Kresy północy - ebook
Kresy północy - ebook
Polacy wiedzą mniej o Inflantach niż o Sumatrze i Borneo stwierdził już półtora wieku temu Gustaw Manteuffel. Za dawne Kresy Rzeczypospolitej uważa się dziś wyłącznie tereny Ukrainy, Białorusi i Litwy. Mało kto pamięta, że ziemie dzisiejszej Łotwy dzieliły przez ponad dwa stulecia losy naszego kraju, a wielu jego mieszkańców dobrze zasłużyło się dla polskiej historii i kultury. Wiedza o naszych rodakach w Łatgalii, jak obecnie nazywane są dawne Inflanty polskie, wciąż jest znikoma nad Wisłą.
Wyprawa do polskich Inflant nie jest kontynuacją naszego cyklu kresowego, a raczej jego uzupełnieniem. Od serii kresowej różni ją przede wszystkim narracja - to zapis naszych współczesnych podróży, wywiadów i rozmów. Zestawia polskie losy Inflant z dzisiejszą rzeczywistością. Opowiadamy o historii Łatgalii, ale pamiętamy, że do Rzeczypospolitej należała także reszta inflanckich krain. Kurlandia stanowiła lenne księstwo naszego kraju i na jej terenie toczyło się nawet powstanie kościuszkowskie. W Dorpacie (obecnie estońskie Tartu) przez ponad stulecie działał znakomity uniwersytet, który ukończyło wielu wybitnych Polaków.
Do burzliwej historii polskich Inflant solennie obiecujemy powrócić w jednym z kolejnych tomów serii kresowej.
- Z dziejów rodziny Platerów
- Twierdza nad Dźwiną
- Zakon Kawalerów Mieczowych
- Śledź z owocami i kwas chlebowy
- Stefan Batory w Rydze
- Katarzyna von Kobro
- Śladami triumfów husarii
- Requiem dla polskiej Kurlandii
- Sprawa seminarium duchownego w Rydze
- Uniwersytet w Dorpacie
- Estońskie kulinaria
- Inflanckie nekropolie
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8079-688-1 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prawie półtora wieku temu Gustaw Manteuffel pochodzący z rodu nadbałtyckich ziemian stwierdził ze smutkiem, że Polacy wiedzą o Inflantach mniej niż o Sumatrze i Borneo. Mimo upływu lat opinia ta pozostała aktualna, gdyż wiedza nad Wisłą o naszych rodakach w Łatgalii, jak obecnie nazywane są dawne Inflanty polskie, wciąż jest znikoma. Praktycznie nie istnieją w świadomości naszego narodu, gdyż za dawne Kresy Rzeczypospolitej uważamy wyłącznie tereny Ukrainy, Białorusi i Litwy. Nie pamięta się również, że ziemie dzisiejszej Łotwy dzieliły przez ponad dwa stulecia losy naszego kraju, a wielu jej mieszkańców dobrze zasłużyło się dla polskiej historii i kultury. Ponadto już sama nazwa Inflant kojarzy się z jakąś nierealną krainą, a jej mieszkańcy to dla nas fantastyczne postacie rodem z powieści Andrzeja Sapkowskiego.
Tymczasem na Łotwie do dzisiaj żyje znaczna polska kolonia licząca od 40 do 60 tysięcy osób. Nieważne, że ich przodkowie zostali oddzieleni od Polski podczas rozbiorów i nigdy już nie znaleźli się w jej granicach – nad Dźwiną działają polskie związki kulturalne, placówki edukacyjne i polskie kościoły. Podobnie jak na innych terenach kresowych polskość kojarzona jest bowiem z katolicyzmem, tym bardziej że większość Łotyszy jest luteranami, a tamtejsi Rosjanie wyznają prawosławie lub należą do staroobrzędowców.
Chociaż po upadku komunizmu Kresy ponownie zagościły w polskiej literaturze i publicystyce, nie dotyczyło to jednak Łatgalii. Trudno powiedzieć, dlaczego tak się stało, gdyż na ziemiach dzisiejszej Łotwy i Estonii miało miejsce wiele ważnych wydarzeń z dziejów naszego kraju. Być może nieco winy leży po stronie polskich władz, które interesują się polskim dziedzictwem kulturowym na Wschodzie, ale o Inflantach zapominają. Niewykluczone, że wpływ ma na to również członkostwo Łotwy w Unii Europejskiej i tradycyjnie dobre stosunki łączące Rygę z Warszawą. Łatgalscy Polacy mają wprawdzie autonomię kulturalną, ale czy to wystarczy? Tym bardziej że w kwestii naszej mniejszości nad Dźwiną także pozostało wiele do zrobienia, gdyż część miejscowych Polaków wciąż nie posiada łotewskiego obywatelstwa. Jest to wynikiem bardzo skomplikowanej i tragicznej historii tego kraju w ostatnich kilkudziesięciu latach.
Na Inflantach obaj autorzy bywali wielokrotnie. Zarówno wspólnie, jak i niezależnie od siebie. Ze względu jednak na charakter książki zdecydowaliśmy się prowadzić narrację w pierwszej osobie liczby pojedynczej, gdyż taki przekaz będzie bardziej atrakcyjny dla Czytelników. Nie ma znaczenia, który z nas napisał kolejny rozdział ani czyje refleksje snuliśmy w danym fragmencie. Liczy się bowiem głównie fakt, że książka ta powstała i być może przyczyni się do większego zainteresowania Łatgalią w naszym kraju. A także – do poznania tamtejszych problemów, które wyrwane z kontekstu mogą się wydawać nad Wisłą kompletnie niezrozumiałe.
Niniejsza pozycja stanowi połączenie literatury faktu, eseju i reportażu. Przekazujemy Państwu własne opinie, opowiadając głównie o historii Łatgalii, ale nie ograniczamy się wyłącznie do jej terenu. Przecież do Rzeczypospolitej należała także reszta Inflant, zaś stołeczna Ryga przez kilkadziesiąt lat była jednym z jej głównych portów. Kurlandia stanowiła lenne księstwo naszego kraju, a na jej terenie toczyły się nawet walki podczas powstania kościuszkowskiego. W Dorpacie (obecnie estońskie Tartu) przez ponad sto lat działał znakomity uniwersytet, który ukończyło wielu wybitnych Polaków.
Piszemy również o losach innych narodowości zamieszkujących te ziemie, a głównie o wschodniobałtyckich Niemcach, którzy odegrali ogromną rolę w Imperium Rosyjskim. Przy okazji wspominamy też o niefortunnych losach rycerskiego zakonu kawalerów mieczowych, którzy ostatecznie połączyli się z Krzyżakami, by na koniec uznać zwierzchnictwo Rzeczypospolitej.
Cała historia Inflant to mozaika kultur, wyznań i narodowości, co warto utrwalić dla potomności. Tym bardziej że wielu z nich już nad Bałtykiem nie ma.
_Sławomir Koper_, _Tomasz Stańczyk_Ponownie w Łatgalii
Niemal zawsze docierałem na Inflanty z terenu Litwy, ale pewnego razu zdarzył się znaczący wyjątek. Gdy bowiem jesienią 2011 roku kończyłem samochodową rajzę po Białorusi, postanowiłem uwieńczyć ją kilkudniowym pobytem w Łatgalii. Wpływ na moją decyzję miał fakt, że ostatnim punktem wędrówki polskimi śladami na Białorusi było jezioro Narocz i od polskich Inflant dzieliło mnie niewiele ponad 150 kilometrów. Uznałem zatem, że zamiast przebijać się z powrotem przez całą Białoruś, pojadę w kierunku Dyneburga, dzięki czemu szybciej otrząsnę się z niektórych wspomnień z kraju Aleksandra Łukaszenki. Tym bardziej że zdecydowanie potrzebowałem odrobiny europejskiej normalności po kilkunastu dniach białoruskich niespodzianek.
Przed terminalem Silene-Urbany pojawiłem się pod wieczór. Mimo późnej pory ruch samochodowy był tam znaczny, a do okolicznych stacji benzynowych ustawiały się kolejki ciężarówek. Paliwo na Łotwie jest znacznie droższe niż na Białorusi i z tego powodu również zachowałem się jak zawodowy kierowca. Grzecznie odczekałem na swoją kolej, po czym zatankowałem pełen bak.
Żałowałem, że nie miałem przy sobie filmów Stanisława Barei, gdyż obejrzenie kilku fragmentów przed próbą przekroczenia białoruskiej granicy zapewne wzmocniłoby moją odporność nerwową. Miejscowa biurokracja jest bowiem w najwyższym stopniu irytująca, a zachowanie miejscowych pograniczników do złudzenia przypomina urzędowe praktyki z czasów głębokiego PRL-u. Liczne formularze do wypełnienia, najdziwniejsze pytania i – broń Boże – żadnego żartu czy nawet uśmiechu, by nie podawać w wątpliwość powagi przedstawicieli władzy. Wszędzie patos i zadęcie, a – co gorsza – wypełniając różnego rodzaju baaardzo waaażne dokumenty, należy używać języka rosyjskiego lub białoruskiego i cyrylicy. Do tego brak elementarnej życzliwości dla inostrańca usiłującego przypomnieć sobie litery wschodniego alfabetu. Wprawdzie nieźle mówię po rosyjsku, a białoruski jest bardzo bliski polskiemu, ale co innego posługiwać się językiem w mowie, a co innego pisać…
Na domiar złego na przejściu granicznym panował straszliwy bałagan, chociaż znajduje się ono przy uczęszczanej trasie Mińsk-Ryga i codziennie przekracza je tysiące samochodów. Nie wydzielono wjazdu dla ciężarówek ani odrębnego pasa dla obywateli Unii Europejskiej. O wszystkim decydowali białoruscy pogranicznicy, dopuszczając pojazdy do odprawy według własnego uznania. Nic zatem dziwnego, że klnąc pod nosem, czekałem, aż zostanę wybrany przez groźnego osobnika w mundurze. Jednocześnie tłumaczyłem sobie, że przecież nikt mnie nie zmuszał do wyjazdów za wschodnią granicę i skoro decydowałem się na podobne wojaże, powinienem przyjmować miejscowe obyczaje z dobrodziejstwem inwentarza.
Bałagan panował również wewnątrz terminala. W schowku samochodu odnalazłem wszystkie formularze wypełniane przy wjeździe na Białoruś, ale musiałem się zająć wypełnianiem kolejnych. Do tego kompletnie zaskoczyła mnie celniczka, pytając o… narodowość mojego opla (!). Z trudem zachowałem powagę, gdy identyczne pytanie zadała właścicielom peugeota i toyoty, którzy stali w kolejce za mną. Wiedziałem, że uśmiech nie jest wskazany, dlatego z kamienną twarzą obserwowałem, jak skrupulatnie wpisuje uzyskane informacje do komputera.
Po łotewskiej stronie było już znacznie lepiej – w końcu jestem posiadaczem unijnego paszportu i raczej nie sprawiałem wrażenia, jakbym przewoził groźną kontrabandę. Podobne podejrzenia nie byłyby zresztą zaskoczeniem, gdyż co mógł robić nocą samotny Polak na przejściu granicznym między Łotwą i Białorusią? Wszak w tym czasie kwitł w okolicy przemyt na ogromną skalę będący pokłosiem kryzysu gospodarczego, jaki dotknął kraje bałtyckie w 2008 roku.
Inna sprawa, że kryzys na Łotwie był elementem ogólnoświatowego załamania gospodarczego – kraj odnotował spadek PKB o prawie 18 procent i wydawało się, że już nie podniesie się z upadku. Wprawdzie w ciągu kolejnych dwóch lat pojawiły się oznaki przezwyciężania kryzysu, jednak przemyt wciąż funkcjonował. Na przygranicznych bazarach Białorusini sprzedawali dosłownie wszystko: od pościeli przez wódkę i sery po wodę mineralną. Ceny były bardzo atrakcyjne i handlowcy ze wschodu nie narzekali na brak klientów.
Władze łotewskie i białoruskie doskonale zdawały sobie sprawę z tego procederu, ale skoro był wygodny dla obu stron, przymykano na to oczy. Inna sprawa, że specjaliści od kontrabandy preferowali raczej lokalne przejścia – by ułatwić im działalność, zniesiono nawet obowiązek wizowy dla mieszkańców pogranicza. W zamian za to na głównych przejściach urządzano czasem pokazówki, niemal rozmontowując samochody na czynniki pierwsze. Mnie udało się jednak tego uniknąć, gdyż dwa używane laptopy, aparat fotograficzny i sterta polskich książek najwyraźniej nie wyglądały na kontrabandę.
Łotwa powitała mnie dziurawą drogą wiodącą przez lasy. Zajmują one prawie 50 procent powierzchni kraju, a ich zwarte kompleksy ciągną się od polskich Mazur aż do Zatoki Fińskiej. Nie brakuje tu również jezior – właściwie we wszystkich krajach nadbałtyckich można mieć wrażenie, że przebywamy na Suwalszczyźnie. Być może dlatego Polak zawsze będzie czuł się swojsko w całej Pribałtyce…
Moja „srebrna strzała” dygotała na wybojach – nie bez powodu Łotwa uchodziła wówczas za kraj o najgorszej nawierzchni dróg w całej Unii Europejskiej. Ale gdy przypomniałem sobie wyjazdy na Ukrainę, natychmiast przestałem narzekać. Poza tym po raz kolejny znalazłem się na polskich Inflantach, a to było ważniejsze niż dziurawe drogi i inne niedogodności.
Przed północą wjechałem do centrum Dyneburga i stanąłem pod hotelem Latgola. Nie miałem zarezerwowanego noclegu, więc nie chciałem ryzykować i poszukiwać czegoś tańszego – byłem pewien, że Latgola dysponuje wolnymi pokojami. Na pobliskim placu przewalały się tłumy podpitej, hałaśliwej młodzieży. Zewsząd dobiegały okrzyki i przekleństwa po rosyjsku, do czego przyzwyczaiłem się już podczas wcześniejszych pobytów. Język ten dominuje w łotewskich miastach i nawet tutejsi Polacy z reguły używają go na co dzień.
W recepcji – europejskie standardy, obsługa doskonale władała angielskim. Szybko załatwiłem formalności, przeniosłem bagaże do windy i po natrysku padłem zmęczony na łóżko. Nawet nie sprawdzałem poczty mailowej – chciałem się wyspać przed kolejnym spotkaniem ze stolicą Łatgalii.
Inflanty a sprawa polska
Początki Dyneburga sięgają XIII stulecia, a jego założycielami byli rycerze z zakonu kawalerów mieczowych. Miasto przechodziło różne koleje losu i w trakcie swoich dziejów było obiektem agresji zarówno ze strony Litwy, jak i książąt moskiewskich. Nowa epoka nadeszła wraz z sekularyzacją państwa zakonnego na Inflantach i miasto znalazło się w granicach Rzeczypospolitej. Jednak pretensje do panowania nad tymi ziemiami zgłaszali również Szwedzi, Duńczycy i Rosjanie – Dyneburg wielokrotnie przechodził z rąk do rąk. Jego nową lokację przeprowadził w 1582 roku Stefan Batory, natomiast prawie pół wieku później powstało tu kolegium jezuickie. Ostatecznie w granicach Rzeczypospolitej miasto znalazło się na mocy pokoju ze Szwedami zawartego w Oliwie i aż do pierwszego rozbioru Polski dzieliło losy naszego kraju.
Dyneburg stał się stolicą Inflant polskich (województwa inflanckiego), ale uczciwie trzeba przyznać, że prowincja nie miała szczęścia do swoich dostojników. Peryferyjne położenie zadecydowało, że tutejsze godności traktowano wyłącznie jako synekury, gdyż nominacja na wojewodę czy biskupa inflanckiego dawała przepustkę do Senatu Rzeczypospolitej. W efekcie urzędy sprawowali często typowi karierowicze, a pierwszym wojewodą został Hieronim Radziejowski, który kilkanaście lat wcześniej sprowadził do Polski Szwedów (potop z 1655 roku). Jeszcze gorzej przedstawiała się sprawa z miejscowymi biskupami. Antoni Ostrowski pobierał regularną pensję od Rosjan, Jan Stefan Giedroyć zasłynął jako zagorzały poplecznik Katarzyny II, a Józef Kossakowski został uznany za zdrajcę i powieszono go publicznie podczas powstania kościuszkowskiego.
Z drugiej jednak strony miejscowa szlachta dobrze się zasłużyła w dziejach Polski. Manteufflowie, Platerowie i Tyzenhauzowie byli wierni swojej ojczyźnie z wyboru, pełnili wysokie urzędy, walczyli w powstaniach, wnieśli też wielkie zasługi dla polskiej kultury – nie tylko jako jej sponsorzy, lecz także twórcy i naukowcy. Jako historyk nie mogę nie odczuwać wdzięczności do Tadeusza Manteuffla urodzonego w inflanckiej Rzeżycy. Zapisał piękną kartę, organizując podczas okupacji niemieckiej w Warszawie tajne nauczanie i służąc w szeregach Armii Krajowej, by po wojnie założyć Instytut Historii Polskiej Akademii Nauk.
Polskie osadnictwo w Łatgalii to jednak nie tylko potomkowie dawnych zakonników (było to możliwe po sekularyzacji zakonu). Włączenie Inflant w granice Rzeczypospolitej spowodowało bowiem napływ ubogiej szlachty poszukującej lepszych perspektyw życiowych. Jak zwykle prym wiedli herbowi z Mazowsza posiadający z reguły niewiele więcej niż rycerskie pochodzenie. Litwa była zamknięta dla kolonizacji, gdyż Polacy mogli otrzymać tam majątki ziemskie tylko za zasługi wojenne lub w efekcie małżeństwa. Natomiast na Inflantach nie było podobnych ograniczeń i kto nie zdecydował się na kolonizację Ukrainy, wybierał północne rubieże kraju. Osiedlano się głównie we wschodniej Semigalii pod władzą lenników polskich, dynastii Kettlerów lub właśnie w Łatgalii. A chociaż większość napływowej szlachty nie zrobiła kariery posiadaczy ziemskich nad Dźwiną, to jednak zachowała swoją narodowość.
Rozbiory nie zahamowały tam poczucia przynależności do Polski, co potwierdza fakt, że podczas insurekcji kościuszkowskiej Dyneburg został opanowany przez oddziały Michała Kleofasa Ogińskiego (tego od poloneza), natomiast podczas powstania styczniowego z Rosjanami walczył oddział Leona Broel-Platera. Przy okazji można też przypomnieć, że do stłumienia powstania Rosjanie zastosowali patent opracowany wcześniej przez Austriaków: podburzyli miejscowych chłopów, którzy ruszyli na polskie dwory, a makabryczne sceny z Łatgalii przypominały wydarzenia z rabacji galicyjskiej z 1846 roku.
Pod koniec XIX stulecia Dyneburg nosił rosyjską nazwę Dźwińsk i był intensywnie kolonizowany przez carskich wojskowych i urzędników. Miasto leżało bowiem na trasie Kolei Warszawsko-Petersburskiej i miało dogodne połączenie z Rygą. Nic zatem dziwnego, że władze rosyjskie rozbudowały miejscową twierdzę i stolica Łatgalii stała się ważnym bastionem obronnym w Pribałtice. Wszystko to miała jednak zmienić I wojna światowa.
Koniec belle époque nad Bałtykiem
Przełom XIX i XX wieku zapisał się w dziejach Europy jako _belle_ é_poque_. Świat wydawał się logiczny i uporządkowany, panowała powszechna wiara w postęp, technikę i siłę ludzkiego rozumu. W szybkim tempie rozwijała się medycyna, pojawiały się wynalazki ułatwiające życie: energia elektryczna, telefon, samochód, kino. Bujnie rozwijała się kultura – nie bez powodu to właśnie wówczas literatura, plastyka i muzyka osiągnęły najwyższy poziom.
Wprawdzie nie brakowało konfliktów społecznych: robotnicy domagali się większej opieki socjalnej, a kobiety praw politycznych, ale ogólnie panowały ład i porządek. Przez kilkadziesiąt lat praktycznie nie zmieniły się ceny podstawowych artykułów, a inflacja była pojęciem nieznanym. Podstawowe waluty europejskie miały stabilny kurs oparty na parytecie złota.
Stabilizacja panowała również w polityce zagranicznej i przez cztery dekady nie notowano na kontynencie poważniejszych wojen. Wprawdzie główne mocarstwa ostro ze sobą rywalizowały, ale dotyczyło to przede wszystkim terenów zamorskich. Nikomu nie przeszkadzał fakt, że największe europejskie monarchie miały wieloetniczny charakter, gdyż nikt nie brał na poważnie dążeń niepodległościowych poszczególnych narodów. Dotyczyło to również Polaków, którzy po klęsce powstania styczniowego całkowicie zrezygnowali z walki zbrojnej. Najważniejsze inicjatywy narodowe ograniczały się do postulatów swobód językowych i wyznaniowych, a czasami myślano jeszcze o zjednoczeniu wszystkich ziem polskich z cesarzem z Wiednia lub Petersburga na tronie. Garstkę galicyjskich strzelców Piłsudskiego uważano za gromadę cudaków, którym śnił się polski mundur.
Nie było też prób emancypacji państwowej Łotyszy czy Estończyków. Nie brano pod uwagę aspiracji politycznych narodów, które wcześniej nigdy nie posiadały własnego państwa. Tym bardziej że sytuacja etniczna na Inflantach była bardziej niż skomplikowana, gdyż obok siebie egzystowało kilkanaście narodowości o sprzecznych interesach.
Jednak w połowie 1914 roku syta i zamożna Europa zdecydowała się popełnić zbiorowe samobójstwo. Kryzys wywołany zamachem w Sarajewie oraz śmiercią austriackiego następcy tronu i jego małżonki wcale nie musiał się zakończyć wybuchem światowego konfliktu. W poprzednich latach wszelkie spory i napięcia udawało się załagodzić, do czego była jednak potrzebna dobra wola dyplomatów. Natomiast w połowie 1914 roku zabrakło wyobraźni: politycy niemieccy źle skalkulowali intencje brytyjskie, a – co gorsza – automatycznie zadziałał system kontynentalnych sojuszy. Doszło do efektu domina i na przełomie lipca oraz sierpnia głównym zajęciem europejskich dyplomatów było wypowiadanie wojny lub przyjmowanie not o jej wypowiedzeniu.
Światowy konflikt wybuchł z powodu nudy i niefrasobliwości. Właściwie postępowanie niemal wszystkich polityków europejskich można określić wręcz jako skrajną głupotę. Niestety, społeczeństwa, które powinny ich nadzorować, nie odczuły na własnej skórze okropności wojny już od dwóch pokoleń i uznały, że czas na „wielką przygodę”. Co dziwniejsze, zagrożenie wojenne, zamiast wzbudzać powszechny niepokój, spowodowało wręcz nieprawdopodobny wybuch nastrojów patriotycznych. Nie tylko w szowinistycznym społeczeństwie niemieckim, lecz także we Francji, gdzie nawet socjaliści (programowo przeciwni międzynarodowym konfliktom zbrojnym) głosowali za przyznaniem kredytów wojennych. Żeby lepiej zobrazować tę sytuację, można by ją porównać do popierania przez Zielonych wycięcia wszystkich parków narodowych z Puszczą Białowieską na czele.
Nawet na ziemiach polskich przeważały odruchy lojalizmu wobec zaborców, a w Krakowie i Galicji wręcz entuzjastycznie deklarowano przywiązanie do monarchii Habsburgów. Natomiast czyn zbrojny Piłsudskiego pozostawał raczej niezauważony.
Trzy lata później sytuacja była już zupełnie inna. Niemcom nie udało się zniszczenie Francji i na zachodzie Europy trwały krwawe walki pozycyjne. Natomiast na wschodzie kontynentu państwa centralne odniosły ogromny sukces, okupując ogromne obszary od Zatoki Ryskiej po Tarnopol. Przez dłuższy czas front przebiegał wzdłuż Dźwiny, ale Ryga i Dyneburg pozostały po stronie rosyjskiej. Następnie obalono carat, doszło do przewrotu bolszewickiego i zawarto pokój brzeski, który oddał pod niemiecką okupację ziemie polskie, Ukrainę, Białoruś i praktycznie cała Pribałtikę.
Był to jednak krótkotrwały triumf, gdyż kilka miesięcy później pod naciskiem aliantów zachodnich Austria „rozlazła się jak stare gacie”, a w Niemczech wybuchła rewolucja. Wprawdzie wojska okupacyjne próbowały jeszcze powołać na Inflantach Zjednoczone Księstwo Bałtyckie i oprzeć się na miejscowych Niemcach, ale taki manewr nie mógł się już udać. W grze pozostały natomiast państwa bałtyckie kolejno deklarujące niepodległość, bolszewicy popierani przez miejscowych komunistów oraz Polacy, którzy właśnie rozpoczęli walkę o własną wolność.
Wilno-Dyneburg 1919
Politycy z Warszawy bardziej jednak interesowali się sprawami Lwowa i Galicji wschodniej, gdzie trwały ciężkie walki z Ukraińcami. O północnej flance frontu nie zapominał jednak marszałek Piłsudski sprawujący wówczas funkcję Naczelnika Państwa. Uważał bowiem, że bezpieczeństwo kraju wymaga, by za wschodnią granicą Rzeczypospolitej powstał pas państw buforowych oddzielających Polskę od Rosji. Nie miało znaczenia, czy na Kremlu będą rządzić biali czy czerwoni – Piłsudski planował „rozcięcie Rosji po szwach narodowościowych”. Oznaczało to, że odrodzona Rzeczpospolita nawiąże ścisłą współpracę nie tylko z Litwą, Ukrainą i Białorusią, lecz także z Łotwą, Estonią i Finlandią. Nasz kraj miał być gwarantem niepodległości tych państw i ochraniać je przed zakusami Rosjan.
Na razie jednak na plan pierwszy wysuwała się sprawa Wilna opanowanego przez bolszewików. Piłsudski zawsze dopuszczał element improwizacji, dzięki czemu potrafił stawić czoła zmieniającej się sytuacji politycznej. Teraz uznał, że najważniejsze są fakty dokonane, i zdecydował się opanować miasto nad Wilią podczas przerwy wielkanocnej w obradach Sejmu. Doskonale wiedział, że zwycięzców nikt nie sądzi, a normalną drogą nigdy nie uzyskałby akceptacji parlamentu.
Odważnym szczęście sprzyja, operacja w pełni się powiodła. Do miasta wkroczyła kawaleria Władysława Beliny-Prażmowskiego, utrzymując pozycje do nadejścia piechoty Śmigłego-Rydza. W wielkanocny poniedziałek 1919 roku Wilno było już w rękach polskich.
W praktyce, by zabezpieczyć miasto przed Sowietami, należało jednak przesunąć front dalej na północ i wkroczyć do Łatgalii. Tym bardziej że w Rydze proklamowano marionetkową republikę radziecką, na której czele stanął szef Komunistycznej Partii Łotwy, adwokat Pēteris Stučka – bolszewicy zupełnie nie przejęli się faktem, że miesiąc wcześniej, 18 listopada 1918 roku, oficjalnie ogłoszono niepodległość kraju.
Sowieckie porządki nie przetrwały jednak zbyt długo nad Dźwiną, Łotysze z pomocą stacjonujących tam jeszcze wojsk niemieckich odrzucili bolszewików na wschód. Oddziały Armii Czerwonej utrzymały się tylko na terenie Inflant polskich, zagrażając jednak stamtąd zarówno Łotwie, jak i Polsce. I chociaż władze z Rygi obawiały się federacyjnych koncepcji Piłsudskiego, to jednak w tej sytuacji musiało dojść do współdziałania.
Niestety, początkowo nie udało się nawiązać kontaktu operacyjnego z Łotyszami. Sprawa była tym ważniejsza, że planowany atak na Dyneburg miał przebiegać przez tereny, gdzie istniało polskie osadnictwo, a w niektórych gminach naszych rodaków było nawet cztery razy więcej niż Łotyszy. W tej sytuacji polska operacja mogłaby zostać potraktowana jako próba przywrócenia Łatgalii pod władzę Warszawy.
Sytuacja wymagała jednak szybkich decyzji, gdyż bolszewicy szykowali się do odbicia Wilna. Dlatego wojska Śmigłego przejęły inicjatywę i pod koniec sierpnia zbliżyły się do Dźwiny. Sowieci odrzucili jednak Polaków od rzeki w natarciu na bagnety, a całą sytuację dodatkowo komplikował fakt, że po stronie rosyjskiej walczyły też dwa pułki „czerwonych” strzelców łotewskich i jeden estoński. Stawiało to w zupełnie nowym świetle sprawy narodowościowe w Łatgalii, a na domiar złego pod Dyneburg podeszły oddziały litewskie, gdyż politycy wysunęli pretensje do miasta. Upartych Żmudzinów nie przekonywał fakt, że mniejszość litewska nie stanowiła tam nawet jednego procenta, ale skoro uznawali Wilno za swoją stolicę, a tam Litwinów nie było o wiele więcej, to dlaczego nie mogli planować opanowania Dyneburga? Na razie jednak Żmudzini zajęli pozycję na zachód od miasta i zadowalali się rolą obserwatorów.
Nad ranem 27 września rozpoczęło się polskie natarcie mające na celu wypchnięcie Sowietów za Dźwinę. Ze względów politycznych zakazano Śmigłemu przekraczać rzekę, by politycy z Rygi nie uznali operacji za próbę przyłączenia Dyneburga do Rzeczypospolitej. Dlatego zaplanowano wysadzenie dwóch mostów łączących miasto z lewym brzegiem, by uniemożliwić kontratak bolszewicki (projektantem jednego z nich był Stanisław Kierbedź, ale na wojnie takie sprawy nie mają przecież żadnego znaczenia…).
Natarcie wspomagały trzy plutony czołgów, co było drugim przypadkiem użycia tej broni przez Polaków na froncie. Debiut nastąpił niespełna miesiąc wcześniej pod Bobrujskiem, a wyniki były tak zachęcające, że maszyny przerzucono nad Dźwinę. Wprawdzie nie udało się ich w pełni zaopatrzyć w paliwo, ale i tak spełniły swoje zadanie.
Po dwudniowych walkach Sowietów wyparto za rzekę, a straty polskie wyniosły 270 zabitych i dwa czołgi. W walkach odznaczył się młody dowódca kompanii 1 Pułku Piechoty Legionów, podporucznik August Emil Fieldorf. Do historii naszego kraju miał trafić po latach jako tragiczny generał „Nil”.
Słobódka
O przeszłości każdego narodu świadczą jego cmentarze – zarówno cywilne, jak i wojskowe, będące pozostałością po wojnach i powstaniach. Na polskich Kresach nabiera to szczególnego wyrazu, gdyż często są to jedyne ślady po naszych rodakach, którzy przez wiele pokoleń mieszkali na tamtych terenach. Dobrze zdawali sobie z tego sprawę Sowieci, konsekwentnie niszcząc polskie nekropolie, a do rangi symbolu urosła sprawa dewastacji cmentarza Orląt Lwowskich.
Ze szczególną zajadłością likwidowano ślady wojny polsko-bolszewickiej, a przy okazji również pamiątki czynu zbrojnego Legionów. Na ziemiach przyłączonych do ZSRS na mocy traktatu w Rydze nastąpiło to niemal natychmiast po zakończeniu działań zbrojnych, natomiast na terenach II Rzeczypospolitej i w Pribałtice Sowieci musieli poczekać do lat 40. XX stulecia. Dotyczyło to również polskich cmentarzy wojennych na terenie Łotwy.
Szczególną nienawiść skierowano przeciwko nekropolii na Słobódce w Dyneburgu, gdzie pochowano 237 polskich żołnierzy poległych w walkach o miasto. Spoczęło tu ponad 70 kawalerów Virtuti Militari, co jest ewenementem w dziejach tego orderu. Władze łotewskie uroczyście otworzyły cmentarz w 1928 roku – był to symbol współpracy militarnej z Polską podczas wojny o niepodległość kraju.
Łotysze faktycznie mieli powody do wdzięczności, ponieważ gdyby nie wojska Śmigłego, być może w ogóle nie powstałoby ich niepodległe państwo. Chociaż Polacy wypchnęli bolszewików za Dźwinę, miasto nadal pozostawało jednak w rękach Armii Czerwonej. Ze względu na brak porozumienia z Rygą dalsza ofensywa była niemożliwa, poza tym Śmigły musiał dać chwilę odpoczynku podwładnym i uzupełnić zaopatrzenie. Akcję zbrojną można było rozpocząć dopiero po nastaniu zimy, gdy Dźwina będzie pokryta grubą taflą lodu. Polski dowódca wiedział również, że tym razem nie będzie mógł liczyć na czołgi, gdyż niskie temperatury uniemożliwiały ich użycie. Dlatego już następnego dnia po bitwie o przyczółki nad Dźwiną maszyny zostały wycofane z frontu.
Dopiero w grudniu udało się nawiązać kontakt z rządem łotewskim i wspólnie ustalono skoncentrowany atak na Dyneburg. Obok wojsk polskich miała wziąć w nim udział także łotewska dywizja, a termin akcji uzgodniono na pierwsze dni stycznia 1920 roku.
Pogoda nie zawiodła – panował siarczysty mróz (prawie -30 stopni), a Dźwina była skuta lodem o grubości pół metra. Natarcie rozpoczęło się o szóstej rano 3 stycznia 1920 roku i pierwszy polski batalion przeszedł Dźwinę bez strat własnych. Zaskoczenie wroga było tak duże, że obsadę jednej z sowieckich baterii po prostu zakłuto bagnetami. Polacy szybko zdobyli kluczowe punkty w mieście, a chociaż pod częścią dział załamał się lód, tuż po południu dotarli do twierdzy dyneburskiej. Znakomicie spisywała się pozostała artyleria i o godzinie 15 miasto było już w polskich rękach. Dopiero wówczas nawiązano kontakt operacyjny z dywizją łotewską, która zbliżyła się do pola walki od zachodu.
Przy okazji doszło – niestety – do rabunku sklepów żydowskich. Był to zresztą częsty element wojny z bolszewikami, a jako usprawiedliwienie podawano na ogół, że Żydzi popierali komunistów. Oczywiście nie wszyscy i nie zawsze, ale takie wypadki faktycznie wielokrotnie się zdarzały.
Pod koniec miesiąca linia frontu przebiegała wzdłuż dawnego rozgraniczenia między gubernią kurlandzką a pskowską, które powszechnie uważano za granice młodego państwa łotewskiego. W tym samym czasie do Dyneburga przybył Piłsudski i podczas obiadu wygłosił krótką mowę pochwalną o sojuszu polsko-łotewskim. Gospodarze spełnili toast, ale dziwnym trafem zapomnieli wspomnieć, że prowadzą już rokowania pokojowe z bolszewikami...
30 stycznia okazało się, że Łotwa zawarła rozejm z Rosją. Politycy z Rygi osiągnęli swój cel: zajęli całą Łatgalię i nie rościli dalszych pretensji terytorialnych. Natomiast Moskwa za wszelką cenę chciała rozbić przymierze Warszawy z Rygą, tym bardziej że wystąpił konflikt interesów między Polską a Łotwą. Sprawa dotyczyła kilku gmin na południe od Dźwiny, gdzie w powiecie iłłuksztańskim dominowała polska ludność (podwójne „łł” funkcjonowało w dawnej polskiej nazwie, obecnie obowiązuje pisownia z jednym „ł”). Władze z Warszawy uważały, że ten teren należy włączyć do Rzeczypospolitej, ale Łotysze mieli inne zdanie. Spór rozsądzili ostatecznie bolszewicy, gdyż ofensywa Tuchaczewskiego spowodowała ewakuację polskich wojsk z Iłłukszty i twierdzy dyneburskiej. Po zakończeniu wojny z Sowietami nie podejmowano już więcej kwestii rewizji granicy – zresztą otoczona przez wrogów Rzeczpospolita nie mogła ściągać na siebie następnych kłopotów. Tym bardziej że Polacy na Łotwie raczej nie mogli specjalnie narzekać na brak swobód narodowych.
Dlatego też stosunki z rządem w Rydze ułożyły się całkiem dobrze, a odsłonięcie cmentarza na Słobódce stanowiło dodatkowy ukłon w stronę Warszawy. Tak też potraktowali temat Sowieci po opanowaniu Łotwy w 1940 roku. Wprawdzie przed wybuchem wojny z Niemcami nie mieli czasu, by zlikwidować nekropolię, ale podczas powtórnej okupacji już im to nie umknęło. Władzom z Kremla nie wystarczyło jednak zniszczenie nagrobków i pomnika – do komunistycznych obyczajów należało również pohańbienie miejsca pochówku. Wobec tego zlokalizowali w tym miejscu wysypisko śmieci i z tego powodu teren dawnego cmentarza ma obecnie kształt niewielkiego pagórka. Przygotowując miejsce, usunięto szczątki wraz z ziemią i użyto ich do budowy okolicznych dróg. Jedną z nich, prowadzącą do parku narodowego Krauja, nazwano nawet „drogą na polskich kościach”. Przy okazji zlikwidowano także pobliskie cmentarze niemiecki i żydowski.
Upadek Związku Sowieckiego spowodował, że pojawił się pomysł uczczenia Polaków, którzy zginęli za wolność Łotwy. W listopadzie 1992 roku odsłonięto na Słobódce 13-metrowy betonowy krzyż z orłem, wokół którego umieszczono tablice z nazwiskami poległych.
Niewiele brakowało, by wśród nich znalazło się nazwisko pewnego początkującego poety, który w ten sposób zakończyłby swoją karierę literacką. Porucznik „Orlik”, czyli Władysław Broniewski, po służbie w Legionach trafił bowiem do armii Śmigłego na Łotwie. Jak zwykle nie zwracał uwagi na własne bezpieczeństwo, a na froncie – podobnie jak w cywilu – często bywał w stanie nietrzeźwym. Nie inaczej rzecz się miała pod Dyneburgiem. Inna sprawa, że pewnym usprawiedliwieniem mogły tu być niskie temperatury.
„Piszę w drugim dniu marszu – notował 27 grudnia – w kierunku mniej więcej na Dźwińsk. Wigilię i następne dwa dni spędziłem na chronicznym pijaństwie, które nie opuszczało mnie nawet podczas dwudziestowiorstowego marszu . Dzisiaj trzydniówka się skończyła. Zenek wyjechał na urlop. Żegnałem go po pijanemu, po pijanemu napisałem list do domu, po pijanemu zwierzyłem mu się ze swych przeczuć o bliskiej śmierci”1.
Broniewski miał jednak szczęście – pociski i bagnety wroga szczęśliwie go omijały, chociaż za wszelką cenę usiłował zasłużyć na upragnione Virtuti Militari. W Łatgalii to się nie udało, order otrzymał dopiero za walki pod Drohiczynem. Był z tego zresztą bardzo dumny, a mundur z odznaczeniem trzymał w warszawskim mieszkaniu obok dzieł Lenina.
Pomnik na Słobódce wywołuje obecnie bardzo dziwne wrażenie. Wprawdzie stoi w centrum miasta, ale niemal na zupełnym pustkowiu. W pobliżu tylko plątanina torów kolejowych i budynek dworca, ciszę przerywają odgłosy wydawane przez kolejne pociągi towarowe. Samotny wysoki krzyż i otaczające go tablice z nazwiskami. Zapewne za kilkanaście lat to się zmieni, gdyż wokół krzyża zasadzono dęby, które w przyszłości zupełnie zmienią optykę postrzegania tego miejsca.
Polskich cmentarzy wojennych w Łatgalii zresztą nie brakuje, wyparcie bolszewików kosztowało bowiem życie ponad 600 naszych żołnierzy. Polegli – jak to określano – „za wolność waszą i naszą” i trzeba przyznać, że ich śmierć miała strategiczny sens dla Polski, czego nie można powiedzieć o wielu innych ofiarach, jakie Polacy ponosili przez pokolenia w najróżniejszych zakątkach Europy i świata. Z powodu kampanii łatgalskiej jesteśmy do dzisiaj na Łotwie bardzo lubiani, a miejscowi pamiętają, że wolność przynieśli im na bagnetach Polacy.
Tablica z cmentarza na Słobódce
(fot. Sławomir Koper)
Krzyż na Słobódce
(fot. Sławomir Koper)