- W empik go
Krewni, T. I - ebook
Krewni, T. I - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 404 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wiemy, czy któremu z czytelników naszych zdarzyło się przejeżdżać z Chełma do Włodawy okolicą piaszczystą, leśną i nieżyzną, gdzie na środku drogi, między tymi dwoma miastami, które każdy zna to z opisów podróżnych, to z opowiadania tych, co admirowali cudne położenie pierwszego i zastanawiali się nad mchem handlowym drugiego, leży ubogie miasteczko Sawin, o którym pewnie mało kto słyszał, a tym mniej kto widział i poznał. A jednak w to ustronie zapadłe i głuche musimy zaprowadzić czytelników naszych, gdyż tam rozpoczyna się ten ustęp z dziejów naszego życia, z którym na pożegnanie ich występujemy; i tam pod koniec tej historii, którą radzi byśmy zrobić interesującą, a nawet użyteczną, powrócić będziemy musieli.
Sawin składa się z kilkudziesięciu domów, po większej części drewnianych, zabudowanych w wielki kwadrat, przedstawiający niby rynek, na którego środku jest karczma. Pomiędzy tymi domami są dość porządne i czyste dworki, mniej więcej podobnej formy, o czterech oknach ozdobionych wazonikami lewkonii i geranium, o drzwiach we środku, z niskim z przodu ogrodzeniem z furteczką, za którymi tu i ówdzie ogródek, gdzie dominują malwy, floksy i słoneczniki, a z tyłu zabudowania gospodarskie, złożone z niewielkiej stodoły, ze spichlerza, zamkniętego wielką kłódką, ze stajenki na parę koni, z obórki na kilka krów i innych pomniejszych chlewików.
Mieszkańcy tego rolniczego miasteczka niewiele sobie łamali głowy na wymyślenie nowych form architektonicznych dla siwych siedzib; i jak jeden wybudował, a drugi obaczył, że mu tak dobrze, naśladował więc sąsiada, dając tylko większe lub mniejsze rozmiary pomysłom jego – w miarę zamożności swej i potrzeby. Stąd ta jednostajność, która jednak nie robi przykrego wrażenia, gdyż równie w ozdobach zewnętrznych ogródków, w czystości obejścia, w całości dachów, okien, jak iw porządku wewnętrznym okazuje się wielka rozmaitość, odpowiadająca gospodarności i zamożności tych, co dworeczki te zamieszkują.
Oprócz rynku jest tam jeszcze parę mniej pokaźnych ulic, a z tych najdłuższa i najładniejsza znajduje się na drodze wiodącej do Włodawy. Ale uliczki te złożone są prawie całkiem z chat pomniejszych i mają więcej pozór wsi nieźle zabudowanej i zamożniejszej aniżeli miasteczka. Tam mieszkają sami tylko mieszczanie, gospodarze rolni, mający po kilka i kilkanaście morgów gruntu, kiedy w dworkach rynku mieści się cała arystokracja tego miejsca, to jest: burmistrz, poborca i pisarz, nauczyciel elementarny i jego szkoła, a nade wszystko właściciele majętniejsi, mający po dwie, po trzy i więcej włók ziemi, a między tymi dwóch lub trzech herbowych, z których zwłaszcza jeden należał do rodziny wysoko w hierarchii szlacheckiej położonej i niepoślednie w kraju urzęda piastującej.
Ale najpiękniejszą ozdobą tego miejsca jest kościół, od wjazdu ze strony Chełma z prawej strony leżący. Kościół to murowany, niezbyt obszerny i niebogaty; lecz okrążony zewsząd tak pięknym szeregiem starożytnych lip, tak zielona wokoło otacza go murawa, w takim zaciszu pod cieniem tych drzew leży cmentarz, niskim obwiedziony parkanem, że miło jest zbliżyć się do tego domu bożego i do tego dziedzictwa umarłych i pomodliwszy się podumać tam czas niejaki, przysłuchując się tajemniczej rozmowie, jaką prowadzą między sobą te stuletnie świadki zabiegów, pracy, uciech, namiętności i płaczu tych, których na koniec pod swe skrzydła dla stałego pokoju i wiecznego przygarnęły odpoczynku.
Probostwo leży obok. Jest to co do formy i rozmiarów prawie taki sam dworek, jak inne, i tym się tylko od nich różni, że ma przed drzwiami wchodowymi ganek na dwóch słupkach oparty, z ławeczkami do siedzenia; że zabudowania gospodarskie są większe; że za nimi jest dość obszerny ogród warzywny i fruktowy, a przed gankiem dziedziniec spory, oparkaniony, z furtką prowadzącą do kościoła, zasłany cały prześliczną murawą i w jednym rogu ocieniony tak rozłożystymi i spojonymi w górze trzema lipami, że najżywsze promienie lipcowego słońca nie mogą przebić tego zielonego sklepienia i wygnać chłodu spod tej rozkosznej altany, gdzie sobie proboszcz często to z książką, to z gośćmi swymi przesiaduje.
Parafia do probostwa tego należąca jest obszerna co do rozległości; ale że okolica ta zamieszkana jest po większej części przez unitów, a nawet w samym miasteczku jest ich większa połowa, niewielkie więc proboszcz ma dochody i poprzestawać musi na tym, co mu daje gospodarstwo, kiedy niekiedy ślub jakiego w okolicy zamieszkałego szlachcica, czasem chrzciny nowego ziemi tej obywatela, a najczęściej pogrzeb którego z katolików mieszkających w miasteczku, co – jak tam zwykle mówią – poszedł ochłodzić się pod lipy i z dawnymi pogadać sąsiadami.
Ale ta szczupłość dochodów nie odbierała humoru księdzu Maciejowi Zielenkowskiemu, który już lat kilkanaście w parafii tej mieszkając, przestawał zawsze na tym, co mu Bóg dał, utrzymywał, jak mógł, w porządku kościół i dzielił się jeszcze z biednym, jeżeli który stanął przed jego progiem i widokiem prawdziwej nędzy do serca jego przemówił. Był,to bowiem człowiek w gruncie dobry i uczciwy, a choć czasem gderał, choć nieraz moralizował tych, którym się chciało płakać, zawsze jednak w końcu zmiękczył się widząc wielką jaką boleść i albo pomógł oddając ostatni grosz, jaki miał, albo niósł pociechę religijną, umacniając duszę cierpiącą w wierze i ufności w miłosierdzie Tego, który jeżeli dziś zasmuca, to jutro niespodziewaną przygotuje ulgę i pocieszenie. Toteż nikt się nie zrażał jego zmarszczonym czołem, nasuniętymi brwiami i gburowatym głosem, z jakim z początku przyjmował tych, co do niego przychodzili. Owszem, wszyscy znali jego serce, a morały i ofuknienie nawet, bez którego się czasem nie obeszło, przyjmowali z cierpliwością i pokorą.
To jego usposobienie poszło stąd, że ksiądz Zielenkowski znał doskonale swoich parafian, wchodził w ich życie, w ich położenie, widział ich wady i nałogi, wiedział dobrze o sąsiedzkich ich nienawiściach, o sprawach, jakie ich dwoiły, o namiętnościach, jakie zagnieżdżały się w ich sercach, a stąd przewidywał klęski, jakie im zagrażać mogą. Nim się tedy co złego stało, wzywał ich do siebie, moralizował i surowo upominał, gdy kto tłumaczył się nieprawdą lub rady jego i przestrogi przyjmował z dąsaniem lub lekceważeniem; a gdy przyszła bieda, klęska przepowiedziana ziściła się i nieszczęśliwy stawał przed proboszczem prosząc o pomoc albo radę, wtedy zawsze zaczyniał od tego, że go sfukał, że się okrutnie zmarszczył i nie chciał niby słuchać, mówiąc: "Sameś sobie winien, mówiłem ci, ostrzegałem, ale co to wam gadać. Ja swoje, a ty swoje. Teraz masz. Dobrze ci tak. Jak Kuba Bogu, tak Kubie Bóg. Idź sobie po radę i pociechę gdzie indziej. Nie słuchałeś wtedy, teraz już poniewczasie." Zawsze się jednak na tym kończyło, że serce wyszło na wierzch i że nieraz płakał z tymi, których widział przed sobą zbolałych i płaczących. Wszakże rad swoich lubił udzielać nie tylko tym, od których sądził się wyższym nauką i doświadczeniem życia, ale i takim, którzy się mieli za oświeconych, za znających świat i ludzi, prawił nieraz verba veritatis równie co do ich życia, ich stosunków familijnych, wychowania dzieci, a nawet co do ich interesów majątkowych. Niektórzy z takich przyjmowali uwagi księdza z należytą względnością, widzieli bowiem, iż w gruncie ma na celu ich własne dobro i interes ich dobrze zrozumiany; ale inni, zarozumialsi lub czujący się rzeczywiście do wad i win, które im wytykał, nazywali go wścibskim i unikali jego morałów tym bardziej, im bardziej czuli, że ma rację i że to, co przepowiada, w rzeczy samej stać się może.
Przy tym wszystkim był on spokojnego, a nawet wesołego usposobienia i gdy czasem kto wieczorem do niego przyszedł, a zwłaszcza latem pod lipy, lubił pogawędzić o tym, co się działo w miasteczku i w okolicy, a niekiedy pośmiać się z możniejszych, którzy nie słuchają jego przestróg, nazywają go wścibskim, gdyż o tym doskonale wiedział, a tymczasem jak głupie owce lecą w ogień, gdzie kudły swe osmalą.
Nie był on wcale uczonym, chociaż miał kilkanaście dobrych książek i przeczytywał je po… raz drugi i trzeci, gdy był wolnym od zajęć w parafii i od zabiegów gospodarskich, którym oddawał się chętnie i z wielką pilnością. Ale ksiądz Zielenkowski był trochę poeta i wierszyki okolicznościowe składał często i z łatwością. Ulotnych tych rymów, którymi winszował imienin, nowego roku i wesołego alleluja; przez które wzywał czasem sąsiadów, z którymi bliżej żył, na obiadek, na podwieczorek lub zimą na mariasza lub warcaby; przez które wstawiał się do burmistrza to za nauczycielem swej szkoły, aby mu regularniej wypłacano pensję, to za innym jakim uciśnionym, który wzywał jego pośrednictwa lub protekcji; przez które w nagłym jakim razie prosił z możniejszych swych parafian o furkę siana dla swych krówek lub o jaki korczyk owsa dla swych koników – zebrała się już była w owym czasie, o którym mówimy, tak znaczna liczba, że gdyby się był znalazł… jaki wydawca, mielibyśmy zupełnie takie dwa tomiki, jakie już w poezjach Molskiego z wielkim pożytkiem dla literatury posiadamy.
Ksiądz Maciej Zielenkowski miał już z pięćdziesiąt lat; był słusznego wzrostu, chudy, wypukłych pleców, ręce miał żylaste i czerwone, którymi chętnie gestykulował, a stopy duże, które prosto przed sobą i dość niezgrabnie wyciągał. Włosy już siwe i nisko przystrzyżone, pokrywały już jego dużą głowę, czoło miał niskie i marszczące się, brwi wielkie, spadające na oczy, co dawało twarzy jego śniadej i niezbyt ujmujących irysów wyraz surowy, który na pierwszy rzut oka odstręczał i tym mniej pochlebne dawał wyobrażenie o łagodności jego charakteru, że i w głosie nie było słodyczy, ale owszem jakaś twardość i niby gburowatość. Wszystko to jednak nikło przy bliższym jego poznaniu. Gdy się rozrzewnił, łagodniały jego rysy, czoło się wygładzało i podnosiło, brwi rozsuwały się i pozwalały widzieć głębokie uczucie w jego oczach, często łzą zroszonych. Gdy się znowu rozgadał i rozweselił, cała twarz jego piękniała niejako, a uśmiech czasem filuterny, czasem dobroduszny, pociągał każdego do ufności i zniewalał do przyjacielskiego wylania się.
Ksiądz Maciej latem i zimą chodził zawsze w czapce wysokiej, rogatej z siwym barankiem, w długim surducie z grubego sukna, a w święto w zwykłej księżej sutannie z pelerynką; trzcinę miał zawsze w ręku, a choć nie dbał o elegancję – w zwierzchnim swym odzieniu i obuwiu, widać jednak, że do czystości wielką przywiązywał wartość, gdyż ta obwódka płócienna, która okrążała jego halstuch pod brodą, była zawsze czysta i jak śnieg biała. Równie starannie utrzymaną i składaną była wszelka bielizna kościelna. Nie wziął on nigdy na siebie zbrudzonej i zmiętej alby, a komże, w których występował czy na ambonę, czy przy chrzcinach, czy za trumną, choćby najbiedniejszego ze swych parafian, świadczyły, że na nie nie żałowano mydła i że pod pilnym i umiejętnym były żelazkiem.
Wikariusza ksiądz Maciej nie miał. Zbyt ubogie było probostwo, aby go na taki ekspens stało. Ale za to wierną miał pomoc i posługę gorliwą, równie w gospodarstwie swym, jak i w kościele, w całej rodzinie Dudzinowskich, która od lat kilkunastu na probostwie mieszkała i zespoliwszy się ze wszystkimi interesami księdza, podzielając serdecznie wszystko dobre i złe, które mu się wydarzało, starała mu się dogadzać i we wszystkim umniejszać kłopotów.
Rodzina ta składała się z męża, żony i jednego chłopca. Błażej Dudzinowski był prawie równego wieku z proboszczem. Przez zapatrywanie się na swego pryncypała przejął on jego ruchy, jego chód, sposób mówienia, a nawet wypukłość pleców, a donaszając zawsze jego ogromne buty, rogate czapki i niejeden surdut, gdy się już wycierał i zagrażał dziurami, był w oczach wszystkich alter ego księdza Macieja i nieraz z daleka, gdy szedł szerokimi krokami i trzymał przed sobą laskę, starannie z kory ostruganą dla większego do trzciny proboszczowskiej podobieństwa, za niego był brany. Pan Błażej rozmaite pełnił funkcje.
W kościele był on zakrystianem i organistą, w gospodarstwie był ekonomem i gumiennym, a kiedy niekiedy w razie potrzeby, zwłaszcza gdy ksiądz proboszcz jechał do chorego, aby go na ostatnią podróż umocnić lub gdzie nowonarodzonego chrześcijanina do kościoła bożego wprowadzić, pełnił sam obowiązek woźnicy. I wtedy, gdy mieszkańcy Sawina postrzegli na bryczce dwie rogate czapki, dwa ciemne surduty i dwoje wypukłych pleców, jedne na siedzeniu, a drugie na koźle, wiedzieli dobrze, że ktoś umiera albo się narodził, a stąd do smutnych lub wesołych rozmów mieli pochop i materię.
Skoro świt już pan Błażej był na nogach; obszedł całe gospodarstwo, dopilnował nakarmienia koni i bydła, wyprawił dwóch parobków w pole, gdy była pora i potrzeba, i zajrzawszy do każdego kąta, szedł pod lipy, gdzie ksiądz proboszcz odmawiał pacierze, aby mu zdać raport, jak całe obejście zastał i jak wczorajsze jego dyspozycje wykonał. Potem obudziwszy syna swego Jasia, trzynastoletniego i przytomnego chłopaka, szedł z nim razem do kościoła. Gdy uprzątnęli dom boży, pozamiatali wszędzie i pościerali kurzawę, pan Błażej, przygotowawszy w - zakrystii wszystko, co do mszy świętej, która się codziennie o godzinie wpół do ósmej odprawiała, było potrzebnym, szedł wraz z synem na śniadanie, a potem, skończywszy już funkcję zakrystiana, oddawał się cały urzędowi ekonoma. Przejrzał więc spichlerz, wydawał, co było komu potrzeba, notował każdy ekspens dla podyktowania później księdzu i zapisania w książkę rachunkową, pilnował młócenia lub jechał w pole, w miarę pory roku i rodzaju zajęcia gospodarskiego, jakie ona nastręczała.
W niedzielę i święto wstawał jeszcze raniej, gdyż… z gospodarstwem musiał się ułatwić od razu, a resztę dnia był już tylko usłudze kościoła oddany. Toteż, gdy się zbliżała godzina jedenasta, o której ksiądz proboszcz punktualnie kończył kazanie i wychodził z sumą, pan Błażej, który już wszystko do ceremonii tej przygotował i ubrał już w czyste komeżki dwóch chłopaków ze szkoły, którym z kolei służenie do mszy przypadało, wymusztrował ich należycie, nieraz to tego, to owego pociągnąwszy za ucho, gdy się który gapił i przestróg jego nie słuchał, stawał co chwila we drzwiach zakrystia i poglądał ku ambonie, aby z gorętszych ruchów księdza i z podniesionego głosu jego mowy zrobić ów naturalny wniosek, że się domówienie zaczyna. Wtedy brał z powagą laskę, na której był okręcony stoczek, ściągał za kutas lampę, wiszącą przed wielkim ołtarzem, i zapaliwszy sześć świec, schodził ze stopni, zatrzymywał się zawsze w jednym i tymże samym miejscu, obracał laskę, przygaszał nogą stoczek i stawiał przy drzwiach zakrystii.
Przy nim był Jaś, także w najparadniejszą ubrany komeżkę, i który chociaż w takie dni do mszy nie służył, ale sam tylko miał przywilej stawać z trybularzem, jako baczniejszy i lepiej z manipulacją jego obeznany. Wtedy pan Błażej, upomniawszy jeszcze raz syna, aby na wszystko w zakrystii dawał baczenie, sam udawał się do wypełnienia głównego' swego obowiązku, od którego tytuł organisty nosił. I trzeba było widzieć, z jaką pewnością doświadczonego i pewnego sztuki swej artysty szedł przez kościół, z jaką impozycją poglądał na obecnych, którzy się przed nim rozstępowali, jak szybko mimo wieku wbiegał na schody i z jaką miłością poglądał na klawisze i na dudy, które zdawały się tylko oczekiwać jego ręki, aby się odezwać głosem mającym podnieść pobożne uczucia obecnej w kościele rzeszy. Był on tu w swoim żywiole i gdy usiadł, gdy obu rękami zaczesał naprzód włosy, potem potarł dłonie, potem uśmiechnął się do klawiszów, rzekłbyś, że to który z naszych fortepianistów, którzy siadają do instrumentu z tym przekonaniem, że pod palcami ich ożyje zamarły Liszt i nieśmiertelny Szopen wstanie z grobu jak żywy. O grze jego i śpiewie nie ma już co i mówić i czytelnicy… domyśla się zapewne, że człowiek taki dla chwały bożej i utrzymania honoru parafii nie mógł żałować rąk, a tym bardziej głosu i starał się usilnie, aby ceremonia odbyła się okazale i z uroczystością godną tego miejsca, gdzie proboszcz taki jak ksiądz Maciej Zielenkowski celebrował, a on, jako druga po nim osoba, odpowiadał mu głosem organów i donośniejszym jeszcze głosem własnych swych piersi i celebry tej dopełniał.
Ale jakkolwiek pan Błażej nieocenionym był dla proboszcza człowiekiem, miał i on wadę świadczącą o ułomności natury ludzkiej. Ksiądz Maciej mógł się wszędzie na niego spuścić, w każdym zdarzeniu zaufać jego czujności i przywiązaniu, mógł go posłać w pole, na sianokos, do lasu, wyprawić do odleglejszych nawet parafian w interesach choćby najdelikatniejszych; ale po nic w świecie nie mógł go posiać na miasteczko. Jak wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, tak dla pana Błażeja wszystkie drogi w Sawinie prowadziły przez karczmę. A skoro raz wpadł w otwartą paszczę tej Scylli, zawsze się jakoś zasiedział, zawsze się zagadał to z tamtejszym propinatorem, to z którym z parafian, równie podległym tym samym natury naszej zboczeniom. A choć go sumienie gryzło, choć odwróciwszy się do kąta, dawał sobie ze złości policzki, pociąg był jednak tak silny, że czas na spełnienie interesu, za którym był posłany, przemijał, a pan Błażej zamiast wrócić do proboszcza i zdać raport z poselstwa, przemykał się cichaczem, aby nie widziano, że się nie trzyma na nogach. Tak zygzakiem i za pośrednictwem to płotu, to parkanu, dopadł stajenki i wiązki siana i tam już dostawszy się, chrapał szczęśliwie póty, póki go żona nie odszukała.
Nigdy wszakże gorliwszym i czynniejszym nie był, jak po takim upadku, którego się niezmiernie wstydził. Dlatego to proboszcz patrzył przez szpary na tą słabostkę człowieka, bez którego by się już obejść nie mógł, starał się tylko usilnie podawać mu jak najrzadziej okazje do złamania tego uroczystego słowa, jakie dawał jemu, żonie i sobie samemu, że go już i sam diabeł powrozem do karczmy nie zaciągnie. Tak wszakże słowa tego dotrzymywał, jak skrytykowani autorowie dotrzymują przyrzeczeń, jakie sami czynią, że wszystkie pióra i kałamarze powyrzucają za okno.
Żona pana Błażeja, Agnieszka, którą krócej daleko scharakteryzujemy, była gospodynią domu. Wprawdzie i ona nie była bez ale, gdyż gospodarowała zanadto głośno, była prędka, zła i kłótliwa; ale ta lewa strona jej usposobienia kompensowała się tym, że była oszczędna, dobra kucharka, że robiła doskonale rosół i sztukę mięsa, że barszcz przyprawiała tak, jakby żaden kucharz nie potrafił, a nade wszystko, że lubiła niezmiernie czystość w kuchni i w pokojach, w naczyniu kuchennym i kredensowym, a szczególniej w bieliźnie, równie księdza proboszcza, jak i kościelnej.
Były to ważne przymioty, już nie mówiąc o wierności i przywiązaniu, dla których proboszcz znosił cierpliwie jej gderania, jej hałasy, jej fochy, których nawet jemu nie szczędziła. A chociaż czasem pan Błażej podnosił głos także i uczył ją mores, najczęściej jednak oba natuliwszy na uszy jednakowe swe czapki, ustępowali z placu i wtedy krupiło się na Jasiu, jeśli się niebacznie nawinął na ten moment, w którym matka nie miała na kim spędzić złości, co ją trawiła. Obity chłopak najniewinniej, szedł z płaczem do ojca i do proboszcza, a ci widząc, że już po burzy, wracali do domu i zastawali już Agnieszkę krzątającą się spokojnie, witającą ich z (uśmiechem i przepraszającą proboszcza, że się uniosła. Męża pani Błażejowa nie przepraszała nigdy, trzymając się w tej mierze zasady większej połowy żon naszych, które utrzymują, że zawsze mają rację.
Najbliższym sąsiadem, a można powiedzieć serdecznym przyjacielem proboszcza, którego staraliśmy się dać poznać szczegółowo czytelnikom naszym, a to ze względów, jakie sami później uznają za słuszne, był pan Sebastian Zabużski, ów szlachcic wysoko skoligacony, o którym wyżej wspomnieliśmy. Niedaleko od kościoła, od wjazdu do Sawina ze strony Chełma, leżał jego dworek i całe obejście stanowiące najznaczniejszy w całym miasteczku folwarczek. Dworek był taki jak i inne, silniej tylko i staranniej oparkaniony, z bramą wjazdową dobrze zamykaną, z dziedzińcem większych rozmiarów i mającym z boku lamusik z grubych belek, z dębowymi drzwiami, pod którym znajdował się loszek murowany i sklepiony. Ale za to stodoła, spichlerz, obory i stajnie przenosiły wielkością dom mieszkalny i okazywały staranniejszego i zamożniejszego od innych gospodarza. Jakoż pan Sebastian miał w dziedzicznym swym posiadaniu cztery włóki dobrego gruntu, z półtory włóki łąk pięknych i korzystnie położonych, a nadto kilkadziesiąt morgów opałowego lasu, który na potrzeby domowe najzupełniej wystarczał.
Mająteczek ten, opatrzony dostatecznym remanentem i stosowną liczbą rąk, do uprawy roli i zwiezienia jej plonów potrzebną, wystarczał mu na życie niezależne, tym… bardziej że to był szlachcic dumny, który na tym zakładał swój honor, aby nikogo o nic nie prosił i nikomu nie był nic winien. Tak więc… się (rachował, ale przymierzał potrzeby swe i wydatki do przychodu, że mu zawsze wystarczało na opłacanie i dobre wykarmienie służby męskiej i żeńskiej, na której gospodarstwo jego leżało, na dobrą łyżkę strawy i kawałek mięsa dla niego, a i dla gościa, jeśli się zdarzył, na odzienie skromne, ale całe i czyste, a nawet na utrzymanie w Hrubieszowie dwóch synków, którzy właśnie w tym roku, od którego opowiadanie to rozpoczynamy, trzecią klasę szkoły tej powiatowej kończyli.
Pan Sebastian miał już pięćdziesiąty siódmy rok. Miernego był wzrostu, ale silnej budowy i żelaznego zdrowia, które umiarkowane życie, surowe obyczaje i ruch ciągły na otwartym i świeżym powietrzu utrzymywały w stanie kwitnienia i (rokowały mu późną i czerstwą starość. Gdy mu zazdroszczono wielkiej siły w rękach i w nogach, jaką posiadał, doskonałego apetytu, z jakim sprzątał skromne i proste obiadu swego potrawy, odpowiadał zawsze: "Umiem być starym, mospanie, i to cały mój sekret. Wiem, wiele mam lat, o czym inni zapominają. Nie używając nigdy wszystkich sił, jakie mam, ekspensując tylko dochód, nie tykam kapitału i tym sposobem przygotowuję sobie wielkie uciechy małym kosztem, a unikam wielkich boleści, poświęcając małe rozkosze. Inni w moim wieku, poczuwając w sobie reszty sił młodych, durzą się, że odmłodnieli, i chwytają za przynętę rozkoszy, którą im stawia natura często na to tylko, aby się ich prędzej pozbyć. Ja, mospanie, nie zapominam o tym, że życie nasze ma dwa dzieciństwa, ale nie ma dwóch wiosen. Przy tym Pan Bóg ustrzegł mię od dwóch największych nieprzyjaciół zdrowia i długiego życia, tj. od wielkiej nędzy i od wielkich dostatków. Pierwszy bowiem rujnuje przez to, że jest wszystkiego za mało, drugi przez to, że jest wszystkiego zanadto. Otrzymałem w udziale mierność, która jest matką pokoju, swobody i zdrowia. Jeżeli więc przychodzi potrzeba nagła i nieodbita, mogę jej zadośćuczynić, a gdy rozum się przyćmi i serce ogarnie pokusa, znajduję nieprzezwyciężoną przeszkodę w niemożności. Chcesz waszeć mieć tak silne ręce jak moje i nogi tak wytrzymałe i niezmordowane, dajże im robotę, żeby nie zgnuśniały i nie zaklęsły; chcesz tak jak ja zrepetować wazę barszczu i półmisek kaszy i zrazów, to pamiętaj o tym, że człowiek karmi się chlebem dwa lub trzy razy na dzień, a powietrzem w każdej sekundzie życia. Nie siedź więc w izbie zaduszonej, ale szukaj świeżego oddechu na polu, na łące i w lesie, a tam znajdziesz siły i apetyt."
Takie były mniej więcej zasady pana Sebastiana, które w rozmaitej formie lubił wyrażać w rozmowie i od których bardzo rzadko, i to pod jakimiściś szczególnym przymusem, odstępował. W ogólności był to człowiek niezmiernie panujący nad sobą. Przy tak ogromnej sile, jaką w nim admirowano, gdyż nabrawszy w garść orzechów laskowych, rozmiażdżał je tak, że mało który został nie rozgnieconym, przy prędkości i gniewliwości wrodzonej, nie uniósł się nigdy do tego stopnia, żeby albo sługę, albo które dziecko uderzył. Jeśli już musiał ukarać, karał wtedy, gdy ochłonął, i to nigdy ręką ani laską, ale giętkim i nieszkodliwym prętem lub rózgą. Kiedyś, w młodszych latach, mało nie zabił jakiegoś drągala policzkiem, który moi wymierzył, i to go tak przestraszyło, że odtąd w każdym przystępie gniewu ta chwila stawała mu się obecną.
Pan Sebastian, który żadnej nie znał choroby i ciągłym cieszył się zdrowiem, nie był jednak ani pełnym, a tym bardziej otyłym. Owszem, oprócz pleców, które miał dość szerokie, wydawał się szczupłym w swej budowie; ale muskuły jego były tak stężone, takiej mocy, że dotknąwszy się jego ramienia wyżej łokcia, zdawało się, że się dotyka czegoś wyrobionego z brązu lub z żelaza. Trzymał się prosto, chodził z mocą, pewnością i szybko; mówił z powagą, zwięźle i stanowczo. Twarz miał dosyć czerstwą, choć pozbawioną rumieńca; a ten koloryt jej zdrowy i męski tym więcej uderzał, że wysokie jego czoło było gładkie i niezmiernie białe.
W niebieskich oczach jego, patrzących prosto i śmiało, był wyraz rozumu i zastanowienia, a siwe już włosy i siwiejące zawiesiste wąsy dodawały powagi i wdzięku rysom jego foremnym i znaczącym. Był to typ prawdziwie polskiego i szlacheckiego oblicza, z którego dziś nawet wnieść było można, że w młodym wieku musiał być bardzo przystojnym, a nawet pięknym mężczyzną.
Nosił się niezmiernie skromnie, ale ubraniem swym nie udawał ani uboższego, ani bogatszego, niż był w istocie. Codziennym jego odzieniem była kapota, zapinająca się na dwie strony, ze stojącym, odkładanym kołnierzem, z sieraczkowego sukna pomiernej ceny. Na zimę miał takie same ubranie, podszyte lisami. Płaszcz, także sieraczkowy, służył do drogi i na słotę. Latem nakrywał głowę białym, niedrogim kapeluszem, a w zimie czapką z odwijanymi klapami z siwego baranka, którymi w czasie wielkiego zimna mógł osłonić twarz i uszy. Jedną tylko miał porządną bardzo suknię, co do kroju taką samą jak sieraczkowa kapota, ale z czarnego i cienkiego sukna. Tę nadziewał tylko w czasie wielkiej jakiej uroczystości, na Wielkanoc, na Boże Ciało i w ogóle w czasie procesji, gdy niósł baldachin nad księdzem proboszczem, lub w czasie jakiej ważniejszej wizyty, którą musiał oddać.
Ojciec jego był daleko majętniejszym; ale przez różne okoliczności stracił fortunę swą jeszcze za młodu, tak że pan Sebastian przywykł do biedy, i po śmierci ojca i po spieniężeniu ostatków majątku tyle tylko dostał, że mógł kupić sobie ów folwarczek w Sawinie, w którym osiadł. Stryjecznych swych braci, możnych co do fortuny, wysoko położonych co do znaczenia, gdyż jeden z nich był kasztelanem, a drugi referendarzem, znał tylko z daleka i do żądnego z nich po nic się nigdy nie udawał.
Okolica Sawina jest gniazdem familii Jelewskich. Było ich tam dwóch rodzonych braci i trzy siostry, trzeci zaś, Paweł, ich stryjeczny. W kilka lat po zamieszkaniu swym w tym miejscu, gdy się już pan Sebastian zagospodarował, opatrzył w dobytek i wszystkie porządki w domu potrzebne, gdy postrzegł, że wystarczy i dla niego, i dla kogoś jeszcze, z kim by się pracą swą i losem podzielił, obejrzał się za kobietą, którą by mógł pokochać i do domu swego wprowadzić, jako pomoc, ozdobę i pociechę.
Za pośrednictwem proboszcza, z którym zaprzyjaźnił się zaraz, skoro ten parafię swą objął, poznał się z Jelewskimi.
Oba rodzeni bracia dziwnie mu się nie podobali. Stryjecznego ich Pawła nie było już. Miał to być człowiek z sercem, ale hulaka, trochę szuler i utracjusz. Nadwerężywszy swoją fortunę, oddał resztę pod zarząd stryjecznych braci, sam wstąpił do wojska, wyszedł z (pułkiem w głąb Rosji i tam gdzieś przepadł bez wieści. Starszy z dwóch tu zamieszkałych, pan Piotr, był fanfaron i udawał pana; drugi, Marcin, był znowu obrzydły skąpiec i łapigrosz. Najmłodsza siostra, Herminia, była wprawdzie ładna i niegłupia, ale jeszcze zbyt młoda, zanadto się nadstawiająca, zanadto pragnąca się stroić i patrząca wyżej, niżby w miarę malutkiego posagu swego patrzeć była powinna; najstarsza zaś, Teresa, (poczciwe serce, pełne dobroci i czułości, opłakująca rzewnymi łzami każde nieszczęście, komukolwiek by się przytrafiło, miała wiele bardzo zalet moralnych, ale na nieszczęście była brzydka, mała i ułomna. Średniej, Marianny, nie było wówczas przy rodzinie. Miała ona gdzieś w Lubelskiem przyjaciółkę, przy której wolała bawić. Przy takich okolicznościach zapoznanie się to i powtórzone kilkakrotne odwiedziny na nic się nie zdały, i pan Sebastian postanowił zaczekać, azali przypadek nie nasunie mu na oczy kogoś takiego, co by i swymi związkami rodzinnymi, i swoją osobą lepiej jego wymaganiom i oczekiwaniu odpowiedział.
W parę miesięcy takiego oglądania się na prawo i na lewo, odebrał raz od proboszcza zaproszenie na podwieczorek. Wyszedłszy od siebie, postrzegł przed probostwem powóz pana Piotra Jelewskiego. Bardzo mu to było niemiło, bo chciał się od nich całkiem usunąć, i już miał zamiar wrócić. Ale Pan Bóg zrządził inaczej. Proboszcz postrzegł go z daleka, wyszedł naprzeciw niego i dawał mu znaki rogatą swą czapką, że go wzywa. Trudno już było cofnąć się, i pan Sebastian poszedł. W rzeczy samej zastał pod lipami pana Piotra Jelewskiego, panią Piotrową, pannę Teresę i jeszcze jakąś młodą osobę, której nie znał. Nie mówiono mu wcale, kto to taki, rozmowa się toczyła, ale pan Sebastian nie mógł oczu odwrócić od tej młodej panny, której twarz, głos i ułożenie od razu mu jakoś przypadły do oka i do serca. Nie była zbyt młoda, miała rysy foremne, wejrzenie łagodne, głos miękki i słodki, a wiele razy się odezwała, odezwała się rozumnie i poczciwie. Wszystko to bardzo mu się podobało. Przysunął się więc do niej, zaczął z nią rozmawiać i w ciągu rozmowy pokazało się, że to jest trzecia panna Jelewska, owa Marianna, której nie znał.
Zrazu przykro mu to było, bo nie czuł żadnej sympatii do całego tego gniazda. Ale gdy w nocy zaczął myśleć i rozmyślać; gdy panna Marianna stała mu ciągle przed oczami, tak że ani rusz wyrugować jej nie można było z myśli, po kilku dniach takiego rozmyślania i walki pojechał do pana Piotra raz, potem we dwa dni drugi raz, potem zaczął jeździć co dzień i nareszcie, po dwóch miesiącach, proboszcz pobłogosławił mu przy ołtarzu, pan Błażej na całe gardło zaśpiewał Veni Crea, tor i panna Marianna, którą pan Sebastian całą mocą swego energicznego serca pokochał, którego ona pokochała całą duszą, pełną tkliwości, oddania się i poświęcenia, weszła do skromnego dworku męża, aby się stać jego światłem, pociechą i uszczęśliwieniem. Pan Sebastian miał wówczas czterdzieści dwa lat, żona zaczyniała dopiero rok dwudziesty piąty. Mimo tę różnicę wieku nie było szczęśliwszej pary.
Ale szczęście to trwało tylko lat kilka. Marianna, urodziwszy panu Sebastianowi dwóch synów, zaczęła upadać na siłach. Wprawdzie wielka miłość do męża i dzieci umacniała ją tyle, że obowiązkom swym żony, gospodyni i matki czyniła zadość. Ale to wysilenie wyczerpało jej życie zwolna i stopniami, tak że w siódmym roku ich pożycia, w rocznicę tego dnia, kiedy weszła do domu męża, którego twarz jaśniała wówczas radością i nadzieją długiego szczęścia, wyniesiona była na cmentarz, na który prowadził ją proboszcz, który od płaczu i łkania nie mógł śpiewać pieśni pogrzebowej, a za nią szedł mąż, który wprawdzie nie płakał, ale na którego skamieniałej i milczącej twarzy ci wszyscy, którzy go znali, czytali więcej, niżby łzy i szlochanie powiedzieć mogły.
Nieszczęście to człowieka, którego wszyscy szanowali, choć mało kto znał go z bliska, zrobiło wielkie wrażenie. Ludzie prości, nie zaprzątnieni całkiem doczesnymi interesami, nie przesiąkli egoizmem, nie goniący to za zyskiem, to za jaką brudną uciechą, to za jaką zdobyczą próżności, wówczas kiedy mimo nich przechodzi pogrzeb, i nie oswojeni tak z tym widokiem, jak mieszkańcy wielkich miast, uczuli mocno tę klęskę, dotykającą człowieka, który według ich mniemania niczym na nią nie zasłużył. To dawało im tak wiele do myślenia, że się nieprędko uspokoili. A gdy który jeszcze, przechodząc wieczorem mimo cmentarza, obaczył pana Sebastiana klęczącego nieruchomie jak posąg przy grobie żony i mającego po jednej i drugiej stronie dwóch synków, klęczących ze złożonymi rączkami, ślicznych i zamyślonych jak pokutujące aniołki, nie mógł się wstrzymać od łez i wróciwszy do domu lub spotkawszy jakiego sąsiada, rozpowiadał, co widział, i znajdował nieraz takie słowa, jakich by się nikt po jego ukształceniu i sposobie życia nie spodziewał. Nie tylko więc przykład życia i postępowania pana Sebastiana był użytecznym dla miasteczka, ale nawet jego klęska podała niejednemu poważniejsze pryśli i do zastanowienia się nad sobą przywiodła.
Nikt wszakże nieszczęścia tego głębiej nie uczuł i obfitszymi nie oblał łzami, jak siostra zmarłej, Teresa. Zacna ta kobieta, upośledzona powierzchownie, skrzywdzona przez braci, traktowana przez bratową i jej dzieci tak, jak to najczęściej osoby próżne i zepsute traktują istoty bezbronne i niepokaźne, mimo przykrości, jakich doznawała, oddana była całkiem na usługi rodziny i kochała ją miłością bezinteresowną i nie odpłacaną. Jedna tylko Marianna znała całą wartość tego serca, które wszyscy inni napełniali goryczą i upokorzeniem. Toteż Teresa lgnęła do niej ze szczególnym przywiązaniem, w ostatnich jej chwilach nie odstępowała od jej łoża, a po powrocie z cmentarza, widząc, że pan Sebastian był zupełnie złamany, że chodził tylko w milczeniu lub siedział bez ruchu po dwie i trzy godziny, tak iż zdawał się zupełnie zapominać o sobie, o dzieciach i o gospodarstwie, postanowiła już nie opuszczać tego domu, który Bóg tak ciężko dotknął, i stać się matką prześlicznych chłopczyków, których serdecznie pokochała nie tylko przez pamięć siostry, ale i dla nichże samych.
Nic więc panu Sebastianowi nie mówiąc, zostawiając go jego myślom i bólowi, a potłumiwszy, jak mogła, swój własny, objęła cały zarząd domu, ulokowała się w pokoju dzieci, które wzięła pod swój kierunek, w gospodarstwie wydawała dyspozycje i starała się dojrzeć wszystkiego w miarę sił i czasu, a gdy po kilkunastu dniach postrzegła, że pan Sebastian nic nie mówił i nie tylko tacite na wszystko pozwalał, ale owszem, zdawał się z wdzięcznością na jej zajęcia i usilność poglądać, posłała po resztę manatków swych panieńskich do pana Piotra i tym sposobem na stałe już zamieszkanie instalowała się w osieroconym, po siostrze domu.
Przyjaźń proboszcza, czas, ten najlepszy lekarz wszelkich ran serca, to uspokojenie, jakie mu dawał widok gorliwości i poświęcenia Teresy, wreszcie hartowna natura pana Sebastiana przyprowadziły go po kilku miesiącach do dawnego stanu. Zrobił się on wprawdzie poważniejszym, jeszcze surowszym dla siebie i mniej mówiącym, ale odzyskał dawną działalność i oddał się znowu zwykłym swym zajęciom. Wdzięczny Teresie za usługę, jakiej od niej w najboleśniejszej chwili doznał, uprosił ją, żeby nie opuszczała już do śmierci jego domu zostawił jej zarząd wewnętrzny i opiekę nad dziećmi i z daleka tylko nad tym czuwając, wspierał ją swoją powagą i mocą.
W takim stanie były rzeczy aż do tej chwili, gdy potrzeba było chłopców odwieźć do szkół. Po naradzie z proboszczem; zdecydował się oddać ich do Hrubieszowa, jako do miejsca, które było najbliższym, najtańszym, i gdzie proboszcz miał znajomego i przyjaznego sobie nauczyciela, którego szczególnej opiece dzieci powierzone być mogły. Ale gdy przyszedł ten fatalny moment, szczególniej dla panny Teresy, która z zapuchłymi od płaczu oczami co chwila tuliła do siebie to Eugeniuszka, to Ignasia, a ci nawzajem rozpływając się we łzach, rzucali się do nóg cioci, jakby szli na stracenie, i ratunku jej wzywali, pan Sebastian, niekontent z takiego rozpieszczenia swych synów, w których rad był swój własny hart widzieć i moc swą zaszczepić, lękając się, aby takie sceny, rozmiękczające ich naturę, nie powtarzały się w każde święta i wakacje, na które by dzieci przywoził do domu, nic nie mówiąc paranie Teresie o swych zamiarach, odwiózł synów do Hrubieszowa, ale ulokował ich z tym warunkiem, że ich nie weźmie ani na jeden dzień do siebie, póki szkół nie ukończą.
Tak to szło przez półtrzecia roku, w ciągu którego to czasu pan Sebastian po trzy i cztery razy na rok odwiedzał swoich synów, czasem proboszczowi dawał konie, aby się przejechał, obaczył ich, przeegzaminował; ale mimo próśb, łez i dąsów ciotki Teresy, mimo wyrzutów, że jest ojcem twardym i nieczułym, do których się czasem w żalu swym uniosła, nie dał się skłonić do złamania swego postanowienia i ani razu dzieciom pod dach rodzinny zajrzeć nie pozwalał. Ale rok 1834 był dla pana Sebastiana zanadto ciężkim. W zimie padło mu kilkanaście sztuk bydła, oziminę musiał przeorać i jarym zasiać nasieniem, zbyt sucha wiosna nie obiecywała żadnego zbioru siana, tak że spodziewany plon i z niego dochód, według prawdopodobnego obliczenia, ledwie mógł wystarczyć na liche utrzymanie domu i remanentu, na opłacenie sług i innych ciężarów, jakie wnosił. O utrzymaniu w szkołach chłopców nie mógł pan Sebastian i pomyśleć i z wielkim swym zmartwieniem postanowił ich odebrać i z kontynowaniem ich edukacji do lepszego poczekać czasu. O tym kłopocie swym nieraz rozmawiał z proboszczem, który go pocieszał, jak mógł, i wreszcie dodawał: "Przywieź no, panie Sebastianie, dzieci tu, a potem obaczymy, co Pan Bóg da".
Wskutek tej rady przyjaciela i wskutek tego przekonania, że inaczej być nie może, objawił pan Sebastian pannie Teresie, że zaraz po świętym Janie jedzie do Hrubieszowa i przywozi chłopców do domu. Przy tym prosił ją, aby dla nich przygotowała stancyjkę obok siebie, przyrządziła łóżka i stolik do pracy. Radość stąd poczciwej ciotki była niezmierna.
Nie wchodziła ona w to, jak ciężka konieczność zmusiła biednego ojca do tego kroku; ale ta myśl, że pieszczoszków swych będzie miała obok siebie, pod swoim okiem, że będzie mogła ich myć i czesać, stroić i moderować, upominać i ściskać, pieścić i karmić różnymi przysmakami, odbierała jej sen i nie dawała spocząć na chwilę. Krzątała się więc od rana do nocy; uprzątała pokoik, kazała w nim ze dwa razy myć podłogę, ustawiała i przesuwała sama łóżeczka, stoliki i stołki; na strychu gdzieś wyszperała stare szaragi, które kazała pozbijać, wyszorować i ustawić przy wolnej ścianie, aby mieli gdzie kłaść surduciki i płaszcze. A gdy wszystko było gotowe, wzięła się dopiero do pieczenia obarzaneczków, posypanych siekanymi migdałami i cukrem, sucharków, pierniczków; smażyła w miodzie orzechy, przesmażała ostatki przeszłorocznych konfitur, aby nie skwaśniały; słowem, co tylko miłego im, dobrego i smacznego wymyślić mogła, a na co ją stało, wszystko na przyjęcie tak drogich gości było przygotowane. Pan Sebastian dnia 27 czerwca wyjechał. Cały dwudziesty ósmy niepokoiła się panna Teresa niezmiernie, a przed wieczorem tego dnia, obliczywszy mile, czas potrzebny do wybrania się i sądząc, że co chwila nadjadą, co kwadrans prawie wybiegała za bramę i patrzyła ku drodze od Chełma. Ale widać, że ważna jakaś zaszła przeszkoda, kiedy tego dnia nie przyjechali. Epoką tą, pamiętną w życiu tej kochającej istoty, i epoką, od której się właściwie opowiadanie nasze zaczyna, miał być dopiero dzień 29 czerwca roku pańskiego 1834.