- nowość
- W empik go
Krew Dahaku - ebook
Krew Dahaku - ebook
Dahak to najgorętsze miasto na kontynencie, z każdej strony otoczone pustynią. Pracująca w gwardii przedstawicielka rasy pół ludzi, pół lisów z krainy wiecznych mrozów Yalin dowiaduje się o morderstwie goblina, którego ciało znaleziono w Dzielnicy Świątyń. Nie dość, że na co dzień boryka się z duchotą, upałem i smrodem mieszkańców, to jeszcze teraz musi odnaleźć sprawcę tajemniczych zgonów za sprawą magii znienawidzonego przez nią ognia. Podczas śledztwa jej ścieżki łączą się ze ścieżkami aroganckiego dziedzica elfickego rodu Ates, Amira, wielbiciela uciech cielesnych i narkotycznego otępienia. To z nim będzie zmuszona związać swój los, w nadziei, że wspólnie rozwikłają zagadkę.
Tymczasem w mieście panuje wrzawa z powodu nadchodzącego Święta Frykasów. Zdaje się, że nikt nie zwraca uwagi na wzrost liczebności i wpływów nowo przybywającej do miasta rasy. Nicie kolejnych bohaterów żądnych władzy splatają się w ciasny supeł i zdaje się, że jedynym rozwiązaniem staje się ogień, trawiący kolejne ofiary.
Krew Dahaku już od pierwszej strony rozpali cię na tyle, że zapragniesz znaleźć się w lodowej komnacie. Niestety, uczucie to nie opuści cię aż do ostatniej kropli upuszczonej tu krwi.
Wróć do świata Ahury Mateusza R.M. Rogalskiego z południowej strony Bezmiaru Błękitu i spróbuj się zmierzyć z zagadką kryminalną od Moniki Litwinow.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-973314-4-0 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Abbas zwany Surowym – Wielki Egzekutor, nekromanta.
Agill – półelf, prawa ręka Onura.
Amir – elf, dziedzic rodu ognia Ates, syn Lva Atesa.
Aren – merkat na usługach Onura.
Aris Esnaf’ar – przyjaciel Zaina, syn Umita Esnaf’ara.
Atanaz – elf z rodu ziemi Talaj, obrońca Tas.
Ayaz – kupiec z Dahaku.
Baraba – merkat gwardyjski.
Behman – medyk na usługach gwardzistów.
Cinar – elf, ochroniarz Amira.
Darias – nauczyciel Szilany, elf rodu Talaj, magów ziemi, stary, mądry i spokojny.
Eymen – szeregowy gwardzista.
Farah – zielarz z Piaszczystego Bazaru, dostawca Behmana.
Fil – pracownik Karmazynowej Szalupy.
Gece – właścicielka Karmazynowej Szalupy.
Geser – niewidomy przywódca Zbieraczy.
Ghort – goblin przemytnik.
Hishis – gnom alchemik i alkoholik.
Horoz/Kogut – były szef Czerwonych Kamizelek, zabity przez Onura, Agilla i Yalanica.
Imad – wygnany mąż Yalin.
Karim – szeregowy gwardzista.
Kral Büyük – archont, wprowadził dekret zakazujący świątyniom handlu.
Lev – elf, przywódca rodu ognia Ates, ojciec Amira.
Mainada – półelfka, córka Szatira, stryja Szilany, pod opieką Tas Talaj.
Menyhert – elf z rodu ziemi Talaj, obrońca Tas Talaj.
Maruta – teściowa Yalin, matka Imada.
Mert – przełożony Yalin.
Narzez – opiekun szkoły i domu egzekutorów.
Onur – stryj Yalin, brat jej ojca, przywódca Czerwonych Kamizelek.
Riahan – elf, dziedzic rodu powietrza Hava.
Rokkant – główny kapłan Kalsoteka, smokowiec.
Qudamah Wadi’al – bohater z Dahaku.
Sabas – pomagier i sługus Rokkanta.
Seyi’Bilen – właściciel karczmy Miraż, jedyny przedstawiciel akilitów w Dahaku, o potężnych umiejętnościach magicznych.
Szilana – elfka, córka Tas i Vedara Talajów, magów ziemi.
Szatir – brat Vedara, ród Talaj, mag ziemi, zginął w swojej pracowni.
Szegen – przywódca szczuroludzi.
Tas – elfka, nestorka rodu Talaj, magów ziemi, żona Vedara i matka Szilany.
Ülser – członek Czerwonych Kamizelek.
Umit Esnaf’ar – kupiec wina, sąsiad Maruty w Dzielnicy Kupieckiej, ojciec Arisa Esnaf’ara.
Vedar – mąż Tas, ojciec Szilany, elf z rodu Talaj, magów ziemi.
Yalanic – wraz z Onurem i Agillem zabili szefa Kamizelek Horoza, czyli Koguta.
Yalin – półóróczka, półkobieta, jedyna przedstawicielka północnej rasy w Dahaku, gwardzistka.
Yet – przyjaciel męża Yalin, Imada, właściciel karczmy Pieczona Barakuda.
Zain – syn Yalin.PROLOG
„Zetrzeć skazy z Diamentu!” – krzyczał wielki napis na obsypującej się piaskowej ścianie starego budynku. Groźbę wypisano koślawymi czerwonymi literami, a na końcu umieszczono niechlujnie namalowany symbol mający przedstawiać diament, znak Czystych.
– Zapiździałe ścierwojady. – Stojący przed napisem goblin splunął, a gęsta zielona flegma z wolna poczęła spływać po rozgrzanym murze.
Dwie zielone bruzdy przecięły jego wąskie czoło. „Widzieli wy diament, tak jak wasze matki niebo, gdy je ojcowie w głębokich grotach chędożyli! Dahak, bardziej niż diament, przypomina kroplę wydzieliny z dupy glebożercy”.
Starł pot z twarzy i dyskretnie rozejrzał się po ulicy. Nie dostrzegłszy nikogo, gwałtownie skręcił w ślepy zaułek. Noc była ciemna, a najbliższe latarnie nie dawały światła. „Nawet najprostszej magii nie potrafią porządnie oswoić”, z niedowierzaniem pokręcił głową.
Półmrok nie stanowił przeszkody dla oczu goblina. Wyraźnie widział wysoki piaskowy mur, którym kończyła się wąska uliczka rozdzielająca dwie hale magazynowe. Paskudnie obsypujące się ściany budynków wskazywały, że od lat ich nie użytkowano, choć i dawniej nie zachwycały zdobieniami. Takich pustostanów było całkiem sporo w Dzielnicy Świątyń. Należały do tutejszych kościołów, które, niegdyś pełne, teraz, jak te hale, w większości świeciły pustkami.
Goblin zaciągnął się głęboko dusznym powietrzem. Nie musiał znać topografii miasta, aby wiedzieć, że znajduje się niedaleko najbiedniejszej z jego części, Dzielnicy Wydalonych. Wyostrzony węch od dłuższego czasu męczył go wiejącym stamtąd metalicznym zapachem ludzkiej zgnilizny wymieszanym z ostrym fetorem fekaliów. Tutejsi magowie powietrza robili, co mogli, aby smród nie roznosił się na inne tereny, a więc jego intensywność wskazywała bliskość fragmentu miasta wyznaczonego dla Wydalonych.
Zdjął skórzaną rękawiczkę i wykonał w powietrzu znak.
– Kahak, strzeż mnie i obym z tej podróży wrócił bogatszy, niż gdy w nią wyruszałem.
Kolejne krople potu wolno spłynęły po chorobliwie zielonym policzku. „Nienawidzę tego miasta. Tu nawet po zmroku jest tak ciepło, że galoty same przyklejają się do dupy”.
Sięgnął wolną ręką w tył i poprawił czerwone bawełniane spodnie. Uniósł głowę i spojrzał w niebo. Według jego rachunku miał jeszcze chwilę do umówionego spotkania. Nie chciał marnować czasu, czekając. Podszedł do drzwi jednej z hal. Solidne, szeroko rozsuwane wrota wykonane z dębu musiały mieć kiedyś metalowe okucia i rzeźbione roślinne zdobienia. Teraz pozostały po nich jedynie jaśniejsze plamy, wyryte w drewnie niczym blizny.
„Ludzie”, goblin ponownie splunął, a następnie oblizał długim, chropowatym językiem spękane od żaru wargi. „Zetrzeć skazy… gorszej skazy jak wy świat nie nosił. Niczego nie stworzyliście, za to niszczycie wszystko, co wam tylko w łapska wpadnie. Wasze miasto to nic innego, jak zgliszcza miasta-państwa pozostawionego przez krasnoludy. Gdyby nie te brodate ziemiojeby i ich wciąż działające pod miastem cysterny z wodą, pilibyście własną krew i mocz. Krew i mocz!”, prychnął gardłowo, rozbawiony wizją spijających się wzajemnie ludzi.
Spojrzał w kierunku ulicy, którą przyszedł. Wiedział, że Dzielnica Świątyń, jako jedyna w mieście, jest o tej porze wyludniona. Po zmroku nikt nie przychodzi się modlić, nieważne do jakiego boga. W Dahaku noc była czasem grzechu, a nie próśb o jego wybaczenie.
Upewniwszy się, że nikogo nie ma, zaczął grzebać w wewnętrznych kieszeniach kanarkowego surduta. Z nieukrywanym uśmiechem wyjął niewielki pęk kluczy wraz z przyczepionym do nich medalionem. Włożył jeden z kluczy do solidnej kłódki, a następnie przysłonił ją kawałkiem blaszki z wytłoczonym kopytem. Kropla potu spadła na medalion. Ten rozświetlił się przytłumionym błękitnym światłem, które goblin szybko przykrył dłonią. Przekręcił klucz, a pałąk w kłódce odskoczył ze zgrzytem. Rozejrzał się na boki i już miał wejść do środka, kiedy na uliczce pojawiła się postać.
– Obyś kroczył w cieniu. Ghort?
Goblin zmrużył oczy. Zbliżający się mężczyzna, średniego wzrostu jak na człowieka, ubrany był w długi ciemny płaszcz. Ręce miał schowane w rękawach, a kaptur przysłaniał mu twarz. Szedł spokojnym, ale pewnym krokiem.
– Nie, Dżabbar Mroczny. Jak zdejmiesz kaptur, to będziesz lepiej widział. – „Krew i mocz”, goblin splunął z pogardą. – A ty to kto?
– Niemądrze jest żartować z bogów, nawet tych, którzy odeszli opuszczeni przez wyznawców.
– Głęboko w swej zielonej dupie mam ludzkich bogów. – Goblin schował wytrych do wewnętrznej kieszeni płaszcza i chwycił za rękojeść ukrytego tam długiego noża. Dotyk chłodnej głowicy sprawił mu przyjemność. Nie krył się z tym ruchem, wiedząc, że człowiek i tak nie mógł tego dostrzec. – Czego chcesz?
– Miałeś coś dla mnie mieć.
Ghort przekręcił głowę ze zdziwieniem. Z wolna przeciągnął ręką po długim zakrzywionym nosie, strzepując z niego kolejne krople potu. Z powodu obszernego, lecz cienkiego płaszcza, w jaki mężczyzna był ubrany, trudno było odgadnąć jego posturę. Wąskie barki nie zapowiadały jednak kolosa z cyrku, z którym goblin wędrował podczas ostatniego etapu swej podróży do tego miasta. Sprawne oko nigdzie też nie dostrzegło ukrytej broni, a talizman opieki Kahaka nie wibrował na piersi. Oznaczało to, że w pobliżu jedynie on miał magiczne przedmioty. „Krew i mocz”.
– A zatem, masz to? – Człowiek zbliżył się na odległość kilku kroków i stanął.
– Ty nie jesteś Ayaz?
– On nie mógł przyjść. Zresztą to ja zamawiałem u niego szpik z Jorut-tuka. Masz to?
– Może mam, a może nie mam. – Goblin uśmiechnął się szeroko, ukazując pożółkłe szpiczaste zęby. – A ty masz pieniądze?
Mężczyzna powoli wysunął dłoń z szerokiego rękawa. Ściskał sakiewkę, po czym rzucił ją w kierunku Ghorta. Ten złapał zawiniątko zwinnym ruchem, a następnie zaczął z lekka podrzucać.
– Zaskakująco ciężka – stwierdził zdziwiony. Rozwiązał worek i zajrzał do środka. – Miedziaki? Żartujesz sobie? Mam to teraz policzyć?
– Nie musisz. Wiedz, że jest więcej, niż się umawialiśmy.
– Ile świątyń musiałeś okraść, aby to uzbierać? – Gardłowy śmiech goblina rozszedł się po uliczce.
– Uwłaczasz temu miejscu.
Mężczyzna od początku przemawiał tym samym nieśpiesznym, zobojętniałym tonem. Czujne ucho goblina nie wyczuwało w nim najlżejszej nuty strachu. Cieszyło go to. Lubił być niedocenianym przez ludzi.
Wprawna ręka wyceniła wreszcie ciężar sakiewki. A gdy stwierdził, że jej zawartość jest zadowalająca, schował zapłatę do głębokiej kieszeni spodni. Wymacał tam dwa różne skórzane woreczki, po czym wyjął odpowiedni. Uśmiechnął się sam do siebie na myśl, co by było, gdyby się pomylił i przekazał nieodpowiedni. Nie musiał jednak sprawdzać, gdyż oba znacznie się różniły od siebie wagą.
– Masz i baw się dobrze – burknął goblin, rzucając nią w mężczyznę.
Człowiek złapał sakiewkę z czerwonej skóry jedną ręką, choć mało brakowało, aby mu się to nie udało. Nieśpiesznie rozsupłał węzeł i wyjął z niej wyblakły już, niewielki pergamin, którym owinięty był mały flakonik. Wyciągnął korek i powąchał zawartość.
– Ta, suczy synu, na pewno rozpoznasz. – Goblin pokręcił głową z niedowierzaniem. „Krew i mocz”, parsknął w duchu. – Czy ty właściwie wiesz, co trzymasz i jak to jest cenne?
Mężczyzna zdawał się jednak nie słyszeć pytania. Wyjął coś z rękawa i ostrożnie włożył do flakonika. Goblin poczuł drżenie medalionu na piersi, a przedmiot w dłoni człowieka począł się roztapiać. Ghort splunął gęstą flegmą i już miał coś powiedzieć, kiedy tamten uniósł głowę. Spod kaptura spojrzała na niego para błyszczących czerwoną poświatą oczu.
Ghort odruchowo złapał talizman. Ten rozsypał mu się w dłoni, wypalając na niej bolesne piętno. Suche usta goblina rozwarły się do krzyku, zamiast jednak usłyszeć wypowiadane w myślach przekleństwo, poczuł, jak pęcznieje. Pot zalał mu oczy. Płuca wypełniły się powietrzem, zupełnie jakby ktoś wtłoczył je w niego miechem. Podsyciło ono żarzący się wewnątrz ogień. Płomień wystrzelił, wypełniając go od środka i trawiąc boleśnie napotkane wnętrzności. Krew zawrzała niczym lawa i poczęła się z wolna wylewać ze spalonych żył, pokrywając czerwienią całe ciało. Z otwartych ust wydobył się kłębek ciemnego dymu śmierdzącego palonym mięsem. Prawe oko wystrzeliło jako pierwsze. Coś ciepłego poczęło ściekać po rozpalonym policzku. Goblin skrył twarz w dłoniach i wtedy usłyszał kolejne pęknięcie. Palce schowały się w oczodołach wypełnionych lepką mazią. Fala bólu zalała umysł, topiąc męki nieżywego już Ghorta.1.
– Patrz na mnie…
Usłyszała z ciemności rozcinający ciszę znajomy szept. Słowa przeciągały się, by z nieznośnym sykiem świdrować umysł niczym mroźny, bezwzględny wiatr hulający po lodowym pustkowiu Nilfhelmu. Z całych sił wyglądała źródła dźwięku, ale otaczająca ją zewsząd czerń paraliżowała całe jej ciało. Ani jeden mięsień nie chciał być posłuszny. Trwała w bezruchu jak posąg, z zaciśniętymi powiekami. Skupiała się, by wychwycić kogoś z tonu, barwy głosu i nut wypowiadanych słów. Człowieka, krasnoluda, elfa, óróka, goblina, kogokolwiek. Surowy niebyt ciążył i dławił.
– Patrz na mnie…
Mimo przenikliwego chłodu przeszyło ją nieprzyjemne, nazbyt intensywne gorąco rozlewające się wewnątrz jej ciała. Szczątkowa pewność siebie i odwaga ustąpiły miejsca znajomej panice, jakże podobnej do tej sprzed roku. Samo wyobrażenie trawiącego jej srebrnobiałą sierść i skórę ognia wywołało galopujące uderzenia serca i bezdech. Zimny pot oblał ciało, a ciemność jęła goreć i jaśnieć niczym płonąca jaskinia. Choć nie rozumiała, czuła jak każdy jej mięsień, każda kość popieleją, trawione przez morderczy żywioł. W ostatnim odruchu próbowała zawyć, skomleć, ale głos również strawił płomień, a gardło miała zapchane duszącym dymem.
– Obudź się, leniwa dziewucho!
Yalin, wybudzona z nazbyt realnego koszmaru, wyprostowała się na łóżku jak strzała wbita w tarczę. Zdezorientowana poszukiwała hipnotycznie mamiącej ją we śnie zmory, tymczasem jej oczom ukazała się matka męża z wymalowaną na pomarszczonej twarzy zwyczajową pretensją.
– Ileż można spać?! Dzieciak jeść woła, to babka oporządzi?! Nic nowego! Fora z wyra, dziewuszysko!
„Powrót do rzeczywistości jak zwykle z odpowiednim pierdolnięciem”, pomyślała. Bez zaskoczenia i oburzenia zmrużyła oczy, niemal zapominając o koszmarze. We wspomnieniach usłyszała charakterystyczny, drażniący szept wypowiadanego: „Patrz na mnie”. Odruchowo potarła nie tak starą bliznę na uchu i szyi, niechcianą pamiątkę po nic nieznaczącym heroizmie. Może awans, ale co jej po nim, kiedy wszyscy w gwardii szepcą za jej plecami, że wkupiła się na stanowisko przypadkową ofiarą, łutem szczęścia. Łutem szczęścia! „By ich gorącz Dahaku ukatrupiła”, pomyślała optymistycznie.
– Mamo! Babka znowu robi to ohydne słodkie coś! – Usłyszała z jadalni wołanie Zaina.
Ranek trwał dopiero kilka chwil, a już marzyła, by wyjść do roboty. O ile dzień spędzony z synem byłby bardziej niż na wagę pełnego mieszka złota, o tyle towarzystwa Maruty nie przehandlowałaby nawet za skarbiec rodziny Bulandirici. Na jej nieszczęsny los to odpychające wynaturzenie kobiety spędzało w domu i obejściu całe dnie, złorzecząc na pochodzenie wybranki jej syna. Mądrzyła się i stroiła swe opasłe cielsko, jakby miało być wystawione na sprzedaż w najbardziej pożądanej dzielnicy uciech w Dahaku. Może nawet jako towar ekskluzywny w Karmazynowej Szalupie. W przysposobionej matce mierziło ją wszystko, ale z drugiej strony była ona szczątkową namiastką rodziny. Poza tym domatorstwo i wieczna obecność Maruty miały ważną zaletę. Kobieta opiekowała się Zainem, jakże podobnym do Imada. Może ujadała od czasu do czasu, stroiła fochy, jak tego poranka. Złorzeczyła dla zasady, że musi się zajmować pomiotem swego syna, kiedy matka śpi w najlepsze (nie, żeby Yalin całą noc pełniła wartę w komendzie, a cielsko złożyła do snu, gdy słońce unosiło się już nad bezkresnymi piachami Dahaku). Tak naprawdę teściowa uwielbiała się zajmować kilkuletnim szczeniakiem, bo jak nikt inny na tym spoconym świecie przypominał jej ukochanego, pierworodnego i jedynego syna Imada. Wyjątek stanowiły jego lodowo błękitne oczy, przekazane po długiej linii starej rasy pół śnieżnych lisów, pół ludzi pochodzących z Nilfhelmu. Rasy matki Yalin.
– Jedz, dzieciaku – poleciła Yalin, upiwszy sok z pomarańczy z karafki teściowej. – Skąd miałbyś mieć siły na wypchany robotą dzień przy tej rozszczekanej kobiecie?
– Wolałbym iść z tobą! Bić się!
– Szczeniaku – powiedziała z powagą, podkradając z talerza Zaina nieznośnie słodki ulepek z kaszy. Mlasnęła i połknęła z mimowolnym grymasem obrzydzenia. Jedyne cukiernicze i piekarskie wyroby, jakie jej kiedykolwiek smakowały, wyszły spod ręki Imada. Dawno temu. Tymczasem fantazjowała i tęskniła zarazem za nigdy niepoznanym smakiem surowego mięsa zimnych ryb i fok, o których opowiadała jej skundlona, sponiewierana w burdelach matka. Choć syn odziedziczył lwią część ludzkiej aparycji po Imadzie, Yalin miała przeczucie, że ostrzyłby te niemal bezużyteczne ząbki na przysmaki z dalekiej północy. Po niej. I po jej matce. – Będziesz miał więcej lat, to sama cię z domu wykopię, wierz mi. Teraz ledwo od ziemi odrosłeś, dopiero co nauczyłeś się rozróżniać matkę od babki. I chwała ci za to, bo jeszcze miesiąc i bym cię rozszarpała, wierz mi. Póki możesz, bądź dzieckiem, szczeniaku.
Zain tylko na chwilę zwiesił nos na kwintę, by następnie wyprostować się na krześle i posłusznie kontynuować śniadanie. W takich przelotnych, wyrwanych chwilach Yalin wynajdywała na chłopcu, jak na mapie, kilka drobnych punktów zbieżności z Imadem. Odległość między oczami, uśmiech ściągnięty wyżej z lewej strony, niepowtarzalne spojrzenie, gdy jest czymś żywo zainteresowany. „Krew to nieprzewidywalny żywioł”, pomyślała. Wszak Zain nie mógł pamiętać Imada.
Skarciła się za te ckliwe przemyślenia. Nie miała ani czasu, ani siły, ani głowy do wspomnień. Było jej gorąco, w ustach i pod oczami wiecznie czuła piach, z odrazą myślała o choćby chwili spędzonej w towarzystwie tęgiej Maruty i nieustannie, od niemal roku czuła bolesne pieczenie na szyi, a z nim podświadomie zapamiętany swąd palonej skóry. Marzyła o lodowych stepach Nielfhelmu z całego swojego półóróczego serca i gdyby nie Zain oraz nadzieja wielkości drobinki znienawidzonego pustynnego piachu, że Imad pewnego dnia do niej wróci, uciekłaby, w ogóle się nie oglądając na tak ciężko wypracowaną pozycję w gwardii.
– Będziesz słuchał babki – podjęła Yalin – to zabiorę cię do stryja Onura w któryś dzień, wcześniej niż później.
W oczach Zaina zapaliły się małe pochodnie. Niewielkie rodzicielskie szczucie, by był posłuszny Marucie i by zagłuszyć własne wyrzuty sumienia, że całe dnie i niekiedy noce poświęca służbie w czasie, gdy jej pomiot trzyma się spódnicy zdewociałej teściowej.
– Przybiegł gwardyjski merkat! – krzyknęła zza okna Maruta. – Rusz się, dziewucho, bo to na pewno nie do mnie! I zarzuć choć szmatę na to futro!
Yalin wyobraziła sobie, że mogłaby którejś nocy rozpłatać tę trzęsącą się od tłuszczu szyję…
Strażniczka, choć jej ciało okrywała srebrnobiała sierść, i tak zawsze wkładała koszulę i skórzane spodnie, gdy wychodziła z domu. Służbowe lekkie umundurowanie zobowiązywało, poza tym nie odczuwała męczącego gorąca, w przeciwieństwie do jej ludzkich podwładnych i zwierzchników. Sierść izolowała przed upałem lepiej niż wszystkie człowiecze wynalazki, co nie koiło tęsknoty za zagrzebaniem się na długie miesiące w śnieżnej jamie, o czym opowiadała jej sucza matka.
– Witaj, Baraba – powiedziała do poczciwie uśmiechniętego merkata. – Przynosisz wieści z komendy?
– Pani oficer. – Pół mężczyzna, pół pies pustynny wzrostu wyprostowanej surykatki skłonił się zgodnie z obyczajem, prężąc pasiasty ogon, po czym przekazał Yalin zwój wielkości owocu tamaryndowca. – Jesteś wzywana w to miejsce. Pilnie i bez zwłoki, jak wyraził się komisarz.
– Niech się Mart nie wypierdoli w szczyny owrzodzonego orka z tego pośpiechu.
– Wspomniał coś o ostatniej szansie po kilku niedawnych porażkach, jeśli wolno mi przytoczyć słowa komisarza – powiedział merkat ostrożnie.
– Opuszczone magazyny w Dzielnicy Świątyń? – przeczytała na głos, ignorując komentarz, zapewne przekazany nie przez przypadek.
– Znasz drogę, pani oficer? Czy ci towarzyszyć? – zapytał życzliwie Baraba. Yalin pałała do niego niepomierną sympatią, nie tylko przez naturalną zdolność rasy merkatów do zjednywania sobie przełożonych i ludzi. Być może także dlatego, że sama miała w połowie zwierzęce pochodzenie i rozumiała, z czym tacy jak oni mierzą się w Dahaku, największym i najbardziej plugawym państwie-mieście na południu kontynentu.
– Znam aż za dobrze, tak miejsce, jak i drogę. Ktoś już tam jest?
– Patrolowi, pani oficer.
– Pamiętasz Behmana? Tego alchemika od trupów, z którym czasem… współpracuję? – Odchrząknęła. – Idź do jego pracowni i przekaż, że proszę go o asystę.
– Oczywiście, pędzę.
„Ukrop wydaje się jakiś bardziej znośny, gdy dzień zaczyna się od trupa w Dzielnicy Świątyń”, pomyślała. O ile tropiła morderców i z rozkoszą oddawała ich w spocone dłonie dahackiej sprawiedliwości, o tyle przyjemniej i z większą zawziętością wynajdywała zbrodniarzy pośród kapłanów, duchownych i pseudoświętych. Splunęła w suchy piach na myśl o fanatycznie wpatrzonej w Ihtiyatę Marucie i wszystkich ortodoksyjnych wyznawcach dowolnego bóstwa w tej krainie. Zbyt wiele rozlanej w imię walk religijnych krwi wsiąkło w wiór pustyni.
– Leziesz do roboty czy nie, leniwa dziewucho?! Niech będzie z ciebie pożytek!
„Nie zjem jej. Nieważne, jak bardzo jestem ciekawa smaku surowego ludzkiego mięsa…”
Na lnianą koszulę narzuciła skórzaną kamizelkę, barwioną przez gwardię na kolor butelkowej zieleni. Ciasno zawiązała sięgające niemal do kolan brązowe obuwie, a oszpeconą przez bliznę szyję zakryła apaszką w kolorze kurkumy. Na koniec, niemal rytualnie, włożyła w opuszek lewego ucha kolczyk, bez którego nie wychodziła z domu. Na metalowym ogniwie lata temu Imad zawiesił amonit z odbitym wzorem ślimaczej muszli. U dołu kamienia na kolejnym ogniwie dodał połyskujący, oszlifowany przez fale Bezmiaru Błękitu kawałek granatowego szkiełka oprawiony w cienki posrebrzany drucik – najdroższy element własnoręcznie wykonanej biżuterii. Ozdoba rynkowo niewarta choćby grama jej własnych kłaków.
Po przekroczeniu rozsypującej się furtki obrała ten sam co każdego ranka kierunek. Z Dzielnicy Kupieckiej, gdzie mieszkała, udała się na zachód. Chcąc dojść do opuszczonych magazynów w Dzielnicy Świątyń bez nadkładania niepotrzebnych kroków w nieznośnym słońcu, zmuszona była przeciąć Piaszczysty Bazar położony w samym sercu Dzielnicy Kupieckiej. Szczęśliwie przejście przez obszerną halę o tej porze miało ważną zaletę. Do wieczora alejki świeciły pustkami, a dzięki magii kopuła ogromnej budowli z piaskowca od środka mieniła się niczym bezchmurne, nocne niebo, obsypane milionem najjaśniejszych gwiazd. Rankiem handlarze tysiąca stoisk kończyli porządki po całonocnej pracy. Na nielicznych ladach można było już wypatrzeć yade przygotowane specjalnie na zbliżającą się Noc Frykasów. Smród potu i zaduch tłumów, które przetoczyły się przez targowisko jeszcze kilka godzin temu, nie ustąpią jednak do zachodu słońca. Najgorszy w tym wszystkim był brak choćby delikatnego ruchu powietrza. Nieznośny fetor drażnił wyczulone na zapachy nozdrza Yalin, przez co wyraz jej twarzy zniechęcał każdego przechodnia do nawiązywania z nią kontaktu wzrokowego. Nawet przeciwników gwardii czy agresywnych Czystych, zawsze skorych do prowokujących i idiotycznych komentarzy na temat czystości krwi.
Z Bazaru wyszła do wciąż sennej mieszkalnej części Dzielnicy Kupieckiej. Przejechała sztyletem po metalowych okuciach okien Pieczonej Barrakudy, karczmy przyjaciela Imada – Yeta. Mąż dostarczał mu pieczywo i cenił sobie zarówno relacje handlowe, jak i przyjaźń ze starzejącym się, acz z wiekiem coraz bardziej rubasznym, kucharzem. Odkąd pracowała w komendzie, każdego ranka hałasowała, by obudzić hultaja i usłyszeć ochrypłe krzyki.
– Yalin, by cię choroba! Będzie dzień, gdy wyleję na ciebie pomyje!
– Miłego, Yet!
Spojrzała na kopuły świątyń wystające nad dachami po przeciwnej stronie i zdając się na swój nos, obrała kierunek opuszczonych magazynów. To tutaj swego czasu co bogatsze świątynie z bardziej zaradnymi kapłanami przetrzymywały dobra, których handel przysporzył im nie lada majątku. Wszystko zakończyło się dekretem Kral Büyüka, zakazującym kapłanom magazynowania dóbr w świątyniach. Obecnie mogłyby służyć za przytułki dla żebraków, sierocińce czy nazarety, ale majętni przewodnicy duchowi zawzięcie utrzymywali pustostany w bezczynności. Marnotrawienie miejsca, przestrzeni i możliwości, ale na pewno nie złota. Jeszcze by się które bóstwo oburzyło, a najbardziej ulubienica Maruty, Ihtiyata, opiekunka chorych i biednych. Hipokryci i obłudnicy.
Yalin ponownie splunęła, zaciągając się przy tym głębiej, i wtedy to poczuła. Smród spalonego ciała. Zimny dreszcz przebiegł jej pod sierścią na karku. Teraz zrozumiała motywacje i ostrzeżenie komisarza Merta. „Ostatnia szansa po niedawnych porażkach”, by go szczur wychędożył. To nie było ostrzeżenie, tylko wyrok.
Wiedziona tropem, odnalazła dwóch młodych gwardyjskich patrolowych. Nawet nie zauważyła ich oceniających, kpiących spojrzeń, wpatrzona w wykręcone, skurczone i jakby wytopione zielonkawe ciało.
– Pani oficer – podjął jeden z nich.
Blizna na szyi zapiekła ze zwielokrotnioną siłą, jakby skóra jęła palić się od środka, a meldunek patrolowego zagłuszył ryczący w jej głowie szept.
– Patrz na mnie…2.
Onur sapnął donośnie, słysząc pukanie.
– Agill, właź i przestań się wygłupiać.
Wysoki elf wszedł do pomieszczenia. Dyskretny ruch głowy wystarczył, aby bystre oczy zajrzały w każdy kąt. Zamknął za sobą drzwi i spokojnym, niemalże dumnym krokiem udał się na leżankę. Słomkowe włosy miał zaczesane do tyłu, z pojedynczym cienkim warkoczem pośrodku. Jak zwykle ubrany był w skórzaną czerwoną kamizelkę, pod którą nosił bawełniany bezrękawnik. Nad nadgarstkami miał skórzane karwasze, osłonięte niebieskimi łuskami. Gruby pas, jakim był spięty w talii, sprawiał, że wydawał się jeszcze wyższy. Miał doń przypięte naprzemiennie niewielkie sakwy i wąskie rzutki z czarnej stali. Dwa długie noże swobodnie zwisały wzdłuż bawełnianych nogawic, schowane w pochwach z niebieskiej skóry, zdobionych wytłoczonymi roślinnymi motywami.
– Wiesz, że tylko ty pukasz cztery razy? To wręcz nachalne. – Onur roześmiał się rubasznie.
– Wiesz, że mam to głębiej, aniżeli krasnoludzkie nory sięgają? I mógłbyś tu wywietrzyć.
Agill rozłożył się wygodnie na leżance wyścielonej jasną skórą. Poza nią w komnacie znajdowały się jeszcze dwa meble, nie licząc obszernego żyrandola rozświetlonego magicznymi płomieniami. Stały tu biurko z niemalże białego drewna i obszerny fotel, wykonany z tego samego materiału i obity jasną skórą.
– Wymiotować mi się chce za każdym razem, gdy tu przychodzę. – Wysoki, melodyjny głos elfa rozszedł się po komnacie. – Dlaczego nie usunąłeś tych szkaradnych mebli wraz z ciałem Horoza?
– Ku przestrodze.
Mężczyzna w fotelu skinął w kierunku krótkiego, prostego noża z drewnianą rączką. Wystawał z blatu, gdzie wbity był w sam środek ciemnej plamy. Można by pomyśleć, że biurko krwawiło po zadanej mu ranie.
– Przecież tylko my dwaj wiemy, że ta plama to krew Horoza. – Elf wolno zaczesał włosy do tyłu. – Chyba że to właśnie do mnie kierujesz tę przestrogę?
Człowiek wybuchł donośnym śmiechem, uderzając dłonią o blat. Dużym błędem było nazywanie go grubym, a głupotą mówienie mu to prosto w twarz. Onur był rosłym mężczyzną o zbitej budowie ciała. Agill nieraz na własne oczy mógł się przekonać, jak duża siła drzemie w tych masywnych rękach i jak zadziwiająco szybko potrafią się one poruszać.
– Łasica, powinieneś wiedzieć, że jesteś jedyną istotą w całym Dahaku, która nie musi się mnie obawiać. Gdyby nie ty, przyjacielu, Kogut zapewne przerobiłby mnie na nawóz użyźniający to gówniane miasto. Jak właściwie do tego doszło, że ktoś o ksywie Kogut rządził Kamizelkami?
– Horoz doszedł do władzy tak samo jak ty – odpowiedział spokojnie elf, poprawiając jeden z noży przy pasie. – Zabił poprzedniego szefa gildii.
– Nie ja, a my, Łasica, my zabiliśmy. Nie bądź taki skromny.
– Ja, ty i Yalanic, a biorąc pod uwagę, jak on skończył, chyba rozumiesz, dlaczego jestem wyczulony na wszelkie przestrogi i ostrzeżenia z twojej strony.
Przez te wszystkie lata znajomości Onur nigdy nie widział, żeby elf się uśmiechał. Uniesiony kącik ust to jedyny sposób, w jaki Agill okazywał radość, co też właśnie teraz uczynił.
– Taa. Współpraca z tą szlachetnie urodzoną kurwą wiele mnie kosztowała. – Mężczyzna podrapał się po bliźnie charakterystycznej dla oparzenia, szpecącej mu całe lewe przedramię.
– Mam nadzieję, że też wiele nauczyła.
– Tak, dziękuję, że nie stanąłeś po jego stronie. Szkoda, że nie zareagowałeś, gdy mnie zaatakował, ale miło, że mu nie pomogłeś.
– Nie chciałem pozbawiać cię tej przyjemności. – Agill wzruszył ramionami. – Walka z magami nigdy nie należy do łatwych, a tobie poszło całkiem zgrabnie. No, może poza tą wpadką ze szmatą.
– Łasica, broniłem się przed atakiem płonącego noża! Skąd miałem wiedzieć, że ten kawał ściery jest nasączony jakimś gównem.
– Bo byłeś w pracowni maga, a na tej wilgotnej szmacie leżała wywrócona lampa oliwna?
– Co mi tylko przypomina, że mamy zlecenie dla magów do wykonania. Jak interesy?
Onur wyprostował się w fotelu. Rozpiął jeden z granatowych kamieni służących za guziki w niebieskiej koszuli, na którą miał nałożoną długą czerwoną kamizelkę, odsłaniając umięśniony i gęsto owłosiony tors.
– Wpływy z walk i ze sprzedaży purpury wciąż rosną. Tak samo liczba elfów zgłaszających się po naszą protekcję. Nowo przybyłe karawany wpłaciły nam daniny na rzecz bezpiecznego magazynowania swoich dóbr. Do miasta dotarł cyrk i od razu wykupił u nas spokój niezbędny artystom do występów. – Agill zamilkł na chwilę, wpatrując się w sufit. – Gildia kupców żali się na okradających ich Zbieraczy. A, i paru ich członków skarży się, że mimo naszej ochrony ktoś rości sobie wyłączne prawo do obrotu miodem.
– Miodem powiadasz? – Onur westchnął znudzony. – Świetnie, wszystko to wkładam między sprawy istotne i do załatwienia po śmierci. Co ze zleceniem dla magów?
– Doręczyciel nie żyje. – Elf po raz pierwszy spojrzał rozmówcy w oczy.
– Na dziewiczą cipę Acikgolge! – Niebieskie źrenice Onura rozlały się do granic swych możliwości, mętniejąc przy tym niczym jezioro podczas ulewnej burzy. – Przecież za jego bezpieczeństwo nie odpowiadał żaden skundlony merkat, a jeden z naszych.
– Ülser.
– Ja jebię! Ülser, naprawdę? – Onur zapadł się w fotelu i oparł głowę o dłoń. – Dlaczego?
– Co, dlaczego?
– W pizdę, Łasica, dlaczego jemu to zleciłeś?
– Bo jest najlepszy? – Elf odpiął z pasa jedną czarną rzutkę i zaczął się nią bawić.
– Przecież Lev nam nie daruje.
– Doręczyciel został spalony, magicznie, a zatem kto wie, czy ród Ates go nie zgładził.
– Agill, skąd niby Lev Ates miałby wiedzieć, że to był nasz doręczyciel?
– A to już nie do mnie pytanie. – Elf podrzucił rzutkę, a następnie złapał ją zwinnie drugą ręką.
Onur odruchowo położył prawą dłoń na ukrytym pod biurkiem nożu. Jego ciało napięło się na wspomnienie tego jednego razu, gdy widział rzuconą z dachu trzypiętrowego budynku czarną rzutkę. Pamiętał, że wylądowała w oku mężczyzny siedzącego przed karczmą po drugiej stronie szerokiej ulicy.
Ponownie podrapał się po brodzie i puścił rękojeść. W tej sytuacji nie miałby szans w pojedynku z elfem. Uśmiechnął się sam do siebie na myśl, że może nazywać go przyjacielem. Skarcił się w duchu za brak zaufania, gdyż w jego mniemaniu elf zasługiwał na nie jako jedyny w mieście. Agill to wiedział i zapewne dlatego pozwalał sobie na taką swobodę. Jednakże podobnie zachowywał się przy Horozie, nawet tuż przed jego śmiercią.
– Pamiętasz morderstwo syҫana?
Pytanie elfa rozwiało wspomnienia Onura.
– Agill, szczury umierają codziennie, a to i tak za rzadko moim zdaniem. Kogo obchodzi jeden? I, aby było morderstwo, musi być powód. W Dahaku szczurwysyny zabija się bez powodu.
– Widocznie ktoś jakiś miał, skoro pozbył się go za pomocą magii.
– Czekaj, czekaj. – Przywódca Kamizelek zmarszczył brwi, starając się coś sobie przypomnieć. – Było coś takiego. Całkiem niedawno w bieda dzielnicy znaleziono jakieś zwęglone ścierwo, a przy nim długi szczurzy ogon. Ze strony gwardii padło nawet podejrzenie, że zginął od naszej brustaszy.
– Było. Resztki ciała znajdowały się w Dzielnicy Wydalonych, całkiem niedaleko bramy łączącej ją z Dzielnicą Świątyń. Brustasza. – Elf sapnął donośnie. – Jedynie kurduplowaty Muzipli może wiedzieć, po co włączyłeś to w ekwipunek każdej Kamizelki.
– Zagrywka umysłowa, mówi ci to coś? – Onur wyprostował się dumnie. – Wywołuje strach wśród przeciwników i daje jasny sygnał, że to nasza robota.
– Przydatne to jest jak wiedza, na co choruje każda z ladacznic w burdelu.
– Do rzeczy. Egzekutorzy kogoś znaleźli?
– Żaden nawet się tam nie pofatygował.
– Jak trzeba, to nigdy ich nie ma. Strażnicy magii na usługach chędożonego w odbyt Narzeza.
– O całej sprawie dowiedziałem się od Ülsera, który całkiem przypadkowo właśnie tam przebywał.
Czoło Onura pokryło się głębokimi bruzdami. Mężczyzna przygryzł dolną wargę, przez co jego wysunięta do przodu szczęka zdawała się jeszcze dłuższa.
– Agill, co ty mi chcesz powiedzieć?
– Nic ponad to, co już powiedziałem.
– Czekaj, czekaj. – Onur zmarszczył brwi i milczał przez chwilę. – Mówisz, że szczura znaleźli na granicy dzielnic biedy i świętojebliwych? To rejon Zbieraczy, co Ülser tam robił? I co z towarem, który miał dla nas mieć doręczyciel?
– Nie wiem, zapytaj o to Ülsera.
– Łasica. – Mężczyzna się zawahał. – Ród ognia zlecił nam odbiór czegoś, co może zastąpić purpurę! Teraz ogarniasz, jak ważne to było zlecenie?!
– Ta, nowy narkotyk jest tym, czego ludzie potrzebują najbardziej. – Elf wydłubał rzutką brud spod paznokcia i ponownie spojrzał na rozmówcę. – Gdyby bogowie zostawili ludzi samych sobie i ich olali, ci wybiliby się szybciej, niż ten mocz by po nich spłynął. Po co w ogóle szlachetny ród magów bawi się w coś takiego?
– A chuj mnie to obchodzi i w rzyci to mam! Może Lev szuka nowej używki dla swego synalka Amira, a może tu chodzi o coś zupełnie innego, bo spowiadać mi się nie musi. Nie to jest teraz naszym zmartwieniem. Dali nam zadanie, a my daliśmy dupy. Wołaj mi tu tego Ülsera!
– Pomyślałem, że będziesz chciał z nim porozmawiać, dlatego kazałem mu przyjść. – Elf podrzucił rzutkę, płynnie wstał z leżanki i złapał opadający nóż.
– Tylko zostaw nas samych.
Agill stanął w połowie drogi do drzwi. Odwrócił się w stronę człowieka i przyjrzał mu się z zaciekawieniem.
– Onur, nie lekceważ Ülsera. Jest młody, silny i ambitny. Przypomina mi ciebie, gdy byłeś w jego wieku.
– Nie znałeś mnie wtedy. Ale gdybyś znał, wiedziałbyś, że im wcześniej pozna swoje miejsce w szeregu, tym lepiej dla niego.
– Będę za drzwiami.
– O w pizdę, a co, mianowałeś się moim burdeltatusiem i będziesz mnie teraz pilnował podczas spotkań? – Śmiech Onura rozszedł się po pomieszczeniu. – Może mam ci jeszcze oddawać procent z zarobku?
– Jest leworęczny. – Elf rzucił przez ramię i opuścił pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi.
Onur wyjął nóż wbity w blat. Odsunął fotel od biurka i przestawił go lekko po skosie. Chciał mieć przestrzeń, by móc swobodniej reagować. Ukryty nóż był odpowiednio ułożony, dzięki czemu mógł go szybko wydobyć. Nie, nie zamierzał lekceważyć Ülsera. Łasica już parę razy zwrócił jego uwagę na chłopaka. Podobno znakomicie władał mieczem i wszędzie umiał się znaleźć. A poza tym to zadufany w sobie szczeniak ze średniozamożnej rodziny. Szuka wrażeń i przygód. Jak dotąd, nigdy nie zawiódł i zawsze bezwzględnie wykonywał zadania powierzone mu przez Agilla. Zapewne elf też odpowiednio je dobierał, jak zawsze. Od tych najprostszych, sprawdzających przydatność świeżego chowu, po coraz trudniejsze, wymagające większego poświęcenia i sprytu. Agill był prawą ręką Onura, bez której Kamizelki już dawno by się rozpruły. Wiedział także, że elf jest jedyną osobą, która miałaby szansę mu to wszystko odebrać, gdyby tylko chciała. Pewien był jednak, że to nigdy nie nastąpi. Przyjaciel nie był łasy na poklaski. Wolał stać w cieniu i stamtąd wydawać polecenia. Nie wiedział jednak, czy w przyszłości i w cieniu Ülsera byłoby mu równie wygodnie.
Pukanie do drzwi wyrwało Onura z zadumy. Nie zdążył jednak odpowiedzieć, kiedy do komnaty dziarskim krokiem wszedł Ülser. Ciemne włosy swobodnie opadały mu na szerokie ramiona. Z błękitnych oczu biła pewność siebie, którą podkreślał szelmowski uśmiech. Spod długiej granatowej kamizelki wystawała jasna koszula ze złotymi zdobieniami. Do siwego pasa Ülser przyczepił miecz. Oba rękawy już za łokciami chowały się w skórzanych karwaszach. Z kolei szare bawełniane spodnie sięgały jedynie do łydek.
Przywódca Kamizelek zmierzył Ülsera wzrokiem, starając się wprowadzić go w zakłopotanie. Bezskutecznie. Młodzieniec stanął pewnie na szeroko rozstawionych nogach i poprawił złoty szal. Onur za nic nie mógł zrozumieć tej nowej mody, która zachęcała do noszenia długich jedwabnych szmat. W Dahaku sama myśl o wyjściu na ulice wywołuje pot na dupie. Także owijanie się w nieważne jak cienki i zwiewny szal było po prostu głupie. Agill mu kiedyś tłumaczył, że ma to symbolizować powrót do korzeni, kiedy przez Dahak raz po raz przetaczały się burze piaskowe, a szalami zasłaniało się twarze. Teraz jednak, gdy magowie stali na straży miejskiej pogody, noszenie szalików jak jacyś pustynni tułacze, skundlone merkaty lub szczurwysyńskie syҫany, nie tylko do niego nie przemawiało, lecz także wywoływało w nim obrzydzenie.
– Witaj, Onurze. Podobno chciałeś się ze mną spotkać?
Młodzieniec włożył oba kciuki za szeroki pas i wypiął pierś do przodu. Wyglądał niczym kogut panoszący się po swoim podwórku.
– Podobno zawiodłeś i straciłeś doręczyciela, udało ci się chociaż odebrać przesyłkę?
Onur rozsiadł się wygodnie w fotelu. Starał się wyglądać na ociężałego i rozlanego. Cały ciężar opierał jednak na nogach, gotowy do skoku. Prawą dłoń trzymał w pobliżu ukrytego noża. Wiedział, że to przywitanie odebrało Ülserowi pewność siebie. Ale co ważniejsze, wyprowadziło go z równowagi. Z przyjemnością patrzył, jak dumny kogucik zmienia się we wściekłego indora. Jego czoło pokryło się bruzdami, przypominając wysuszoną rodzynkę, a twarz zapłonęła czerwienią.
– Mówisz o goblinie? – Ülser wycedził pytanie przez zaciśnięte zęby.
– A powinienem wiedzieć o kimś jeszcze?
– Nie miałem go chronić, a jedynie śledzić.
– Miałeś odebrać przesyłkę. Ale skoro go śledziłeś, to może mi powiesz, kto go zabił?
Ülser nerwowo zaciskał szczękę, przez co policzki zdawały się poruszać niczym pustynne wydmy tarmoszone wściekłym wiatrem.
– A może mi powiesz co, po raz kolejny, robiłeś na terenie podległym Zbieraczom? – Onur kolejnym pytaniem chciał stłamsić butę rozmówcy.
– Myślałem, że wszędzie rządzą Kamizelki? – Młodzik spróbował się uśmiechnąć, ale buzująca w nim wściekłość brała górę nad ciałem.
– Nie jesteś od myślenia, a od wykonywania poleceń. Masz tę przesyłkę?
– Już od dawna nie jestem psem przynoszącym ci przesyłki. Takie polecenia możesz wydać szczeniakom.
– Skrewiłeś, szczeniaku, więc sam powinieneś teraz krwawić.
– Nie groź mi, bo zanadto obrosłeś w sadło. – Ülser z furią uderzył dłonią o blat.
Onur tylko na to czekał. Wybił się z fotela niczym wąż atakujący nazbyt pewną siebie mangustę. Przyciągnął rękę rozsierdzonego młodzika, jednocześnie sięgając po broń. Z całej siły wbił ostrze tuż nad nadgarstkiem, przybijając dłoń szczeniaka do biurka. Ten próbował uderzyć przywódcę Kamizelek pięścią, ale Onur sparował cios barkiem, po czym uderzył przeciwnika otwartą dłonią w twarz. Kiedy donośne plaśnięcie rozchodziło się po komnacie, Ülser osunął się na blat, a do pomieszczenia wpadł Agill. Szybko ocenił sytuację i schował oba noże do pochwy.
– Celowo tyle czekałeś? – Onur uśmiechnął się lekko. Oddychał ciężko, a krople potu ściekały mu po policzku.
– Starzejesz się. – Elf spojrzał na nieprzytomnego Ülsera, a następnie na nóż wbity w blat biurka. Świeża plama krwi rozlewała się dookoła unieruchomionej dłoni. Widząc to, Agill pokręcił głową. – Teraz to już nigdy nie pozbędziesz się tego klamota.