Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Krew i księżyc - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krew i księżyc - ebook

Sierota, której zmysły wyostrzają się pod wpływem światła księżyca, próbuje schwytać seryjnego mordercę i przejrzeć zamiary tajemniczego geniusza, z którym pracuje.

Magia i miłość w cieniu morderstwa. Tajemnicza i wartko napisana powieść w średniowiecznej scenerii.

Idealna dla fanów „Anatomia. Love Story” Dany Schwartz.

Największym skarbem Collis jest ogromne Sanktuarium poświęcone Słońcu. Niestety w mieście dochodzi do serii makabrycznych morderstw. Pilnująca bezpieczeństwa świątyni dziewiętnastoletnia Catrin staje się świadkinią jednego z nich, jednocześnie odkrywając w sobie niesamowity dar, który może pomóc w zdemaskowaniu zabójcy. Jednak nadane jej przez księżyc umiejętności stoją w sprzeczności z wierzeniami mieszkańców Collis, przez co dziewczyna jest zmuszona trzymać je w tajemnicy.

Do poprowadzenia śledztwa zostaje wybrany Simon, młodzieniec z tajemniczą przeszłością, który z przerażającą dokładnością potrafi zrozumieć zachowanie mordercy. Między Simonem a Catrin rodzi się uczucie, które wkrótce zostanie wystawione na próbę. Głęboko w sercach oboje skrywają mroczne sekrety…

Czy Catrin i Simon zdołają schwytać zabójcę, zanim jego ofiarą padnie ktoś, kogo kochają?

 

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788382663440
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Czekam na księżyc.

Gdy wychylam głowę, by się rozejrzeć, okiennice wszystkich innych parterowych mieszkań w sąsiedztwie są już zatrzaśnięte na noc. Lekki wiaterek zamiata opuszczoną ulicę, niosąc ze sobą zapach deszczu i odległy pomruk nadchodzącej z zachodu burzy. Miasto Collis zbudowano na ogromnym wzgórzu ponad równinami, jednak widok na nadchodzącą nawałnicę blokują mi pochylone dachy. Jeśli uniosę stopy, balansując na biodrach, i wyciągnę szyję najdalej jak potrafię, zdołam zobaczyć w prześwicie pomiędzy domami rozetę i wieże sanktuarium. Nawet bez światła księżyca jego biała fasada połyskuje na tle hebanowej okrywy nieba, a w porównaniu z nią wszystkie gwiazdy bledną.

Księżyc nadal nie jest wystarczająco wysoko.

Wzdycham i wciągam się z powrotem do środka, gdy mistrz Thomas schodzi po schodach i wkracza do pracowni. Architekt zatrzymuje się na mój widok, a jego brwi unoszą się tak wysoko, że aż znikają w kasztanowych włosach wystających spod czapki.

– Catrin? – mówi. – Myślałem, że już dawno poszłaś spać.

– Nie, mistrzu. – Sięgam po okiennice i zamykam je na zasuwę, po czym odwracam się, by stanąć twarzą w twarz z moim nachmurzonym pracodawcą.

– Mógłbym pomyśleć – mówi dalej – że jesteś ubrana do wspinaczki.

Po kolacji zamieniłam pracowniczą spódnicę do łydki na wiele krótszą, włożoną na męskie bryczesy, a ciemne loki okiełznałam, związując je i spinając.

– Tak właśnie jest – przyznaję. – Chciałam sprawdzić wygiętą belkę poprzeczną, którą zauważyłam dziś rano na południowych rusztowaniach.

Pomiędzy brwiami mistrza architekta pojawia się jeszcze głębsza zmarszczka.

– Dlaczego nie zrobiłaś tego wcześniej?

– Cóż… – Zaczynam wyliczać powody na palcach. – Cały poranek oprowadzałam hrabiego de Montcuira po budowie, potem sprawdzałam ustawienie systemu odwadniającego, wypisywałam zamówienia na kamień, które musi pan podpisać, poszłam na targ w poszukiwaniu świeżego rozmarynu dla pani la Fontaine i nie wystarczyło mi czasu. – Opuszczam dłonie i wzruszam ramionami. – Poza tym łatwiej mi to sprawdzić, gdy na rusztowaniach nie roi się od pracowników.

– Hm. – Architekt przygląda się mojemu paskowi. Nie przypięłam do niego niewielkiego młotka, który zwykle ze sobą noszę. – I nie ma też żadnych wędrujących dłoni do roztrzaskania. Ile ich było w tym tygodniu? – pyta surowym tonem.

Jego gniew nie jest wycelowany we mnie, więc się uśmiecham.

– Ledwie trzy, może cztery.

Gdyby tylko terminatorzy – i niektórzy starsi rzemieślnicy – trzymali ręce przy sobie, nie musieliby się martwić o swoje dłonie. Za pierwszym razem nie uderzam na tyle mocno, by połamać im palce, ale ten jeden raz zwykle wystarcza.

– W takim razie pokaż mi, co cię martwi. – Mistrz Thomas wskazuje głową makietę świątyni w Collis, która zajmuje większość miejsca w pokoju.

Makieta jest tak stara jak sama świątynia, której budowa rozpoczęła się dekady temu.

Podchodzę do drugiego końca stołu, gdzie dołącza do mnie architekt. Tak naprawdę nazwanie tego makietą nie oddaje temu modelowi sprawiedliwości. Idealnie odwzorowano w nim każdy kamień, okno i gont – dwie prostokątne wieże przy zachodnim wejściu, długą nawę oraz ramiona wychodzące na północ i południe ołtarza znajdującego się pośrodku – choć w zasadzie środkiem będzie można to nazwać, dopiero gdy konstrukcja tego świętego budynku zostanie zakończona. Nasz projekt trwającej właśnie rozbudowy wydłuży go poza kształt litery T, który miał dotychczas. Teren budowy zaczyna się na skrzydłach nawy poprzecznej; ona również jest ukazana i uaktualniana na makiecie. Znajduje się na niej nawet rusztowanie.

– O, tutaj. – Wskazuję szkarłatną nić, którą zawiązałam, by nie zapomnieć o położeniu usterki, po czym się cofam, by mógł zerknąć.

Znajduje się w sekcji poręczy skomplikowanej jak pajęczyna, wciśniętej w cień wysokiej wieży na końcu południowej nawy poprzecznej.

Gdy mistrz Thomas nachyla się, aby lepiej przyjrzeć się zaznaczonemu miejscu, przybity do ściany pergamin trzepocze. Światło jest zbyt ciemne, bym mogła odczytać zapisane nazwiska, ale znam je wszystkie na pamięć: czternastu ojców, mężów, braci i synów, którzy stracili życie, gdy pięć lat temu zawaliły się rusztowanie i ściana. Ponad listą wisi pozłacany młotek, którego użyto do wbicia słupków wyznaczających teren budowy najnowszego projektu pobłogosławionego przez ważnych kapłanów.

Umiejscowienie tych dwóch przedmiotów nie było przypadkowe: mistrz architekt nigdy nie zobaczy symbolu swojego największego osiągnięcia, nie przypominając sobie jednocześnie o największej porażce.

By zapobiec powtórce z tego wydarzenia, rusztowania muszą być bezpieczne i niezawodne jak wapienne ściany, a jedynym sposobem, by to zapewnić, jest zatrudnienie kogoś, kto regularnie się po nich wspina w poszukiwaniu wszelkich wad.

Tym kimś jestem ja. A swoją pracę traktuję bardzo poważnie.

Mistrz Thomas nadal przygląda się makiecie, palcami mierząc odległości, gdy łagodne bicie dzwonów świątyni przedostaje się przez szpary w okiennicach. Jest już prawie północ, a o tej porze księżyc w pełni znajduje się w najwyższej pozycji, co oznacza, że jego światło będzie dokładnie w tym miejscu, w którym musi się znaleźć, bym mogła dobrze widzieć. Chociaż nie próbowałam ukrywać swojego planu wyjścia na rusztowanie, teraz mam wrażenie, że powinnam poczekać na pozwolenie. Jednak biorąc pod uwagę nadchodzącą burzę, nie mam zbyt wiele czasu do stracenia.

– Mistrzu, zastanawiasz się czasem, dlaczego bracia zakonni w ogóle kładą się spać przed ostatnim poświęceniem? – pytam, głównie po to, by zwrócić jego uwagę na godzinę.

Świątobliwi mężczyźni, którzy są członkami zakonu przynależącego do świątyni, śpią pewnie tylko około dwóch godzin, zanim zostają obudzeni na nabożeństwo o północy.

– Muszą wstać o świcie na kolejną serię pieśni, więc wyobrażam sobie, że po prostu śpią, kiedy mogą – słyszę roztargnioną odpowiedź.

Mistrz przechyla głowę, by z różnych perspektyw spojrzeć na oznaczoną przeze mnie belkę. Choć dwa lata temu skończył czterdzieści lat – mógłby więc być moim ojcem – dwa siwe pasma na skroniach są jedynymi widocznymi oznakami jego wieku. Siwizna na lewej skroni pojawiła się pięć lat temu, po wypadku, z kolei tę z drugiej strony ma według gospodyni od ponad dekady. Biorąc pod uwagę tragedię, z jaką jest związane to najnowsze pasmo, nigdy nie miałam odwagi zapytać, co spowodowało pojawienie się poprzedniego.

Mistrz Thomas kręci głową.

– Rozumiem, dlaczego można byłoby nie dostrzec problemu w tamtym miejscu, ale nawet tobie będzie trudno się tam dostać.

Poręcze rusztowania są ustawione pod nietypowym kątem ze względu na rzeźbione posągi, wystające ze ścian świątyni. Gargulce stanowią część systemu odwadniającego, co czyni je niezbędnymi, jednak to zapewne konieczność ich ominięcia spowodowała problem. Miejsce, do którego muszę dotrzeć, jest naprawdę wysoko i jeszcze nie wiem, jak to zrobię, ale niemal całe siedemnaście lat życia spędziłam, wspinając się po drzewach i wdrapując na ściany budynków.

– Nie martwię się o to.

– Nigdy się nie martwisz. – Prostuje się, by na mnie spojrzeć. – Może powinienem pójść z tobą. Potrzymam latarnię.

Wątpię, że będę potrzebować jego pomocy – i światła – ale w tym momencie przerywa nam donośne walenie w drzwi kuchni. Dziwne. Kto to może być o tej godzinie? W dodatku wszedł od strony bocznej uliczki, a nie głównej drogi?

Chwilę później w drzwiach prowadzących do kuchni pojawia się pani la Fontaine. Po całym dniu pieczenia chleba i krojenia warzyw siwobiałe włosy gospodyni częściowo wydostały się z koka zawiązanego nad karkiem. Z kwaśną, pełną dezaprobaty miną wyciera spracowane dłonie o fartuch.

– Ktoś do pana, mistrzu.

Architekt zaciska szczękę i podejrzliwie mruży oczy.

– Kto to taki?

– Perrete Charpentier.

Córka jednego z czternastu budowniczych, którzy zginęli w wypadku, dziewczyna mniej więcej w moim wieku. Nic dobrego nie wynika z jej wizyt, jednak architekt czuje się odpowiedzialny za śmierć jej ojca, próbował więc zadbać o to, by miała z czego żyć. Ostatnio jednak okazało się, że dziewczyna nieźle zarabia – i to robiąc dokładnie to, czemu mistrz Thomas chciał zapobiec – a jego postrzega jedynie jako źródło pieniędzy.

– Powiedz jej, by wróciła jutro – odpowiada.

Gospodyni kręci głową.

– Mówi, że jeśli z nią natychmiast nie porozmawiasz, pójdzie prosto do wysokiego kapłana.

Łatwo sobie wyobrazić, jak Perrete wyglądała, gdy odgrażała się gospodyni: dłoń położona na biodrze, wydęte szkarłatne usta, twarz pokryta różem, by uwydatnić pieprzyk na policzku. Bez wątpienia czekała, aż dzwony wybiją północ, by móc spełnić swoją groźbę i zwrócić się do wysokiego kapłana Gervese’a, wracającego ze świątyni do swojej pałacowej rezydencji po modlitwie.

– Dam sobie bez ciebie radę, mistrzu – mówię. – I tak zamierzałam pójść sama.

Kręci głową, ale widzę, że jest rozdarty.

– Może z samego rana zablokujemy ten fragment rusztowania i wtedy mu się przyjrzymy.

– Mistrzu, wiesz, że to nie może czekać – odpowiadam. – Wysoki kapłan już jest sfrustrowany ostatnimi opóźnieniami spowodowanymi przez pogodę. Będzie zły, jeśli jutro wstrzymamy prace.

„Zły” to mało powiedziane. Kapłan od ponad dwóch lat próbuje zwolnić mistrza Thomasa, a nieustanna podstępna kampania, którą prowadzi z ambony, w końcu sprawiła, że część ludzi się od niego odwróciła. Z tego powodu ofiary na rzecz świątyni zmalały, spowalniając nasze prace, co zdaje się potwierdzać słowa kapłana, że czas na nowego mistrza architekta.

I właśnie dlatego cały ranek spędziłam, oprowadzając burmistrza i jego synów po budowie. Całe szczęście hrabia de Montcuir był pod wrażeniem i obiecał nam pokaźny datek. Zabrałam go prosto do witrażownika, by naszkicował jego twarz, która stanie się inspiracją do jednego z witraży w świątyni. Nic nie otwiera kiesy szerzej niż publiczny dowód hojności.

Mistrz architekt przez kilka sekund rozważa mój argument. W końcu wzdycha.

– W porządku. Porozmawiam z nią na osobności, pani la Fontaine. Proszę ją wpuścić.

Z ulgą otwieram drzwi na ulicę.

– Wrócę przed deszczem.

– Catrin! – woła za mną architekt. – O czymś zapominasz.

Tłumię w sobie jęk i zatrzymuję się w drzwiach.

– Mistrzu Thomasie, przecież nigdy nie spadłam.

– Aż do ostatniego lata w dzwonnicę nigdy nie uderzył piorun – mówi stanowczo. Wieża przy fasadzie zachodniej, o kilka stóp krótsza od trzech pozostałych, została uszkodzona przez silne uderzenie. – „Nigdy” oznacza po prostu „jeszcze nie”.

Z ciężkim westchnieniem zdejmuję zwiniętą linę bezpieczeństwa z haka zawieszonego przy drzwiach, obok płaszcza mistrza. Już mam wychodzić, jednak zauważam srogie spojrzenie architekta i zatrzymuję się, by zawiązać jeden koniec wokół talii.

– Lepiej?

Jego usta wykrzywiają się sceptycznie.

– A użyjesz jej?

– Tak, mistrzu – zapewniam go, chociaż będzie mi ona raczej przeszkadzać.

– Uważaj na siebie – mówi, machnięciem dłoni dając mi do zrozumienia, żebym już szła. – Matka Agnes udusiłaby mnie gołymi rękami, gdyby coś ci się stało.

Uśmiecham się szeroko i przerzucam sobie linę przez ramię. Choć przeorysza opactwa Solis właśnie świętowała siedemdziesiąte urodziny, nie jestem przekonana, że przegrałaby to starcie.

Perrete przemyka do pracowni z kokieteryjnym jednostronnym uśmieszkiem, który ukrywa zgniłą szparę między zębami. Owiewa mnie woń jej perfum, przez co krzywię się, zamykając drzwi. Po jej ostatniej wizycie cały dzień wietrzyliśmy pracownię, by pozbyć się tego zapachu.

Z ulicy widzę wystarczająco duży skrawek nieba, aby się upewnić, że będę miała czas na inspekcję, muszę się jednak pospieszyć. Odwracam się i truchtam w stronę świątyni, niesiona przez wiatr.ROZDZIAŁ 2

Problem z szokującą łatwością można dojrzeć przy świetle księżyca. Jest coś w sposobie, w jaki cienie tańczą na prostych liniach i zakrzywieniach poręczy opartych o nową kamienną strukturę. Zupełnie jakby to ciemność zapewniła wadę, że nikt nie patrzy, i tym samym nakłoniła ją, by ta się ujawniła – ale oczywiście wiem, że to bzdura.

Jednak przyjrzenie się jej z dołu nie wystarczy. Muszę zerknąć z bliska, jeśli usterka ma wstrzymać jutrzejsze prace.

W pobliżu nie ma niczego, co by mnie utrzymało, poza kamiennym gargulcem wystającym na trzy stopy ze ściany świątyni. Tę postać przypominającą psa zaprojektowano tak, by wypluwała z pyska, z dala od budynku, deszczówkę płynącą rurami. Jak większość rzeźb ma wyglądać groźnie, jednak okrągły otwór między jej zębami sprawia, że wygląda na zaskoczoną, co jest całkiem zabawne. Wiatr owiewający pysk powoduje piszczenie przywodzące na myśl gospodynię, która właśnie zauważyła mysz, co tylko dodaje komicznego efektu. Rusztowanie obudowuje gargulca, więc stojąc na jego plecach, jestem zmuszona wyciągnąć się do przodu, by sięgnąć wypaczonego słupa. Moje palce natychmiast znajdują pęknięcie w drewnie, którego nie dostrzegłabym ani z góry, ani z dołu.

Wielkie nieba, jest ogromne. Cud, że jeszcze nic się nie stało. W dzień na rusztowaniu wspieranym przez te słupy tłoczą się dziesiątki robotników. Niewielu z nich przeżyłoby upadek z wysokości sześciu pięter prosto na kamienie w różnych stadiach cięcia i kształtowania.

Ustawiam się pod kątem, by wyczuć dłonią długość szczeliny. Jest niemal tak szeroka jak moje przedramię, co oznacza, że nie uda się wzmocnić poręczy liną – a maleńkie świeże drzazgi, które czuję pod palcami, wskazują na to, że wada szybko się powiększa. Chociaż spowoduje to sporo problemów, czuję ulgę, że odpowiedź jest tak jasna: trzeba będzie zdemontować całe rusztowanie w tym miejscu i złożyć je ponownie.

Stracimy przez to dwa dni pracy. Kolejny powód do narzekań wysokiego kapłana.

Ostra drzazga kłuje mnie w środkowy palec, więc odruchowo cofam dłoń. Przykładam do ust paznokieć, pod którym gromadzi się krew. Miedziany smak uderza mój język z zadziwiającą intensywnością, jednak krwawienie jest dość słabe. Po kilku sekundach unoszę zranioną dłoń do księżyca, by sprawdzić, czy na palcu nie zostały jakieś fragmenty drzazgi. Całe szczęście jest czysty.

Moje ramię, nadal wyciągnięte i oparte o belkę, zaczyna się trząść od ciężaru ciała, które podtrzymuje. Zanim udaje mi się podeprzeć drugą ręką, silny podmuch sprawia, że gargulec zaczyna piszczeć wyżej i głośniej, a przenikliwy dźwięk uderza mnie niczym błyskawica, posyłając nieprzyjemną falę w dół kręgosłupa i przez kończyny. Wszystkie mięśnie ciała ściskają się, a ja rozluźniam niepewny chwyt na słupie.

Nagle zaczynam spadać głową w dół w stronę leżących na ziemi kamieni, koziołkuję i przekręcam się w powietrzu, a przed moimi oczami przemykają niebo, rusztowanie i świątynia. Na ścianie przede mną rozbryzguje się krwawy łuk i w tym momencie myślę – wiem – że umrę.

Nigdy nie pomyślałabym, że to się tak skończy.

Wzrok w kącikach moich oczu się rozmazuje, wyginam plecy w łuk i chwytam się za gardło w desperackiej próbie powstrzymania krwawienia. Druga dłoń równie daremnie zaczyna drapać ścianę, aż w końcu rozrywa mnie uderzenie w brzuch.

Ból to jedyne, co zostało w moim świecie. Mogę tylko czekać, aż odpłynie ostatnia kropla świadomości.

Ale tak się nie dzieje.

Otoczenie powoli ponownie się wyostrza. Mija kilka sekund, zanim dociera do mnie, że nie leżę martwa na ziemi, a zwisam jakieś trzydzieści stóp ponad nią, z liną bezpieczeństwa zawiązaną boleśnie mocno wokół talii. Oszołomiona, podnoszę wzrok, by spojrzeć na gargulca, w miejscu, gdzie jest widoczne zagięcie liny, którą zawiązałam – i to dość niechętnie – po drugiej stronie rusztowania. Rzeźba gwizdała, jakby nic się nie zmieniło. Czy ten przeraźliwy wrzask wydobył się z jej pyska? Brzmiał bowiem… ludzko. Jak przerażony człowiek lub ktoś, kto zaraz umrze – a może jedno i drugie. Gdybym nie była absolutnie pewna, że hałas rozległ się, zanim spadłam, pomyślałabym, że to ja krzyczałam.

Na ścianie obok mnie nie ma krwi, a gdy podnoszę roztrzęsione dłonie do księżyca, widzę, że one również są czyste.

Ale widziałam krew. Czułam ją.

Byłam o krok od śmierci. I nie jestem przekonana, że nie umarłam.

Ktoś martwy nie byłby jednak tak obolały. Stękając, układam się tak, by oprzeć stopy o kamienną ścianę. Moje skórzane buty zostały uszyte specjalnie z myślą o wspinaczce i nawet z roztrzęsionymi dłońmi i siniakami tworzącymi się w okolicy talii z łatwością udaje mi się wejść z powrotem na górę. Najtrudniejsze okazuje się wciągnięcie na gargulca, tak bym mogła na nim stanąć i zeskoczyć na trzcinową platformę.

Gdy tylko się upewniam, że jestem bezpieczna, opadam na gładki wapień świątyni, obiecując sobie, że już nigdy nie będę narzekać na linę bezpieczeństwa. Kiedy zwijam ją w luźny zwój, zauważam, że moje paznokcie i czubki palców nie zostały zniszczone przez drapanie nimi o ścianę. Poza raną po drzazdze, która zmieniła się w idealnie okrągły siniec, dłonie wyglądają na nietknięte. Kręcąc głową, odwiązuję linę z obolałej talii i wyglądam na domy i sklepy otaczające wybrukowany teren przy sanktuarium. Większość widoku zasłaniają mi dachy trzy- i czteropiętrowych budynków. Wokół panuje cisza, ale w głowie nadal słyszę tamten krzyk.

Czy pochodził stamtąd?

Zarzucam linę na ramię, wstaję i zaczynam wspinać się na szczyt sanktuarium po rusztowaniu, tylko w połowie drogi korzystając z drabiny. Najwyższa część rusztowania jest zrównana z główną rynną biegnącą wzdłuż krawędzi nowego fragmentu dachu, a wiatr popycha mnie przez całą długość rozbudowywanej części aż na wschodni koniec, gdzie lwia sylwetka chimery dogląda swoich włości.

– Dobry wieczór, Pierre – mówię, rzucając zwiniętą linę za rzeźbę.

W przeciwieństwie do gargulców chimery pełnią jedynie funkcję dekoracyjną. Każdą z nich nazywam, gdy przez kilka tygodni obserwuję, jak mistrz rzeźbiarski nadaje im formę – jak na razie to Pierre jest moim ulubieńcem. Jego pysk przypomina nietoperza z zadartym noskiem, ma też długie kły, które zakrzywiają się wokół jego paszczy otwartej i gotowej do ryku. Klepię jedno ze skrzydeł rozciągających się pionowo z umięśnionego grzbietu i kontynuuję rozmowę, mimo że nie jestem na tyle niemądra, by spodziewać się odpowiedzi.

– Widziałeś lub słyszałeś tu dziś coś dziwnego?

Z tego miejsca widzę całe wzgórze, na którym wybudowano Collis, oraz rozciągające się poza nim wsie. Mój dom z czasów dzieciństwa, opactwo Solis, leży niemal u podnóża południowego zbocza. Za nim stoją pokryte bluszczem ściany Kwatery Seleńskiej, będącej domem samotniczej sekty religijnej, której członkowie trzymają się godzin księżyca, a nie błogosławionego słońca. Z otwartego placu pośrodku tej okolicy bije blask zbyt nieruchomy, by pochodził z ogniska. Nawet z tej odległości niepokojące melodie ich wyśpiewywanych o północy hymnów docierają do moich uszu.

Nie licząc dzielnicy Seleńczyków, z miasta zniknęli nocni hulacy, prawdopodobnie spodziewając się burzy. Wokoło panuje głucha cisza, przerywana jedynie szybkim rytmem kroków, odbijającym się od ścian i chodników. Nachylam się, by wyjrzeć na miasto, a wyciągnięte ramię Pierre’a wydaje się niemal wskazywać na samotną postać na dole. Odziany w płaszcz człowiek – z całą pewnością mężczyzna – porusza się zbyt szybko i zbyt zdecydowanie, by być pijaczyną zataczającym się w drodze powrotnej z karczmy. Sądząc po kierunku, z którego nadchodzi, wyszedł właśnie od madame Emeline lub z innego podobnego przybytku, jednak ja mam wrażenie, jakby niemal przed czymś uciekał.

Nagle ocieniona postać wbiega w boczną uliczkę i znika mi z pola widzenia. Przez ciszę przedziera się upiorny głos:

Niech ktoś mi pomoże. Błagam.

Słowa trzepoczą w mojej głowie, lekkie niczym blask księżyca, mają w sobie jednak udrękę tak ciężką, że zapierają mi dech w piersi. To, co matka Agnes zawsze nazywała moją narowistą wyobraźnią, łączy głos i ukryty w nim ból z uciekającym mężczyzną. Być może kogoś obrabował, zostawił rannego i zapłakanego na ulicy. Czy nocni strażnicy miasta znajdą tego kogoś, zanim nadejdzie burza, czy jestem jedyną osobą, która może mu pomóc? Jak w ogóle zacząć poszukiwania?

– Idź do domu, mały kotku.

Odwracam się gwałtownie z walącym sercem i przyciskam plecy do rzeźby. Te słowa na pewno usłyszałam. Skoro dotarł do mnie tak cichy głos, musiał należeć do kogoś, kto stał w pobliżu, a może nawet tuż za mną, ale dookoła jest tylko pustka. Szeroko otwartymi oczami przeszukuję pobliski portyk, dach i rusztowanie, nadal nie będąc w stanie odnaleźć źródła zachrypniętego szeptu, który nie milknie:

– To kiepska noc na wycieczki.

Zabrzmiało to bardziej jak ostrzeżenie niż groźba, a biorąc pod uwagę pogodę i dziwnego mężczyznę biegającego po ulicy, jestem zmuszona zgodzić się z tym fantomowym głosem. Aż w końcu znów słyszę niemy płacz:

Błagam. Ktokolwiek.

Nagle pędzę tą samą drogą, którą przyszłam, schodzę po słupkach i zeskakuję po wiklinowo-trzcinowych platformach, popychana przymusem, którego nie umiem wyjaśnić. Kiedy docieram na ziemię, puszczam się biegiem w kierunku, z którego nadchodził mężczyzna w płaszczu. Gdzieś z tyłu głowy kołacze mi myśl, że robienie tego w pojedynkę jest głupotą. Ale choć Perrete na pewno już sobie poszła, mistrz Thomas nie zgodziłby się kręcić po ulicach o tej porze, zwłaszcza z tak niejasnego powodu.

Skręcam w ulicę łączącą plac sanktuarium z wiekową Świątynią Słońca, reliktem Imperium Hadriańskiego, podczas którego powstała nasza wiara. Choć oficjalną nazwą ulicy jest Ścieżka Modlitwy, częściej mówi się na nią Droga Rozkoszy, ze względu na dużą liczbę działających tu burdeli. Wiele tutejszych sierot i znajd wychowuje się w zakonie, ale te dziewczyny, które odmówią przyjęcia ślubów Sióstr Światła, niestety często mają problemy ze znalezieniem zatrudnienia o dobrej reputacji. Wiele z nich kończy właśnie tutaj.

Dysząc, mijam czwarty rząd domów szeregowych, a nagła napaść na moje zmysły zmusza mnie do zatrzymania i rozejrzenia się wokół. Jasny blask księżyca tworzy ostre, kanciaste cienie, które przecinają otoczenie, dzieląc je na postrzępione fragmenty, ale to wiszący w powietrzu słodki metaliczny zapach przyprawia mnie o dreszcze. Ostatni raz tak wyraźnie czułam go, gdy mijałam sklep rzeźnika, który akurat zarzynał tucznika na schodach wejściowych.

Krew. Całe mnóstwo krwi.

Ale ja nic nie widzę.

Przenikliwie zimny podmuch wiatru sprawia, że kilka zaschniętych liści muska moje kostki, co przyciąga wzrok do wielkiego, błotnistego odcisku buta. Widzę ich jeszcze parę, biegnących w kierunku sanktuarium. Nikną kawałek dalej, ale zauważam też, że wychodzą z ciemnej uliczki po prawej. Przemykam pod markizę stojącego obok niej budynku i wyglądam ostrożnie za róg.

– Halo?! – wołam cicho.

Żadnej odpowiedzi. Ukośny promień oślepiającego światła księżyca pada na ścianę na drugim końcu drogi. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek tutaj była, jednak jakieś dziwne uczucie powoduje, że to miejsce wydaje się znajome i przyciąga mnie do ocienionego wylotu uliczki.

Ciemność zamyka się wokół mnie niczym kurtyna. Zapach krwi staje się przytłaczający, przysłaniam więc usta i nos jedną ręką, a drugą wyciągam w stronę mroku. Robię niepewny krok w kierunku światła, potem drugi, palcami u stóp odsuwając coś, co – mam nadzieję – jest śmieciem. Kiedy docieram do oświetlonej ściany, widzę szkarłatny łuk rozbryzgany na wysokości oczu, upiornie podobny do tego, co dostrzegłam, gdy spadałam z grzbietu gargulca.

To niemożliwe. A jednak przypominam sobie teraz, że nie widziałam wtedy nieskazitelnie czystej i gładkiej wapiennej ściany sanktuarium, lecz coś chropowatego i brudnego. Jak znajdujący się przede mną szachulec.

W jednym miejscu wzór wyglądał inaczej. Na samym środku ściany po mokrej plamie rozsmarowany był jakiś ślad, jakby przeciągnięto przez nią rozcapierzoną dłoń. Opuszki palców mojej lewej dłoni bolą, jakby to było ich dzieło, a ja, zahipnotyzowana, wyciągam rękę – muszę wiedzieć, czy w dotyku ściana jest taka sama jak w mojej pamięci.

Gdy dzieli mnie od niej zaledwie kilka cali, nagle cała uliczka rozświetla się blaskiem tysiąca świec. Wszystko wokół mnie staje się widoczne – ściany, skrzynie, beczki, z których wylewają się odpady, przemykające obok szczury… i sylwetka leżącej na ziemi kobiety.

Jest ułożona na plecach, stopami w moją stronę. Ma blade łydki, a spod wymiętej spódnicy wystają buty na drewnianym obcasie. Wokół jej głowy i ramion formuje się kałuża krwi tak duża, że ubita ziemia nie zdołała jej wchłonąć, pozostawiając płynną powierzchnię, w której odbijają się gwiazdy i szybujące chmury. Brzuch kobiety zmienił się w plątaninę rozdartego materiału i organów wewnętrznych, które dotąd widziałam jedynie u zarżniętych zwierząt.

To wszystko jest okropne, ale nie najgorsze.

Szczęka kobiety zawisła w niemym krzyku, połowa zębów została wybita lub połamana. Jej zmiażdżona twarz zapadła się do wewnątrz, podobnie jak oczy, tworząc papraninę zdruzgotanej tkanki. Ze zmiażdżonych oczodołów płynie strumień krwi, niczym łza mijająca pieprzyk na jej policzku.

Wydaję z siebie zduszony okrzyk i biorę tak głęboki wdech, że rozpoznaję kwiatowe perfumy, których woń ukrywał zapach krwi. Jednak już wcześniej wiedziałam, kim ona jest.

To Perrete.ROZDZIAŁ 3

Moja ręka zamiera w powietrzu, gdy sięgam nią w kierunku ściany, a cała sceneria jest skąpana w świetle tak jasnym, jakby był środek dnia – a może i nawet jaśniejszym, w końcu to miejsce, do którego rzadko docierają promienie słońca.

Widywałam już trupy. Ciała tych, którzy umarli z powodu choroby, wypadków, a nawet przemocy.

Ale nigdy nie widziałam czegoś takiego.

Błagam. Niech ktoś mi pomoże.

Coś mokrego przesącza się przez czubek jednego z moich skórzanych butów. Gdy zdaję sobie sprawę, że prawą stopą stoję w kałuży krwi, cofam ją gwałtownie i odsuwam rękę dokładnie w chwili, w której uliczka po raz kolejny pogrąża się w ciemności. Zdezorientowana i zaślepiona mrokiem, pospiesznie próbując stamtąd uciec, potykam się o własne stopy.

Pomóż mi…

Uderzenie o ziemię sprawia, że moje zęby zderzają się ze zgrzytem, a przez obolałą talię przepływa kolejny bolesny szok, ale nie zwracam na to uwagi. Wiem, co przenika ziemię i moje ubrania. Przekręcam się, podnoszę na czworaki, po czym z trudem wstaję i ruszam w stronę wyjścia z uliczki.

…ktokolwiek…

Od ścian odbijają się krzyki, a ja zdaję sobie sprawę, że to ja je wydaję, gdy wybiegam na ulicę, a ich dźwięk się po niej rozprzestrzenia. Opadam na kolana i wymiotuję na bruk, łkając, dopóki nie zostaje we mnie jedynie wspomnienie tego, co za mną leży.

Gdy odchylam się i siadam na ziemi, kilka budynków dalej z trzaskiem otwiera się okiennica. Wychyla się z niej kobieta, którą widzę z zadziwiającą dokładnością. Oczy ma podkrążone, a góra jej sukni jest poluzowana. Z wnętrza domu dochodzi ciche kwilenie.

– Cisza, pijaczyno! – krzyczy. – Dopiero co uśpiłam dziecko!

Zanim zdążę zareagować, kobieta zatrzaskuje okno, a ja znów zostaję sama.

Rozglądam się. Wygląda na to, że nikomu innemu nie przeszkadzały moje krzyki, ale dochodzę do wniosku, że skoro nikt nie przejął się na tyle, by sprawdzić odgłosy umierającej kobiety, nie powinnam być zdziwiona, że i teraz nikt nie reaguje. Przytłaczający smak krwi w ustach podpowiada mi, że podczas upadku ugryzłam się w język, wycieram więc twarz grzbietem dłoni, zostawiając szkarłatny ślad od nadgarstka aż po knykcie.

Jak mam się zachować? Perrete nie żyje. Nikt nie może jej już pomóc, a jednak zostawienie jej tutaj wydaje się niewłaściwe. Mistrz Thomas będzie wiedział, co robić.

Na łaskę dnia! Jeśli ktokolwiek wiedział, że Perrete udała się dziś do mistrza, podejrzenia padną na niego. Jego niewinność nie będzie miała znaczenia. Skaza spowodowana przez samo oskarżenie oraz to, że się znali, może go kosztować posadę mistrza architekta. Muszę go ostrzec.

Rozproszone burzowe chmury w końcu zasłaniają księżyc, na moment gasząc jego blask. Zimny wiatr spryskuje ziemię przede mną pierwszymi kroplami deszczu. Odpycham się dłońmi od ziemi i wstaję. Jedna z rąk ociera się o przemoczony krwią but.

Błagam. Niech ktoś mi pomoże.

– W porządku! – krzyczę w stronę nieba.

Mój głos gubi się w odgłosie grzmotu. Wycieram palce, pozostawiając krwawe smugi na krótkiej spódnicy. Niedaleko jest przybytek madame Emeline. Ona zapewne jest jedną z nielicznych osób, które w ogóle przejmą się tym, co przydarzyło się Perrete.

Odwracam się i biegnę ulicą, a blask księżyca znika po raz kolejny, tym razem na dobre spowijając świat mrokiem. Ulewa dosięga mnie, gdy docieram do drzwi madame. Otwiera mi sama Emeline, a ja, na wpół przemoczona, przeciskam się do środka.

– Perrete – dyszę, gdy zamyka drzwi.

– Nie pracuje tutaj – kończy za mnie kobieta.

Jej włosy, rozjaśnione do odcienia pomarańczu, są w miarę schludnie zakręcone, a twarz jest w pełni umalowana. Gdy unosi świecę, by na mnie spojrzeć, widzę, że makijaż ust uwydatnia łuk kupidyna. Jej irytacja szybko zostaje zastąpiona niepokojem.

– Co z Perrete?

– Nie żyje – odpowiadam. – Znalazłam jej ciało.

Emeline uspokaja się nieco.

– Jesteś pewna, że nie omdlała po zażyciu skonii? To nie byłoby nic nowego.

Głos samej madame zachrypł od zapewniającego poczucie euforii narkotyku, który w najtańszej formie podpala się i wdycha.

– Jestem pewna. Ona… – na chwilę odejmuje mi mowę, ale udaje mi się wydukać: – To było straszne.

Emeline wzdycha.

– Możesz powiedzieć nocnym strażnikom. Poinformują burmistrza. – Odwraca się do schodów stojących na tyłach pokoju.

– Ja, cóż, nie byłam w stanie znaleźć żadnego z nich przed deszczem – mówię, choć wcale ich nie szukałam. – Dlatego przyszłam tutaj.

Kobieta odwraca się przez ramię.

– W takim razie dobrze się składa, że dwóch jest właśnie na górze.

Madame Emeline zapewnia strażników miejskich, że nie ujawni ich miejsca pobytu, jeśli w satysfakcjonujący ją sposób uderzą na alarm – co czynią, budząc całą okolicę pomimo burzy.

Podczas gdy jeden z nich biegnie do Pałacu Sprawiedliwości, drugi nie jest w stanie powstrzymać pierwszych gapiów, dopóki na miejscu nie zjawia się więcej wartowników. Ta garstka szczęśliwców rozpowiada wszystkim o tym, co widzieli, a z każdą kolejną opowieścią szczegóły stają się coraz makabryczniejsze. Większość ludzi korzysta z wątpliwej jakości schronienia, jakie dają markizy i bramy, jednak ja przemykam wokół obrzeży tłumu, nasłuchując informacji na temat tego, gdzie dziś w nocy znajdowała się Perrete. Jak na razie nie dowiedziałam się niczego. Madame Emeline stoi u wylotu uliczki z rękami skrzyżowanymi na piersiach, ciskając gromy z przekrwionych oczu. Burmistrz powinien już tu być.

Martwię się, że mistrz będzie mnie szukał, ale nie śmiem jeszcze stąd iść. Palce u stóp zdrętwiały mi od zimna, a gdy się poruszam, z butów wyciekają do kałuży cieniutkie strużki krwi.

…Niech ktoś mi pomoże…

Zaciskam szczękę, gdy błaganie odbija się w moim umyśle. Upiorny głos Perrete nie ustaje, tak jak deszcz spływający mi po twarzy. Zwróciłam uwagę odpowiednich osób na to, co się jej przydarzyło. Czy to nie wystarczy, by zostawiła mnie w spokoju?

Burza kończy się w ciągu godziny, a na zachodniej części nieba, za rzednącymi chmurami, błyszczy księżyc w pełni. Z drugiego końca ulicy nadchodzi kilka osób, a znajdująca się wśród nich wysoka postać w płaszczu sprawia, że zamieram. Jednak w przeciwieństwie do mężczyzny, którego widziałam z sanktuarium, wierzchnie odzienie tego człowieka jest w odcieniu nijakiej szarości, a ubrania pod spodem tak ciemnogranatowe, że niemal czarne. Prześlizguje się pomiędzy cieniami, jakby był jednym z nich, aż w końcu mnie zauważa i zatrzymuje się w pół kroku.

– Tu jesteś.

Stoi zbyt daleko, by jego szorstki szept do mnie dotarł, a jednak tak się dzieje. Poznaję również jego głos. Słyszałam go wcześniej, gdy stałam obok Pierre’a. „Idź do domu, mały kotku”.

Czuję ucisk w żołądku na widok ukrytych głęboko w kapturze srebrnych tęczówek, połyskujących na tle obrysowanych na czarno powiek. Jest Seleńczykiem.

Nie nazwałabym tego strachem, ale zachowuję przy nich czujność jak każdy w Collis. Seleńczycy są jednymi z najznamienitszych medyków, niektórzy wręcz nazywają ich czarownikami. Jedynie najbogatsi z mieszkańców miasta mogą sobie pozwolić na ich usługi, ale mówi się, że cena jest warta zapłaty tylko wtedy, gdy jest się już na łożu śmierci. A jeśli wierzyć plotkom, to właśnie ludzie nocy są źródłem skonii, narkotyku używanego przez wielu, by znieść jakoś trudy życia. Samotnicza sekta budzi się i zasypia wraz z księżycem, a nie słońcem, a jej członkowie żyją na krawędzi galijskiego prawa. Ponad wszystko kierują się dwiema zasadami: nie opuszczać nocą swojej dzielnicy i nie wtrącać się do spraw niezwiązanych z sektą. Coś jednak sprawiło, że ten mężczyzna złamał obydwie.

Sądząc po jego czynach, tym czymś mogę być tylko ja.

Stoję nieruchomo jak rzeźba z sanktuarium, podczas gdy on taksuje mnie wzrokiem. Gdy nasze spojrzenia się spotykają, kiwa delikatnie głową. Jego szerokie barki się rozluźniają, wprawiając w ruch srebrny łańcuszek, który połyskuje na szyi. Pomimo ciemności widzę, że ukryta pod kapturem twarz jest oszpecona bliznami, a nos – zdecydowanie niesymetryczny. Gdyby Seleńczycy nie byli zadeklarowanymi pacyfistami, założyłabym, że jest dawnym żołnierzem, a przynajmniej lokalnym awanturnikiem.

Seleńczyk cofa się w mrok, nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Wracaj do domu – szepcze.

Tak jak wcześniej brzmi to bardziej jak ostrzeżenie niż groźba i kusi mnie, by go posłuchać, jednak akurat zauważam nadchodzącego hrabiego de Montcuira.

Burmistrz wygląda, jakby naprawdę się spieszył – jego ubrania są pomięte, a rdzawa broda i wąsy nie zostały ułożone za pomocą oleju w zwyczajowy schludny sposób. Za nim wlecze się wysoki nieznajomy młodzieniec – jest jeszcze bardziej zmierzwiony, choć ma na sobie szaty tak piękne jak sam szlachcic, uszyte na miarę, by pasowały do jego tyczkowatej sylwetki. To oczywiste, że tak jak większość zgromadzonych został wyciągnięty z łóżka. Jego pozbawione blasku loki z jednej strony są spłaszczone, a z drugiej rozwiane dziko na głowie. Ma minę, jakby był w transie.

Obaj przechodzą obok Seleńczyka, jak gdyby był niewidzialny. A może tak jest naprawdę, bo mężczyzna znika, kiedy tylko nas mijają. Gdy ponownie go zauważam, jest już pół ulicy dalej i oddala się tak cicho, jak się pojawił.

Nie ma szans, że pójdę teraz do domu. Dołączam do tłumu, który powiększa się w związku z przybyciem hrabiego de Montcuira i słabnącym deszczem. Na twarzach zgromadzonych widać ulgę. Przybył mianowany przez króla strażnik sprawiedliwości. Porządek zostanie przywrócony.

– Co tu się dzieje?! – ryczy Montcuir, a w jego głosie słychać ciężar autorytetu.

Wraz ze swoim towarzyszem wchodzą w krąg światła pochodni, a oślepiony jasnością młodzieniec mruga powoli bladoniebieskimi oczami. Mam wrażenie, że z lewym jest coś nie tak, ale z tego miejsca nie widzę dokładnie.

Naprzód wychodzi jeden ze strażników.

– Jakąś godzinę temu znaleziono tu ciało kobiety, wasza łaskawość.

Burmistrz chrząka.

– Czy sprawca zostawił jakieś ślady?

– Nie, wasza łaskawość. – Strażnik kręci głową. – Uciekł na długo przed podniesieniem alarmu.

Zaniedbanie straży nie robi wrażenia na Montcuirze.

– Kim była? – pyta, nie zwracając się do nikogo konkretnego. Następnie, zauważając właścicielkę domu publicznego, unosi rdzawą brew. – Czy to jedna z twoich dziewczyn, madame Emeline?

Kobieta się jeży.

– Jeśli pytasz, czy łączy nas zawód, to odpowiedź brzmi tak. – Jej makijaż spływa dwoma strumieniami po policzkach od stania na deszczu i być może kilku łez, jednak głos jest wyraźny i niewzruszony. – To nie sprawia, że jest warta mniej niż każdy inny objęty prawem człowiek. A to, co jej zrobiono, wstrząśnie nawet tobą.

Burmistrz przez kilka chwil wytrzymuje jej oskarżycielskie spojrzenie, jednak nie odnosi się do subtelnej bezczelności.

– Kto znalazł ciało? Ty?

Wzrok Emeline odnajduje mnie w tłumie, zadając nieme pytanie na temat tego, czy chcę przyznać się do swojego udziału w tym, co się dzieje. Jeśli zapragnę, pozwoli mi uniknąć wmieszania w tę sprawę. Niepewna, pocieram palcami bryczesy.

…mi… pomoże…

– Ja je znalazłam – mówię, czym zaskakuję samą siebie.

Montcuir i dziesiątki innych twarzy odwracają się i wlepiają we mnie swoje spojrzenia, a ja przełykam ślinę, by zachować pewność głosu.

– Usłyszałam jej krzyki.

Hrabia oczywiście mnie rozpoznaje. Ledwie dziś rano oprowadzałam jego oraz jego synów po sanktuarium. Wyciąga mięsisty palec i wskazuje nim siebie, na znak, że mam podejść.

– Weź pochodnię i chodź za mną.

Nie chcę tam wracać. Moje dłonie trzęsą się tak bardzo, że niemal upuszczam pochodnię, którą ktoś wciska mi w dłoń. Montcuir gestem przywołuje również nieznajomego.

– Simonie, ty też chodź.

Młodzieniec staje jak wryty.

– Dlaczego?

– Dobrze wiesz dlaczego.

Czuję się zdezorientowana. Hrabia od ponad dwóch dekad jest burmistrzem Collis, a ten cały Simon wygląda, jakby nie skończył nawet dwudziestu lat. Co takiego będzie w stanie zauważyć, czego nie dostrzeże Montcuir?

Blade oczy Simona iskrzą się ze złości, a twarz wykrzywia się buntowniczo, jednak po chwili znów przybiera beznamiętny wyraz. Mężczyzna wychodzi naprzód; jego ruchy są sztywne, mechaniczne. Przepuszczam go, wykorzystując każdą wymówkę, by znaleźć się jak najdalej od ciała. Madame Emeline również idzie za nami i nikt nie próbuje jej powstrzymać. Uliczka wydaje się jeszcze ciemniejsza niż wcześniej, mimo że niosę pochodnię.

Hrabia de Montcuir zatrzymuje się przy nieruchomej sylwetce Perrete, leżącej pod wyświechtanym lnianym prześcieradłem, przemoczonym od deszczu i krwi. Jasnoczerwone kropki rozprzestrzeniają się od środka twarzy i klatki piersiowej.

– Kto zakrył ciało? – pyta.

– Ja – odpowiada Emeline. – Zaraz zobaczysz dlaczego.

Montcuir nachyla się, by odrzucić prześcieradło na bok. Chociaż większość krwi została zmyta, zdewastowane ciało Perrete wygląda tak samo potwornie jak wcześniej. Nie spodziewam się reakcji po weteranie drugiej wojny zaćmienia, a jednak hrabia wygląda na wstrząśniętego.

Simon ledwie się wzdryga.

Przez kilka sekund nikt się nie rusza.

– No i? – mówi w końcu Montcuir, wstając. – Co myślisz, Simonie?

– Nie żyje – odpowiada tamten beznamiętnie.

– I? – Hrabia krzyżuje ręce na piersi. – W grę wchodzi szaleństwo czy coś o wiele prostszego?

Następuje długa cisza, w której trakcie ani ja, ani madame Emeline nie oddychamy.

– Owszem – odpowiada cicho Simon. – To robota szaleńca.

Emeline wydycha z ulgą powietrze, ale ja nie rozumiem, w jaki sposób to miałoby cokolwiek zmienić.

Nie mówiąc nic więcej, hrabia de Montcuir odwraca się i dumnym krokiem wychodzi z powrotem na ulicę. Emeline idzie tuż za nim, a ja biegnę za nimi, natychmiast oddając pochodnię mężczyźnie, który mi ją dał. Simon zostaje z tyłu i zatrzymuje się przy wejściu do uliczki, jakby chciał je zablokować.

W tej chwili na główniej ulicy pojawiają się dorośli synowie hrabiego. Starszy, Lambert, jest mniej więcej wzrostu Simona; ciągnie za sobą o wiele bardziej przysadzistego Oudina, mocno zaciskając dłoń wokół jego łokcia. Gdy docierają na miejsce, Oudin uwalnia się z uścisku Lamberta i potyka się, ale szybko odzyskuje równowagę.

– Przecież szedłem – warczy.

Jego ubrania i oddech cuchną alkoholem z odległości kilku stóp. Oudin niemal bez przerwy jest pijany i niemal tak samo często bojowo nastawiony.

– Za wolno – odpowiada ze spokojem Lambert. Jeszcze nigdy nie słyszałam, by podniósł głos, a dzisiejsza noc nie jest wyjątkiem. – Ojciec kazał się nam spieszyć.

– Tak – odpowiada cierpko Montcuir. – Nie było cię w domu, gdy wychodziłem. Gdzie się podziewałeś?

– Korzystałem z nocnych uciech. – Oudin nie ma wstydu.

Między nim a starszym bratem jest pięć lat różnicy, ale pod względem dojrzałości dzielą ich całe wieki.

Simon wzdycha.

– Dlaczego przyprowadziłeś Juliane, kuzynie?

Córka hrabiego stoi za braćmi z wypisaną na twarzy skruchą, w wątłych dłoniach trzymając mosiężną latarnię. Nie było wątpliwości, że luźna suknia lady Juliane została zarzucona na koszulę nocną, by jakoś się prezentowała. Kasztanowe włosy zwisają w strąkach na ramionach, a pod brązowymi oczami widać fioletowawe kręgi, przypominające sińce na boleśnie szczupłej twarzy. Nie widziałam jej od miesięcy, ale sądząc po jej wyglądzie, podejrzewam, że chorowała. Osiem lat temu była uważana za jedną z największych piękności w całej Galii. Teraz, w wieku dwudziestu czterech lat, najprawdopodobniej czeka ją już tylko staropanieństwo.

Lambert chmurzy się na pytanie Simona.

– Obudziła się. Nie chciałem zostawiać jej samej.

– Co się stało? – pyta Oudin. – Słyszałem, że ktoś umarł.

– Zamordowano Perrete Charpentier – syczy madame Emeline. – Została zakatowana i porzucona w bocznej uliczce, by tam gniła.

Z twarzy Oudina odpływają niemal wszystkie kolory, zostają na niej jedynie dwie szkarłatne plamy jak u klauna – dowód na to, że nie tylko pił, a również zażywał skonii. Nie palił jej jednak. Stać go na zakup skoncentrowanego proszku, który można wciągać lub położyć pod językiem.

– Perrete? – szepcze zduszonym głosem. – To niemożliwe.

– Dlaczego niemożliwe? – Domaga się odpowiedzi hrabia. – Byłeś z nią tej nocy?

Oudin zamyka usta i próbuje przełknąć ślinę. Po kilku sekundach wewnętrznej walki potakuje.

– Tak – przyznaje. – Ale… nie w taki sposób. Zostawiła mnie kilka godzin temu, mówiąc, że spotkamy się później, ale już nie wróciła.

W mojej głowie rozlega się alarm głośniejszy niż największy dzwon sanktuarium. W tym czasie Perrete odwiedziła mistrza Thomasa, ale czy Oudin o tym wie?

Montcuir rozgląda się, bez wątpienia zauważając podejrzliwe spojrzenia rzucane w stronę młodszego syna. Zaciska zęby.

– Natychmiast zostanie rozpoczęte formalne dochodzenie.

W tłumie zaczyna się poruszenie, rozlegają się szepty. Morderstwo prostytutki zwykle nie jest postrzegane jako godne takiej uwagi, jednak charakter tej zbrodni i możliwy udział w niej syna hrabiego najwyraźniej to zmieniły.

– Simonie z Mesany. – Montcuir robi teatralną pauzę i odwraca się, by stanąć twarzą w twarz z młodzieńcem, który sztywnieje, jakby chciał uciec. – Ty poprowadzisz to śledztwo.

– Dlaczego ja? – parska chłopak. – Nie mam oficjalnej posady w Collis.

– To prawda, ale to ja przydzielam tego rodzaju stanowiska. – Hrabia odwraca się i odchodzi, lekceważąco machając dłonią. Najwyraźniej to kończy dla niego dyskusję. – Wykorzystaj swoje doświadczenie.

Madame Emeline marszczy brwi, gdy zwraca się do Simona:

– Jakiż powód może mieć hrabia, by to panu zlecić takie zadanie?

Pięści Simona są zaciśnięte, jakby trzymał się relingu statku podczas sztormu. Chłopak patrzy gniewnie na odchodzącego burmistrza.

– Bo jestem miejscowym specjalistą od szaleństwa – szepcze ponuro.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: