Kresowa miłość - ebook
Kresowa miłość - ebook
Opowieść o tym, jak historia potrafi splątać ludzkie losy i zadrwić z tych, którzy próbują nią manipulować.
W 1924 roku mała ormiańska dziewczynka, Marysia Amirowicz, musi opuścić ukochane Kuty. Wraz z rodziną przenosi się do Stanisławowa, a po kilku latach rozpoczyna studia we Lwowie, gdzie, choć jeszcze o tym nie wie, czeka miłość jej życia – przystojny student chemii, Antoni. Sielankę i szczęście zakochanych burzy wojna
Czterdzieści lat później w życie starej i schorowanej Marii Amirowicz wkracza jej bratanica, Dorota, którą staruszka traktuje jak córkę i opowiada jej całe swoje życie, nie kryjąc rozgoryczenia i żalu do losu.
Nastaje rok 2013. Dagmara, nauczycielka matematyki, poznaje w Krośnie młodego inżyniera, Adama i zakochuje się w nim z wzajemnością. Młodzi planują wspólną przyszłość, ale właśnie wtedy postanawia wtrącić się przeszłość…
Piękna i klimatyczna podróż przez Kresy. Beata Agopsowicz stworzyła historię o niełatwych wyborach, bolesnych wspomnieniach, żalu, marzeniach i potędze miłości. Przejmująca i emocjonalna powieść, która mnie oczarowała. Serdecznie polecam!
Kamila Łodyga,
Życie książkami pisane
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66790-89-6 |
Rozmiar pliku: | 862 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maj pachniał bzami, słońcem, koszoną trawą… Po prostu wiosną. Nie taką nieśmiałą, ledwo co rozpoczynającą swoją egzystencję, ale wiosną w pełni rozkwitu. Po wielu zimnych i deszczowych dniach maj powitał świat ciepłem, jasnymi promykami słońca…
Dagmara pewnym krokiem zdążała na spotkanie z koleżanką. Przemierzała krośnieński rynek, by zatrzymać się pod drzewami przy zabytkowej studni. Stamtąd miały pójść na spacer, potem planowały wstąpić do jakiejś kawiarni i zakończyć spotkanie udziałem w inauguracji zawodów balonowych, które w tym pięknym mieście były organizowane już po raz czternasty.
Przystanęła przy studni i rozejrzała się wokół. Wszędzie kręciło się pełno ludzi, ale Ewa jeszcze się nie zjawiła. Dagmara spojrzała na zegarek. No tak, przyszła za wcześnie. Była dopiero szesnasta piętnaście, a z Ewą umówiła się na szesnastą trzydzieści. Wiedziała, że koleżanka z pewnością nie przyjdzie wcześniej, nie miała w zwyczaju pojawiać się przed czasem, raczej po nim. No cóż, musiała zaczekać.
Owszem, była zmuszona zaczekać, ale nie stać. Nie znosiła bezczynności, skierowała więc swoje kroki w stronę ulicy Piłsudskiego, gdzie stał najstarszy w Krośnie kościół – bazylika Trójcy Świętej, zwana przez wszystkich farą. Świątynia licząca sześćset pięćdziesiąt lat urzekała ją swoim pięknem i odkąd Dagmara zamieszkała w Krośnie, przychodziła do niej, najczęściej w niedziele, by spełnić swój obowiązek. Tak została wychowana i nie wyobrażała sobie innego postępowania, choć Ewa, jej najlepsza koleżanka, często krytykowała ten zwyczaj.
Mimo jej przytyków Dagmara co niedzielę podążała w kierunku fary, by prosić o siły na cały kolejny tydzień. A ostatni rok nie był łatwy. Wróciła po studiach do Przemyśla, do domu. Niestety, nie mogła się tam odnaleźć. Większość znajomych została w Krakowie. Ona miała dość życia w wielkim mieście, ale w rodzinnych stronach też nie potrafiła znaleźć swojego miejsca. Pracy zresztą też nie. I wówczas pewnego lipcowego poranka, surfując po necie, znalazła informację, że w jednym z krośnieńskich gimnazjów poszukują matematyczki. Nigdy nie myślała o pracy w szkole, ale teraz wydało jej się to dobrym pomysłem; dzięki temu mogła się wyrwać z rodzinnego domu.
Tylko jak miała się utrzymać z pensji nauczycielki-stażystki? Sprawdziła w necie, na ile mogła liczyć. Po krótkiej rozmowie telefonicznej okazało się, że do wzięcia jest nie jeden, ale półtorej etatu. Umówiła się z panią dyrektor następnego dnia na rozmowę.
Potem jeszcze zwróciła się do taty. Tak jak się spodziewała, ucieszył się oraz obiecał wspomóc ją zarówno finansowo, jak i w przekazaniu informacji mamie. Dagmara wiedziała, że dla rodzicielki nie będzie łatwe przyjęcie do wiadomości faktu, iż opuszcza rodzinne strony, w dodatku na rzecz Krosna. Studia były dla niej zrozumiałe, ale liczyła, że potem córka wróci do domu, założy rodzinę, zamieszka w pobliżu…
Dagmara wiedziała, że nie chce zostać w Przemyślu. Przez kilka tygodni łudziła się, iż jakoś to będzie. Jednak perspektywa pracy w Krośnie dodała jej skrzydeł. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko: rozmowa kwalifikacyjna, poszukiwanie mieszkania do wynajęcia, przeprowadzka do Krosna, zupełnie obcego jej miasta, badania lekarskie i wreszcie pierwszy dzwonek…
Teraz, po ponad ośmiu miesiącach, wiedziała, że to była właściwa decyzja. Dobrze się tu czuła, miała koleżankę. Nie doskwierała jej aż tak bardzo samotność, jak na początku. Coraz rzadziej jeździła do Przemyśla, nad czym ubolewała mama. Dagmara tłumaczyła jej, że aby się zadomowić, nie mogła każdego weekendu spędzać w rodzinnym domu.
– Córeczko, ty nie masz się zadomawiać w Krośnie – mama powtarzała swoją kwestię podczas każdej rozmowy. – Twój dom jest tutaj. Praca w Krośnie to tylko chwilowy etap, póki czegoś nie znajdziemy w Przemyślu.
– Mamo, to nie jest na chwilę, zrozum.
– Nigdy nie chciałaś pracować w szkole… – mama broniła swoich racji.
– Ale polubiłam uczenie. Sprawia mi to niesamowitą frajdę. Poza tym Krosno to piękne miasto.
– Nie mów tak. Przemyśl to twój dom.
– Mamo, jestem dorosła. Nie jestem już małą dziewczynką.
– Ale zawsze będziesz moją córką. Chcę, byś była blisko.
– Zobaczymy.
Dziewczyna pozostawiała tę kwestię w zawieszeniu. Tłumaczenie mamie, że ona niekoniecznie dobrze czuje się w Przemyślu, nie miało najmniejszego sensu. Rodzicielka nie przyjmowała żadnych racjonalnych argumentów. W tej kwestii reagowała bardzo emocjonalnie. Może gdyby to nie było Krosno… Chyba już łatwiej zniosłaby, gdyby córka pozostała w Krakowie.
Dagmara wróciła do Przemyśla, bo nie lubiła wielkich miast. Nic nie łączyło ją z tym, w którym studiowała przez pięć lat; poza kilkoma wspomnieniami niefortunnie ulokowanych uczuć, trudu studiowania, zdawania kolejnych egzaminów. Nie potrafiła zadomowić się w Krakowie. Często bywała w domu, do czego przyzwyczaiła rodziców, a szczególnie matkę. Może dlatego teraz tak trudno było jej się pogodzić ze zmianą.
W torebce zawibrował telefon. Wyjęła go, spojrzała na wyświetlacz i szybko wrzuciła z powrotem do torebki. Chyba jej rozmyślania przywołały mamę. Nie miała zamiaru teraz z nią rozmawiać.
Czas wrócić na rynek – pomyślała. Trochę się zagalopowała, dywagując nad swoją życiową sytuacją. Nawet nie zauważyła, że dawno minęła farę, maleńkie Muzeum Rzemiosła, a teraz stała już przy żółtym, okazałym budynku Muzeum Podkarpackiego.
Błyskawicznie zawróciła i zaczęła biec. Pomyślała, że teraz to ona chyba się spóźni, a nie miała tego w zwyczaju. Lubiła być zawsze przed czasem, czym zadziwiała swoje koleżanki, które zazwyczaj przychodziły w ostatnim momencie. Ona zjawiała się zawsze pierwsza. Taka już po prostu była.
W końcu dobiegła do wylotu Piłsudskiego na rynek i dostrzegła przy studni Ewę, która rozglądała się wokół. Dagmara pomachała do niej, ale koleżanka jej nie zauważyła, bo w tym momencie podeszli do niej dwaj młodzi mężczyźni, z którymi zaczęła się witać. Z daleka było widać, że jest zadowolona ze spotkania.
Dagmara zastanawiała się, czy w ogóle podejść. Nagle ogarnęła ją dawna nieśmiałość. No tak, Ewa była stąd, miała wielu znajomych. Dlaczego miałaby spędzać wieczór z nią, skoro właśnie witała się z dwoma przystojniakami? Dagmara przystanęła, analizując zaistniałą sytuację. Właściwie już chciała odejść, gdy Ewa, skończywszy powitania, w końcu ją dostrzegła i zawołała:
– Cześć, Daga. Co tak stoisz? Dlaczego to ja czekam na ciebie? Chyba po raz pierwszy – i się zaśmiała.
Teraz nie miała już wyjścia. Podeszła do studni, przy której stali Ewa i chłopacy przyglądający się jej z ciekawością.
– Poznajcie się. To Adam i Jacek, moi kumple ze szkolnej ławy. Też przyszli witać balony w naszej mieścinie. A to Daga, koleżanka z pracy.
– Cześć.
Dagmara podała rękę najpierw mężczyźnie, który został jej przedstawiony jako Adam, czarnookiemu brunetowi o lekko oliwkowej karnacji i ciepłym uśmiechu. Jego uroda rzucała się w oczy, znacznie różnił się od większości osób, które znała. Kiedy jednak, podając mu rękę, spojrzała w jego duże, ciemne oczy, pomyślała, że jest w nich coś znajomego. Zaraz zganiła się za tę myśl. Była przekonana, iż widzi tego mężczyznę po raz pierwszy w życiu. Gdyby spotkała go kiedykolwiek wcześniej, na pewno zapamiętałaby jego twarz.
Natomiast chłopak o imieniu Jacek nie wyróżniał się niczym szczególnym: szatyn o zielonych oczach, przeciętnej urodzie i średnim wzroście. Jednak to on przemówił pierwszy, z uśmiechem na ustach, nie spuszczając z niej wzroku:
– Cześć. Jesteś z Krosna? Jakoś nigdy cię tu nie widziałem. Nie żebym wszystkich znał, ale mieszkam tutaj od zawsze i na pewno musielibyśmy gdzieś wpaść na siebie, a tego bym nie zapomniał.
– Bystry jesteś. Daga nie jest stąd. – Ewka odpowiedziała za nią, zanim ta zdążyła się odezwać.
Jacek niezrażony tym, nie patrząc na Ewę, zwrócił się bezpośrednio do niej:
– Długo tu mieszkasz? Skąd przyjechałaś do naszego pięknego Krosna?
– Przeniosłam się tu dopiero kilka miesięcy temu, a konkretnie na początku roku szkolnego. Studiowałam w Krakowie, ale całe życie spędziłam w Przemyślu.
– Co cię do nas sprowadza? A zresztą nieważne. Musisz lepiej poznać miasto. Zaczniemy od posmakowania Krosna w restauracji o tej nazwie.
– Czyli?
– No, Posmakuj Krosno.
– Taka nazwa? Dziwne.
– Może tak. Chodźmy.
– To świetny pomysł! – krzyknęła Ewka. – Idziemy. Siądziemy sobie w piwnicy. Tam jest klimat!
Widać, że nie w smak jej była utrata pozycji liderki w grupie. Kiedy szli w kierunku restauracji, próbowała odzyskać ten status, z powodzeniem zresztą; prowadziła ich wszystkich, bezustannie popalając. Dagmara zauważyła, że w centrum zainteresowania koleżanki znalazł się Jacek, którego starała się trzymać przy sobie, wypytując go o różne sprawy, znajomych. Nie uszło jej uwadze, iż Jacek nie był tym zachwycony i odpowiadał półsłówkami. Z całej czwórki najwięcej mówiła Ewa, Adam szedł w milczeniu, a Daga nie odzywała się niepytana.
Zeszli po schodach do kamienicy, gdzie przed ich oczyma roztoczyło się klimatyczne wnętrze restauracji. Dagmara, patrząc na odrestaurowane ściany piwnicy, poczuła się trochę tak, jakby cofnęła się w czasie. Tylko lampy i meble przypominały jej, że to jednak dwudziesty pierwszy wiek, a włączony telewizor gryzł się z atmosferą wnętrza. W jej odczuciu kompletnie tu nie pasował. No cóż, klienci zapewne potrzebowali takiej rozrywki. Na szczęście znaleźli stolik z dala od grającego ekranu, na którym nieustannie przesuwały się obrazy teledysków.
Ewa zaproponowała, by wszyscy zjedli pizzę. Jakoś nikt nie oponował, choć Dagmara miała ochotę spróbować jakiejś specjalności restauracji, a nie pizzy, którą serwowano wszędzie. Trochę zazdrościła Ewce tego, że z taką łatwością narzucała swoje zdanie innym. Ona należała raczej do osób ulegających wpływom niż wpływających na innych.
Zamówili pizzę, napoje, w tym piwo. To nieco rozkręciło atmosferę. Rozmowa toczyła się wokół Krosna, pracy i planów urlopowych. Nie zabrakło dowcipów, śmiechu. Mówili głównie Jacek i Ewa. Dagmarze to nie przeszkadzało, dobrze się bawiła, słuchając innych. Nie była też zupełnym milczkiem, bo Jacek co chwila włączał ją do rozmowy.
Najbardziej milczącą osobą w towarzystwie był Adam. Stwarzał wokół siebie aurę tajemniczości, tak przynajmniej odbierała to Daga. Przystojny i niedostępny – tak w duchu go określiła. Intrygował ją, musiała to przyznać sama przed sobą. Nie wykazał jednak zainteresowania jej osobą, w przeciwieństwie do Jacka, który pod koniec kolacji, trochę już podchmielony, nachylał się do niej, szepcąc do ucha komplementy. W takich momentach dziewczyna czuła na sobie baczny wzrok koleżanki, co wzbudzało poczucie winy wobec niej, choć zupełnie nie miała wpływu na zachowanie chłopaka, a wręcz przeciwnie: chwilami odbierała je jako zbyt natrętne.
Mimo wszystko wieczór był udany, miło spędzili czas. Na tyle miło, że umówili się na następny dzień na lotnisku, by wspólnie podziwiać wieczorne starty balonów.
Leżąc w łóżku i myśląc o minionych chwilach, jak miała w zwyczaju niemal każdego wieczoru, kolejny raz przyznała sobie rację: potwierdzała się słuszność jej decyzji o przeprowadzce. Było jej dobrze z dala od opiekuńczych, a raczej nadopiekuńczych, skrzydeł mamy.
Ta zresztą tego wieczoru dzwoniła do niej jeszcze kilka razy. W końcu napisała SMS-a: „Szkoda, córeczko, że nie spędzasz tego weekendu z nami. Tęsknimy i czujemy się samotni, ty pewnie też. Może przyjedziesz jutro i zostaniesz na kilka dni?”. Dagmara nic jej nie odpisała. Stwierdziła, że jutro to załatwi. Dziewczyna nie czuła się samotna, nawet mieszkając sama. Pomyślała, że mama nigdy nie zrozumie, iż jest jej dobrze samej ze sobą. Oczywiście, wspaniale byłoby się zakochać, i to ze wzajemnością, ale samotność nie męczyła Dagi tak jak wielu ludzi i jak wyobrażała to sobie mama… Dziewczyna cieszyła się na jutrzejszy wieczór. Może Adam odsłoni trochę swą tajemniczą osobowość? – pomyślała.
Następnego dnia nie miała jednak okazji się przekonać, co się kryje pod ową powłoką tajemniczego przystojniaka, bo Adam nie zjawił się na lotnisku. Jacek czekał na dziewczyny sam, a na pytanie Ewki o kolegę odpowiedział:
– Coś mu wypadło. Podobno przyjechała do Krosna jego była dziewczyna. Musiał się z nią spotkać i coś wyjaśnić.
– Nie będziemy płakać z tego powodu – roześmiała się Ewka. – Niech rozwiązują swoje trudne sprawy. A my będziemy się świetnie bawić.
– O tak – Jacek uśmiechnął się szeroko, popatrując na Dagę.
Ona jednak, sama nie wiedząc czemu, poczuła rozczarowanie, że przyjdzie im spędzić czas tylko we trójkę. Szkoda… Jacek był miły, ale nie miał w sobie tego czegoś. W dodatku ją faworyzował, a to z kolei nie podobało się Ewce. Zmęczył Dagmarę ten wieczór – musiała lawirować pomiędzy nimi. Jedyną zaletę stanowiła obserwacja kolejnych startów balonów. Wpatrzona w niebo zastanawiała się, jakby to było oderwać się od ziemi i wznieść się w przestworza.Krosno, listopad 1982
Wyjrzała przez okno. Listopadowa szaruga szalała w pełni. Zacinał ostry wiatr, a silne podmuchy nerwowo szarpały gałęzie drzew, strącając z nich liście. Ciężkie krople zaczęły uderzać w szybę okna, najpierw pojedynczo, a po chwili rozszalała się potężna ulewa. Deszcz dudnił i pluskał. Nieliczni przechodnie przyspieszyli kroku, skrywając się pod parasolami.
Nie lubiła jesieni, a listopada w szczególności. Za co? Za wszystko: za deszczową i wietrzną pogodę, za długie, trwające bez końca wieczory, za spadające liście z drzew, wczepiające się w płaszcz i włosy albo powodujące, że człowiek się na nich ślizgał, gdy szedł przez park podczas deszczu. A przede wszystkim za święto rozpoczynające ten miesiąc i przypominające o tych, których już nie ma. Chyba najbardziej za to nie lubiła listopada! Inicjował w niej tęsknotę za tym, co utraciła, za dawnym życiem pełnym blasku i za tymi, którzy odeszli na zawsze…
Jak zwykle w takich chwilach porzuciła obserwowanie widoku zza okna i skierowała się do meblościanki. Jej też nie lubiła. W niczym nie przypominała przedwojennych mebli w ich dużym mieszkaniu. Małe rozmiary lokum zmusiły ją do pozbycia się większości z nich. Pozostał tylko okrągły stół, stolik nocny i komoda. Resztę trzeba było zastąpić wielofunkcyjnymi skromnymi meblami tak, by zmieściły się do mikroskopijnego mieszkanka.
Gdziekolwiek obecnie bywała, zauważała identyczny wystrój wnętrz: meble były podobne jedne do drugich, w dodatku jakościowo nie mogły się równać z tymi przedwojennymi. Kolejna rzecz, która już nie wróci.
Wyjęła metalowe pudełko, pamiętające dawne czasy i pozwalające choć na chwilę przenieść się do minionego świata. Jakże za nim tęskniła…
Usiadła powoli przy starym stole, zdjęła metalową pokrywę i zapomniała o jesiennej szarudze, meblościance na wysoki połysk oraz bólach reumatycznych.Kuty, czerwiec 1924
Darzyła ogromną miłością to małe, zaciszne, słoneczne, pachnące żywicą miasteczko. Kochała je całym swym siedmioletnim serduszkiem. Każdy zakątek był jej bliski. Cicho szemrzący Czeremosz, domki, chaty, wille drzemiące w pięknych sadach i ogrodach stanowiły jej dziecięcy świat – jedyny, jaki znała.
Nie mogła uwierzyć w to, co powiedziała jej mama:
– Córciu, przenoszą tatę do Stanisławowa. Przeprowadzamy się. Musimy opuścić Kuty.
– Ale jak to? Ja nie chcę, mamo. – Jej bródka zatrzęsła się od płaczu.
– Jesteś już dużą dziewczynką i musisz zrozumieć, że czasem nie mamy większego wpływu na to, co nas spotyka. Nie płacz, kochanie.
– Ja nie płaczę, tylko tak jakoś mi smutno. – Wypowiadając te słowa, rozszlochała się na dobre. – Mamo, mamo, ja chcę zostać. Tutaj są babcia, dziadek i Fulcia, przecież to moja najlepsza koleżanka. Ja nie chcę do jakiegoś Stani… Stanisławowowa.
– Wiem, kochana, że to dla ciebie trudne. Dla mnie też. Znam tylko Kuty: tu się urodziłam, mieszkałam przez całe życie, przeżyłam wojnę, tu wzięliśmy ślub, ty się urodziłaś. Ale tak trzeba, zrozum.
– Nie! Ja zostaję. – Po tych sowach wybiegła, trzaskając drzwiami.
– Marysiu, wróć! Grzeczne panienki tak się nie zachowują.
Potem zapewne dodała, jak zwykle:
– Charakterek to nasza Marysia ma, oj ma.
Mama często tak mówiła do taty. Co to dokładnie znaczyło, Marysia nie wiedziała. Nie przejęła się jej wołaniem. Udała, że nie słyszy, i wybiegła na zewnątrz. Zatrzymała się na chwilę przed gankiem, popatrzyła na donice z olejandrami i ich piękne różowe kwiaty, rozejrzała się po całym ogrodzie, o który mama dbała z taką pieczołowitością. Teraz to wszystko chciała zostawić. Do oczu dziewczynki znów nabiegły łzy, ruszyła więc dalej, by mama jej tu nie przyłapała.
Niewiele myśląc, wybiegła za furtkę i popędziła ulicą Kolejową w stronę miasta. Minęła kościół ormiański, wyróżniający się ażurową wieżyczką stojącą na prawo od głównego wejścia. Często zatrzymywała się przy nim, nieraz wchodziła do środka. Dziś nic jej to nie obchodziło. Biegła dalej ulicą Tudiowską.
Łzy płynęły jej po policzkach. Nie chciała stąd wyjeżdżać. Przecież miała iść do szkoły. Z Fulcią już się cieszyły i omawiały, jak wspaniale będzie razem wędrować. Koleżanka zdobyła co nieco informacji na temat szkoły od starszej siostry i chętnie się tym podzieliła z Marysią. Wiedziały, że każdego ranka uczennice śpiewają pieśń Kiedy ranne wstają zorze. W związku z tym nieraz dziewczynki ćwiczyły śpiew, by potem dobrze wypaść. Zdarzało się ponoć, że nauczycielka biła linijką, gdy ktoś nie umiał dobrze pieśni. One chciały ze wszystkich sił uniknąć takiej sytuacji.
I na cóż było to wszystko? Nie będą z Fulcią razem chodzić do szkoły. Nie będą już nigdy zjeżdżać zimą na sankach z pagórków Owidiusza, nie będzie łyżew, konnych kuligów na saniach, kolędowania pod oknami sąsiadów. Nie będą razem lepić bałwana, nie będzie walk na śnieżki ani zabaw nad wodami Czeremoszu, podjadania owoców w ogrodach sąsiadów, łapania chrabąszczy i tych wszystkich zabaw, które wymyślali z dzieciakami. Będzie musiała pożegnać się z tym na zawsze.
Przełykając łzy, ciągle biegła, biegła, aż zabrakło jej tchu. Przystanęła i zobaczyła, że dotarła do miejsca, w którym kończyła się już ulica Tudiowska. Co miała teraz zrobić? Może skręcić w prawo i pobiec nad brzeg Czeremoszu? Pewnie by tak postąpiła, ale usłyszała wołanie pana Karola Tilingera:
– A gdzie to Marysia tak biegnie? Przewróci się tylko i bieda będzie.
Dziewczynka zatrzymała się i popatrzyła na miłą twarz starszego pana. Jego też już nie będę widywać – pomyślała.
– A czemuż to Marysia taka smutna? Na zmartwienia najlepsze słodkości. Niech Marysia poczeka, dam jej trochę.
Pan Tilinger zniknął w drzwiach cukierni, by po chwili wyjść z torebką cukierków.
– Proszę, niech Marysia to zje. Od razu Marysi humor się poprawi.
– Dziękuję panu, bardzo dziękuję.
Popatrzyła w dobrotliwą twarz cukiernika, na której widniał ciepły uśmiech. Nie mogła nie odpowiedzieć tym samym. Zajrzała do torebki. Zobaczyła landryny i jej ulubione irysy. Uśmiechnęła się, łzy przestały płynąć.
– No, od razu lepiej. Niech Marysia pozdrowi ojca i matkę.
Dziewczynka podziękowała raz jeszcze, obiecała, że pozdrowi rodzicieli, i z buzią pełną cukierków zawróciła w stronę domu. Ale postanowiła, iż przejdzie przez rynek.
Szła już teraz powoli, na rynek weszła od ulicy Śniatyńskiej. Mimo smutku jej uwagę jak zwykle przykuła wystawa sklepu kolonialno-spożywczego pana Karczewskiego. Zajrzała do środka, bo uwielbiała przypatrywać się licznym towarom na półkach, a pan Karczewski albo jego subiekt nigdy nie przeganiali dzieciarni. Czego tam nie było: na ścianie za ladą wisiały wianki suszonych fig, na półkach stały puszki bananowej mączki i prawdziwego, ciemnego jak afrykańska noc holenderskiego kakao, obok w szklanej fiolce znajdowały się zamknięte laski wanilii. Można też było zobaczyć delikatny jedwab, a Marysia uwielbiała przyglądać się guzikom z muszli.
Za ladą stał sam pan Karczewski, nad wyraz uprzejmy, jak zwykle. Kłaniał się właśnie klientce, która weszła zaraz za dziewczynką i skierowała się wprost do niego. Przechylał głowę i mówił szeptem, z namaszczeniem.
– Moje uszanowanie wielmożnej pani. Polecam szanownej pani serek. Rozpływa się w ustach, po prostu delicje.
– To poproszę, skoro pan tak zachwala. A jajka dostanę?
– Jajeczka, szanownej pani, świeżutkie, prosto od kurek.
– To poproszę zapakować dziesięć.
I tak rozmowa ciągnęła się dalej. Pan Karczewski zachwalał kolejne towary, wyciągał na ladę, a klientka pakowała. Uwagę Marysi przykuła butelka z zakiszonymi ogórkami. Jak przepchano te ogórki przez wąską butelkową szyjkę? – zdziwiła się dziewczynka i za nic nie mogła tego zrozumieć.
Kiedy kobieta płaciła za towar, Marysia wyszła na zewnątrz; nie chciała, by pan Karczewski wypytywał ją o ślady łez na policzkach.
Wyszła na zewnątrz i ruszyła dalej, od czasu do czasu kłaniając się przechodniom, których dobrze znała. Miała nadzieję, że nie dostrzegli oznak niedawnego płaczu.
Przechodząc przez rynek, przystanęła na chwilę pod gmachem miejskiego ratusza. Podniosła główkę do góry i z ciekawością zapatrzyła się w wieżę zegarową oraz balkonik z metalową balustradą. Jeszcze w maju wymykała się wcześnie rano, by zdążyć tu na siódmą. O tej godzinie orkiestra grała pieśń Maryjo, Królowo Polski, a potem trębacz odgrywał kucki hymn, który urywał się w połowie melodii. Mama mówiła jej, że podobny hejnał można usłyszeć w dalekim Krakowie. Marysia uwielbiała przyglądać się grającej orkiestrze. Nieraz śmiała się po cichu z napełnionych powietrzem policzków trębaczy. Wydawało się, że za chwilę pękną. Jednak nigdy nic takiego się nie wydarzyło. Uświadomiła sobie, że już nigdy nie zobaczy majowej orkiestry…
Myśl ta przepełniła ją żalem i znów zebrało jej się na płacz. Szybko wetknęła do ust dwa irysy, by do tego nie dopuścić. Poszła dalej, już nie rozglądając się wokół, by kolejne obrazy kuckiego otoczenia nie wywołały u niej płaczu. Tylko kiedy mijała ormiański kościółek, zatrzymała się na chwilkę, bo przyszła jej do głowy pewna myśl. Że też wcześniej na to nie wpadła…
Za dwa dni miał się odbyć jarmark świętego Antoniego. Pamiętała o tym, bo dziś rano mama mówiła, że jutro przyjeżdżają ciotka Stefania z Rozalką. Każdego roku w czerwcu odwiedzały Kuty. Przybywały na to święto z Czerniowców. Ciotka zamieszkała tam po ślubie z wujem Antonim, który się zjawiał na czerwcowym jarmarku jeszcze ze swoimi rodzicami. Ciotka Stefania zawsze powtarzała, że to święty patron znalazł jej męża.
Święty ten był pomocnikiem w różnych problemach. Marysia nieraz słyszała od mamy, babci Rypsymy czy starszych sąsiadek historie o tym niezłomnym przyjacielu, spieszącym na pomoc w trudnych sytuacjach. Babcia zawsze powtarzała, że kucki święty Antoni trwa nieustannie przy tych, którzy nigdy nie zwątpią w jego pomoc. Niejednokrotnie słyszała słowa szeptane przy lada zgubie: „Surp Anton, du, a gamky skugy yła, u zim zienty thoch tarna” – „Święty Antoni Padewski, Orędowniku Niebieski, niech się stanie wola Twoja, a znajdzie zguba moja”. I zazwyczaj po takiej modlitwie wszystko się odnajdywało.
Marysia wiedziała, że o wstawiennictwo świętego można było prosić w wielu innych sytuacjach. Albo to raz o tym słyszała? Ostatnio babcia opowiadała, jak kiedyś pewien kupiec zgubił dużo pieniędzy. Chodził, pytał, szukał, obiecywał wysoką nagrodę za pomoc w odzyskaniu dukatów i nic. W końcu postanowił zwrócić się o pomoc do świętego Antoniego, dając ofiarę w intencji odnalezienia zguby. W tym dniu mszę odprawiał ksiądz łaciński. Kiedy kupiec ormiański usłyszał słowa: „sed libera nos a malo” – „ale nas zbaw ode złego” – przetłumaczył po swojemu odpowiedź świętego Antoniego: „szedł Lieber, a niósł niemało”. Po wyjściu z kościoła biegał i rozpytywał o człowieka o tym nazwisku. I rzeczywiście, odnalazł go – chodził po Kutach i poszukiwał właściciela zagubionej sakiewki.
Nie dalej jak wczoraj Marysia była u babci, gdy przyleciała do niej sąsiadka. Zawołała od progu:
– A wiesz ty, że nasz święty Antoni Padewski to nawet Żydom pomaga?
– A jak to tak?
– Pamiętasz burzę w zeszły wtorek, jak to się wszyscy bali, że im dachy pozrywa?
– Pamiętam. Wieszaliśmy obraz świętego na naszym domostwie jak inni.
– Stary Zukerman też ślubował: „Święty Antoni, ja Ciebie także proszę, ocal mój dom, a dam Ci dalibóg i ja świecę”. Dziś sama widziałam, jak świecę w kościele palił.
Stojąc pod kościołem, Marysia nagle zdała sobie sprawę, że święty Antoni to jej ostatnia deska ratunku. Dlaczegóżby nie miał jej pomóc zostać tu przy nim w Kutach? Tak, poprosi go o to na odpuście – w mig postanowiła. Obieca mu, że będzie go często odwiedzać i palić świece, żeby tylko mogła zostać.
Ta myśl pocieszyła ją na tyle, że już postanowiła spokojnie wrócić do domu. Dla wzmocnienia dobrego humoru wetknęła do buzi ostatnie dwa cukierki i dziarsko pomaszerowała ulicą Kolejową. Uśmiechnęła się do kwiatów w ich ogrodzie, po czym weszła przez ganek. Zatrzymała się, słysząc rozmowę rodziców. Tata musiał właśnie wrócić z pracy:
– A gdzie to nasza Marysieńka się podziewa?
– Wybiegła, jakby ją piorun trzasnął. Będzie już ze dwie godziny.
– Powiedziałaś jej?
– Tak, ale nie chciała tego słuchać. Mówię ci, ona jeszcze napyta sobie biedy. Oj, ma ona charakterek, ma.
No tak, mama znów powtarzała swoje. Póki co nie biedy sobie napytała, ale cukierków. O co matce chodziło? Usłyszała trzaskanie naczyń. Pewnie podawała ojcu obiad.
– Chyba pójdę jej poszukać.
– Zostaw, sama przyjdzie. W naszych Kutach nic jej nie będzie – uspokoił ją tata.
No właśnie, „w naszych Kutach”. Tu wszyscy czuli się dobrze, więc dlaczego rodzice chcieli wyjeżdżać? Nie mogli! Święty Antoni już to załatwi. Zobaczą jeszcze… Poczekała chwilkę, by nie domyślili się, że podsłuchiwała ich rozmowę. Wreszcie weszła i została przez nich radośnie przywitana. Jej wcześniejsze, nieodpowiednie według mamy, zachowanie poszło w niepamięć.
Następnego dnia upewniła się jeszcze co do siły sprawczej świętego Antoniego, gdy starsza o dwa lata Rozalka opowiedziała jej swą podróż z Czerniowców.
– Mówię ci, ale było straszno. Łódka stara i dziurawa, przewoźnik ponury i milczący. Trzymałam się kurczowo mamy, trzęsłam się ze strachu i zimna. Woda wdzierała się do łódki przez nieszczelne dno. Na dodatek strasznie padało.
– Nie mogliście zawrócić?
– Już było za daleko od brzegu. Zresztą żadna kobieta nie miała odwagi dyskutować z groźnym przewoźnikiem.
– I co?
– Starsze kobiety modliły się półgłosem: „Święty Antoni Padewski, Orędowniku Niebieski, niech się stanie wola twoja, niech się uda podróż moja”. Ja też powtarzałam w myślach prośby do niego, bo przecież płynęłyśmy na jego odpust. I wszystko dobrze się skończyło.
Marysia mocno uściskała Rozalkę. Ta odwzajemniła się tym samym, może i dziwiąc się trochę owym czułościom. Dziewczynka ucieszyła się, że prośba do Antoniego kolejny raz okazała się skuteczna. Opowieść kuzynki utwierdziła ją jeszcze mocniej w przekonaniu, by następnego dnia gorliwie poprosić świętego o pomoc w swojej sprawie.
Kiedy poszła z rodzicami na sumę, najpierw uklęknęli w lewej bocznej nawie, gdzie od najdawniejszych czasów znajdował się cudami słynący obraz świętego Antoniego Padewskiego. Marysia przyjrzała się postaci świętego tak uważnie, jak nigdy dotąd. Święty był naturalnej wielkości i trzymał na ręku Dzieciątko Jezus, które miało na sobie misternie wykończoną srebrną sukienkę i złote korony. Wokół obrazu zawieszono wiele drogocennych wotów. Duża liczba różnorodnych dowodów ludzkiej wdzięczności za wysłuchane modlitwy wskazywała na uniwersalność świętego; uważano go za patrona handlu, wspierał kupców, wspomagał odzyskiwanie zgub, strzegł domostw i całych dobytków od pożaru, burz, a także przywracał schorowanym zdrowie.
Dziewczynka wiele razy klęczała w tym miejscu, ale dziś szczególnie mocno przeżywała tę chwilę. Napawała ją nadzieja na pomoc świętego. Z wielkim szacunkiem i żarliwością powtarzała w duchu modlitwę, której nauczyła się od babci Rypsymy i innych kobiet: „Święty Antoni Padewski, Orędowniku Niebieski, niech się stanie wola Twoja, niech się spełni prośba moja”. Po czym błagała o pozostanie w Kutach i obiecywała świętemu częste odwiedziny oraz zapalanie świecy. Wielokrotnie powtarzała to samo. Wydawało się jej, że świat przestał istnieć: była tylko ona i święty z lekkim uśmiechem, a także z Dzieciątkiem na ręku.
Nie wiadomo, jak długo trwałaby ta modlitwa, gdyby mama nie wyrwała jej z tego dziecięcego żarliwego rozmodlenia:
– Marysieńko, musimy już iść do głównej nawy. Zaraz zacznie się suma.
– Już mamo, jeszcze chwilka.
Mama spojrzała na nią zdziwiona, ale nic już nie powiedziała, tylko cierpliwie czekała. Dziewczynka ostatni raz powtórzyła swą modlitwę, z nadzieją spoglądając na świętego, a potem podniosła się z klęczek i ruszyła za rodzicami. Była pewna, że święty Antoni nie odmówi jej prośbie.
Na wszelki wypadek starała się wytrwać w skupieniu przez całą sumę. Nie rozglądała się jak zwykle po wnętrzu i nie przyglądała się strojom sąsiadek oraz przyjezdnych. Na ogół takie obserwacje dostarczały jej rozrywki w trakcie mszy. Dziś przezornie, gdyby święty Antoni obserwował ją z góry, nie odrywała wzroku od ołtarza i celebransa. Chciała pokazać, że zasługuje na spełnienie jej prośby. W skupieniu dotrwała do końca, potem jeszcze przeszła, śpiewając gorliwie pieśni, w procesji wokół kościoła.
Była pewna, że jeśli Antoni ją zobaczy, to nie będzie mógł mieć żadnych zastrzeżeń. W dniu jego święta zachowała się jak trzeba.
Po zakończonych uroczystościach poszli jeszcze, jak co roku, na dziedziniec cmentarny obok kościoła, gdzie przy starej rozłożystej gruszy ustawiono stoły i krzesła. Miejsce to było tłumnie odwiedzane. Marysia trzymała kurczowo rękę mamy, bo za nic nie miała ochoty zgubić rodziców. Cierpliwie czekała, aż nadeszła ich kolej i stanęli przy stole; tam na dużych arkuszach zapisywano intencje mszalne.
Potem poszli rodzinnie świętować do babci Rypsymy i dziadka Kajetana, gdzie zjechali się wujowie oraz ciotki z kuzynostwem. Było wesoło. Spędzili ten czas na zabawach, śmiechach, żartach… Marysia uwielbiała te rodzinne zjazdy.
Na obiad podano jak zwykle królową zup, czyli gandżabur. Oczyma wyobraźni widziała babcię i którąś z ciotek cierpliwie lepiące od rana uszka. Były one bardzo maleńkie, wielkości paznokcia, z nadzieniem z siekanego wcześniej mięsa. Nieraz Marysia z mamą próbowała lepić takie uszka, ale brakowało jej wytrwałości. Przypatrywała się często, jak były gotowane na wywarze mięsno-warzywnym, doprawionym kwaskiem cytrynowym. Na koniec mama pozwalała jej dosypać startego chorutu, a sama zaciągała zupę śmietanką.
Dziewczynka uwielbiała gandżabur, ale zawsze musiała czekać na jakieś święto, by się nim nacieszyć. Na co dzień jadali zupy, które nie wymagały tylu przygotowań.
Wieczorem wszystkie dzieciaki zostały pod opieką babci Rypsymy i dziadka Kajetana, a pozostali dorośli poszli na tradycyjny bal. Marysia zastanawiała się, co tam robią. Ojciec i matka zawsze wracali stamtąd zadowoleni, uśmiechnięci, rozbawieni. Marysia miała nadzieję, że kiedyś i ona będzie mogła pójść na zabawę. Jak święty Antoni pomoże, to na pewno jej marzenie się spełni…
Ciąg dalszy w wersji pełnej