- W empik go
Krew - ebook
Krew - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 229 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziwnie tylko to imię swe nosiła – Muszka.
Wzrost okazały; blady, dantejski profil; włosy bez najmniejszego połysku, ciemnobronzowe; oczy, jak chmurna noc listopadowa, czarne.
Było upalne czerwcowe południe, gdy do cichego pałacu "Eustachostwa" weszło nieszczęście. Przyniesiono pana na miejskich noszach. Miał ciężko poranioną głowę, twarz pobladłą, oczy przymknięte.
Młodych koni, które go poniosły i brek ze szczętem potrzaskały, połapać nie można było, stangreta odniesiono bezprzytomnego do szpitala.
Pokoje "barokowej rezydency" napełniły się smutkiem i płaczem; w siedzibę urządzoną przez najwybredniejszy sybarytyzm, dla miękkiego lenistwa, wszedł mrozem przejmujący dreszcz, wnikł w najcichsze kąty i napełnił je rzężeniem rozpaczy; nieustającym w głębi duszy słyszanym wrzaskiem; zabił leniwe półcienie bezczelnem jakiemś światłem, by wszędzie był widziany, i popełzał szarą nudą beznadziejnego zwątpienia po ciężkich kotarach, pluszach i bronzach.
Sypialnię obejmował półmrok. Noc. Za kotarą, gdzie leżał chory panowała od dłuższego czasu głucha cisza. – Prawdopodobnie śpi… Odrzuciła nerwowym ruchem głowy włosy, które zwisały ciężkimi festonami na czoło jej i po bokach twarzy. Odgarnęła greckie rękawy powłóczystego szlafroka, obnażając przepyszne ramiona i usiadła jak najciszej w fotelu bujającym.
Od czasu do czasu spoczęła wzrokiem na ściennym zegarze, wtedy po jej twarzy falą nagłych przemijających cieni przepływał blady niepokój…
Konsylium nakazało spokój. Niczem niezamącony spokój ten był warunkiem ocalenia. Jego życie, to dla niej tyle co jej własne i więcej… Więcej niż jej i matki i ojca i wszystkich ludzi na ziemi…
Usta jej zbielały i zadrgały niemym prawie szeptem.
Stach!…
Uczuła piekący ból w oczach i pierwsza po tylu godzinach trwogi i męki chłodna kropla popłynęła po jej twarzy. Popłynęła, ale wyschła natychmiast. Nie umiała płakać… piersią jej zatrzęsły suche, nadludzkim wysiłkiem stłumione łkania.
A ciągle błąkało się w jej myśli jedno tylko pytanie:
Kiedyż ten doktór przyjedzie? Dziwna rzecz; ów rudy garbus, niegdyś domowy lekarz jej rodziców, używany do zabawy i do leczenia, którego znała odkąd wogóle pamięć jej sięga, pierwszy jej nauczyciel i towarzysz zabaw, był dzisiaj jedynym może na świecie człowiekiem, który budził w niej niewytłómaczoną niechęć.
Może dlatego, że z myślą o nim łączyło się w niej, przez pół zaledwie uświadomione poczucie winy. Nie miała pojęcia niegdyś, że to, co było wtedy powodem żartów i jej i całego domu, w przyszłości stanie się dla niej wyrzutem sumienia…
Zdziwiła się bardzo, że wogóle może pamiętać o tem teraz mimo nieszczęścia? – Jednak myśl o nim i to dalekie echo popełnionej winy nie ustępowało, lecz obok trwogi i smutku – ożyło jeszcze silniej..
Instynktem kobiecym spostrzegła dawno, przed dziesięciu jeszcze laty, gdy zaledwie z dziecka stała się dziewczyną, że doktór ko – cha ją. Podzieliła się wtedy swojem spostrzeżeniem, po dziecinnemu, głośno w jego obecność, ze wszystkimi i wywołała huragan śmiechu… ten śmiech pozostał gdzieś w samej głębi jej duszy, jakby przypomnienie czyjejś krzywdy, jak echo trzasku krwawiących biczów.
Tyle lat… a echo powraca…
Oczekiwała na niego niecierpliwie. Po ukończeniu konsylium mąż jej odzyskał na chwilę przytomność – chciał tylko jego mieć obok siebie z lekarzy… Kaprys chorego jest rozkazem; zresztą on był jednym z najzdolniejszych w mieście.
Odsunęła kotarę.
Uklękła przy łóżku i lekkiem nieśmiałem muśnięciem warg ucałowała parokrotnie rękę chorego.
Nagle uderzyła ją pewna rzecz: Spostrzegła mianowicie, że palce u tej ręki mają martwosinawy odcień i są zupełnie zimne… Cała przejęta trwogą wpatrzyła się w jego usta – oddychał… Uspokoiła się tem…
Wstając cicho z klęczek, usłyszała za sobą ledwo dosłyszalny szmer, jakby ostrożne stąpanie po dywanie.
Błysk radości oblał jej oczy… Doktór! Ukłon. – Sztywny, śmieszny ukłon garbusa – skinęła nieznacznie głową.
Po chwili siedzieli oboje; ona na niskiej wygodnej kozetce, on opodal na krześle. Patrzyła na jego rudą kędzierzawą głowę wpadła niemal w ramiona, na szare oczy i piegowatą o rzadkim zaroście twarz… Obok uczuwanego lęku, stanęły przed jej oczyma dziecinne lata.
Wkrótce on przemówił:
– Jakże się ma mąż pani?
– Śpi…
– Kiedy odzyskał przytomność? Wczoraj wieczorem w godzinę po odejściu panów.
– Czy gorączkuje?
– Zdaje mi się, że nie… Może się doktór przekonać zechce?
– Dobrze, za chwilę. Zegar ten jest za głośny, napełnia szmerem cały pokój; musi być nietylko tu, ale i w sąsiednich pokojach wszędzie głucha cisza, od tego poprostu jego życie zawisło.
Ona drgnęła…
– Przepraszam, że to księżnie tak brutalnie mówię, ale… konieczność nakazuje.
Czuła, że posadzka usuwa się z pod jej stóp.
– Tak źle jest ze Stachem? – wyszeptała przez pół do siebie, ledwie oddychając.
– Wszystko zależy od pani posłuszeństwa – odpowiedział z dziwnym uśmiechem.
– Ja jestem posłuszną. W głosie jej brzmiało zupełnie bezbronne poddanie się; przeszła na palcach w róg pokoju, gdzie na małym stoliku stał stary szafkowy zegar. Zatrzymała go…
– I światło za jasne – brzmiał cichy rozkaz.
Ściemniła jeszcze bardziej lampę. Teraz półmrok stał się zaledwie przejrzany, ciężki, tajemniczy.
– Proszę o świecę, jeśli możliwe z zieloną zasłonką.
Chciała o coś zapytać, ale żeby uczynić to cicho, musiała zbliżyć się do niego, gdyż stali w odległości kilku kroków od siebie. W zupełnym zmroku przysunęła się do niego za blisko…
– Przepraszam… ja tu stoję – szepnął. Czuła, że wszystka krew napłynęła jej do głowy i błogosławiła w duchu ciemność.
– Czy światło nie zaszkodzi mu? – zapytała – doktór sam przecież kazał…
– Prosiłem o świecę z zasłonką, zresztą… trudno, muszę zbadać jak jest!
– Świecę i wszystko, co trzeba, znajdzie pan przy łóżku…
Gdy odszedł i znikł w alkowie, uczuła nagle, że kolana uginają się pod nią.
Uczucie ogromnej tkliwości, miłość i rozpacz równocześnie zatrzęsły nią i znowu bezwiednie wyszeptała:..
– Stach…
Za kotarą migotał żółtawy blask świecy i przesuwał się cień doktora.
Po długiej chwili ukazał się przed kotarą, w ręku trzymał świecę; blask jej ujął twarz jego w ostre światłocienia.
– Muszę z panią pomówić – zaczął cichym szeptem – może usiądziemy, tam najlepiej w kącie.
To, co było pierwej w niej zaledwie określonem przeczuciem, w tej chwili czuła, że jest czemś niemal żyjącem, widzialnem; wypełzło z niej i stało się zjawą ohydną, wstrętną…
– Pozwoli pani – przemówił bardzo stłumionym głosem, który syczał – że cofnę się w tem, co mam jej powiedzieć o parę lat wstecz…
– Nie… – przerwała mu – nie, bo to nie może mieć związku z chorobą.
– Być może, że bezpośredniego związku
IO
niema, jednak od tego czy i jak mię pani wysłucha zawisło może życie jego…
Nie wiedziała dlaczego słowa te nie były dla niej niespodzianką, mimo to odpowiedziała mu przejęta odrazą:
– Słucham.
– Ostrzegam tylko panią, że musimy zachować się bardzo cicho, mówię to z obowiązku; w tej chwili jest jeszcze tak, że najmniejsze wstrząśnienie, przebudzenie się nagłe u niego, i – po wszystkiem… Dlatego przypominam…
– To zbyteczne, pamiętam o tem daleko lepiej, niż ktokolwiek inny… Żałuję tylko, że w czasie, gdy pan był przy chorym, ja nie wyszłam stąd poprostu.
– Nie mogła pani tego uczynić…
– Dlaczego?
– Bo sądzę, że to interesuje ją trochę jaki jest stan chorego męża jej…
Ciepły promień ulgi przepłynął po jej piersi.
– Więc o tem ma mi pan mówić? Tak…
naturalnie… w pierwszej chwili nie zrozumiałam pana.
A pani sądziła, że o czem?
W głosie jego usłyszała stłumiony śmiech.
– Ja – nic nie sądziłam..
– Chcą grzecznie powiedzieć… Pani się myli… Sądziła pani, że będą mówił o pewnym słotnym listopadzie… Dawnym… bardzo dawnym… Mnie się przynajmniej wydaje, że już stulecie całe od tego czasu zwolna przewlekło się… Rozmaicie czas liczymy? Nieprawda? Dla pani te cztery lata, to jeden dzień słoneczny… Dla mnie – to tysiąc kilkaset długich nocy… Wie pani?… nocy… takich jak ta, która dzisiaj padła jej w udziale! A – gorszych jeszcze…
Powstała.
– Panie doktorze, żegnam pana… i dziękuję… Należne honoraryum otrzyma pan jutro, wręczy je panu nasz kasyer. Żegnam…
Zachichotał stłumionym szyderczym śmiechem.
Krew.
– Oto księżna w każdym calu!….- Jesteś płatnym najemnikiem, narzędziem i basta! Tylko zapomina pani o jednej drobnostce… Jego życie… Co się z niem stanie?
W głosie jego brzmiała nieubłagana, miażdżąca wszelkie wątpliwości pewność. Ona nie mogła postąpić kroku, rozszerzone w ciemności oczy jej skierowały się w stronę, gdzie czarną plamą rysowała się draperya kotary.
– Czy wie pani, że ja jeden ocalić go mogę? Czy wie pani, że choroby mózgowe, to wyłączna specyalność moja? Lata znojnej pracy! Na końcu, zanim odejdę, przypomnę pani jeszcze jedyne słowa, które mąż jej zdołał wypowiedzieć przed utratą przytomności I Nie powiedział ani jednego czułego frazesu, nie wymówił imienia pani – nie! On wiedziony instynktem samozachowawczym, pragnieniem życia, zażądał wyraźnie mojej pomocy I Czuł, kto go jedynie ocalić może.. Jeżeli nie zastosuje się w należnym czasie to, co jest konieczne, a co ja jeden tylko wiem i zrobić mogą, on skona, a pani pozostanie wyrzut na zawsze, że mu sama dałaś umrzeć. On wołał zamierającym głosem o jedyny ratunek swój to jest o mnie – a pani mię wypędziłaś! Żegnam!
Miała zamęt w głowie, czuła jedno tylko, że zatrzymać go musi, ale czuła też, że wraz z nim zatrzymuje jakąś potworną, mającą się odbyć ohydę…
Jak wyrok śmierci błąkało się w jej głowie słowo, w którego znaczenie bała się wglądnąć.
Bezbronna…
Odchodził zwolna do drzwi. Chwiejąc się podążyła za nim; bolesne, bez łzy jednej łkanie drgało w jej piersi, w gardle; przemogła się jeszcze i powiedziała:
– Proszę zostać…
Natem ostatniem słowie głos jej się złamał – zostało tylko poruszenie zbielałych warg i lekkie złudzenie szeptu…
– Zostałem wypędzony i… odchodzę…
– Ja proszę…
– Nie…
– Błagam!
– Zostaję…
Powróciła na dawne swe miejsce i wtuliła się jaknajgłębiej mogła w kąt kozetki.
On usiadł naprzeciw niej i począł mówić właściwym sobie dobitnym szeptem.
– Ten listopad! Czy ma pani bodaj pojęcie co to jest noc bezsenna? A – ma pani, tak, poznaje ją pani dzisiaj… Trwoga o życie ukochanej istoty – o niego… Ale w tej męce pani są i jasne promienie, jest nadzieja, a gdzie jest chociaż jeden błysk jej, tam niema rozpaczy… tej prawdziwej… tej bez ratunku! Tej, która każdą noc człowieka zmienia w istną krwawicę ogrójcową… Nachyla się nad nim nieubłagana jak przeznaczenie, i pyta: Poco żyjesz nędzarzu? Są ludzie, którym nigdy nie wolno… ani na chwilę śnić o tej bajce co się szczęściem nazywa, bo sami sobie piekło stworzą… Bo obłęd ich jakiś opęta, i wśród drwin, szyderstwa, chłostani pogardą, zabłoceni poniżeniem pójdą za tą bajką… Tacy ludzie to przeklęte paryasy losu, takim człowiekiem ja jestem…
– A moim snem, moją bajką, mojem zatraceniem… kto był?…
– Wiedziałem dobrze, że jestem wykrzywionym rudym potworem, wiedziałem, żem wyszedł z gminu, gorzej jeszcze, bo i w gminie ludzie miewają rodziców, a ja jestem synem kobiety, tyle tylko wiem… bo do ojcostwa nikt się przyznać nie chciał… Bo ja…
Urwał i zamilkł.
W głuchej ciszy rozlegał się głośny, przyśpieszony oddech jej…
Gdy pierwszy raz – pamięta pani? – zdradziłem przypadkiem moje uczucie dla ciebie, pani tę nieskończoną śmieszność obwieściłaś wszystkim, ja zdobyłem się odrazu na tyle siły, że śmiałem się wraz z innymi… byłem dowcipny… robiłem nawet pocieszne miny, ku ogólnej radości, chwytałem się za piersi i t… d. Jednem słowem udawałem, że udaję.
– I to trwało lata… lata… W tę komedyę wszyscy wierzyli; Pani jedna wiedziałaś, że to jest podwójna komedya…
W dniu zaręczyn pani jeden z kuzynów jej, bardzo ładny człowiek, "skrojony na miarę krawca" raczył mię spostrzedz; zbliżył się więc i chcąc sobie urządzić zwykłe widowisko ze mnie, zapytał:
– I cóż? Doktór nieszczęśliwy dzisiaj – co?
– Pierwszy raz wypadłem z roli i musiałem dziwnie popatrzeć na niego, bo zbladł… Ale natychmiast opanowałem się i udałem szczery śmiech, on się także roześmiał… Był dobry, jak wszyscy głupcy… X
– Doskonały aktor z doktora – zawołało – I nie miał pojęcia jak słusznie ta pochwała należała mi się!
– Spostrzegłem panią… Cała w gładkiej nie zepsutej żadną ozdobą bieli przeszłaś tuż koło mnie, otarłaś się o moje ramię, ale nie raczyłaś spojrzeć… Twarz miałaś bladą, wzruszoną, oczy jakby zamglone do połowy nakryte rzęsami…
– Znikłaś już, a ja jeszcze patrzałem… jeszcze widziałem!
– Aż zbudził mię głośny śmiech. Spostrzeżono to moje zapatrzenie się na panią i wzięto je znowu za komedyę…
Śmiałem się z nimi. – Do jakich heroizmów doprowadzić nas może ta, tak zwana, próżność męska!
– ktoś zaproponował żebym zagrał. Przystałem. Oni poszli za mną.
W chwili, gdym siadał, gdym kładł ręce na klawiszach, byłem zupełnie wyczerpany duchowo; wola odmówiła mi posłuszeństwa. Nie chciałem się dłużej ukrywać…
Płynęły szkarłatne strugi; te męczarnie daremnych pożądań, które bezsenne noce moje wypełniały, krzywda moja cała.. przekleństwo… zatracenie… sieroctwo bezdomne…
– Pokój, w którym grałem, zaczął się zwolna zapełniać, przybywali inni i pani weszłaś… Wszyscy weseli…
– Nikt mnie nie pojął… nikt.., ale pani? O – pani wiedziałaś co ja mówię, ile cierpię i jak się rozdzierająco w tej chwili skarżyłem.
Nie mogłem dłużej – zerwałem się. – Śmiali się, myśleli, że błazeństwo trwa ciągle – to nic… taki ten motłoch, jak i każdy inny… ale i pani… i pani się śmiałaś! Wypadłem jak szalony… Słyszałem tylko twój śmiech, wśród stu innych, on jeden ścigał mnie, wsączył mi się w pierś, w mózg i został we mnie na zawsze I Ona zmartwiała, przyjmowała całe niemal opowiadanie jego tylko słuchowo, przez pół zdając sobie sprawę ze znaczenia słów. Siedziała jak i pierwej nieporuszona w kącie kanapy – nad głową jej drżał niepewny szkarłatny promyk lampy, przebijał z trudnością gęsty półmrok i rozsypał się na ciężkim zwoju ciemnych jej włosów, na czole, ostatnimi już błyskami ześlizgując się po linii profilu. Milczenie…
Bystrym wzrokiem wyraźnie rozróżniał kontury jej twarzy i szyi – widział pozycyę głowy nieco w tył przegiętej; widział śmiałą, szeroką linię jej piersi i wspaniały rysunek ramion, miękko na oparciu kozetki zwisających.
Zwolna rozdrażniony męką wspomnień mózg jego ogarniał to mroczne ciepło wytwornej sypialni. – Umysł jego uspakajał się pomału, wysnuwając owe obrazy płomienne, które przesunąć się musiały przez małżeńską komnatę, zostawiając po sobie jakieś tchnienie zmysłowe, które on rozpoznawać umiał i wchłaniał je w siebie…
Wypowiedział jednym tchem mękę długich lat i jednym rzutem postanowił sięgnąć po ukojenie.
Skupił się cały w sobie jak do skoku… Szukał oczyma w mroku jej bioder i badał z wysiłkiem ufałdowanie wolnej nocnej sukni…
Ona powstała i niespodziewanie wyciągnęła do niego obie ręce:
– A więc doktorze… ja już dziś zupełnie świadoma sama siebie kobieta, proszę pana o przebaczenie…
Zapomniał o męce swojej, o poniżeniu, zdeptaniu. W słowach jej, w tem wyciągnięciu rąk do niego, w rozkołysaniu piersi jej, złudą jasną błysnęło mu spełnienie wyśnionej przez niego baśni. Zadrżał cały, jak wobec cudu i przypadł do jej rąk. Ale to trwało mgnienie oka.
Opanował go szał… i przypadł do jej piersi… Chciała krzyknąć, ale:
– Nie wolno… Stach skona… Nie wolno! – pomyślała…
Wyszeptał prosto do jej ust:
– Cicho… jeden krzyk i umrze… cicho… cicho… cicho…
Zacięła usta i wpiła mu paznokcie w twarz… Jednem szarpnięciem ręki otworzył aż do
Odtrąciła go gwałtownie, ale on nie opierał się już, zatoczył się tylko bezwładnie…
Zerwała się straszna, blada, powalana jego krwią… Chciała pędem rzucić się do drzwi, ale kolana ugięły się pod nią; opadła bezwładnie na fotel i wyszeptała przez zaciśnięte zęby:
– Potwór.
Zmartwiało.. skamieniało w niej wszystko. Zwolna zaczęła odczuwać tylko zimną chęć dołu wolną, nocną suknię i rozdarł bieliznę… Uczuł w rękach i pod ustami aksamit ciała – gorący, biały alabastr, obfity i wspaniały…
Wyprężył żelazne mięśnie… pod ich naciskiem zaczęła słabnąć, siły jej omdlewały… Uczuła, że ohyda zaczęła się… czuła, że dążył do kresu szybko, silnie, nieubłaganie…