Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Krew wojowników. Tom 4. Księżniczka Alhambry - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krew wojowników. Tom 4. Księżniczka Alhambry - ebook

Rok 1527. Burzyński opuszcza udręczoną wojnami Italię. W Sewilli zostaje najęty przez bogatego kupca do sekretnego zadania, które rozpocznie jedną z najbardziej ryzykownych przygód w jego życiu.

Isabel jest córką władcy Oporto. Miała władać Wyspą Drzew, ale przeznaczenie chciało inaczej. Została wydana za mąż za księcia Grenady. Jej mąż marzy o wojennych wyprawach i podboju Algieru.

Ścieżki Burzyńskiego i księżniczki Isabel zetkną się w Grenadzie, która choć zwana jest klejnotem imperium, to jest też miejscem w którym zbrojna rewolta wisi na włosku. Pałace Alhambry i kręte zaułki muzułmańskiej dzielnicy dają kryjówkę tysiącom tajemnic. Już wkrótce dołączy do nich kolejna…

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-964077-7-1
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Lombardia, późna jesień roku 1527

Ci, którym udało się przeżyć, mieli do końca swoich dni dziwić się, że zagłada, wbrew przepowiedniom, nie okazała się wcale końcem tego świata. Tak jakby jeźdźcy Apokalipsy zatrzymali się w pewnej chwili i postanowili nie dopełniać swego dzieła, zostawiając swemu losowi ruiny, zabitych, spalone pola, wyrżnięte bydło, obraz zniszczenia i nędzy. Być może chodziło o to, aby tych, którzy to wszystko przetrwali, skazać na wieczną rozpacz.

W zniszczonym przez wiele najazdów kamiennym mieście pośród gór odbijał się echem głos kapłana. Niemłody już mężczyzna odziany w postrzępiony strój mnicha stał u szczytu schodów spalonej katedry i prowadził mszę dla grupki nędznych ludzi. Kazanie prowadził nie po łacinie, a w lokalnym dialekcie i nie powtarzał suchych słów Pisma, lecz używał swoich własnych. Jego słowa trafiały do uszu nieszczęsnych, nie wywołując na ich obliczach żadnej emocji, a potem odbijały się echem wśród spalonych ruin domów i zapadniętych dachów.

– Przekazał Bóg słowami Ezechiela, że jedna trzecia pomrze od zarazy i zginie z głodu, jedna trzecia padnie od miecza, a pozostali zostaną rozrzuceni na wszystkie strony. I będą biedni, wyśmiewani, staną się przedmiotem hańby. Pan przepowiedział tysiące lat temu tragedie, które odwiecznie chłoszczą ludzkość za jej pychę, grzechy i okrucieństwa. Jak mamy to rozumieć, jak nie tylko poprzez prawdę, że jest to dla nas nie kara, ale szansa, aby się poprawić i odnaleźć w sobie prawdziwą wiarę…

Plecy zgromadzonych były przygarbione, spojrzenia puste. Brudne i pokryte odciskami dłonie złożone do modlitwy.

– Bo jakże rozumieć, że niewinni ginęli za karę, skoro nie mieli w sobie winy? Życie jest ciągłym cierpieniem, ciągiem trudnych prób i wyzwań. Istniejemy po to, aby odnaleźć w sobie siłę do odbudowy, do ukształtowania samych siebie na nowo. Jako lepszych, niezłomnych, pokonujących codzienny trud ze spokojem ducha. Dzięki miłosierdziu i Bożej łasce, przebaczając wrogom, którzy nie wiedzieli, co czynią, i odbudowując to miasto tak, by życie w nim było odbiciem królestwa niebieskiego.

Patrzyli na niego oczyma, które nie potrafiły już płakać. Stali bez ruchu, ciała wielu z nich dygotały tylko lekko od wielomiesięcznego głodu i chorób. Wierzyli jednak w jego słowa, a wiara ich krzepiła. Wiedzieli, kim był kiedyś ten ksiądz, i widzieli, kim stał się teraz.

Kiedyś był biskupem, prawą ręką jednego z rzymskich kardynałów. Żył w pysznym pałacu w dzielnicy Nubiese, jadał ze złotych naczyń, jeździł na rumaku ze świtą strażników i sług. Rozmawiał wtedy z prostymi ludźmi słowami wzniosłymi. Cenił luksus i przyjemności życia, dobre jadło i dystyngowane towarzystwo. Gromadził bogactwa i dzieła sztuki, gardził prostym ludem i jego nędzą. Miał swoje wady. Zaglądał często do kielicha i łamał – co prawda rzadko, ale jeśli już, to intensywnie – śluby czystości. Tak bardzo się zmienił. Teraz nosił potargany mnisi płaszcz, twarz jego wychudła była i zmęczona, postawę miał pokorną. Stare czasy upadły, a dawny biskup razem z nimi. Rzym był w ruinie. Zgraje dzikich najemników rozgrabiły stolicę świata, pomordowały dziesiątki tysięcy ludzi, spaliły domy i pałace. Zasiekli mieczami kardynała, którego prawą ręką był biskup, a który nie zdążył w porę uciec do Zamku Anioła. Złupili kardynalski pałac w dzielnicy Nubiese. Słudzy uciekli, a strażnicy sami przystąpili do grabieżców, a potem bili się z nimi o podział łupów. Biskupa tylko ślepy los uratował wtedy od śmierci. Uciekał z Rzymu na starym koniu, w poszarpanej i pokrwawionej szacie, i jechał, dysząc z przerażenia, pośród płonących kamienic i kościołów, z których dochodziły krzyki gwałconych kobiet i mordowanych mieszczan. I udało mu się wyjechać z miasta, lecz zaraz za bramami dopadli go maruderzy. Chciał ich obłaskawić dobrym słowem, ale oni nie słuchali żadnych słów. Zrzucili go z konia, zdarli z niego biskupie szaty. Obmacali je i znaleźli pozaszywane w fałdach kaftana złote monety. Darli tkaninę i wpychali skudy w swoje juki. Opluli go, pobili dotkliwie. Krzyknęli na jednego, by toporem obciął mu głowę, ale wtedy biskup dostał nagle nadludzkich sił, wyrwał się im i uciekł nago w pole, a oni byli zbyt pijani, aby go dogonić. Błąkał się potem po gościńcach, szukając ratunku, ale wszędzie widział tylko ciała pomordowanych, spalone wioski i zniszczone miasta. Nic nie oparło się niszczycielskiej sile zbuntowanego wojska. Pierwszego dnia znalazł obok gościńca martwego mnicha. Zdarł z jego ciała habit i go założył. Obwiązał pokrwawione stopy szmatami i tak wędrował przez całą Italię aż do miasta w górach Lombardii, w którym pięćdziesiąt lat wcześniej się narodził. Tam żyła jego zamożna rodzina, ojciec – ważny lokalny szlachcic, tam był pałacyk pełen sług i pachołków, ściany, na których wisiały kilimy ze złotogłowiu…

I serce w nim zamarło, gdy ujrzał miasto, które też zostało już złupione i spalone. Po domu jego familii, niegdyś zamożnej i szanowanej, nie pozostał kamień na kamieniu. Z rodziny nie przeżył nikt. Część wybili grabieżcy, część zginęła w płomieniach, a pozostali od zarazy, która ogarnęła miasto już po tym, gdy nasyceni łupami żołnierze z niego wyjechali. I biskup nawet nie mógł zapłakać nad swoim i swoich bliskich losem, bo jego oczy, tak samo jak oczy innych, którzy przeżyli pożogę, nie umiały już płakać. Zamieszkał w starej piwnicy. Za dnia chodził na czarne zagony pól, grzebał w nich kijem, a gdy znalazł jakieś ziarno, zbierał je, sadził i podlewał. Tak samo czynili ci wszyscy, którzy przetrwali. Grzebali zmarłych, naprawiali zniszczone akwedukty. Dzielili się resztkami jedzenia, przygarniali pod swą opiekę sieroty, opiekowali się starcami. Orali pola, ratowali sady, odbudowywali domy na gruzach starych. Czynili to wszystko w ponurym zapamiętaniu, bez skargi. Nie mieli pośród siebie rządzących. Znajdowali w sobie niezwykłą siłę i determinację właściwą ludziom, którzy nie mają już nic, nawet nadziei. A w niedzielne popołudnia zbierali się pod schodami katedry, aby słuchać dawnego biskupa, który teraz stał się ich bratem i przewodnikiem.

Biskup zdążył dawno już przekląć samego siebie z przeszłości, tego dumnego, pyszałkowatego i cynicznego człowieka, który mając bogactwo i pozycję, zatracił zarówno człowieczeństwo, jak i szczerą wiarę w Boga i strach przed jego mocą. Znienawidził biskup swoje dawne tytuły, znienawidził bezduszność Kościoła rzymskiego, którego tak potężnym był kiedyś zwolennikiem i obrońcą. Zrozumiał, że wszystko, co mu się przytrafiło, musiało być przeznaczeniem. Musiało się to wydarzyć, aby go zmienić, aby go uzdrowić, po czym pchnąć na ścieżkę prawdziwej wiary. Stał się Bogu wdzięczny za tę odmianę i postanowił poświęcić resztę swoich dni na odkupywanie ciężką pracą grzechów przeszłości. Gdy pewnego dnia do zrujnowanego miasta przyjechał orszak lokalnego księcia, biskup przywitał go i poprosił o pomoc dla ludu. Książę odrzekł, że sam stracił wiele w wyniku wojennego chaosu i nie ma się czym dzielić. Ale zaproponował, że zabierze go na swój zamek i nada mu rentę i możliwość wykonywania posługi w godnych warunkach. Biskup pokręcił głową. Odrzekł, że jego miejsce jest teraz przy wiernych, którzy go potrzebują, i że nie wierzy już w kościelne pozycje, a tylko w bycie pasterzem dla swego stada. „Nie uważam się już za biskupa, książę. Postanowiłem odrzucić wszelkie przywileje i pokusy, które zawsze się z nimi wiążą, i zamiast o rentę i komnaty na zamku proszę cię, książę, abyś dał nam ziarna do obsiania pól”. Książę zdziwił się niezmiernie, bo pierwszy raz mu się zdarzyło, aby ktokolwiek odrzucił proponowany mu dar. Obiecał przywieźć dwa worki pszenicy, po czym zebrał orszak i odjechał na swój zamek. Pszenica od księcia nigdy się nie pojawiła, ale dawny biskup był szczęśliwy, jak tylko szczęśliwy może być prawdziwy kapłan, który przeszedł wielką próbę charakteru i wiary.

Odgłos końskich kopyt rozległ się na placu. Do zrujnowanego miasta wjechał obcy. Zbrojny jeździec w przyłbicy, potężny i złowrogi. Biskup spojrzał na niego i strach go sparaliżował. Ludzie odwracali się, bledli, truchleli, bo jedyne, czego się spodziewali, to że zaraz na placu pojawią się inni zbrojni. Lecz gdy tylko zorientowali się, że jeździec jest w istocie samotny, w ich umysłach miejsce strachu zajęła nienawiść i żądza zemsty.

– Przeklęty… – wymamrotała kobieta, którą zgwałcili cudzoziemscy żołnierze.

– Najemnik… – sapnął mężczyzna, któremu wybito rodzinę i spalono dom.

– Jest sam – mruknął jeden młodzik, któremu zabili rodziców, a jego samego torturowali, by wydał miejsce zakopania pieniędzy, choć rodzina nie miała żadnego ukrytego majątku.

Tłum zafalował. Ludzie zaczęli podnosić kamienie. Okrzyki się wzmogły. Poleciały pierwsze wyzwiska. A dawny biskup stał nieruchomo, jakby czekał na podpowiedź od Pana. Wiedział przecież, że nic nie dzieje się na tym świecie przypadkowo, więc przybycie obcego do martwego miasta na pewno też przypadkiem nie było.

– Zabijcie go, zabijcie! – wrzasnęła kobieta, a wtedy ludzie ruszyli do przodu z kamieniami w dłoniach.

Obcy nie próbował uciekać. Zatrzymał konia, rozejrzał się. Pod przyłbicą jego usta wywinęły się w geście pogardy, tak podobnej do tej, którą sami odczuwali. Pogardy wobec wszystkiego – życia, Boga, diabła, śmierci. Do całego świata i całej ludzkości na nim.

– Zejdźcie z drogi, niczego od was nie chcę – powiedział zmęczonym, obojętnym głosem.

– Niczego nie chce! – wrzasnęła drwiąco kobieta, a z wielu gardeł rozległy się śmiechy i wyzwiska.

Nogi niosły ludzi naprzód, otoczyli jeźdźca półkolem. Palce zaciskały się na kamieniach. W oczach grały mordercze ogniki. Bo jakże miał być niewinnym cudzoziemski najemnik, przeklęty przybłęda na żołdzie ludzi jeszcze bardziej przeklętych od niego. Oto jeden z tych, którzy utopili Italię we krwi, którzy najpierw toczyli w niej tuziny wojen mniejszych i większych, a potem, rozbestwieni i pijani żądzą krwi, już samopas przemierzali księstwa i republiki, kradnąc, rabując i gwałcąc.

– Nie ma niewinnych pośród ludzi miecza w Italii – rozległ się głos byłego biskupa i ludzi ogarnęła jeszcze większa wściekłość.

– Nie ma żadnych niewinnych na tym przeklętym świecie – powiedział smutno i cicho obcy, po czym nagłym i szybkim ruchem wyszarpnął z pochwy ostry miecz.

Stanął w strzemionach, patrząc w oczy ludzi marnych, wychudłych i zrozpaczonych, trzymających kamienie, gotowych, aby dokonać zemsty chociaż na jednym ze znienawidzonych żołnierzy, skoro akurat wpadł im w ręce. Dopaść go. Obalić i rozbroić, unieruchomić. Torturować na najbardziej przemyślne sposoby, rozszarpać gołymi rękami na kawałki, a potem te kawałki wgnieść w bruk, uczynić je prochem. Odnaleźć w tym nasycenie choć części gniewu, ugasić strugami krwi płomień trawiący ich od środka.

A on nie miał zamiaru uciekać, a nawet i walczyć nie miał ochoty. Wiedział, że nie był niewinny i że od kiedy przybył do Italii kilka lat wcześniej, zamienił się z młodego rycerza w ponurego, cynicznego najemnika. Przemiana była taka szybka i niezauważalna! To on wojował w hiszpańskiej tercji, walił z muszkietu i z armat, grabił Genuę, znajdował przyjemność w burdach i w objęciach ladacznic, w pijaństwie i mordzie. On służył księciu Dimarco, zabijając jego wrogów, uciszając bunty i wymuszając srogie okupy. I to on jako kondotier zdobywał miasta i zamki, gromił oddziały, rozsyłał grabieżcze bandy, karał niepokornych, sycił się złotem i zdobyczami. Był częścią machiny, która niczym walec przetoczyła się przez krainy Italii, niosąc takim jak on zaszczyty i przywileje, a jej mieszkańcom nędzę, głód i śmierć. Przez te lata ciężkiej służby nauczył się traktować okrucieństwo i bezwzględność jako walory i zwyczajne elementy ludzkiego losu.

Patrzył przez wąski otwór przyłbicy na te umęczone, ściągnięte nienawiścią twarze i uśmiechał się ponuro. Po serii wojen północne Włochy były zrujnowane i wyludnione. On był uosobieniem tej zagłady i tak samo częścią tej zagłady staną się oni. Tym samym wszystko będzie w równowadze, bo zagłada, niczym wszechpotężna moc, zawładnie całym światem. Spędził na szlaku do potępienia wystarczający czas, by stać się ślepy na wszystkie inne drogi.

Dawny biskup nagle jakby się przebudził.

– Stójcie, nie czyńcie pomsty! – krzyknął na cały plac. – Nie wolno nam tego czynić! – To, co miało nastąpić, miało pogrzebać wszystko to, co z takim mozołem budowali. Rozlew krwi nie zaleczy żadnych ran, zmieni ich w okrutników, uczyni częścią bestialstwa. – Nie wolno nam! – Słowa przetaczały się echem po placu.

I prawie wszyscy posłuchali jego słów. Zgwałcona kobieta pożałowała swego gniewu, a z jej oczu popłynęły łzy. Mężczyzna, któremu wybito rodzinę, odstąpił, kamień wypadł z jego dłoni i stuknął o ziemię. Młodzik zacisnął zęby, pokręcił głową i cofnął się. Inni w ciszy, wstydliwie, odchodzili. Tylko jeden z tłumu poszedł do przodu, unosząc kamień.

– Niech ginie! – krzyknął i rzucił kamieniem.

Mężczyzną tym był Muriale, jedyny spośród nich cudzoziemiec. Prus, który przybył do umarłego miasta kilka tygodni wcześniej w stroju mnicha. Był wtedy ranny, przerażony i samotny. Niósł ze sobą zbroczony miecz. Tłumaczył, że na klasztor, w którym pełnił posługę, napadli najemnicy, że umknął im, unosząc znaleziony oręż, który zabrał, by obronić się przed przemocą. Szukał ratunku i o niego poprosił. Mieszkańcy pozwolili mu przystać do siebie, a on gorliwie zabrał się do wspólnej pracy i modlitwy. Był tajemniczy, nie opowiadał o swojej przeszłości. Ale kogóż to dziwiło w miejscu, w którym nikt nie chciał jej rozpamiętywać? Teraz dopiero, wraz z pojawieniem się obcego, Muriale jakby stał się innym człowiekiem. Pierwszy chwycił kamień w dłoń, dając tym przykład innym. Pierwszy ruszył w kierunku obcego, a inni za nim. Z daleka obserwował wielkość jego sakwy, rosłość konia, wiedział, że można będzie się na tym jeźdźcu obłowić. Pierwszy ruszył a teraz jako jedyny nie posłuchał słów biskupa.

Biskup, widząc to, przeraził się. Teraz, już za chwilę, zło znowu zawładnie miastem, a wszystkie wysiłki spełzną na niczym.

Kamień rzucony przez Murialego poleciał, furkocząc. Uderzył obcego w głowę, trzasnął o hełm. Jeździec zachwiał się, po czym parsknął i uniósł miecz.

– Uderzajcie, niejeden ze mną do piekła trafi – wymamrotał i ścisnął konia udami. Ruszył do przodu.

– Powstrzymajcie go! Powstrzymajcie Murialego! – krzyknął biskup.

Muriale szukał na ziemi nowego kamienia, ale chwycili go i zasłonili swoimi ciałami przed zemstą najemnika. Unieśli dłonie w geście pojednania. Muriale szarpał się w ich uścisku, patrzył w koło, niczego nie rozumiał.

– Wybacz nam, bo my wybaczamy ci wszystkie twoje winy! – krzyknął biskup.

Obcy kiwnął głową. Szybkim ruchem umieścił miecz w pochwie.

– Pokój wam – rzucił krótko.

Spojrzał jeszcze raz na biskupa. W jego oczy, rozświetlone prawdziwą wiarą, na wymęczoną twarz, złachmaniony habit. Kiwnął mu głową w pozdrowieniu, w którym chciał zawrzeć prawdziwy szacunek, i ruszył naprzód. Rozstąpili się przed jeźdźcem. Przejechał między nimi, przez plac, i wyjechał z miasta.

Wierni wrócili przed schody katedry, a biskup kontynuował kazanie, opowiadając, jak poprzez odrzucenie pokusy zemsty stali się naśladowcami Chrystusa. Po zakończeniu mszy spożyli wspólnie skromną wieczerzę, a potem rozeszli się do piwnic i ruin, w których spali. Gdy następnego ranka wyruszyli o świcie do prac na polu, nawet nie zwrócili uwagi, że Murialego nie ma już wśród nich.

Harvald wyjechał z martwego miasta i ruszył gościńcem w góry. W swej drodze z Mediolanu bezustannie przejeżdżał przez wymarłe wsie, zmarnowane pola, złupione i spalone miasta. Mijał koczujących przy gościńcach nędzników, widział ludzi umierających z głodu lub zarazy. Napotykał błąkających się, mamroczących szaleńców, pogrążonych w swoim świecie. Płaczące dzieci i umierających starców.

Lombardia była w ruinach, a on był upadłym rycerzem, który z tej krainy uciekał. Obojętny stał mu się nawet jego własny los, obojętny kierunek drogi. Podczas spotkań z desperatami, złodziejami i łotrami nieraz ratowały go wojownicze odruchy, jego druga natura. Owe odruchy nakazywały mu co jakiś czas odwracać głowę i sprawdzać, czy ktoś za nim nie podąża. I dzięki temu zwyczajowi, mimo że odszedł już pół ligi od martwego miasta i wędrował teraz wąskim szlakiem przez góry, zobaczył za sobą w dużej odległości biegnącą postać. Zawrócił konia i zatrzymał się, oczekując.

Muriale dobiegł do niego i dysząc, padł na kolana.

– Wybacz mi, dostojny panie, że podniosłem na ciebie kamień! – zaczął swoją przemowę. Mówił po włosku, z licznymi słowami właściwymi dla dialektów rzymskiego i lombardzkiego. Wychwalał jego osobę i przypochlebiał się.

Harvald nie umiał oceniać ludzi tak dobrze jak jego mentor, książę Dimarco, pamiętał jednak, jak książę uczył go, że pochlebcom nie można ufać.

– Nic o mnie nie wiesz, człowieku, więc jak możesz mnie wychwalać? – zapytał gniewnie.

– Panie mój, znam ja ciebie i twoje imię! – wysapał Muriale. – Jesteś kapitanem Harvaldem, który służył w Tercji Neapolu i był poplecznikiem księcia Dimarco i księcia della Rovere. Jeśli się mylę, możesz przebić mnie mieczem!

Harvald sapnął ze zdziwieniem i baczniej przyjrzał się Murialemu. Niewysoki i wychudły mężczyzna miał zapewne trochę ponad trzydzieści lat. To nie był mieszczanin z martwego miasta. Spalona słońcem, ale jasna skóra. Szerokie ramiona i umięśnione ręce. Blizny na głowie, dłoni, przedramieniu. Nie podobały mu się jego rozbiegane oczy i nieszczery uśmiech. Oparł rękę o rękojeść miecza.

– Skąd wiesz, kim byłem? – zapytał stanowczo.

– Ach panie, bywało się tu i ówdzie, słyszało o znaczących kondotierach i ich historiach. Tak jak i ty bywałem na dworach wielkich panów i słuchałem opowieści ludzi wtajemniczonych. Chyba nie wyglądam ci na tępego wieśniaka z gór? – zaśmiał się chytrze Muriale.

Zapadła noc. Rozstawili obozowisko wśród załomów skalnych, rozpalili ognisko. W kociołku gotowało się w wodzie ze strumienia suszone mięso z sakwy Harvalda. Muriale opowiadał, co chwilę ocierając ślinę płynącą mu na brodę. Gdy mięsiwo się dogotowało, podzielili się nim. Jedli łapczywie, a Muriale wypił zupę do końca, po czym dalej opowiadał.

Najpierw opowiadał o swojej ucieczce z mieczem w ręku przez wypalone ziemie, przez które przetoczyła się najemna armia. Mówił o głodzie i strachu. O tym, jak dołączył do mieszkańców martwego miasta, żeby – jak rzekł – „z głodu na szlaku nie zdechnąć”. Przeklinał ciężkie warunki, pracę na polu, życie w ruinach domów. Wychwalał pod niebo „stare czasy w Italii” – bogactwo, kurtyzany, mocne wino i przednie jadło.

Urodził się Muriale, który nazywał się wtedy zupełnie inaczej, w wiosce na ziemiach teutońskich, w krainie ponurych mglistych równin, bagien i smutnych ludzi. Najmłodszy z licznego rodzeństwa. To była wioska niewielkich drewnianych chałup, na planie równego kwadratu. Na jej środku znajdował się plac, wykorzystywany podczas uroczystości i do wymierzania kar, a wokół stały szeregi domów krytych dachami z trzciny. Wioska była otoczona polami, a dalej wielką bagnistą równiną. Na krańcu tej równiny, hen daleko, widoczny czasem w słoneczne letnie poranki, wznosił się potężny, szkarłatny zamek rycerzy teutońskich, stolica ich krainy – Königsberg. Czasem obok wioski przejeżdżały grupy rycerzy zakonnych. Mały Muriale patrzył z zachwytem na tych ludzi. Na przedzie jechał zawsze rycerz w zbroi i białym płaszczu z czarnym krzyżem, symbolem państwa zakonnego. Za nim zakonnicy w szarych płaszczach, a za nimi szeregi prostych piechotników, wlokących piki i kusze. Rycerze byli godni i poważni, piechotnicy zacięci i milczący. Mijali zawsze wioskę, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem.

Najczęściej jednak zamkowa władza objawiała się w postaci zarządców, którzy przybywali na wozach, aby dzielić zbiory, wyznaczać prace dla chłopów oraz wymierzać kary za wszelkie przewiny. Muriale zapamiętał na zawsze dzień, gdy zarządca skazał jego ojca za kradzież zboża.

Karę wykonano na placu wioski przed wszystkimi jej mieszkańcami. Ojca rozebrano do pasa i przywiązano powrozami do drewnianego kozła. Młody, silny pachołek brał szerokie zamachy, a bat ze świstem chlastał kościste plecy, zostawiając na nich czerwoną smugę. Po kilku uderzeniach skóra zaczęła pękać, a z ran spływały strugi krwi. Mały Muriale płakał, ściskany przez matkę. Zebrani wieśniacy patrzyli na scenę kaźni z obojętnością. Gdy padło ostatnie, pięćdziesiąte smagnięcie batogiem, odwiązali ojca od kozła i rzucili nieprzytomnego na ziemię.

– Sprawiedliwości stało się zadość – ogłosił sędzia radosnym głosem. – Jeśli znowu dopuści się kradzieży, osadzony zostanie w Königsberg do końca swoich dni.

Kiedyś Prusowie byli wolnymi plemionami żyjącymi wśród lasów i bagien, kultywującymi barbarzyńskie obyczaje. Chodzili odziani w futra i zawsze uzbrojeni. Mieli swoje stada, a jedyną znaną im walutą był bursztyn, złocisty kamień, który wydobywali na brzegach szarego morza i który sprzedawali potem za dobrą cenę cudzoziemskim karawanom kupieckim. Karawany takie przybywały do nich już w czasach imperium rzymskiego. Byli narodem nieokrzesanym, lecz dumnym i zacięcie broniącym swej wolności.

Wszystko zmieniło się, gdy do Sambii przybyli Teutoni. Prymitywna broń Prusów nie sprawdzała się w walce przeciw ich taktyce i stalowym zbrojom. Oddziały Teutonów rozbijały gromady plemiennych wojaków. Walczono pośród puszcz, bagien i rzek. Gdy Prusowie schwytali krzyżackiego jeńca, męczyli go długo dla swej przyjemności, a potem palili żywcem przed drewnianymi posągami swoich bóstw. Ale w miejsce poległych przybywali nowi, liczniejsi i bardziej zacięci. Prusowie walczyli i ginęli. Wciąż żywe były legendy o jednym z grodów nad rzeką Niemen, którego mieszkańcy w obliczu oblężenia przez Teutonów pozabijali swoje dzieci, kobiety i siebie samych, woląc umrzeć, niż się poddać. Teutoni podbili całą Sambię i narzucili swoje jarzmo. Płonęły świątynie i posągi bożków. Teutoni nauczali miejscowych prawideł nowej wiary. Wykorzeniali stare obyczaje, zgładzili dawnych kapłanów, czarowników i naczelników. Pod ich kierownictwem budowano wioski i uprawiano pola. Budowano drogi i zamki, siedziby komturii. Groźbą i przemocą wtłoczyli Prusów w rygory ciężkiej pracy, nauczyli płacenia danin i posłuszeństwa. Sprowadzano osadników z Niemiec i Korony Polskiej, których mieszano z lokalnymi mieszkańcami. W całych Prusach wybudowano łańcuch potężnych zamków z cegły, z których każdy był w zasięgu wzroku sygnalistów z sąsiednich.

Muriale od dziecka pracował na polu i tak wyglądałby jego los do końca życia, gdyby nie pewien przypadek. Pewnego dnia do wioski przybyli pachołkowie Teutonów z rycerzem na czele, aby pobrać daninę. Rycerz zauważył przechodzącego z naręczem chrustu Murialego i gestem nakazał mu zbliżyć się. Rycerz zdjął z głowy hełm i ukazała się jego twarz – niemłodego człowieka o orlim nosie, wąskich ustach i jasnej brodzie. Chłopiec był za mały, aby to pojąć, ale nos rycerza i jego rysy twarzy były bardzo podobne do jego własnych. A Teuton, którego nazywali Fra Jonas, od razu przypomniał sobie kobietę, która dziesięć lat wcześniej pracowała na zamku w Königsberg jako służka. I przypomniał sobie, jak pewnej nocy, tuż po wielkiej uczcie na zamku, podczas której pozwolił sobie na wypicie zbyt dużej ilości wina, siłą zaciągnął napotkaną na korytarzu służkę do latryny, a tam dokonał grzechu, który przerwał jego piętnastoletni, kultywowany z determinacją okres celibatu. Pamiętał jej trwożliwe prośby, potem cichy płacz, potem szybki oddech. Zapomniał za to, że potem zostawił kobietę w latrynie i poszedł, zataczając się, do swojej celi, aby spać.

Rycerz nakazał chłopcu iść za koniem na plac. Tam pachołkowie nakazali wyjść wszystkim mieszkańcom i wybierali nastoletnich chłopców do służby na zamku. Wybrali pięciu.

– On jest za mały – orzekł sędzia.

– Nada się do oporządzania stajni – rzekł Fra Jonas tonem nieznoszącym sprzeciwu, właściwym wysoko postawionym członkom zakonu.

Sędzia pokiwał głową, przyzwalając.

Przestraszonych chłopców załadowano na wóz i poczet czym prędzej ruszył na zamek, bo zmierzch był blisko. Mały Muriale patrzył zadziwiony na wysokie mury i strzeliste wieże w kolorze zaschniętej krwi. Ciemne wody zatoki morza osłaniały Königsberg z jednej strony i wpadały w potężną fosę. Na szczytach wysokich wież powiewały sztandary zakonu. Wóz przejechał przez zwodzony most, a potem długą drogą między ceglanymi ścianami pełnymi otworów strzelniczych. Potem były okute drewniane wrota i ostatnia brama, z kutej żelaznej kraty. Niektórzy chłopcy płakali, ale Muriale tylko patrzył na otoczenie z ciekawością. Z mrocznego dziedzińca zaprowadzono ich do sali jadalnej dla sług, gdzie dostali skromną wieczerzę. Gdy zjedli, ordensmarschall rozdzielił ich do określonych prac. Fra Jonas złapał Murialego za ucho i poprowadził do stajni.

– Będziesz zamiatał gnój oraz dbał o siodła i uprzęże. Stajenni pokażą ci, jak to robić. Jeśli wykażesz się dobrą służbą, trafisz jako sługa do komnat komtura. Tylko mnie zawdzięczasz, bękarcie, że zamiast gnić w wiosce masz możliwość służyć panu i zakonowi w tym świętym miejscu. Obyś nie przyniósł mi wstydu!

– A dom? – wydukał żałośnie chłopiec.

Jonas roześmiał się.

– Zapomnij o pruskiej chacie. Twoim domem od dziś jest najświętszy zakon!

Przyniósł mu jeszcze potem zgrzebny koc, bo w stajniach było zimno, po czym odszedł, głośno tupiąc podkutymi butami. Więcej się do niego nie odezwał. Nazajutrz wyruszył z pocztem wielkiego mistrza do Mömlingen, a gdy po kilku miesiącach wrócił, ignorował Murialego tak samo jak każdego innego sługę. Ale spełnił swą zapowiedź, bo w tym też czasie zabrano Murialego ze stajni i uczyniono służącym w komnatach nowego wielkiego mistrza – Albrechta. Praca nie była tam tak ciężka, mógł jeść do woli, a nawet wprawiać się w sztuce pisania, rachowania i szermierki.

Młodych Prusów brano na teutońskie zamki z reguły na kilka lat. Spali w wieloosobowych celach, budząc się o piątej na pierwszą mszę. Dni upływały na monotonnej pracy – sprzątaniu, naprawianiu zamkowych murów, usługiwaniu w kuchni i przy ucztach. Za lenistwo surowo karano. Dyscyplina była całkowita. Muriale musiał jednak przyznać, że karmiono go dużo lepiej niż w domu. Lata w zamku nauczyły go posłuszeństwa, ale i sprytu. Gdy miał szesnaście lat, został pachołkiem i wyruszał z rycerskimi pocztami na objazdy po wioskach, a potem na wojenne wyprawy przeciwko atakującym ziemie zakonne wojskom Litwinów i Polaków.

Polacy i Litwini coraz zacieklej atakowali ziemie zakonne, a Teutoni nie potrafili się skutecznie bronić. Zakon stał się tylko cieniem swojej dawnej potęgi. Zarazy przetrzebiły ludność, handel zbożem upadał. Morale wśród rycerzy słabło, pruskie wioski buntowały się przeciw zarządcom komturii, brakło rąk do pracy. W samym zakonie zapanowała zgnilizna. Starzy rycerze popadali w degenerację i pijaństwo. Tych, którzy ośmielili się rzucić służbę i wracali do Niemiec, łapano i sprowadzano z powrotem związanych powrozami. Nowi, młodzi rycerze nie przybywali, bo służba nie niosła już ani prestiżu, ani profitu. Szlachta niemiecka wolała wojować w Italii za brzęczące złoto, zamiast gnić na mrocznych i wilgotnych zamczyskach. Niegdyś potężne i sprawnie zarządzane państwo podupadało. Polacy, Litwini i husyci zapuszczali się przez granice na grabieżcze wyprawy. Wojny, na które jeździł Muriale, były smutne i gorzkie. Bitwy toczyły się pośród mokradeł i gęstych lasów. Całe oddziały ginęły w zasadzkach, słynni rycerze wpadali wraz z końmi w wilcze doły i konali nabici na zaostrzone pale. Bitwy kończyły się porażkami i panicznymi ucieczkami. Widział stracone sztandary, spalone wioski i pruskich wieśniaków, kiedyś zastraszonych i podporządkowanych, którzy teraz obrzucali ich poczty kamieniami i przeklinali. Często gdy wrogie wojska napadały państwo, rycerze zamykali się w zamkach, czekając, aż wróg nasyci się rabunkami wiosek i odjedzie. Doszło raz nawet do tego, że Polacy napadli na poczet rycerski tuż pod bramą zamku, wybili rycerzy i żołnierzy, po czym umknęli z kobietą, która była zakładnikiem Krzyżaków. Pogoń, która ruszyła za Polakami, potraciła ludzi i konie na bagnach i zawróciła z niczym. Zakon z budzącej strach armii rycerzy stał się pośmiewiskiem.

Państwo teutońskie tylko pozornie było święte i tylko pozornie oparte na przykazaniach Bożych. Życie na zamkach pod skorupą surowej doktryny okazywało się bagnem lubieżności, pijaństwa, intryg i walki o władzę. Fra Jonas należał do frakcji rycerzy starej daty, sprzeciwiających się luzowaniu obyczajów i trzymających się dawnych zasad. Tacy jak on ogniem chcieli wypalać ferment, który rozlewał się wśród zakonnych braci. Drugą frakcją byli rycerze skupieni wokół komtura Albrechta, człowieka dość młodego, wywodzącego się z potężnego i bogatego szlacheckiego rodu, który nawet nie ukrywał swojego związku z kobietą i pogardy dla skostniałych reguł. Młody komtur marzył o skruszeniu uciążliwych zasad i z coraz większą pogardą wyrażał się o rzymskim Kościele. Pewnego razu pojechał do Niemiec, gdzie spotkał się osobiście z Marcinem Lutrem. Gdy wrócił, zaczął otwarcie popierać Lutra i nawoływać do reformacji. Marzyło mu się przeistoczenie ziem zakonnych w luterańskie królestwo albo chociaż księstwo, w którym władzę mógłby przekazać swoim synom i bez przeszkód gromadzić prywatne bogactwa. Starzy rycerze nie chcieli się na to zgodzić. Reformy zrujnowałyby fundamenty tego, w co od zawsze wierzyli i o co walczyli. Wyszydzali wielkiego mistrza, niektórzy nawoływali do jego obalenia. Gdy komtur Albrecht dowiedział się, że na zamku w Memelburgu starzy rycerze szemrają przeciwko niemu, planując jego usunięcie, wykonał ruch wyprzedzający.

Komtur Memelburga, imieniem Erich, nastawił część swoich rycerzy przeciw wielkiemu mistrzowi i przysłał ich do Königsbergu pod pozorem uczestnictwa w naradzie, a sam pozostał na swym zamku. Przyjezdni rycerze zostali przyjęci przez Albrechta kilkudniową ucztą, podczas której zaczęli namawiać towarzyszy z Königsbergu do buntu. Wielu z nich namówili, bo zwolennicy starych porządków od dawna marzyli o obaleniu mistrza. Albrecht, dzięki donosom od sprzyjających mu rycerzy, szybko dowiedział się o zamiarach spiskowców i równie szybko postanowił im zapobiec.

Popołudniem wielki mistrz wezwał Murialego.

– Od lat służysz zakonowi i wiele się już nauczyłeś. Czy chciałbyś otrzymać mianowanie na młodszego brata zakonnego? – zapytał, obserwując go bacznie.

– O niczym innym nie marzę, Hochmeister.

Przejście z pozycji pachołka na brata zakonnego było istotnie wielkim zaszczytem i przywilej taki wydawany był niezmiernie rzadko.

Mistrz podał mu długi stalowy sztylet.

– Wiesz, jak tego używać?

Muriale zmartwiał. Patrzył zdziwiony to na sztylet, to na poważną jak nigdy twarz mistrza. Albrecht pokazał mu, jak trzymać rękojeść do ciosu, jak unieruchomić ofiarę jedną ręką, aby drugą zadać głębokie pchnięcie.

– Na polowaniach wielu byłeś. To zupełnie jak z dzikiem. Wbić jak najgłębiej, potem przekręcić.

Muriale wciąż patrzył w zdumieniu.

– Dziś o północy wejdziecie z innymi wybranymi sługami na ucztę, która toczy się w głównej sali na cześć naszych gości z Memelburga i ich przyjaciół. Wyśpij się teraz, aby nabrać sił. Więcej wytłumaczy wam ordensmarschall tuż przed północą. Rozumiesz?

Muriale pokiwał głową.

– Rozumiem – powiedział cicho.

– Weź to i ukryj pod odzieniem. Możesz odejść. Ordensmarschall obudzi cię, gdy nadejdzie czas.

Muriale wyszedł z komnaty, chowając pod kubrakiem sztylet.

Wielki mistrz odwrócił się spokojnie do okna, za którym zapadał zmierzch. Westchnął.

– Jeśli chcemy pomyślnej przyszłości, nie można mieć wątpliwości. Albo my, albo oni.

Podczas uczty upito starych rycerzy. Podpici i rozśpiewani nie zwrócili uwagi na wejście o północy do sali dwudziestu pachołków. Muriale zobaczył Fra Jonasa w rogu sali i z pomocą dwóch kamratów go osaczył. Zarzucili mu na szyję powróz i dusili, ciągnąc go po korytarzach zamku, a potem Muriale charczącemu wbił sztylet w pierś i w szyję. Uczynił to z jakąś mściwą satysfakcją, perwersyjną radością, której sam nie rozumiał, ale która w przedziwny sposób rozjaśniła jego umysł. Jonas gasnącym wzrokiem ujrzał jego twarz i orli nos nad sobą, brwi jego uniosły się w bezbrzeżnym zdziwieniu. Zaraz potem krew bryznęła z jego ust i skonał. Muriale roześmiał się histerycznie. Uciekł do swojej celi. Tam dopiero odłożył sztylet i przy świetle pochodni umył zakrwawione dłonie w wiadrze z wodą. I gdy potem zajrzał do wiadra, zdawało mu się, że widzi w wodzie odbicie Jonasa. Zapłakał wtedy po raz ostatni w życiu.

Ciała obciążono, związując je w sieci z ciężkimi kamieniami, i wrzucono do rzeki, grzebiąc tym samym spisek przed wiedzą postronnych oraz historii.

Zadowolony wielki mistrz nagrodził pachołków pozycjami młodszych braci. Zbuntowany komtur Memelburga przełknął gorzką pigułkę i uznał swoją porażkę. Państwo zakonne ruszyło w kierunku reform. Wielki mistrz zarządził naradę wszystkich komturów w tej sprawie. Zjawili się, ale choć byli zaszokowani tym, co Albrecht im przedstawił, żaden się nie sprzeciwił. Wiedzieli przecież dobrze o rycerzach z Memelburga, którzy spiskowali przeciw mistrzowi, a potem zniknęli podczas jednej z uczt. Wszyscy zagłosowali za reformami, choć po cichu szemrali, że to tak, jakby żaby wybrały na swego króla bociana.

Cztery lata później Muriale wyruszył z pocztem poselskim do Moguncji, a potem do Rzymu. Gdy tylko zobaczył Italię, jej wspaniałe miasta, różnorodne jedzenie, poznał smak wina i lekkość obyczajów, ciepły klimat i prostą radość życia, którą emanowali jej mieszkańcy, postanowił, że nigdy już nie wróci na mglistej i szarej Sambii. Poznał włoską mowę, uciekł ze służby i zaczął studiować w Rzymie prawo kanoniczne. Tyle powiedział Harvaldowi, a ukrył to, że wykonywał też, jak wielu żołnierzy i urzędników, potajemne zadania dla możnych władców. Nie wyjawił też swego największego sekretu, największego talentu, który odkryto jeszcze na teutońskich zamkach. Genialnego aktorstwa. Umiejętności wkupiania się w łaski ludzi, zaprzyjaźniania się z nimi i – co dawało mu perwersyjną przyjemność – zdradzania ich dla swojej korzyści. Był aktorem genialnym, takim uczyniło go życie. Nie wiedział nawet już sam, kim naprawdę jest, na zawsze rozdarty między stanami i światami. Narodzony w pruskiej wiosce i przynależny życiu wieśniaka, wychowany w reżimie teutońskim na bezlitosnego rycerza, żyjący na bakier z prawem w Italii hulaka – dla siebie stawał się tym, kim akurat potrzebował być. Dla świata był takim, jakiego oczekiwano. W swojej własnej duszy wiedział, że wypełnia go pustka. I niezmierzona nienawiść, złośliwość. I chciwość. Nie opowiadał nikomu, że już na teutońskim zamku jego zdolności dostrzeżono i wielokrotnie wielki mistrz wysyłał go z misjami dyplomatycznymi. Porozmawiaj z tym rycerzem, wkup się w łaski tego komtura. Sprawdź, czy ten zarządca jest lojalny. Dosyp mu trucizny. Wywab go z zamku i potajemnie zabij. Nigdy nie odmawiał tych zadań swojemu mistrzowi. Czekał na nie z utęsknieniem.

Harvaldowi mówił tylko o swych nieszczęściach i biedzie, bo zauważył już, że ten były kondotier czuły jest na takie historie.

– Ale panie, przeklęty los się mnie trzymał. Przez brak pieniędzy i możnych protektorów przekreśliły się moje marzenia o karierze w kurii rzymskiej. Zaciągnąłem się więc na służbę do wojsk imperialnych. Byłem w wyprawie na Francję, mało tam nie zginąłem. Potem całą zimę męczyłem się z oddziałami w górach i walczyłem w bitwie pod Pawią. Potem cały żołd, a i tak skromny, przetraciłem przez grę w karty. Wstąpiłem do klasztoru franciszkanów w Mediolanie jako byle mnich. Ale tam opat mnie dręczył i poniżał, gdyż był to człowiek chciwy i zepsuty, i kogoś takiego jak ja, który poszukiwał prawdziwej wiary i oświecenia, nie poważał…

Nie opowiedział Harvaldowi o tym, że gdy wstąpił do klasztoru w Mediolanie, schronił się tam tylko przed mścicielami. Rozbudzone w Italii żądze – złota, cielesnych przyjemności i skłonność do zdrady – pchały go do kolejnych zbrodni. Nocami wymykał się z klasztoru. Napadał w ciemnych ulicach wracających z hulanki szlachciców, bijąc ich i opróżniając ich sakiewki. Niekiedy mordował. Gdy zyskał dość, żeby mieć na podróż, przeniósł się do Rzymu.

– W Rzymie służyłem wielkim panom. Miałem złoto, szlachetny panie, setki skudów. Płacono mi za wykonywanie zadań. Dobrze mi płacono. Postanowiłem wyruszyć do Francji, a potem do Hiszpanii. Rozpocząć nowe życie, nową historię. Wtedy doszło do zagłady Rzymu. Dołączyłem do wojsk plądrujących Rzym. Uwierzyli w moje intencje, bo podałem się za zwolennika Lutra i poprowadziłem jeden z oddziałów w miejsce, gdzie kardynałowie trzymali ogromne skarby. Razem obłupiliśmy skarbiec, razem z tym oddziałem jechaliśmy potem na północ. Niestety, towarzysze ci okazali się sprytni jak lisy. Pod Turynem obrabowali mnie i porzucili. Ledwie żywy z głodu dowlokłem się do tego miasta w górach. Wiesz, panie, że człowiek, który włada tym miastem, był kiedyś ważnym biskupem w Rzymie?

– Nie wierzę już ani w Rzym, ani w żadną inną świętość.

– Słusznie, panie. Bardzo słusznie. A i sam ten biskup odrzucił wiarę w Rzym i umyślił sobie, że w tych ruinach i na tych spalonych zagonach wokół będzie tworzył nowy porządek dla swych ludzi niczym Mojżesz w Ziemi Obiecanej. Uwierzyłem mu i przystąpiłem do jego ludu. Ale, panie, przysięgam ci, że za dużo moje oczy na tym świecie widziały, za wiele moje nogi przeszły, zbyt wiele szatańskich szeptów brzmi w mojej głowie, nie pozwalając mi spać ani jeść, ani skupić się na ciężkiej pracy. Bowiem nie ma już Boga nad tym światem. Bóg odszedł, zostawiając nas swojemu losowi. Bóg o nas zapomniał i porzucił nas tak, jak surowy ojciec porzuca krnąbrnych potomków skłonnych do występku, bo nie może już patrzeć na ich wybryki. Nie ma już Boga nad tym światem, ale my jesteśmy.

Harvald milczał, ponuro wpatrzony w dogasające ognisko.

– Szlachetny panie. Wiele w życiu przeszedłem, wiele potrafię. Będę twoim sługą, wiernym pachołkiem. Będę czuwał, gdy ty będziesz spał. Będę bronił, gdy ktoś nastanie na twoje życie lub honor. Będę czynił, co mi każesz. Będę ci pomocnikiem we wszystkim, co postanowisz robić. Nie zawiodę nigdy. Nigdy. Domyślam się, że twa droga wiedzie ku iberyjskim ziemiom. Tam czekają cię przywileje od cesarza Karola, czekają cię wielkie czyny. Dozwól mi stać przy twym boku. Dozwól mi, panie.

Harvald spojrzał mu bacznie w oczy.

– Pamiętaj, Muriale. Jeśli zatracisz moje zaufanie, to poświęcę wszystko, poruszę niebo i ziemię, aby posłać cię do piekła.

– Nie obawiam się tego, szlachetny panie, gdyż wiem, że nigdy nie zatracę twego zaufania.

Harvald wstał, zagasił palenisko, zasypując je kopnięciami piasku, przydeptał.

Zapadła ciemność, rozświetlana tylko przez gwiazdy. W zaroślach grały świerszcze.

– Śpijmy. Weź z sakwy drugą derkę. O świcie trzeba nam ruszać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: