Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Krem do cery dojrzałej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krem do cery dojrzałej - ebook

„Krem do cery dojrzałej” to sarkastyczno — humorystyczna powieść o młodej, niezależnej kobiecie. Miśka postrzega świat nieco inaczej, przez co wiele trudności staje na jej drodze. To też historia o wielkiej miłości i o wielkim smutku. O trudnej przyjaźni i problemach z odnalezieniem się w dorosłym świecie, do którego nikt nas nie przygotowuje. Całość podszyta niecodziennym humorem i ironicznym spojrzeniem na otaczającą nas codzienność. Wejdź w umysł Miśki i spójrz na świat jej oczami!

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8324-118-0
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nic nie szkodzi, tak jest nawet lepiej. Nie jestem zła. Tak myślę. Trochę szczypie. Chyba powinno bardziej boleć. Czy nie powinno? Na filmach wyglądają, jakby bolało. W sumie to jest nawet bardziej irytujące niż nieprzyjemne uczucie. Jest trochę chłodno, no i nie mogę się ruszyć. Ale i po co. Tak to miało wyglądać? Chyba każdy sobie to wyobraża inaczej. Ja na pewno. Miało boleć. Tak mocno, żeby zagłuszyć to opanowujące mnie z każdym dniem coraz bardziej cierpienie.

Róż. Blady róż. Albo jakiś inny burgund. Nigdy nie byłam dobra w kolory. To takie nie kobiece. Kolejna nie kobieca rzecz. O ironio. Ale wygląda ładnie — niczym chmury, o zachodzie słońca, sunące po szarej tafli nieba. O tak. Tak bym ten kolor nazwała i każdy by wiedział, o co chodzi.

I co teraz? Może zanucę sobie piosenkę. Czas zleci szybciej. Jakaś przyjemna melodia, hm…

— Parostatkiem w piękny rejs …

Okej. To jest ostatnie, co mi siedzi w głowie. Oto najlepszy żart całego mojego życia. Nucić _Parostatek_ pod nosem w kałuży krwi. No! Aż żałuję, że nie mogę go opowiedzieć Bartkowi. Dopiero by się ze mnie śmiał. No serio Miśka?

Boże, czemu to tyle trwa. Niech już się skończy. Niech wszystko ucichnie. Woda robi się coraz ciemniejsza, a głęboki odcień, bajecznej czerwieni prześwituje w miejscach gdzie pada na nią ciepłe światło lampy. Tak, to zdecydowanie ładny kolor. Kto by pomyślał, że to będzie tak piękny widok. Zupełnie jak te kolorowe, górskie jeziora. Pamiętam mamę, jak siedziała przy brzegu i wpatrywała się w nie jak w najpiękniejszy obraz. A ja marudziłam, a że gorąco, a że daleko, a że nogi bolą… Co bym dała, żeby znów tam być, siąść koło niej i patrzeć. Po prostu. W ciszy. Zamknę oczy, i wyobrażę to sobie. Tak, to będzie miłe, takie ostatnie wspomnienie. Ona, ubrana w kwiecistą sukienkę do kostek. Z tyłu tata, z aparatem… Lubił robić jej zdjęcia. Tata i jego kieszenie wypchane kliszami. Tata! Dlaczego o nim nie pomyślałam. Tylko ja mu zostałam. A za chwilę już nikt nie…

Nie, nie mogę mu tego zrobić.

Nie dam rady wstać. Nikogo nie ma. Nikt mnie nie usłyszy… Zresztą, i tak nie mam siły krzyczeć.

Coś wibruje czy to już omamy? Telefon? Telefon! Musiał mi wypaść. Jest, tam leży. Jak się odrobinę podsunę to go dosięgnę.

Au. Jednak boli. Nie dam rady. Aua! Kurwa… Nie mogę… Zamknę oczy na moment. Odpocznę, może wtedy się uda…

— Nie rób tego idiotko!

Krzyczę na siebie w myślach? Mogłam o tym pomyśleć wcześniej. Grunt, że skutecznie. Kurwa mać, co za przeszywający ból!

Udało się.

— Złap oddech. Przestań się trząść! Uspokój się. Dasz radę Miśka.

Jest. Mam. Jeszcze tylko go podniosę i wybiorę ostatnie połączenie. To tylko dwa ruchy palcem.

Nie, nie dam rady…

— Miśka, weź się w garść.

Jeszcze jedno kliknięcie i już… Z kim rozmawiałam ostatnio. Nie pamiętam…

O nie. Tylko nie on… On nie odbierze. Nie ode mnie. Nie teraz…

Proszę odbierz. Zrób dla mnie jeszcze tą jedną, jedyną rzecz…

— Cześć tu Mariusz, nie mogę odebrać, zostaw wiadomość po sygnale.

— Pomocy…

Udało się, może ciut za cicho, ale jakie to ma znaczenie. Zrobiłam ile mogłam. Już i tak za późno. Robi się ciemno i spokojnie. Cisza. Tego chciałam.JA.

Cześć. Mam na imię Maja. Przyjaciele mówią na mnie Miśka. Lubię teatr, lody czekoladowe i muzykę. Wciąż szukam mojego miejsca na ziemi. Jak znajdę miejsce, to poszukam sobie celu.

*

Baśka wychodząc z łazienki już z progu śmieje się, spogląda na mnie tym swoim kobiecym, ironicznym wzrokiem, oznajmiając, że ten krem na zlewie to jest raczej dla nastolatek. Powinna mnie już znać na tyle, żeby wiedzieć, że to dla mnie trudna kwestia. Ale to chyba typowe dla większości społeczeństwa — najłatwiej wyśmiać, a doradzić czy pomóc już nieco trudniej. Wybierają więc drogę na skróty. Tymczasem nawet ona. Ale, że jedyna przyjaciółka to nie ma co wybrzydzać.

Krem kupiłam, ponieważ był w promocji. Kosmetyki dobre to kosmetyki drogie — tak przynajmniej mawiała moja ukochana cioteczka. Zawsze najbardziej wystrojona i najbardziej zadbana kobieta we wsi. Niezwykle równa babka. Ale jakoś nie mam dzisiaj ochoty tłumaczyć przyjaciółce dlaczego akurat ten kosmetyk radośnie trafił na półkę w moim maleńkim m2, a nie inny. Niech sobie ironizuje do woli, tym bardziej, że wchodzenie w polemikę na temat kosmetyków to byłaby z góry przegrana debata. Zwłaszcza z nią. Chociaż w tej tematyce przegrałabym nawet z własnym ojcem, który na sklepowej półce nie rozróżnia antyperspirantu w kulce, od tego w sztyfcie. Mówiąc dosadnie — nie znam się na specyfikach do pielęgnacji szerzej pojętej niż mydło i szampon. Ale to chyba ten czas w życiu kobiety, kiedy zaczyna się rozglądać za czymś, co pozwoli chociaż na chwilę stworzyć złudzenie zatrzymania czasu. Lustro w łazience jakimś cudem z biegiem czasu nabiera ostrości, zamiast zamazywać obraz. Przydałby się kurs, taki weekendowy, albo i miesięczny dla bardziej opornych, z podstaw kosmetologii po trzydziestce. Poszłabym. Zdecydowanie na ten dłuższy. Może nawet dwa razy.

Ba, pamiętam tą chwilę, kiedy zmotywowana wchodziłam do drogerii, bo — Dzisiaj kupię sobie dobry krem. Najwyższy czas_ —_ myślałam, oglądając wcześniej, w domu, masę filmów na YouTube i czytając nie mniejszą ilość wpisów blogowych, mniej lub bardziej wątpliwych ekspertek. A wszystko po to, żeby się dowiedzieć, czego używa się w moim wieku. Po ich obejrzeniu wiedziałam mniej niż wcześniej. Nagle pojawiło się więcej pytań, od rodzaju skóry przez trudne słowa typu kolagen, bakuchiol, retinol, ph aż po składy, działanie, funkcje, pory aplikowania. A wcześniej moja wiedza opierała się na — im drożej tym lepiej. W drogerii zdecydujesz, spoko Miśka, nie bój nic — zapewniałam samą siebie. Ta, jasne. Jakież było moje zdziwienie, kiedy podeszłam do półki mieniącej się feerią kolorowych barw na fantazyjnych pudełeczkach i załamałam ręce. To nie dla mnie. Pas.

Mogłam zatem wziąć albo najdroższy, ale blogowe ekspertki twierdziły, że krem musi być odpowiedni, inaczej to nie ma sensu, albo najtańszy, ewentualnie — najładniejszy. Zmieniłam zatem tok myślenia. Wielka, czerwona tabliczka z napisem „50 % taniej” zwróciła moją uwagę. Ale to napis na kremie „16+” przekonał mnie ostatecznie. To na pewno chodzi o to, że po użyciu tego kremu moja cera będzie jak w liceum! — Pomyślałam i zaczęłam rechotać w sklepie, między kremami i żelami pod prysznic. No to do koszyka. Hyc.

— I tak całe dnie słuchasz tylko muzyki? Wystarcza ci to? — Dopytuje z nagła niezadowolona Barbara dopijając kawę, która ją również jedynie unieszczęśliwiła. Już od dawna wiem od niej, że nie umiem parzyć kawy. Dzisiaj to jednak brak telewizji zniesmaczył szczupłą szatynkę na mojej niewygodnej kanapie.

— W zupełności. — Odpowiadam w międzyczasie podkładając pod jej nos talerz z wielkim, soczystym pączkiem. Wiedząc, że zaraz namarudzi, że nie jest z lukrem. Gdyby był z lukrem, to nadzienie byłoby złe. Albo wielkość. Lub kształt.

Telewizji pozbyłam się już dawno. Jeszcze jakiś czas po przeprowadzce na własny kąt miałam nawet dekoder, czy jak się tam nazywa ta puszka obok telewizora, ze świecącymi światełkami. Dokładnie po ośmiu dniach użytkowania tego narzędzia propagandy i mózgowsysu, któregoś słonecznego dnia wielka wrona, niczym ptasi wybawca, usiadła na talerzu za oknem. W efekcie wszystkie kanały zostały zastąpione eleganckim, acz lekko irytującym po kilku godzinach oglądania, czarnym obrazem. Po kilku następnych dniach, kiedy wreszcie odważyłam się zadzwonić do biura obsługi, miły Pan poinformował mnie przez telefon, że przyjdzie i mi go ustawi na nowo. No i było by to niezwykle miłe z jego strony, że tak uprzejmie dba o klientów, gdyby nie drobny szczegół — miał skasować za to wysokość moich dwóch dniówek. W mojej nomenklaturze to jakieś dwanaście obiadów. Spasowałam. Telewizji nie ma. I dobrze. Dla rodziny i wielu znajomych była to decyzja niepojęta wręcz. Świętej pamięci babka padła by trupem drugi raz, gdyby wiedziała, co sądzę o programach, które z tak wielkim zaangażowaniem razem oglądałyśmy. To była jej ulubiona rozrywka. — Babciu i co, jak się skończył poprzedni odcinek? Zdradził ją? I co, dostała tą pracę? Ma raka? — te i wiele innych pytań z wielką pasją zadawałam odwiedzając ją i zasiadając na wyłożonej kolorowym pledem kanapie. Była pewna, że interesuje mnie to równie bardzo jak ją. I była też przy tym niezwykle szczęśliwa. Za takie kłamstewka chyba nie idzie się do piekła? W każdym razie, spłonę czy nie, telewizor służy jako wieszak na ubrania. Każdy, komu mówię, że nie mam telewizji, robi wielkie oczy, z których niezrozumienie wylewa się wiadrami. Ale czy uważam się za lepszą z tego tytułu? No absolutnie nie. Bo bez bicia się przyznam, że u mnie bez przerwy włączony jest komputer, a liczne seriale pochłaniam hurtem. Jednak coś po babci we krwi zostało. Może jednak by zrozumiała? Dostosowuję moje nałogi do aktualnych czasów. Można by powiedzieć, że idę z trendami. I stety–niestety tylko w tej materii. Lepszy rydz niż nic.

Wiele taniej zapewne by było bez przerwy siedzieć w telefonie, jak moi rówieśnicy. Ja telefonu prawie nie używam. Bardzo długo broniłam się przed nową komórką. Poczciwe maleństwo ze słodkimi przyciskami. A to nowe? Pół torebki zajmuje i ma tyle niepotrzebnych funkcji, co nowa pralka. Ha — latami nie miałam pojęcia, czym się różni smartfon od ajfona. W sumie dalej nie uważam się nawet za połowę eksperta w tej dziedzinie. Ale musiałam się dowiedzieć co nieco, kiedy chciałam jeden z nich kupić. Wybrałam zatem najtańszy i najmniejszy, co okazało się bardzo trudnym zadaniem, bo najwyraźniej społeczeństwo uważa, że im większy tym lepszy. Pamiętam pierwsze telefony komórkowe, z których niedługo później, kiedy pojawiły się ich malutkie odpowiedniki, młodzież śmiała się w głos, kiedy ktoś jeszcze używał takiej cegły. Nie wiem, w którym momencie ludzkość postanowiła zbłądzić. Musiałam ten moment przegapić. Osobiście wolałam moją normalną komórkę, która służyła do dzwonienia, a w skrajnej nudzie do gry w pasjansa. No i mieściła się w kieszeni spodni. Jednak postęp poniekąd wymaga żeby iść z biegiem czasu. Chcesz zniżkę? Zainstaluj naszą aplikację. Chcesz zainstalować aplikację? Kup smartfona. Żałosny świat konsumpcjonizmu wessał i mnie. Ale i tak wiele z telefonu nie korzystam. Do SMS-owania i dzwonienia głównie.

Muzyki słucham, tak, to jedyne w czym mi się to nowoczesne badziewie przydaje. Moje poczciwe mp3 może wreszcie przejść na zasłużoną emeryturę. Kupiłam je jeszcze w liceum. Służyło mi około piętnastu długich, przepasanych wieloma wzlotami i upadkami, lat. To w elektronicznych latach jakieś sto pięćdziesiąt. Niestety zaczął dokonywać żywota mój poczciwy staruszek. Pierwsza w szkole miałam taki sprzęt. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że zostałam trend–seterką, bo jakiś czas potem, można było na korytarzu szkolnym zauważyć wysyp ludzi ze słuchawkami w uszach. Swoją kupiłam za granicą, za zarobione w wakacje pieniądze. Wtedy zastąpiła ona wysłużony walkman, do którego kaset profilaktycznie nie wyrzucam. Ludzkość jeszcze nie raz mnie pewnie zadziwi… Mój nowiutki odtwarzacz był przyczepiany do smyczy, którą wieszałam sobie na szyi i nosiłam niczym księżna kolię wysadzaną diamentami. Budził respekt. A dzisiaj zastąpił ją kiepskiej jakości telefon, który rozładowuje się po jednym spacerze z włączoną muzyką, nie mieści się w kieszeni kurtki i codziennie boję się, że zwyczajnie przestanie działać albo wybuchnie. Dziękuję dwudziesty pierwszy wieku.

— No Miśka, niedługo urodziny. Może pora zmienić krem na mniej optymistyczny, a bardziej realistyczny? — Śmieje się moja piękna przyjaciółka bez grama cellulitu i skórze gładkiej jak u dziecka.

Za dwa tygodnie przekroczę mistyczną granicę trzydziestu lat. Tak. To będzie ten moment, który kiedy byłam nastolatką, wydawał mi się taki odległy. Jako pełna złudzeń na temat życia i wielu bzdurnych przekonań naiwna panienka, wydawało mi się, że jak ktoś ma w swoim wieku trójkę z przodu to jest już starym człowiekiem. Do dziś pamiętam jak ze znajomymi śmialiśmy się, że po trzydziestce to już pora umierać. No, dzisiaj nie jest mi tak do śmiechu.

Komentarze Baśki mnie nie wzruszają. Ja jej wybaczam szczerość, ona mi niedociągnięcia towarzyskie. Mam dziwne poczucie humoru i lubię sarkazm. Otaczam się jedynie ludźmi, którzy śmieją się z tych samych rzeczy, co ja. Chociaż nie z wyboru, raczej trudno ze mną wytrzymać. Lubię się śmiać i uwielbiam żartować. Niestety czasem zdarza mi się to w mocno nieodpowiednich momentach. Nazwałabym się śmiało takim — ogrem towarzyskim. Ogr towarzyski to instytucja, która średnio potrafi się zachować w sytuacji społecznej, wymagającej jakiejkolwiek charyzmy lub ogłady. Dlatego unikam wszelkich życiowych momentów wiążących się z kontaktami z ludźmi. Nie lubię też poznawać nowych osób. Nie jestem w tym dobra i zwykle jednak kończy się na tym, że walnę jakąś gafę i tyle było w temacie. Nie interesują mnie tematy popularne. Nie śledzę wiadomości i nie znam ploteczek ze świata. O nowinkach się ze mną nie porozmawia, co już ustaliliśmy. Nie lubię dzwonić do rejestracji do lekarza, nie lubię zamawiać pizzy przez telefon nawet. Zdaję sobie sprawę, że jestem mocno specyficzna. Taka jednostka chorobowa jest pewnie nazwana. Kiedyś się dowiem. Póki co — egzystuję nie wchodząc ludziom w drogę. Na tyle, na ile jest to możliwe, rzecz jasna.14 dni

Rzucenie się w wir wielkiego miasta było niełatwą decyzją. Ale miałam wybór tkwić w mojej mieścinie, po studiach, z którymi perspektywa pracy tutaj, w zawodzie, była znikoma lub wyjechać i mieć nadzieję, że może się uda. Tym ruchem moje szanse zwiększyłam z zera procent na jakieś pięć. Normalnie nie grzeszę wiarą w siebie i swoje możliwości, wolę raczej tkwić w bezpiecznym tu i teraz. No, a powiedzieć o moim zapale, że jest słomiany to poważny eufemizm.

Do tej pory, po studiach i ciężkim rozstaniu z Dawidem, po którym nie umiałam się pozbierać, tkwiłam raczej zamknięta w swoim małym, bezpiecznym światku. Mieszkałam sobie trochę w rodzinnym domu, a kiedy tylko chciałam, mogłam wsiąść na rower i kilkanaście minut później siedzieć na lekko spróchniałym, drewnianym ganku, porośniętym czerwonymi różami. Z widokiem na rząd starych domów po drugiej stronie brukowanej ulicy. W ciepłe dni przesiadywałam w sadzie albo nad jeziorem, gdzie często dołączał do mnie Eryk. W zimowe dni okolice oglądałam raczej przez okrągłe okienko niewielkiego pokoiku na babciowym strychu, słuchając dźwięków maszyny do szycia tuż pod podłogą, z książką w jednej i ciepłym kakao w drugiej ręce. Ciocia szyła zawsze kiedy tylko mogła. Gospodarstwo zajmuje sporo czasu, więc nie miała go wiele. Ludzie ze wsi przychodzili do niej z dziurawymi spodniami, z wymianą zamka i innymi pierdołami, którymi gardziła. Robiła i gardziła. Zimą, kiedy sad i ogród spały, czekając na pierwsze wiosenne słońce, spod jej rąk wychodziły skarby. Piękne kolorowe sukienki, niektóre mam do dzisiaj.

Po studiach chwytałam się różnych zajęć. Jakoś nieszczególnie ciągnęło mnie do wyuczonego zawodu. Pracowałam po sklepach, na poczcie, w fabryce. Na dłużej zatrzymał mnie staż w urzędzie. Nienawidziłam poniedziałków. Wtedy najdotkliwiej. Już niedziela powodowała u mnie mdłości, bo świadomość, że po niej jest początek nowego tygodnia uderzała we mnie z wielką, bezwzględną siłą. Dlatego kiedy zaproponowano mi stałą posadę — odmówiłam. Spotkało się to z oburzeniem ze strony rodziny, znajomych no i współpracowników. Praca jak marzenie — mówili. Inni dali by się zabić za ciepłą, państwową posadkę. Mnie tam nie było ciepło. Zimno raczej. Mroźno wręcz. Jedynie ona, ukochana moja najdroższa ciocia, rozumiała. _Kiedy kochasz to co robisz, nie przepracujesz ani dnia_ — mawiała.

Trwałabym sobie w moim spokojnym, notorycznie pogardzanym przez samą siebie życiu, gdyby nie wydarzyło się coś, co mocno wywróciło moje postrzeganie świata i przyszłości. _Taka żywa i energiczna dziewczyna była, szok _— powiedział do mnie na pogrzebie sąsiad, który wiele lat próbował nieskutecznie wkupić się w jej łaski. Nie w głowie jej byli mężczyźni. Jednego miała, jedynego kochała. Kiedy odszedł postanowiła sobie, że już nigdy nikogo nie pokocha. _Póki nas śmierć nie rozłączy, a nie póki jedno z nas umrze _— powiedziała mi pewnego, zimowego wieczora, jak zapytałam dlaczego nie chce już więcej kochać. Teraz są razem, mam pewność. Póki śmierć ich na powrót złączy.

To co się stało, to był cios. Mogłam się poddać. Prawie to zrobiłam. Dla niej postanowiłam spróbować.

Postanowiłam dać sobie szansę. Wrócić i uciec przed światem zdążę zawsze.

*

I tak oto jestem tutaj, wciąż lekko w to nie wierząc. W ciemnym, jeszcze pustym klubie, w centrum wielkiego miasta, gdzie jedna dzielnica jest wielkości miejscowości, w której się urodziłam i wiodłam mniej lub bardziej szczęśliwe, ale spokojne życie. Stoję tu, w zbyt obcisłych dżinsach, ze ścierą, modląc się co rusz, żeby nie spaść ze schodów z tacą pełną szklanek. Za które szef, starszy, lekko ekscentryczny i niezbyt uprzejmy Pan, bez najmniejszego zawahania potrąciłby mi z mojej i tak śmiesznie małej pensji. Pensji, której — po zrobieniu wszystkich opłat — zobaczę pewnie tyle, co mojej godności w trakcie mycia damskiej toalety. Dlaczego damskiej? Bo może nie wiele osób wie, ponieważ zwyczajnie nie wiele osób prowadzi hobbystycznie tego typu statystyki, ale to właśnie kobiety są zdecydowanie większymi flejami niż panowie. Tak tak. Dla Pań trafienie do toalety jest wyczynem olimpijskim najwidoczniej. Może powinny oglądać więcej skoków narciarskich i podpatrywać lepiej technikę?

— Pani architekt, pewien jegomość zostawił po sobie wizytówkę pod szatnią. Chwytaj za szmatę — wyrywa mnie z rozmyślania nad sensem mojego istnienia męski, znajomy głos.

— Pękłam ze śmiechu i nie mogę się pozbierać — odkrzykuję z udawaną powagą, kontynuując wycieranie blatu ciemnego, starego stołu.

— No niestety tym razem nie żartowałem — odpowiada z wyraźną nutą współczucia.

— Ale… tak wcześnie? — spytałam prostując się ze zdziwienia.

— Widzisz, nie znasz dnia ni godziny.

Dzisiaj Bartek stoi za barem. To jeden z niewielu ludzi, którzy tak jak ja potrafią, a wręcz uwielbiają z siebie żartować. Bartek często używa w swoich docinkach moich skończonych magistrem studiów. Studiów, które, nomen omen, do dzisiaj nie wiem jak udało mi się zakończyć dyplomem. Nikt ze mnie wybitny, a Zaha Hadid czy Daniel Libeskind nie pozwoliliby mi nawet dopić po sobie nieskończonej herbaty.

Kiedy nie ma wielu klientów, razem z moim ulubionym barmanem umilamy sobie dzień grając ukradkiem w statki. Oboje mamy po notesie w kieszeni z rozrysowaną skrzętnie planszą, na kartce w kratkę, no i po długopisie. A w wolnej chwili rozlega się z jednego końca sali na drugi:

— Be siedem!

— Pudło!

Niesamowitą sprawą godną opisania w jakimś periodyku o tematyce paranormalnej jest mój chroniczny brak szczęścia w podejmowaniu decyzji. Kiedy opcje są dwie i jeden wybór jest właściwy, ja dziewięć na dziesięć razy zrobię źle. Pudełko z lekami zawsze otwieram od strony ulotki. Łatwo się domyślić, że w statki zwykle przegrywam. Na szczęście nie mam ambicji wygrywać, a że lubię uszczęśliwiać innych, bardziej niż siebie, to taka sytuacja mi odpowiada. Bartek zawsze, kiedy mnie ogra, jest dumny jakby zwyciężył szachową olimpiadę z samą Beth Harmon. Czasem myślę, że jakby mu nie szło, to mogłoby zaważyć poważnie na naszej przyjaźni. Cieszę się, że jest. Trzyma mnie przy zdrowych zmysłach. Zwłaszcza kiedy mam kiepski dzień. To takie połączenie kabareciarza, psychologa i księdza w jednym. Można z nim porozmawiać o wszystkim. Partię statków rozgrywamy zwykle od dwóch do kilku godzin, zależnie od dnia tygodnia. W nudniejsze dni idzie wiele szybciej.

W pracy w klubie lubię to, że można tu posłuchać dobrej muzyki. Playlista jest niezła, a ja muzyką żyję od zawsze. To nieodłączny element mojej szalonej egzystencji. Pasję do muzyki zaszczepił we mnie tato. Liczne koncerty, obowiązkowy Jarocin co roku i inne mniej znane festiwale, najczęściej bluesowe. Zabierał mnie wszędzie, od kiedy pamiętam. Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to koncert na plaży, gdzieś nad polskim morzem. Wielka, groźnie wyglądająca, czarna jak smoła woda, kolorowa, świecąca scena i ja, czterolatka przysypiająca, pomimo głośnych dźwięków gitary elektrycznej i perkusji, na rudym kocu w kotki. To musiał być ten koc, do dzisiaj wozi go w bagażniku. Sentymentalizm też on mi zaszczepił, to bez dwóch zdań. Wielka kolekcja płyt kurzy się zgrabnie na zrobionych przez dziadka, drewnianych półkach. Ile się naprzeklinałam wycierając z nich kurze. _Kiedyś je odziedziczysz_ — zawsze powtarza. Muzyka to pierwsza i najważniejsza rzecz, która pozwoliła mi przeżyć do teraz. Przyznam się ponadto, że odwiedziłam to miejsce przed aplikowaniem na stanowisko. Sprawdzenie, czego przyjdzie mi słuchać w pracy na co dzień, bo marnej muzyki zwyczajnie bym nie zniosła, było nadrzędnym priorytetem.

Machając mopem i powstrzymując wymioty, kątem oka widzę uśmiech jednej z kelnerek. Kaśka i jej wątpliwa moralność to moja zdecydowanie nie ulubiona osoba tutaj. Reszta, poza Bartkiem, jest mi w sumie obojętna. Już przywykłam do plotek, chamstwa i podkładania sobie świń. W pracy z kobietami jesteś albo z nimi, albo przeciwko nim. Nie ma możliwości bycia pośrodku. Wiele lat to do mnie docierało. Aż dotarło, tak dotkliwie, że do dziś mam te siniaki.

Można więc powiedzieć, że jedynie towarzystwo zostawia trochę do życzenia. Są w tej materii wzloty, ale są też upadki. Nie narzekam, trafiałam gorzej. No i zdaję sobie sprawę z tego, że z moimi zdolnościami budowania relacji interpersonalnych, nie mam co narzekać. Bo i ja łatwa w obyciu nie jestem. Tak oto, przymykam oczy na docinki i podteksty i po prostu się jakoś znosimy.

Lubię fizyczną pracę, zawsze lubiłam. Człowiek idzie do roboty, robi swoje i wraca do domu zajmować się swoimi sprawami. Mało to ambitne i niezbyt perspektywiczne, ale ile stresu się oszczędza w ten sposób. Mam znajomą, która musiała zrezygnować z posady, bo któregoś dnia mąż znalazł ją z ogoloną głową, siedzącą na podłodze piwnicy ich uroczego, białego domku, otwierającą słoiki i jedzącą palcami konfitury. Była zastępcą kierownika w oddziale znanego banku. Każdy widział, że jest jej ciężko, ale póki przynosiła do domu hajs, to nikt się nie zająknął. Potem jednak zarobione pieniądze z podwyżki wydała na długie leczenie i liczne psychoterapie. Wiem, że to byłabym ja, gdybym była choć odrobinę bardziej łakoma. Nie na konfitury rzecz jasna. Na pieniądze. Tymczasem zdecydowanie hołduję zajęciom, w których niczym nie trzeba się przejmować. Trudne zawody zostawiam ludziom z predyspozycjami i mocnymi nerwami.

Osobiście oprócz pracy stresującej nie wybieram też pracy, w której istnieje ryzyko wystąpienia zjawiska tak zwanej nudy. Najgorsze moje wspomnienia z roboty to kiedy na stażu musiałam siedzieć, pić kawkę i prowadzić spontaniczne — small toki. Small tok to takie nazwijmy to — gadki szmatki. Czyli rozmowy o niczym. Albo mówiąc dosadniej — o dupie Maryny. A udawanie, że się pracuje, bo nie ma co robić, a szef musi myśleć, że każdy jest zarobiony jak mróweczka na piknikowym kocu, to chyba najgorsze zajęcie świata. Nie cierpię tego, a zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi sprzedało by duszę za taką pracę. Ja tam wolę jak mi płacą za faktyczne pracowanie. Serio. Mogłabym zamiatać ulice. W tej robocie chyba nie ma zastojów, bo trzoda nazywana społeczeństwem, nie należy do najczystszych zwierząt świata. Tylko, że lubię też pospać, a zamiata się w tym mieście od 4 rano, co wiem z dynamicznego szur–szur słyszanego przez uchylone okno, w letnie poranki. No to też odpada.

Jednak skończyłam te nieszczęsne studia, to jak się powiedziało A to wypada powiedzieć B. Bo inaczej całe życie będą mi wypominać zły wybór. Te pięć lat męczarni na wykładach o żelbetowych konstrukcjach, składzie chemicznym tynku i innych głupotach, których nigdy nie lubiłam. I nie rozumiałam też, czym nie powinnam się chwalić. Prawdę mówiąc, już po pierwszym roku wiedziałam, że nie chcę być architektem. Ten zawód nie ma, jak się powszechnie uważa, wiele wspólnego z upiększaniem otaczającego świata, pomijając to jaki jest trudny. To jedno z tych właśnie stresujących zajęć. Ogromna odpowiedzialność i żmudny proces tworzenia komercyjnych, szpetnych produktów. A o samym dochodzeniu do momentu, w którym w ogóle ktokolwiek pozwoli ci samej cokolwiek zaprojektować, nawet nie wspomnę. Wymaga to ogromnego samozaparcia i poświęcenia. Co innego tyczy się mniej ambitnych adeptów kreślarstwa, którzy jako zwykli asystenci architekta jedynie siedzą i rysują, a on sam zbiera na siebie wszelkie gromy ze strony inwestora. Robiłam praktyki w biurach architektonicznych na stanowisku kreślarza właśnie i tyle byłoby wystarczająco, jak na etap życia, w jakim się znajduję. Bo architektem z moim zapałem do pracy byłabym żadnym. A taka praca za biurkiem, przy komputerze, gdzie można siedzieć, robić swoje i nikt i nic nie zawraca ci czterech liter, to miła perspektywa. A, że perspektywa miła to i chętnych jest wielu. Dlatego póki co, jestem tutaj.

— Majka, dawaj na marchewę! — odezwał się kobiecy głos z drugiego końca sali.

— Idę, idę. — Z przyjemnością odłożyłam szmatę, a z kieszeni czarnego, przepasanego przez biodra fartucha, wyjęłam niewielkie zawiniątko z marchewkami.

Przed klubem, w zaułku między wejściem, a ścianą wysokich krzaków bzu, siedziały moje współtowarzyszki niedoli, poszukując w czeluściach kieszeni zapalniczki. Ja nie palę od trzech lat. Trochę dla zdrowia, trochę z braku kasy. Nie ważna motywacja, ważne, że działa. Ale wychodzę z dziewczynami, odsapnąć, oderwać się. I budować relacje. Tylko, że z marchewką w ręce. Taką mam też refleksję, że najłatwiej znajomości zawiera się na papierosie. Całe studia tak przetrwałam. Poznawanie nowych ludzi przychodzi mi tak łatwo jak krowie odśpiewanie roty, po francusku, stojąc na tylnych kopytkach. No to biorę zestaw warzywek do pracy, one palą czynnie, ja biernie. I się asymiluję.

— Wiesz młoda, że mamy nowego współpracownika? — zagaduje Ruda. Pracuje tu najdłużej. Zawsze wszystko wie i wszystkich zna. Monika jest wysoką szatynką, na oko po czterdziestce. Nikt nie wierzy kiedy chwali się, że to jej naturalny kolor. No bo są jeszcze brwi. A brwi nie kłamią.

— No tak, bo ty się słodko w domu leniłaś przez tydzień, kiedy my tu pracowaliśmy i nic nie wiesz.

Kaśka. Nie przepadamy za sobą od samego początku i żadna z nas tego specjalnie nie ukrywa. Dzieje się tak od dnia, w którym od razu złapałam dobry kontakt z Bartkiem. On jest prawdopodobnie jedynym facetem z personelu, który oparł się jej wdziękom. Nie wiem jak długo dam radę ją znosić, bo na ludzi jej pokroju mam zwyczajnie alergię.

— Leniłam z czterdziestostopniową gorączką nie mając nikogo, kto by mi chociaż szklankę wody podał. No impreza na maksa. Czekam kolejnej. — Spojrzałam na nią wymownie, ale bez nadziei, że zrozumiała.

Kiedy Kaśka się denerwuje, zaczyna śmiesznie wydymać usta. Wygląda jak wściekły kaczor. Zaśmiałam się na to porównanie.

— Kto to taki? Nowy barman czy kelner? Opowiadaj Ruda. — Ostentacyjnie odwróciłam głowę w kierunku drugiej towarzyszki, żeby przerwać naszą mało ambitną wymianę spojrzeń rodem z westernu.

— Powiem tyle — facet. I to nie byle jaki. — Zastrzygła swoimi pomarańczowymi, równymi kreskami nad powiekami. — Pamiętam jak tu kiedyś bywał, otaczał się wiankiem kobiet, sama wtedy patrzyłam na niego jak na schabowego babci. Ale to nie kelner tylko nowy manager. Syn szefa dostał od tatusia ciepłą posadkę. Siedział za granicą z matką czy coś. Powiem wam, że to niezłe ziółko. Zawsze jak tu przyjeżdżał to najdroższy alkohol znikał z półek. I najładniejsze dziewczyny z parkietu. — Zaśmiała się na to zdanie i spojrzała wymownie na długonogą blondynkę po swojej prawej. — Prawda Kasiu? No w każdym razie ten człowiek jest naszym nowym szefem.

Nigdy nie wnikam skąd Ruda bierze te swoje informacje. Ostatnio z wyprzedzeniem wiedziała, kogo szef zwolni i zawsze wie, kiedy ten przyjedzie na obchód. Kierownik to przystojny mężczyzna, bez dwóch zdań. Ale jak wpada, to pracownicy chowają się po kątach jak bezpańskie psy na widok hycla. Na szczęście nie chce mu się odwiedzać swojego dobytku i przyjeżdża raz dziennie. Przypomina wtedy wszystkim, że są puchem marnym, siedzi chwilę w biurze i znika. Traktuje personel, jakby robił im wielką łaskę, godząc się, żeby dla niego pracowali. Tylko jakoś Monika nigdy nie boi się jego odwiedzin. Zwykle wtedy robi się bardziej nerwowa, albo powinnam raczej użyć słowa — podekscytowana. Tak to będzie zdecydowanie lepsze słowo. Kilka razy widziałam, jak poprawia makijaż przed najazdem. Czasem znika za tajemniczymi drzwiami jego biura. — _Jako kierowniczka do spraw personelu, muszę omówić z prezesem kilka spraw_ — mówi i tyle ją było widać. Funkcję kierowniczki zdaje się nadała sobie sama. Z Rudą w każdym razie lepiej trzymać sztamę i jej nie podpaść. To na pewno. Całkiem niedawno odeszła z ekipy bardzo dobra barmanka. Dodam, że dziewczyna, nie była jej faworytką.

— O co ci chodzi? — Kaśka odhuknęła, wyraźnie zniesmaczona docinką koleżanki.

— Chyba poznałaś się na naszym szefie co?

— Mhm, może i tak — odpowiedziała elokwentnie, po czym wyjęła lusterko, błyszczyk i zaczęła przyglądać się swojemu nienagannemu makijażowi, niczym prosto z Insta. Jakby było tam cokolwiek do poprawy. Trzeba jej oddać, że z tymi swoimi blond włosami, pełnymi ustami, idealną figurą i nogami jak z wybiegu, może złapać w sidła każdego faceta. Jest przy nas, i pewnie przy większości kobiet w całym kraju, jak najnowsze ferrari otoczone starymi trabantami. Owszem, amatorzy trabantów się znajdą, ale jednak większość wybierze ferrari. Zwłaszcza jeśli ono samo, chętnie, wskakuje ci do garażu. Mowa tu o jej wyglądzie oczywiście. Jakby wziąć pod warsztat jej intelekt natomiast, to w tej motoryzacyjnej metaforze byłaby raczej gdzieś między wrotkami, a hulajnogą.

Po chwili dołącza do nas Renata. Renia to chyba najpoczciwsza osoba w całej tej nieszczęsnej ekipie. Niestety jak to w świecie bywa, takich osób najczęściej życie nie szczędzi. Czasem sobie z nią rozmawiam w wolnej chwili. Opowiadała mi trochę o swoich dzieciach. Nigdy jednak w opowieściach nie pojawiał się żaden facet. Któregoś dnia zapytałam ją o to. Okazało się, że typ nie ogarnął posiadania dwójki, żywiołowych bliźniaków i zostawił ją razem z niespełna rocznymi dziećmi. Uciekł za granicę i siedzi tam. Z początku przysyłał jej nawet jakieś pieniądze, ale któregoś dnia przestał. Renatka mieszka z chorującą mamą, i ledwie wyrabia. Ciągnie na dwie prace, rano sprząta biura, popołudnia spędza tutaj. I mimo tego, jest dla wszystkich zawsze uprzejma i zawsze można na nią liczyć. Bierze każdą zmianę, co wszystkie kelnerki skrzętnie wykorzystują.

Zwykle wyjście na papierosa zajmują nam rozmowy o promocjach na ciuchy i nowych paznokciach. Kompletnie nie jestem stworzona do kumplowania się z kobietami. Zawsze sprawiało mi to dużą trudność i wymagało ode mnie wiele skupienia oraz determinacji. Kiedy trzeba było zauważyć, że któraś z koleżanek ma bluzkę czy buty z najnowszej kolekcji jesień–zima, to byłam z góry przegrana.

Ale gorzej było jak jedna z nich radośnie chwaliła się czymś nowym. Dajmy na to — fryzurą. Wtedy zaczynała się plejada ochów i achów. Im więcej okażesz zachwytu, tym bardziej jesteś ceniona w towarzystwie. Jak potrafisz wykrzesać jedynie marne i do tego kiepsko odegrane „No, fajnie ci w tej fryzurze” to przestajesz być zapraszana na okazjonalnego drinka lub kawę w kobiecym towarzystwie. A ja nigdy nie wyuczyłam w sobie tej nieszczerej interesowności. Nie sprzedałam duszy temu diabłu. Tak było kiedyś… Teraz, z wiekiem, zauważyłam, że jedyną możliwością, żeby nie zostać samą jak palec, lub bardziej jak łania otoczona przez hieny, jest udawać kogoś kim się nie jest. Więc udaję. Dzień w dzień nakładam maskę i udaję.

Raczej od dziecka miałam więcej kolegów niż koleżanek. Nie powiem, że wolałam grać w nogę niż bawić się lalkami. Bo lalki uwielbiałam, a piłki nie znoszę do dzisiaj. Wolałam też malować farbkami, niż układać klocki, a autka raczej ustępowały moim ulubionym maskotkom. Ale jednak zdecydowanie wolę męskie towarzystwo. Faceci są mniej małostkowi, szczerzy i można na nich polegać. Ale o tym, za co wolę mężczyzn jako przyjaciół niż kobiety mogłabym napisać całą książkę.

— Jaki on jest? Jak wygląda? Jest spoko? — zaciekawiłam się, domyśliwszy, że skoro Kaśka położyła na nim swoje łapy, to musi być niebrzydki egzemplarz.

— No więc nie jest najsympatyczniejszy. Wiele można by o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że pokazał nam się z dobrej strony. Zresztą sama zobaczysz. Później przyjdzie. Nie kwapi się specjalnie do roboty.

— To ma po tatusiu — wtrąciła Renata. Ruda na ten przytyk jedynie parsknęła.

*

Coraz większa ilość ludzi krzątających mi się pod nogami oznaczała, że zaczynają się godziny szczytu i pora zakasać rękawy. Mój ulubiony czas w pracy. Można wreszcie zacząć pracować i skończyć wałęsać się między stolikami a kuchnią, poszukując zajęć. Bo chociaż szef nas nie odwiedza, to ma od donoszenia ludzi. Od dwudziestej czas leciał już bardzo szybko i nawet przyjemnie. Naczynia, zmywarka, naczynia… To miał być wieczór, jak co dzień. Ale nie był.

Moją uwagę gdzieś w oddali sali przykuł lekki rozgardiasz. Personel zebrał się wokół czegoś, albo kogoś. Zwykle niedużo tu ludzi przychodzi w niedziele, ale dzisiaj wyjątkowo sporo pijanych jednostek kręciło się od baru do stolików i odwrotnie. Sądząc po zachowaniu i stopniu kultury oralnej obstawiam, że wrócili z jakiegoś meczu. Lub innego wydarzenia sporto-podobnego, powodującego tak wielką dozę emocji. Dlatego przez ten harmider ledwo udaje mi się wypatrzyć, cóż takiego zaaferowało całą ekipę. Zjawił się nowy szef. Stałam chwilę próbując dojrzeć cokolwiek. W końcu zrobiła się luka między radosnymi, chwiejnymi sylwetkami.

— O Chryste — wyrzęziłam pod nosem z dna ściśniętego gardła upuszczając ścierkę.

Pierwsze wrażenie, jakie na mnie zrobił, to było klasyczne opadnięcie szczeny na podłogę. Na szczęście dość szybko ją pozbierałam, razem ze szmatą, bo jakby mi jeszcze do tego ślina zaczęła cieknąć, jak szczeniakowi na widok resztek po gulaszu, to kto by ją musiał potem sprzątać? Ja.

Miśka! Ogarnij się! — krzyczał mój wewnętrzny głos. Czasem to robi, a że to jedyny głos rozsądku i zarazem najwierniejszy przyjaciel, jakiego mam, to jeszcze nie postanowiłam pójść do żadnego specjalisty na terapię.

Szef. Czy był przystojny? No był. Czy był jak wyrwany z moich najskrytszych marzeń? Bez dwóch zdań. Piękna męska twarz, z delikatnymi, trochę chłopięcymi, ale jednocześnie mocnymi rysami. Zgrabny nos i idealne usta. Oczy jasne, chyba błękitne, a może szare, jeszcze nie wiem, jest za daleko, żeby mieć pewność. I włosy… Dość długie, za uszy, o pięknym odcieniu jakby złotego bursztynu, przez który prześwituje letnie słońce. Fryzura w stylu — chciałbym wyglądać jakbym dopiero co wstał i tylko ja wiem, że układałem ten nieład przez ponad kwadrans. Do tego czarna koszula, eleganckie spodnie na kant, modna kamizelka i mamy przepis na miłość od pierwszego wejrzenia. I byłby ten chodzący anioł mężczyzną z moich snów, gdyby nie umiał mówić. Ale umiał.

Kiedy wreszcie przepchałam się przez pijany tłum, z moim blondwłosym aniołem stała już tylko Kaśka. No tak, zapomniałam o niej, Miśka z czym do ludzi — rzuciłam pod nosem. Przez chwilę nawet jej zazdrościłam. Chciałam podejść i się przywitać, ale nagle jeden z klientów potrącił mnie lekko … i to wystarczyło. Stało się to czego się najbardziej bałam, że się wydarzy. I wydarzyło się właśnie teraz. Oto moje szczęście.

Jedyne co mogłam wtedy zrobić to bezradnie patrzeć na lecące w dół szklanki i czekać na nieuchronny dźwięk roztrzaskiwanego szkła, tracąc wszelką nadzieję na zrobienie dobrego wrażenia. W moich oczach cała ta akcja działa się jakby z wciśniętym przyciskiem spowalniającym taśmę. Byłam załamana i złamana. Żadne przekleństwo nie pchało mi się na usta, a przeklinam dużo. Zwykły wstyd i niedowierzanie.

Brawo Miśka.

Jak tylko trwająca długie godziny sekunda minęła, zaczęłam nieporadnie zbierać resztki mojego wstydu z podłogi. Ah jakże się pomyliłam mając złudną nadzieję, że któraś z kelnerek mi pomoże. Jedyna życzliwa mi osoba zniknęła gdzieś za ladą barową otoczoną wiankiem przyszłych studentów z biletami na darmowe piwo. Ukradkiem widziałam jak Kaśka stoi obok szefa, wyraźnie udaje, że nie patrzy i ani drgnie. To pewnie jej zemsta idealna. Kobieta kobiecie. Może i lekko bezmyślnie, ale pozbierałam szkło gołą ręką. Gdybym zdecydowała się polecieć po miotłę, ktoś w tym czasie mógłby wleźć w to szkło przecież. Patowa sytuacja. A on stał i patrzył. Jego twarz nie wyrażała nic. Kiedy już kończyłam podszedł i rzucił z góry, wyjątkowo oschłym tonem:

— To ty pewnie jesteś ta nowa. Właśnie o tobie rozmawialiśmy. Widzę, że mój ojciec zatrudnia tylko za ładną buzię.

Jak szybko się pojawił nade mną, tak szybko odszedł na zaplecze, a mnie niemal zwaliło z nóg. Może się nie znam i doświadczenie w pracy mam marne, ale chyba przesadził. No zdecydowanie wolałam go, kiedy się nie odzywał. Nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Nie w swoją niezdarność, bo to była kwestia czasu, natury nie oszukam. Ale reakcja nowego managera wprawiła mnie w zdumienie większe, niż kiedy obejrzałam trwający prawie dwie godziny film o płaskoziemcach. Wtedy myślałam, że już nic mnie nie zdziwi bardziej. A jednak. Spodziewałabym się raczej opierniczenia za stłuczone szkło, ale komplementu i obrażania jednocześnie — już nie do końca.

— Ale burak. Przecież to nie była twoja wina! — Kaśka podbiegła jak najlepsza aktorka udając przejęcie. Po chwili zaczęła szczerzyć te swoje idealne zęby i odeszła dumna jakby polizała własny łokieć.

Oj, co ja bym dała teraz za procę i kamień — pomyślałam przechodząc z tacą przez drzwi prowadzące do kuchni.

— Miśka, co ty robisz! — Bartek podbiegł z papierowym ręcznikiem, praktycznie wyrywając mi tacę i odłożywszy ją na bok chwycił za moją dłoń jak poparzony.

— Co ty robisz? — syknęłam z konsternacją odsuwając się od napastnika. Po chwili zobaczyłam krew, a jej słodki zapach dosięgnął moich nozdrzy.

— Krwawisz wariatko — odpowiedział dociskając ranę na mojej ręce. — Trzymaj tu, idę po apteczkę.

— Poradzę sobie, wracaj do baru.

— Olek chwilę sobie sam da radę. Widziałem całe zajście, ale nie mogłem podejść, przepraszam — mówił ciągnąc mnie w stronę drzwi od zaplecza. — Tylko ty się nie przejmuj Miśka, bo ja już cię znam i wiem, że ty będziesz to teraz roztrząsać całą noc.

— Dobrze się zapowiada moja nowa praca. Oj dobrze… — Bartek spojrzał na mnie z politowaniem.

— Gdyby odbywały się gdzieś na świecie zawody z czarnowidztwa to nie zdobyłabyś pierwszego miejsca.

— Nie chcę, ale zapytam. Dlaczego?

— Bo założyłabyś, że nie wygrasz i w ogóle byś na nie nie poszła — zażartował sobie ze mnie z szerokim uśmiechem, owijając mi opatrzoną dłoń bandażem.

— Jesteś swoim najlepszym widzem, co Barti?

— Ba. Dobra, będziesz żyła, chociaż na początku, po ilości krwi, myślałem, że jest gorzej — odpowiedział radośnie, i już zaraz zniknął za drzwiami.

Jedyna przyjazna dusza w tym ziemskim padole. Nieprzypadkowo też pewnie jest to akurat osobnik brzydszej płci. Chociaż o brzydocie w przypadku Bartka nie można mówić. Nasza znajomość z Bartoszem nie zaczęła się banalnie. W dniu, w którym przyjechałam do miasta w poszukiwaniu pracy, wybrałam się na mały rekonesans. Z listą adresów i teczką dokumentów, niechętnie i z niemałymi objawami lękowymi, rozpoczęłam tą niezwykłą przygodę. Wszystko wtedy waliło się w moim życiu, a sama do tego narzuciłam na siebie mnóstwo nowych problemów. To miał być stres dla zabicia stresu. Logiczne to takie, więc w to poszłam. Mieszkanie było umówione, tylko wprowadzać się i żyć. Zostało zaleźć źródło dochodów. Klub odwiedziłam jako pierwszy, pod kątem przeprowadzenia obserwacji, czy wytrzymam w tym miejscu. Ale nie ukrywam, że miał zostać odrzucony w przedbiegach. Nie była to praca marzeń. Wchodząc do ciemnego wnętrza w pewne sobotnie popołudnie, spodziewając się jakichkolwiek klientów, którzy odwróciliby uwagę personelu ode mnie, zaskoczona pustkami i dobrą muzyką postanowiłam przysiąść przy barze. Zamówię jedno piwko, wypiję i spadam — pomyślałam. Po drugiej stronie długiego, czarnego blatu nerwowo kręcił się szczupły, atrakcyjny brunet. Mocno czymś zaaferowany nawet mnie nie zauważył. Jakby czegoś szukał.

— Czy mogę w czymś pomóc? — rzuciłam w końcu nieśmiało.

Barman prawie podskoczył na moje słowa. Spojrzał na mnie i zaczął się śmiać.

— Docinka czy realna chęć pomocy? — zapytał wyraźnie rozweselony, a jego uśmiech był najpozytywniejszym uśmiechem jaki kiedykolwiek widziałam.

— Chęć pomocy. Wygląda pan na zakłopotanego.

— Tak, właśnie awansowałem.

— O, to gratulacje.

— Dziękuję.

— To w czym problem?

— W tym, że zgubiłem kluczyk od baru i jestem delikatnie mówiąc w dupie. — Roześmiał się, tym razem wyraźnie nerwowo. Trochę wręcz przerażająco. To było niezwykle urocze. — A za chwilę przyjeżdża szef — dodał po chwili. — Jak przyjdzie to zaraz poprosi o szklankę najdroższej whisky, a kiedy jej nie dostanie to zrobi się nieprzyjemnie.

— O, to może ma zapasowe kluczyki — rzuciłam dość bezmyślnie.

— Tak, no ma. A i owszem, ale w swoim zamkniętym biurze, a jak się dowie, że zgubiłem swoje to nie tylko mój awans cofnie, ale i moja egzystencja tutaj stanie pod znakiem zapytania. A i tak już jestem na okresie próbnym.

— No to kiepsko. Widzę, że ma pan problem, panie barmanie.

— Dziękuję pani klientko za tą wykwalifikowaną analizę.

— Do usług. — Oboje się świetnie bawiliśmy. No, ja nieco lepiej.

Chwilę później na salę wszedł starszy, wyjątkowo poważny i faktycznie niezbyt sympatyczny na pierwszy rzut oka mężczyzna. Nie chciałabym pracować dla kogoś takiego. Jeszcze tego mi w życiu potrzeba. Z ust barmana wyszło soczyste, ciche _O kurwa_.

— To on? — zapytałam szeptem, nachylając się w jego stronę. Przytaknął, nerwowo rzuciwszy się do dalszych poszukiwań, nie tracąc nadziei, choć jego szanse malały wyjątkowo szybko.

Zrobiło mi się go szkoda. Starszy mężczyzna był już dość blisko. Wokół rozszedł się intensywny, męski, nieco duszący zapach wody kolońskiej. Brunet przede mną był tak sympatyczny, że poczułam nieopanowaną wręcz chęć uratowania nieszczęśnika. Jak pomyślałam, tak też zrobiłam. Żałowałam w tej samej sekundzie, w której ten _świetny_ plan wpadł do tej mojej bystrej głowy. Ale tych koni nie da się już zatrzymać.

— Dzień dobry, ja w sprawie pracy — wygłosiłam oficjalnym tonem, podchodząc z nagła do kierownika.

— O, dzień dobry, to zapraszam do biura. — Odpowiedział wskazując ręką na ciemne drzwi z tyłu sali.

Brunet za ladą sterczał jak słup soli z wielkimi oczami i lekko rysującym się niedowierzaniem na jego przystojnej twarzy. Odprowadził nas wzrokiem, odwróciwszy się zamachałam ręką w geście ponaglenia go, żeby tak nie stał tylko wziął się do roboty. Znikając za drzwiami kontem oka zobaczyłam, że rzucił się do dalszych, dramatycznych poszukiwań. W biurze szef poprosił mnie o CV, które na szczęście nosiłam w teczce. Wyjęłam, pokazałam, ten uśmiechnął się tylko i zapytał, kiedy mogę zacząć. Odprowadził mnie na salę, zatrzymując się przy barze. Barman cały spocony nalewał już ciemnozłoty trunek do dużej, szerokiej, ciężkiej szklanki z lodem. Spojrzał na mnie z wyrazem wdzięczności i skinął głową pokazując szeroki, biały uśmiech.

— Do widzenia.

— Do widzenia pani Majo. — Starszy mężczyzna pożegnał się i wrócił do siebie.

— Do zobaczenia. — Powiedziałam w stronę baru i znikłam w holu.

Tak oto dostałam pracę, której nie chciałam i zyskałam przyjaciela, który rekompensuje mi codziennie ten nie najlepszy życiowy wybór.

*

Knajpa, której stare ściany tymczasowo stały się moim drugim domem, ulokowana jest w parterze czegoś, co dawniej było niewielkim browarem. Spora, wysoka hala, lekko zagłębiona w terenie, zaadaptowana i użytkowana przez prezesa już dobre kilkadziesiąt lat. _To był swego czasu najważniejszy punkt w mieście, główny cel wieczorowej rozrywki wszelkiej bohemy i innych osobistości_ — opowiadała pewnego razu Monika — _mnie tam w takie klimaty nigdy nie ciągnęło, moich rodziców też, chociaż i tak pewnie by ich tu nikt po prostu nie wpuścił._ Dzisiaj już to miejsce zdecydowanie nie jest najważniejszym punktem na mapie miasta. Podejrzewam, że nie jest nawet w pierwszej setce, ale ja nie jestem w tej kwestii specjalnie obiektywna.

Wielki parkiet z rzadka bywa zapełniony, za to stoliki oblegane są przez wszelakiej maści gości, lokalsów i turystów. No i studenci. Tak, tych jest zdecydowana przewaga. Piją dużo piwa, są głośni i zostawiają po sobie jedynie zgliszcza, co ja, główny inspektor od porządku i estetyki powierzchni płaskich, odczuwam wręcz namacalnie. _Z dobrego serca tu jestem, los ci się za to kiedyś odwdzięczy… _— powtarzam sobie w momentach zwątpienia. A tych nie brakuje, namnażają się jak bakterie na dłoniach pod dmuchawą w toalecie.

Reszta poniedziałkowego wieczoru, pomijając zabandażowaną dłoń, która uprzykrza mi pracę w stopniu znacznym, mija standardowo. Zapowiadało się o wiele gorzej, jednak blond pajac zniknął w swojej jaskini, i już z niej ku uciesze mojej, nie wypełzł.

— Jak ręka? — dopytuje Bartek, widząc mnie ubraną i gotową już do wyjścia.

— Spoko, już o tym zapomniałam. Przypomnę sobie pod prysznicem. Jak zacznie szczypać.

Pożegnawszy przyjaciela próbuję szybkim krokiem opuścić to miejsce. Będąc już jedną nogą na dworze, kiedy czuję przyjemny, świeży zapach tlenu i delikatną woń żula, z buta ruszam w stronę przystanku.

Na pokład mojego środka lokomocji niemal wskakuję, lekko zdyszana. Odbijam bilet miesięczny, zakładam słuchawki, w których wyglądam jak połączenie kosmitki z redaktorem naczelnym radia i w rytm ulubionej playlisty, niezbyt chętnie, po raz kolejny wracam do pustego mieszkania.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: