany. Dra­binki pokryła rdza, łań­cu­chy huś­ta­wek są owi­nięte wokół poprzecz­nej belki, a jasna farba, którą nie­gdyś poma­lo­wano drew­nianą karu­zelę, z cza­sem sczer­niała, popę­kała i odpada całymi pła­tami. Tu i ówdzie widać jesz­cze stare graf­fiti, nama­lo­wane przez ludzi, któ­rzy dawno zapo­mnieli, dla­czego „Helen jest suką” i czym „Andy W.” zasłu­żył sobie na serce.

Przez chwilę stoję w bez­ru­chu, patrzę na to wszystko i wspo­mi­nam.

_Ciche skrzy­pie­nie huś­tawki, rześki chłód wcze­snego poranka, białe linie kredy na czar­nym asfal­cie. Kolejna wia­do­mość. Ale tym razem inna. Nie figura czło­wieka… Coś innego._

Gwał­tow­nie się odwra­cam. Nie, nie teraz. Nie dam się w to znowu wcią­gnąć.

Praca idzie mi szybko i przed lun­chem jestem już wolny. Zbie­ram książki, zamy­kam salę i wra­cam pie­szo do cen­trum mia­steczka.

Byk stoi na rogu głów­nej ulicy; to ostatni z lokal­nych pubów. W Ander­bury były jesz­cze dwa, Smok i Snop, ale z cza­sem w mie­ście poja­wiły się sie­ciówki, stare miej­sca się poza­my­kały, a rodzice Gava musieli obni­żyć ceny, wpro­wa­dzić happy hours i rodzinne menu. Ina­czej by nie prze­trwali.

W końcu mieli dość. Prze­pro­wa­dzili się na Majorkę, gdzie teraz pro­wa­dzą bar Britz. Gav, który pra­co­wał w Byku od szes­na­stego roku życia, prze­jął lokal i kie­ruje nim do dziś.

Otwie­ram cięż­kie drzwi i wcho­dzę do środka. Hoppo i Gav sie­dzą przy naszym sto­liku, w rogu przy oknie. Od pasa w górę Gav jest na­dal masywny, jakby nie chciał pozwo­lić nam zapo­mnieć, czemu nazy­wa­li­śmy go Gru­bym. Tyle że teraz wię­cej w nim mię­śni niż tłusz­czu. Jego ramiona są jak konary, pokryte żyłami odzna­cza­ją­cymi się pod skórą jak grube błę­kitne kable. Ma wyra­zi­ste rysy, jego krót­kie włosy są szare i prze­rze­dzone.

Hoppo pra­wie się nie zmie­nił. W ogrod­nicz­kach hydrau­lika wciąż wygląda jak dwu­na­sto­la­tek ubrany w strój na szkolny spek­takl.

Pochło­nięci są roz­mową. Na sto­liku stoją ledwo tknięte szklanki. Hoppo ma w swo­jej guin­nessa, a Gav, który rzadko pije alko­hol, colę light.

Ja zama­wiam tay­lorsa. Nadęta dziew­czyna za barem patrzy na mnie krzywo, potem z tym samym wyra­zem twa­rzy zerka na nale­wak.

– Musia­ła­bym wymie­nić beczkę – mam­ro­cze pod nosem.

– Okej.

Cze­kam, a ona wywraca oczami.

– Zaraz przy­niosę.

– Dzięki.

Odwra­cam się i idę na drugą stronę sali. Kiedy spo­glą­dam przez ramię, widzę, że bar­manka nawet się nie ruszyła.

Sia­dam obok Hoppa na chy­bo­tli­wym tabo­re­cie.

– Witam panów.

Patrzą na mnie i od razu widzę, że coś jest nie tak. Coś się stało. Gav odjeż­dża od sto­lika. Mię­śnie jego rąk zupeł­nie nie pasują do chu­dych nóg, które spo­czy­wają bez­wład­nie na wózku.

Odwra­cam się całym cia­łem w jego stronę.

– Gav, co się…

Jego pięść ląduje na mojej twa­rzy, ból prze­szywa mi poli­czek i sekundę póź­niej leżę na pod­ło­dze.

Gav patrzy mi w oczy.

– Kiedy się dowie­dzia­łeś?Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

_You can­not be serious!_ – Nie mówisz poważ­nie! Słynne zda­nie wypo­wie­dziane przez zna­nego z wybu­cho­wego tem­pe­ra­mentu ame­ry­kań­skiego teni­si­stę Johna McEn­roe do sędziego głów­nego meczu, który, jego zda­niem, skrzyw­dził go swoją decy­zją.

2.

_school is out for sum­mer_ – szkoła w waka­cje jest zamknięta. Zda­nie to pocho­dzi z pio­senki _School’s Out_ zespołu Alice Cooper.

3.

Robin – trój­ko­łowy samo­chód pro­du­ko­wany przez bry­tyj­ską firmę Reliant.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: