Krew z krwi - ebook
Krew z krwi - ebook
Odstresowująca, relaksująca, zabawna. Nowa powieść mistrzyni cosy-crime!
Kiedy właściciel apteki z Milanówka ginie w wypadku na Mazurach, jego śmierć nie budzi wątpliwości policji. Był pijany, spadł z łódki, utopił się. Sprawa zamknięta.
Dzień po jego pogrzebie, córka, przez całe życie jedynaczka, zaczyna podejrzewać, że ma siostrę. Wszystko wskazuje na to, że ojciec, znany z kryształowego charakteru, prowadził podwójne życie.
Sprawa trafia do Agencji Detektywistycznej Czajka. Gaja w pełnej rodzinnych sekretów zagadce zaczyna dostrzegać ślady własnej zagmatwanej historii rodzinnej. By znaleźć klucz do tajemnicy musi zwrócić się o pomoc do komisarza Lewina. A przecież od dawna między nimi iskrzy… Tymczasem Klara planuje wyjazd do Paryża, a Matylda odkrywa w sobie nowe talenty. Będzie się działo!
Uwielbiam czytać książki Katarzyny Gacek. Znajduję w nich nieoczywiste intrygi, misternie skonstruowaną fabułę kryminalną, wciągające perypetie bohaterek, lekkość i humor przeplatające się z tematami ważnymi. To książki, od których nie można się oderwać. Polecam z całego serca! ~Anna Ficner - Ogonowska
Intrygująca kryminalna zagadka i ciepełko w sercu? Te elementy potrafią połączyć tylko najlepsi. Katarzyna Gacek to mistrzyni cosy crime! ~Marta Guzowska
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6970-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powiedział: „Błagam, wybacz mi”. Ale nie potrafiła wybaczyć.
Pewnych rzeczy nie można cofnąć. Nie można cofnąć słów, gestów, emocji boleśnie pulsujących w ciele. Marzyła, żeby zapomnieć o tym, co jej zrobił. Ale zbyt głęboko to wszystko w niej tkwiło, zbyt głęboko zalegało w tkankach. Znienawidzona pamięć komórkowa.
Na samo wspomnienie tych wszystkich lat przeżytych w kłamstwie aż się wzdrygnęła. Dosyć tego. Tych upokorzeń i wstydu. Dosyć. Dlatego musiał zginąć.
Wydawało jej się, że wszystko zaplanowała perfekcyjnie. Nie przypuszczała jednak, że wyciągnięcie z mesy ciała ważącego ponad sto kilo będzie zadaniem prawie ponad jej siły. Ledwo żyła, a na razie udało jej się dowlec mężczyznę tylko pod wąskie, strome schodki prowadzące do wyjścia. Na samą myśl, że będzie go musiała jeszcze wyciągnąć na pokład, a potem przerzucić przez burtę, zemdliło ją.
Odetchnęła głęboko, żeby sprawdzić, czy zmęczenie ustąpiło. Nareszcie! Płuca nie bolały, mięśnie przestały drżeć. Mocniej zaparła się stopami, zacisnęła palce na czarnym, lakierowanym skórzanym pasku, który dała mu kiedyś w prezencie, i pociągnęła. Ciało mężczyzny przesunęło się o kilka centymetrów w górę. I znowu chwila odpoczynku, kolejne napięcie mięśni, szarpnięcie i pokonany kolejny stopień.
Kiedy w końcu udało jej się ułożyć je na pokładzie, była cała spocona. Gdyby wiedziała, ile ją to będzie kosztowało wysiłku, inaczej by to zorganizowała. Nagle mężczyzna westchnął. Odskoczyła, o mało się nie przewracając. Z trudem utrzymała równowagę i wbiła w niego przerażony wzrok. Nie bój się, tłumaczyła sobie, przełykając ślinę. Jest nieprzytomny. Nic nie czuje. I nic nie poczuje.
Obserwowała go przez dłuższą chwilę. Nie poruszył się, więc uznała, że trzeba to po prostu jak najszybciej zakończyć. Chwyciła go pod ramiona i stękając z wysiłku, zaciągnęła na rufę.
Teraz czekało ją najtrudniejsze: przerzucenie ciała przez metalową poręcz, którą mężczyzna nazywał koszem. Nie znała tej nomenklatury. Nigdy nie ciągnęło jej do żeglowania, bała się wody, nie umiała pływać. Przedziwne, że tak bliscy sobie ludzie mogą mieć tak zupełnie różne zainteresowania.
Zaparła się nogami i szarpnęła ciało w górę. Zachwiała się, straciła równowagę i mało brakowało, a wypadłaby za burtę. Nachyliła się gwałtownie, przenosząc swój punkt ciężkości do przodu na tyle, że wypadnięcie z łódki już jej nie groziło.
Była coraz bardziej zdenerwowana. Kiedy planowała to zabójstwo, wszystko wydawało jej się znacznie mniej skomplikowane. Wciągnęła nosem chłodne wieczorne powietrze. Oprócz delikatnego zapachu swoich perfum, które zresztą dostała od niego, poczuła ostry, intensywny odór wódki. Ale czemu się dziwić, w końcu wlała w niego prawie litr czystej.
Choć nie należała do słabych kobiet, nagle zwątpiła, że uda jej się przerzucić go przez burtę. Był taki ciężki i taki bezwładny. Szarpała go, podciągała i popychała, wyobrażając sobie, że to worek cementu. Balast, którego musi się pozbyć, żeby ruszyć przed siebie. Żeby odpłynąć do innego portu. Żeby żyć.
Puściła tułów mężczyzny, obeszła go i chwyciła za stopy. Na prawej tkwił granatowy zamszowy mokasyn z miękką podeszwą, lewa była bosa. But musiał o coś zahaczyć i spaść po drodze. Czy jego brak może się policji wydać podejrzany? Na wszelki wypadek zawróciła do kabiny.
Był. Leżał obok wąskiego stołu przecinającego na pół niewielką przestrzeń. Schyliła się i nagle poczuła, że do jej ust gwałtownie napływa ślina, znak zwiastujący torsje. Osunęła się na biegnącą wzdłuż stołu ławę i zaczęła szybko, nerwowo oddychać. Niewiele to pomogło, bo jej napięte ciało nie dopuszczało powietrza głębiej. Czuła też, jak włosy, zebrane w ciasny kok na czubku głowy, naciągają boleśnie jej skórę twarzy, uwolniła je więc, rozpinając przytrzymującą je klamrę i potrząsając głową. Odrobinę lepiej.
Chwyciła mokasyn i wyszła z powrotem na pokład. Dopiero chłodne nocne powietrze sprawiło, że opanowała odruch wymiotny. Jego stopa była gładka i bezwładna, ale umieszczenie jej w bucie okazało się wyzwaniem – mały palec cały czas zahaczał o zamsz, stawiając opór. Irytujące. Najchętniej zrobiłaby to na siłę, nawet gdyby go miała wyłamać, jednak wiedziała, że nie może zostawić żadnych śladów, nic, co mogłoby przywołać choćby ślad podejrzenia, że śmierć nie nastąpiła w wyniku wypadku. Zamierzała popełnić zabójstwo doskonałe.
Utonięcie pod wpływem alkoholu. Tak będzie brzmiał oficjalny komunikat. A ona nareszcie zacznie żyć. Bez wstydu. Bez upokorzeń. Bez niego. Nienawidziła go całym sercem.
W końcu udało jej się umieścić stopę mężczyzny w bucie. Przerzuciła jego nogi przez burtę i przesuwając ostrożnie, żeby nie rozerwać ubrania, spychała z jachtu centymetr po centymetrze.
Nie wyczuła momentu, w którym zaczął jej się wymykać z rąk. Najgłupsze było to, że w pierwszym odruchu próbowała go przytrzymać, nie pozwolić, by zsunął się do wody. Ale jej wahanie trwało zaledwie mgnienie oka. Potem wróciła świadomość tego, co się za chwilę stanie. Puściła go więc i patrzyła, jak znika pod powierzchnią.
Bała się, że zetknięcie z zimną wodą otrzeźwi go, spowoduje jakąś reakcję. Bała się, że do końca życia będzie miała przed oczami jego śmierć. Ale nie. Musiał być naprawdę nieprzytomny, bo zanurzając się, nawet nie drgnął.
Czarna tafla wody zamknęła się nad nim, odcinając go od świata i od jej oczu.
Co za ulga…ROZDZIAŁ 1
Promienie słońca ślizgały się po czarnej płycie nagrobka i migotały w złotych literach napisu: Jan i Ewa Suchodolscy. Różne daty urodzin, ta sama data śmierci. Gaja pogładziła dłonią granit – był ciepły i suchy, jakby zapraszał.
Przysiadła na nim ostrożnie, tak jak kiedyś na jej łóżku przysiadała mama. Zawsze wieczorem przychodziła do Gai do pokoju, żeby poczytać jej na dobranoc. Tyle że po pierwszych kilku zdaniach Gaja zabierała mamie książeczkę i sama zaczynała czytać. A mama opierała łokcie o kolana, brodę o dłonie i przyglądała się z uśmiechem córce, coraz sprawniej łączącej litery w słowa i słowa w zdania. Teraz tutaj, na cmentarzu, Gaja nieświadomie przyjmowała podobną pozę. Tylko uśmiechać się nie miała siły.
Czas leczy rany. To zdanie powtarzano jej tyle razy, że w końcu w nie uwierzyła. Uwierzyła, że małżeństwo z Arturem, a potem decyzja o adopcji Heleny ją uzdrowią. Ale nie uzdrowiły. Artur najpierw ją zdradził, potem oszukał, zmuszając, by ich rozwód odbył się bez orzekania o winie. I jakby tego było mało, nagle w jej domu pojawił się obcy mężczyzna i wręczył Gai prawo jazdy jej ojca. Wszystkie blizny otworzyły się na nowo, a ból był tak mocny i obezwładniający, że nie pozwalał ani działać, ani logicznie myśleć.
Bo jakim cudem ten niewielki kartonik ze zdjęciem przetrwał pożar domu, w którym zginęli rodzice, i po dwudziestu latach pojawił się niespodziewanie na klatce schodowej kamienicy w centrum Warszawy? Tej samej kamienicy, w której kiedyś mieściły się biura firmy należącej do ojca chrzestnego Gai?
Jej chrzestny, Oskar Górski, był przyjacielem i wspólnikiem Suchodolskiego oraz właścicielem świetnie prosperującej firmy kosmetycznej Urban Cosmetics. Był też ojcem Pawła, jej pierwszego chłopaka. Paweł porzucił Gaję tuż po śmierci jej rodziców, łamiąc dziewczynie serce. Ponownie spotkała go tej wiosny, po dwudziestu trzech latach, a jego pojawienie się w jej życiu było jak wybuch bomby atomowej. Bo choć próbowała zachować dystans, a przede wszystkim rozsądek, mimo to znowu się do siebie zbliżyli…
A jednak o prawie jazdy swojego ojca mu nie powiedziała… Zapytała za to chrzestnego, czy wie, skąd ten dokument mógł wziąć się w jego biurze. Obiecał, że sprawdzi. I rzeczywiście, udało mu się odnaleźć kobietę, która pracowała u niego przed dwudziestu laty jako szefowa biura. Dowiedział się od niej, że jakiś czas przed tragedią ojcu Gai ukradziono portfel z dokumentami. Podobno zwrócił się wtedy o wydanie duplikatu prawa jazdy do urzędu komunikacji, a kiedy już go uzyskał, ktoś odniósł do firmy Górskiego znaleziony oryginał. Niepotrzebny dokument wylądował wtedy w szufladzie szefowej biura, a teraz, po latach, podczas remontu zapewne wypadł z połamanego mebla.
Wytłumaczenie wydawało się logiczne i Gaja właściwie w nie uwierzyła. A jednak coś ją podkusiło, żeby poprosić komendanta policji w Milanówku, komisarza Lewina, o sprawdzenie, czy rzeczywiście jej ojciec dwadzieścia trzy lata temu otrzymał duplikat prawa jazdy.
Informacja, jaką przekazał jej Lewin, brzmiała następująco: Janowi Suchodolskiemu nigdy nie wydano takiego duplikatu, co więcej, nigdy nawet nie zwracał się o jego wydanie. I choć Lewin powiedział jej to już kilka tygodni temu, wciąż nie wiedziała, co ma z tą nową, zaskakującą wiedzą zrobić. Żyła po omacku, starając się nie myśleć, nie pytać, a przede wszystkim skutecznie sobie to wszystko zracjonalizowała. Szefowa biura musiała się pomylić, wytłumaczyła sobie Gaja, albo po prostu coś źle zapamiętała, w końcu te wydarzenia miały miejsce bardzo dawno temu. Oczywiście, mogłaby poprosić chrzestnego, żeby ją skontaktował z tą osobą, może udałoby się wtedy dowiedzieć czegoś więcej, ale to wymagałoby ponownego kontaktu z Górskim, na który nie miała już siły.
Skupiła się więc na Helenie, która pod koniec maja pisała egzamin ósmoklasisty, a na początku czerwca miała rozmowę kwalifikacyjną do liceum. Zarówno egzamin, jak i rozmowa kosztowały je obie dużo nerwów, a na wyniki trzeba było czekać do początku lipca, co skutecznie zajęło myśli i emocje Gai. Zdecydowanie wolała napięcie związane z edukacją dziecka niż to, które towarzyszyło jej, kiedy wracała myślami do przeszłości.
– Przepraszam bardzo! – Z zamyślenia wyrwał ją zdenerwowany kobiecy głos.
Ścieżką między nagrobkami zbliżała się do niej młoda, elegancka kobieta w luźnych płóciennych spodniach, białej koszuli i lekkiej, ciemnej marynarce. Jej stylizacja, idealnie pasująca do ruchliwego centrum dużego miasta, w kameralnej przestrzeni cmentarza wydawała się dziwnie nie na miejscu. A jednak kobieta nie trafiła tutaj przypadkiem – w wyciągniętych przed siebie dłoniach trzymała szklany znicz w kształcie serca z płonącym w środku wkładem. Gaja zwróciła uwagę, że jej zaciśnięte na szkle dłonie lekko drżą.
– Widziała pani może kogoś tam, przy tamtym grobie? – Wskazała na jeden z nagrobków w sąsiedniej alejce. Głos drżał jej również.
Gaja pokręciła przecząco głową.
– Nie, nie zwróciłam uwagi. A coś się stało? Okradziono panią? – To była pierwsza myśl, jaka jej przyszła do głowy.
Kobieta zamrugała szybko, jakby próbowała się pozbyć rzęsy drażniącej oko. Albo… powstrzymać łzy.
– Nie, skąd! – zaprzeczyła gwałtownie. – Po prostu chciałam wiedzieć… – nagle przerwała. – Mniejsza z tym. Już nie przeszkadzam…
Ruszyła w stronę cmentarnej bramy, trzymając lampion przed sobą w sztywno wyprostowanych rękach, jakby się bała, że wybuchnie. Co kilka kroków przystawała, rozglądając się nerwowo.
Gaja spojrzała na zegarek i nagle zaczęło jej się spieszyć. Za pół godziny miała wyznaczone spotkanie z potencjalną klientką. Mogła się założyć o każdą sumę, że dostaną kolejne rozwodowe zlecenie.
Kobieta siedząca naprzeciwko Gai nie wyglądała na zestresowaną. Była rzeczowa, stanowcza i wiedziała, czego chce. A chciała dowodu na to, że mąż ją zdradza.
– Fijewska – przedstawiła się. – Jestem prawniczką, zajmuję się doradztwem podatkowym. Dużo podróżuję w interesach. Moja firma ma klientów w całej Europie, czasami wyjeżdżam na jeden dzień, czasami na tydzień. Podejrzewam, że w tym czasie mój mąż sprowadza kogoś do naszego domu.
Mówiąc to, nie uciekała wzrokiem, jak większość klientek agencji, nie obracała nerwowo obrączki na palcu, nie przygryzała warg. Patrzyła Gai prosto w oczy i sprawiała wrażenie, jakby rozmawiała o biznesowym projekcie.
– Ma pani jakieś dowody?
– Gdybym miała, nie przychodziłabym do pani – zauważyła. – Nie mam dowodów, mam podejrzenia. Po pierwsze, zawartość lodówki. Już kilka razy po powrocie z wyjazdów znajdowałam tam produkty, których mój mąż nie jada. Jogurty, pomidorki koktajlowe, biały ser. Coś, czego na co dzień nie tyka.
– Pytała go pani o to?
– Oczywiście. Twierdził, że nagle naszła go ochota. A potem te rzeczy lądowały w koszu. Poza tym mój krem do twarzy. Dostałam go na urodziny od przyjaciółki. Bardzo dobrej jakości, nawilżający, Lancôme, tyle że mnie po nim piecze. O, tutaj… – Przesunęła palcami w kącikach oczu.
– Uczulenie?
– Tak. I dlatego prawie go nie używam. Ale za każdym razem, kiedy po wyjeździe wracam do domu, słoiczek stoi w innym miejscu, niż go zostawiłam. A kremu ubywa.
Opanowanie klientki bardzo Gai imponowało.
– Mężczyźni czasami korzystają z kobiecych kosmetyków – podsunęła.
– Owszem. Tylko że mój mąż ma własne. Bardzo dobre, bardzo kosztowne. Wiem, bo mu je kupuję. Nasza sprzątaczka również nie ma z tym nic wspólnego. Postraszyłam ją, że w łazience jest zamontowana kamerka. Nie sądzę, żeby po takiej informacji próbowała coś podbierać.
Gaja zapisała sobie „częste wyjazdy”, „krem” i „sprzątaczka”.
– Jak długo są państwo po ślubie?
Klientka zmarszczyła brwi.
– Dwa lata. Ale nie wiem, czy to ma znaczenie.
– Czym mąż się zajmuje?
– Jest malarzem. Artystą malarzem. Przynajmniej tak twierdzi. Rynek jeszcze tego nie zweryfikował.
„Dysproporcja w zarobkach”, zanotowała Gaja.
– Całe dnie spędza w pracowni, maluje, nawet czasami wystawia, ale sprzedaje się fatalnie. Ciągle liczy na przełom, który nie następuje. To nie wpływa dobrze na jego samopoczucie.
Długopis znowu dotknął papieru. „Frustracja”. To słowo Gaja podkreśliła.
– Poza tym… – Kobieta jakby się zawahała. – Sebastian jest ode mnie młodszy. O osiem lat. Ta różnica wieku jest, rozumie pani, dla jednych zaskakująca, dla innych denerwująca, a dla pozostałych – niesmaczna.
Kiedy wyrzuciła już z siebie tę informację, poczuła się jeszcze pewniej.
– Chcę wiedzieć, kim ona jest. – W jej głosie pojawił się twardy, kategoryczny ton. – Potrzebuję dowodów. Nie muszą być kompromitujące. Wystarczy nagranie, jak przychodzi do naszego domu pod moją nieobecność.
– Czy życzy sobie pani, żeby śledzić małżonka poza miejscem zamieszkania?
– Nie. Generalnie jego skoki w bok mnie nie interesują. Nie życzę sobie tylko, żeby odbywały się w moim domu.
Gaja odchrząknęła, zaskoczona postawą kobiety.
– Standardowo przygotowujemy materiał w taki sposób, żeby mógł zostać wykorzystany w sądzie, więc…
– Ta sprawa nie trafi do sądu – zapewniła.
– Nie może być pani pewna…
– Mogę. – Kobieta podniosła się z miejsca. – Tu ma pani mój adres – położyła na biurku wizytówkę w kolorze gorzkiej czekolady. – I telefon. Zdjęcie męża sobie darujmy, to jedyny mężczyzna, którego tam pani zobaczy. W razie pytań proszę dzwonić lub esemesować. Pojutrze wyjeżdżam na dwa dni do Poznania. Te dwa dni powinny wam wystarczyć.
Wyszła, pozostawiając po sobie zapach luksusowych perfum i pewności siebie. A Gaja pomyślała z wdzięcznością, że takim chłodnym racjonalnym podejściem kobieta chroni nie tylko siebie, ale i ją. Bo każda klientka agencji razem ze swoimi problemami przynosiła również emocje. Emocje, które przypominały Gai historię jej własnego małżeństwa i wprawiały w nieprzyjemny stan bolesnego napięcia. Tym razem tego nie poczuła. Tym razem nie musiała być dla klientki wsparciem, nie musiała brać na siebie niczyjego bólu, niepewności, strachu. Dostała rzeczowe, konkretne zlecenie, niczym dodatkowo nieobciążone. Rzadka sytuacja.
Sięgnęła po komórkę i wybrała numer Klary, która akurat dzisiaj wzięła wolne. Musiała jechać do Torunia do rodziców. Jej ojciec chorował na serce i matka wezwała ją, bo nastąpiło nagłe pogorszenie. Gaja bardzo Klarze współczuła, a jednocześnie zazdrościła. Że ma do kogo jeździć i kim się opiekować. Że nikt nie pozbawił jej tego przywileju, który Gai nie był dany.
Po pięciu sygnałach usłyszała komunikat wypowiedziany niskim seksownym głosem.
– Sorry, nie mogę gadać. Nagraj się, może oddzwonię, a może nie. Buziak!
– Mamy nowe zlecenie. Milanówek. Obserwacja. Czekam jutro na ciebie. Bądź w biurze dziewiąta zero zero. – Ostatnie zdanie wypowiedziała z naciskiem na „zero zero”.
Mam nadzieję, że odsłucha, pomyślała, rozłączając się. Bo Klary nigdy nie można było być do końca pewnym.ROZDZIAŁ 2
– W Warszawie nie zarobisz nawet jednej trzeciej tej kwoty – powiedziała Anita, nachylając się nad stolikiem w stronę Klary. – Każda z moich dziewczyn dałaby się za tę ofertę pokroić. Sześć miesięcy w Paryżu…
– Kusisz, kusisz… – Klara nabiła na widelczyk kawałek bezy, który odłamał się od wielkiej porcji tortu, z którego słynęło Ministerstwo Kawy. – A teraz mi powiedz, ale szczerze: dlaczego przychodzisz z tym do mnie? – Włożyła bezę do ust i przytrzymała językiem przy podniebieniu, czując, jak się powoli rozpuszcza, uwalniając smak i cukier.
Pytanie było bezczelne i ryzykowne, bo podawało w wątpliwość dobre intencje agentki, ale Klara chciała sprawdzić, jak bardzo Anicie zależy na sfinalizowaniu kontraktu. Chyba zależało, bo nie wstała i nie wyszła, tylko lekko zmrużyła oczy.
– Och, Klara, daj spokój! Znamy się nie od dzisiaj. Wiesz, dlaczego. Wszystkie moje dziewczyny, poza tobą, nie mogą się opędzić od zleceń, więc nie muszę ich wysyłać za granicę, żeby na nich zarobić. Ty jesteś praktycznie poza obiegiem…
– Nie byłabym, gdybyś mnie nie wyrzuciła z agencji – przypomniała Klara.
– Nie wyrzuciłabym cię, gdybyś mnie nie doprowadziła do ostateczności. Trzy zawalone sesje pod rząd. Naprawdę miałam przez ciebie kłopoty. Ale ta oferta jest dla mnie bezpieczna. Podpisujesz umowę, wyjeżdżasz, resztą martwią się tamci na miejscu.
Rozległ się agresywny dźwięk dzwonka i telefon Klary rozświetliło połączenie przychodzące. Gaja.
– Nie krępuj się – zachęciła ją Anita, ale Klara nie zamierzała odbierać.
Odwróciła komórkę ekranem do blatu, jednocześnie ją wyciszając. Oficjalnie była teraz w Toruniu u chorego ojca, więc choć kawiarniany gwar można było od biedy wytłumaczyć wizytą w szpitalnym barze, to nie zamierzała odgrywać tej scenki przy Anicie. Agentka i bez tego nie miała o Klarze zbyt dobrej opinii.
– Kiedy miałabym jechać?
Anita uśmiechnęła się z ulgą.
– Moja dziewczynka! – pochwaliła ją. – Gratuluję! Wyjazd za trzy tygodnie. Zdążysz pozamykać wszystkie sprawy?
– Oczywiście. – Klara wzruszyła ramionami.
Jeszcze dziś powie Damianowi, żeby się wyprowadził, a kota upchnie komuś na przechowanie. Co prawda, nie miała na razie pomysłu, jak powiedzieć Gai, że ją zostawia, ale oferta brzmiała tak kusząco, że odmowa byłaby głupotą.
– Jeszcze tylko drobiazg – dodała na koniec agentka. – Musimy przygotować specjalne portfolio. Wiesz, ze zdjęciami bielizny.
– Jadę tam reklamować bieliznę? – zdziwiła się Klara.
– Przecież ci mówiłam – obruszyła się Anita, choć do tej pory ani razu nie wspomniała, czym konkretnie Klara miałaby się zajmować na kontrakcie. – Dam ci znać, na kiedy mi się udało zamówić studio.
Cmoknęły się w policzki na pożegnanie.
Wspaniale, pomyślała Klara, spokojnie kończąc tort, za który zapłaciła Anita. Kolejna przygoda. Będzie się działo!ROZDZIAŁ 3
No chyba się nie rozerwę, pomyślała niechętnie Matylda, przebiegając wzrokiem mejl od sekretarki burmistrza zawierający tylko jedno zdanie: „Szef czeka na Ciebie i Rafała o piętnastej”. Nie znosiła takich niespodziewanych wrzutek, niestety, Skorupski był mistrzem dezorganizacji. Tygodniami nie wtrącał się do jej pracy, po czym nagle działalność Departamentu Komunikacji Społecznej stawała się dla niego obiektem gwałtownego zainteresowania. Co ciekawe, działo się to zazwyczaj wtedy, kiedy chodziło o ściągnięcie na siebie medialnej uwagi. Burmistrz uwielbiał błyszczeć i udzielać wywiadów, więc kiedy pojawiała się jakakolwiek szansa na zrobienie sobie pozytywnego PR, bardzo pilnował, żeby nie przeszła mu koło nosa.
Tym razem chodziło prawdopodobnie o wieczór poezji Szymborskiej, który, co prawda, przygotowywał Miejski Ośrodek Kultury, ale z ramienia urzędu miasta była za niego odpowiedzialna Matylda. To ona czuwała nad tworzeniem scenariusza, to ona zatrudniła reżysera i nadzorowała jego pracę, wreszcie to ona zajmowała się promocją wydarzenia, które miało się odbyć drugiego lipca, w stulecie urodzin poetki.
Kiedy burmistrz wpadł na pomysł, żeby z okazji roku Szymborskiej podjęli jakieś działania upamiętniające, Matylda przyklasnęła tej inicjatywie z całego serca, nie mając pojęcia, jakim to będzie dla niej obciążeniem. Bo przecież oprócz zadań związanych ze spektaklem, których intensywność wzrastała, im bliżej byli premiery, miała również na głowie swój podstawowy obowiązek, czyli biuletyn informacyjny.
Biuletyn ukazywał się co dwa tygodnie i wymagał od Matyldy nie tylko wymyślania tematów, ale również pisania tekstów i przygotowywania ich do druku. I chociaż burmistrz przydzielił jej do pomocy dodatkowego pracownika – niezbyt kompetentnego, ale za to bardzo przystojnego Rafała Bełdowskiego – trudno jej było wyrobić się ze wszystkim.
Żeby jeszcze Skorupski zostawił Matyldzie wolną rękę… Ale nie. Bez przerwy wzywał ją do siebie, wypytywał i udzielał kompletnie nietrafionych rad licząc na to, że przy okazji spektaklu będzie mógł się trochę polansować w lokalnych mediach, co automatycznie windowało imprezę na sam szczyt jego listy priorytetów, a u Matyldy podwajało stres związany z jej organizacją. Tylko jeżeli spotkanie miało dotyczyć spektaklu, to dlaczego miał być na nim Rafał?
– Widziałaś mejla? – Mężczyzna wychylił się właśnie zza swojego biurka i popatrzył na Matyldę pytająco. – Jak myślisz, czego on chce?
Choć pracowali razem już od kilku tygodni, to ciągle się jeszcze nie dotarli. Być może dlatego, że Bełdowski zbyt mocno wierzył w swój dziennikarski potencjał. Najwyraźniej ukryty bardzo głęboko, ponieważ Matylda ciągle nie mogła go w nim odnaleźć. A szkoda, bo bardzo by sobie życzyła, żeby jej podwładny lepiej sobie radził z pisaniem. Poprawianie po nim tekstów, wyszukiwanie za niego tematów i tłumaczenie podstawowych zasad, jakimi rządziła się ta branża, ciągle zajmowało Matyldzie zbyt dużo czasu.
– Nie wiem – odpowiedziała zgodnie z prawdą. Wolała się nie zastanawiać, jaki ważny powód ma burmistrz, wzywając do siebie ich oboje. – Ale na trzecią umówiłam się w MOK-u na rozmowę o spektaklu. Będę musiała poprosić, żeby na mnie poczekali…
Rafał przeciągnął się, co w jego przypadku zawsze oznaczało przerwę regeneracyjną.
– Kawy? – zapytał, podnosząc się z miejsca. Matylda pokręciła przecząco głową. – W sumie może wystarczy, że sam pójdę do szefa? – dodał po chwili. – Żebyś nie musiała odwoływać spotkania…
Wahanie Matyldy trwało trzy sekundy, nie dłużej.
– Przecież nie odwołuję – wyjaśniła szybko. – Przesunę spotkanie w MOK-u, nic się nie stanie, naprawdę.
Propozycja Rafała dziwnie ją zirytowała. W jego głosie pojawiła się prawie niezauważalna fałszywa nuta. Ale może Matyldzie tylko się wydawało?
Woda w elektrycznym czajniku zaczęła szumieć.
– A jak w ogóle idzie ta Szymborska? – zapytał Rafał, wsypując do kubka czubatą łyżeczkę rozpuszczalnej kawy Jacobs.
Matylda wzruszyła ramionami.
– Dość opornie – przyznała. – To jednak są amatorzy. Zaangażowani, z pasją, ale amatorzy. Nie wiem, co z tego będzie. Najgorsze, że burmistrz spodziewa się spektaklu na miarę _Hamleta_. Kazał mi nawet ściągnąć jakąś ogólnopolską telewizję, żeby podnieść rangę wydarzenia… No cóż, boję się, że się rozczaruje.
Roznoszący się w pokoju zapach kawy podrażnił jej nozdrza.
– A wiesz co? Mnie też zalej – poprosiła, a kiedy z trudem przeciskał się między biurkami, żeby jej podać kubek, dodała: – Może burmistrz chce nas po prostu przenieść do większego pokoju?
Jedną z najważniejszych i najbardziej rzucających się w oczy cech Matyldy, której nie potrafiła przezwyciężyć i która ją doprowadzała do pasji, była uległość. Do perfekcji opanowywała sztukę dostosowywania się i zgadzania na wszystko. Nie umiała postawić na swoim, bo jej własne poglądy natychmiast bladły w porównaniu z przekonaniami innych. Zwłaszcza kiedy ten „inny” był jej zwierzchnikiem. I właśnie dlatego każdej służbowej rozmowy z burmistrzem zwyczajnie się bała.
– Zbieracie już materiały do nowego biuletynu? – usłyszeli od progu.
Burmistrz siedział za biurkiem i przekładał dokumenty z jednej kupki na drugą, na każdym składając zamaszysty podpis.
– Właśnie zaczęliśmy… – powiedziała Matylda ostrożnie asekuracyjnym tonem.
– To świetnie! – ucieszył się Skorupski. – Chciałbym w takim razie, żebyście zaplanowali podwójną objętość. – Popatrzył na nich z tajemniczym błyskiem w oku.
– Czyli w tym miesiącu wypuścimy tylko jeden numer? – upewniła się Matylda.
– Ależ skąd! Nie wolno nam zmieniać przyzwyczajeń czytelników, bo część z nich już do nas nie wróci! – Burmistrz powiedział to takim tonem, jakby całe życie wydawał lokalną prasę. – Po prostu chciałbym, żeby ten najbliższy numer był dwa razy grubszy niż zwykle.
– Ależ panie burmistrzu! – zaprotestowała zaskoczona. – My i tak z trudem się wyrabiamy w dwa tygodnie, żeby przygotować zwykłą objętość. Jeżeli mamy wypuścić dwa razy grubszy numer, musielibyśmy mieć dwa razy więcej czasu…
– Problem polega na tym, że nie będziecie mieć – Skorupski złożył kolejny zamaszysty podpis. – Za dwa tygodnie upływa termin zgłoszeń na konkurs i do tego czasu powinniśmy wypuścić wyjątkowy numer, który nam zapewni wygraną.
Matylda patrzyła na szefa szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami.
– Jaki konkurs? – jęknęła.
– Na najlepszą lokalną gazetę regionu – odpowiedział z dumą w głosie Skorupski. – Organizuje go Ogólnopolska Konfederacja Prasy Lokalnej. Jest kilka kategorii, my będziemy startować jako biuletyn wydawany przez organy administracyjne władzy. Myślę, że mamy duże szanse.
Matylda dostrzegła światełko w tunelu i skwapliwie ruszyła w jego stronę.
– To świetnie się składa, bo w zeszłym miesiącu mieliśmy naprawdę dwa dobre numery – przypomniała szefowi. – Bez kompleksów możemy je zgłosić.
– I tak zrobimy – zgodził się z burmistrz. – Ale z regulaminu wynika, że trzeba również dołączyć numer najnowszy. I państwo mi właśnie ten najnowszy przygotują na tip-top! Potrzebujemy czegoś naprawdę ekstra. To musi być prasa nowoczesna, ambitna, drążąca, mająca wpływ na lokalną społeczność. Stawiająca pytania i udzielająca odpowiedzi. – To, co mówił, brzmiało jak żywcem wyjęte ze strony organizatora konkursu. – Chyba nie muszę wyjaśniać, że interesuje nas wyłącznie wygrana. Nasze miasto na nią zasługuje!
Tak kategoryczne postawienie sprawy przeraziło Matyldę. Przez całe życie unikała wszelkiej rywalizacji, nie wierząc w siebie i bojąc się przegranej, a teraz nie dość, że musiała się podjąć współzawodnictwa, to w dodatku pod taką presją. Przełknęła ślinę.
– Obawiam się, że dwa tygodnie to jednak trochę za mało, żeby zrobić coś ekstra. Nie wiem, czy damy radę… – szepnęła, rzucając szybkie spojrzenie w kierunku Rafała.
Jednak mężczyzna ani myślał udzielać jej wsparcia.
– Oczywiście, że damy! – oznajmił butnie, choć jego wkład w biuletyn polegał głównie na robieniu kawy. – Może pan na nas liczyć!
Burmistrz podpisał ostatni dokument, odłożył długopis i wstał z miejsca, dając im wyraźnie do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca.
– Bardzo mi się podoba pana podejście, panie Rafale – oznajmił łaskawym tonem. – Pani Matyldo, liczę na panią! Do końca tygodnia poproszę o rozpiskę, co planujecie, i mam nadzieję na pierwsze materiały.
– Tylko jeszcze zapytam – zaczęła pełna najgorszych przeczuć – co w takim razie z Szymborską? Jak pan wie, mam na głowie ten spektakl i on jest bardzo absorbujący… Co prawda, do premiery zostało już tylko kilka dni, ale…
– To tylko kwestia organizacji pracy oraz delegowania zadań – pouczył ją burmistrz. – Przecież oni sobie świetnie bez pani poradzą. Wystarczy, że ich pani teraz zdyscyplinuje, zmotywuje i uświadomi im, jak ważne jest to przedstawienie dla naszego miasta.
– Chętnie wezmę na siebie część twoich obowiązków – zadeklarował Rafał usłużnym tonem. – Szybko się uczę!
Matylda nie miała wątpliwości, że te słowa ociekające wazeliną były przeznaczone dla uszu burmistrza.
– No, widzi pani, i mamy rozwiązanie! – ucieszył się Skorupski, po czym wskazał na gablotę wypełnioną przeróżnego rodzaju trofeami. – Widzicie, ile tu jeszcze miejsca? Aż się prosi, żeby coś dostawić.
Matylda wyszła od burmistrza załamana. Załamana sobą, swoim brakiem asertywności, ilością pracy, jaka nagle się przed nią spiętrzyła, ale przede wszystkim stosunkiem Skorupskiego do Rafała. Wyglądało na to, że ci dwaj świetnie się dogadują. Co nie wróżyło nic dobrego.
W pierwszej kolejności zadzwoniła do MOK-u, że dzisiaj nie da rady przyjść. Z trudem udało jej się przełożyć spotkanie na następny dzień. A potem zaczęła się zastanawiać, jak wybrnąć z podwójnego numeru biuletynu. W tym momencie to zadanie wydawało jej się niewykonalne.
Jej myśli znowu pobiegły do Rafała. „Szybko się uczę” w jego ustach brzmiało nie tyle niewiarygodnie, ile kuriozalnie. Bo można było o nim powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że się uczy. W jakimkolwiek tempie. Odkąd zaczęli razem pracować, wciąż nie potrafił napisać artykułu na tyle przejrzyście i składnie, żeby Matylda nie musiała go przerabiać. No ale nie każdy musi być utalentowany literacko. Więc odpuściła mu pisanie i poprosiła, żeby nadstawiał ucha i szukał ciekawych tematów do publikacji. Okazało się to jeszcze większą porażką – wszystko, co przynosił, było albo kompletnie nieciekawe, albo za bardzo kontrowersyjne, albo oparte wyłącznie na plotkach.
Jakim cudem Bełdowski miałby ją odciążyć w czymkolwiek? A jednak jej podwładny wyraźnie złapał wiatr w żagle. Chyba wyczuł, że pierwszy raz może się naprawdę wykazać w oczach burmistrza, i zamierzał z tej okazji skorzystać.
– Takie wyzwania to ja lubię! – oświadczył, kiedy tylko znaleźli się na korytarzu. – Jak wygramy ten konkurs, to szef będzie jadł nam z ręki!
Nigdy ambicją Matyldy nie było, żeby „szef jadł jej z ręki”, więc nie podzielała entuzjazmu Rafała. Zwłaszcza że szansa zdobycia pierwszego miejsca była w jej ocenie niewielka. Uwielbiała swoją pracę, wkładała w nią całe serce, starała się, żeby każdy kolejny numer był lepszy, ale również miała świadomość, ile jeszcze czeka ją wysiłku, żeby gminny biuletyn informacyjny przekształcić w istotny dla społeczności i opiniotwórczy periodyk.
– Dlaczego nie stanąłeś po mojej stronie? – To pytanie bardzo wiele ją kosztowało.
– Ale w jakim sensie? – Rafał udawał, że nie wie, o co chodzi.
– Kiedy powiedziałam, że nie da się przygotować podwójnego numeru w dwa tygodnie?
– Bo pomyślałem, że żartujesz – wyjaśnił spokojnie, z wprawą przerzucając na nią odpowiedzialność. – A tak swoją drogą, to kiedy ktoś ci wydaje polecenie służbowe, nie uprzedzaj na wstępie, że nie dasz rady. Jeśli coś nie wyjdzie, możesz zwalić na kogoś innego. Albo na okoliczności. Ale nigdy, przenigdy nie wolno ci pokazywać po sobie wątpliwości. Kapujesz?
Kapowała. I właściwie musiała mu przyznać rację. Co ją zdenerwowało jeszcze bardziej.
– Tylko że my nie mamy materiału! – warknęła. – Skąd nagle weźmiemy teraz story? Wywiad z kimś interesującym? Artykuł ekspercki?
Z każdą wymienioną przeszkodą czuła się bardziej załamana, za to Rafał nie widział problemu.
– Powinnaś się wyzbyć tego negatywnego podejścia. – zwrócił jej uwagę, a potem poklepał ją protekcjonalnie po ramieniu, dorzucając. – Coś się wymyśli. Tylko musisz mi dać więcej autonomii. Jak tak nade mną wisisz i mi wydajesz polecenia, to się nie rozwinę, nie ma szans. A czuję, że moglibyśmy być w pracy równorzędnymi partnerami.
Matylda patrzyła na niego z niedowierzaniem. Ego mężczyzny energicznie rozprostowało plecki i wyprężyło muskułki. Co zwiastowało problemy.
– Muszę przeczytać ten regulamin – powiedziała, siadając do komputera.
Miała nadzieję, że znajdzie w nim jakiś haczyk, który wykluczy ich ze współzawodnictwa.
– O, dobry pomysł! – podchwycił Rafał. – Trzeba sprawdzić, za co dają najwięcej punktów. I na to postawić!ROZDZIAŁ 4
Gaja postanowiła z nową sprawą nie czekać do następnego dnia na powrót Klary, tylko sama zabrać się za coś, co w ich detektywistycznym żargonie określała jako „rozpoznanie wstępne”.
Ulica Rolna, przy której mieszkała klientka, okazała się wyjątkowo wąska i w dodatku – ślepa. Tym samym obserwacja domu kobiety z samochodu nie wchodziła w grę. Gaja dojechała do końca uliczki, zawróciła na czyimś podjeździe i ruszyła z powrotem. Kiedy mijała dom Fijewskiej, zwolniła maksymalnie, żeby móc się przyjrzeć posiadłości.
W samym centrum działki rozsiadł się rozłożysty, parterowy budynek w kolorze pomarańczowym, z błękitnymi okiennicami i spadzistym dachem pokrytym prawdziwą dachówką. Gdyby był wyższy, wyglądałby jak przeniesiony prosto z Toskanii. Obok zbudowano drugi, identycznie otynkowany i z identycznym dachem, ale znacznie mniejszy. A ponieważ od frontu zamiast zwykłych drzwi miał szerokie przeszklone drzwi tarasowe, uznała, że musi to być pracownia męża klientki. Zauważyła też krótko skoszony trawnik, podjazd wyłożony kostką Bauma, okrągły klomb z rosnącym pośrodku rododendronem i eleganckie ogrodzenie z kutą ozdobnie bramą oraz przylegającą do niej – murowaną i podobnie jak dom pokrytą dachówką – wiatę śmietnikową.
Skręciła w ulicę Wojska Polskiego i dopiero tutaj zaparkowała bez obaw, że ktoś się nią zainteresuje. Musiała pomyśleć. Może wystarczy zatrzymać się tutaj, przy wylocie Rolnej? Każdego, kto chciałby tam wjechać, miałaby jak na widelcu. Ale natychmiast zdała sobie sprawę, że przy Rolnej stoi łącznie osiem domów. Skąd będzie wiadomo, że wjeżdżający w ulicę samochód należy do kochanki, a nie sąsiadki?
I nagle zrozumiała, że to klasyczny przykład sprawy, w której należało użyć kamery.
Jakąś godzinę później wpatrywała się w płomień świecy pełzający po potężnym dziesięciocentymetrowym gwoździu, który trzymała w mocnym uścisku zardzewiałych kombinerek. Odczekała minutę, po czym wyjęła gwóźdź z ognia i wbiła go w ściankę plastikowej doniczki. Gorący metal z sykiem zagłębił się w plastik, przechodząc przez niego na wylot. Teraz wystarczyło tylko kilka razy poruszyć gwoździem, żeby powiększyć otwór.
Następnie wzięła z kuchennego stołu czarne pudełeczko wielkości zapalniczki, z którego z jednej strony wychodziły dwa kable, biały i czerwony, natomiast z drugiej giętki pasek o szerokości pół centymetra i długości dwudziestu, zakończony obiektywem wielkości ziarnka grochu. Włożyła moduł urządzenia razem z niewielkim akumulatorem do doniczki, po czym ostrożnie umieściła kamerkę w wypalonej wcześniej dziurce.
– Udało się! – powiedziała głośno do siebie.
Rzeczywiście, obiektyw pasował idealnie. Z tekturowego pudełka po kamerce wyjęła niewielkiego owalnego pilota i zaczęła wczytywać się w instrukcję. O sprzęcie udało się jej już sporo dowiedzieć od Maćka, męża Matyldy, informatyka. Maciek wytłumaczył jej prawie wszystko, z wyjątkiem tego, jak się obsługuje pilota. Gaja zaczęła więc naciskać kolejne guziki, obserwując jednocześnie diody migające na kamerce. W końcu uznała, że wszystko działa bez zarzutu. Teraz wystarczyło tylko umieścić kamerkę w dogodnym miejscu – najlepiej nadawała się do tego wiata śmietnikowa naprzeciwko drzwi wejściowych do budynku – i powinny w ten sposób uzyskać całkiem porządny materiał dla klientki.
Ustawiła jeszcze kamerę na tryb aktywacji ruchem, umieściła w slocie kartę pamięci, i po kilku próbach udało się Gai odpalić aplikację, którą Maciek zamontował jej w telefonie i dzięki której miały podgląd obrazu w czasie rzeczywistym. Ostatnią czynnością było wpisanie w aplikację sieci wi-fi, do której kod dostała esemesem od Fijewskiej, tak żeby przekaźnik mógł korzystać z internetu. Teraz wystarczyło umieścić doniczkę z wkładką w takim miejscu, żeby kąt widzenia obiektywu obejmował jak największy fragment podwórka.
To zadanie również przypadło w udziale Gai, gdyż trzeba je było wykonać wcześnie rano, kiedy pan domu jeszcze spał, a ściągnięcie Klary do Milanówka przed siódmą nie wchodziło w grę.ROZDZIAŁ 7
Matylda wpatrywała się ponuro w kartkę wyrwaną z notatnika, na której wypisała sobie rano listę zadań na dzisiaj. Odkąd odkryła, jak wielką satysfakcję daje jej wykreślanie kolejnych zrealizowanych punktów, przygotowywała sobie taką listę codziennie.
Niestety, to, co widziała przed sobą, nie napawało jej optymizmem, o satysfakcji nie wspominając. Zwykle na liście miała dziesięć, góra piętnaście zadań. Dziś było ich tyle, że z trudem zmieściły się na jednej stronie, a ostatnia linijka miała numer dwadzieścia sześć. Ale najgorsze było to, że prawie nic z tej listy do tej pory nie udało jej się załatwić. Głównie z powodu Rafała, który miotał się od jednego pomysłu na artykuł do drugiego, i rzucał propozycję za propozycją, żądając od Matyldy uwagi, pomocy i natychmiastowych decyzji. Każdy kolejny temat zachwalał z zaangażowaniem neofity, a kiedy Matylda wyliczała mu jego wady bądź braki, niezrażony rzucał się do wyszukiwania następnych. W efekcie za kwadrans druga bilans przedstawiał się następująco: osiem odrzuconych pomysłów, zero przyjętych plus złość na Bełdowskiego poza skalą.
Matylda wyłączyła komputer i wstała zza biurka.
– Wychodzę – zakomunikowała. – Nie wiem, kiedy wrócę.
Rafał popatrzył na nią z wyrzutem.
– Jeżeli mamy zdążyć z biuletynem, to ja od jutra powinienem coś zacząć pisać – oznajmił. – A nic nie ustaliliśmy.
Matylda wzięła z wieszaka dużą płócienną torbę w biało granatowe pasy, która latem służyła jej jako torebka.
– Trudno. Mam spotkanie w sprawie spektaklu. To przełożone z wczoraj. Spisz wszystko, co ci przyjdzie do głowy, i po moim powrocie to omówimy. Ewentualnie jutro rano.
Z ulgą zamknęła za sobą drzwi pokoju, który kiedyś, zanim pojawił się Bełdowski, był jej schronieniem, ukochaną przystanią, miejscem, w którym czuła się bezpiecznie. Nagle gwałtownie zatęskniła za czasem, kiedy przygotowywała biuletyn sama. Od A do Z. I ze smutkiem zdała sobie sprawę, że to już nigdy nie wróci.
Ruszyła szybkim krokiem w stronę Starego Kina, czyli budynku, w którym kiedyś rzeczywiście mieściło się kino, a teraz swoją siedzibę miała filia Milanowskiego Domu Kultury. To tam już za pięć dni miał się odbyć spektakl _Szymborska_, a Matylda ciągle nie otrzymała potwierdzonego przebiegu uroczystości ani kolejności wystąpień, nie była też pewna kilku innych istotnych kwestii.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_