- W empik go
Krok dalej. Tom 1 - ebook
Krok dalej. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 297 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Urocza choć nie górzysta część Galicyi odkrywa się oczom, wzdłuż najspokojniejszej ze wszystkich rzek polskich, wzdłuż Sanu. Urodzajne pola rozsiadły się gęsto nad jego brzegami. Zboża wychylającego się dumnie złocistemi kłosami, w bród, a tak szczelnie przy sobie, że ledwo miejsca na miedzę. Rzadkie zagony z jarzyną, znikają pokornie wśród obszarów ziarnistych, uprawnych starannie. Gdzieniegdzie tylko w odstępie pól, samotna grusza lub dzika płonka, widna zdaleka bo samotna, bo jedyna – nęcąca ku sobie zbłąkanego przechodnia, gdy go już znużyły uparte słońca promienie.
A był to właśnie dzień słoneczny, gorący, dzień, podczas którego ciszę w polu przerywa jedynie brzęczenie pszczół i owadów, lub radosny śpiew zrywającego się nagle z grządki skowronka.
Czysta sielanka polska, tak oryginalnie zawsze jeszcze, odróżniająca się od obcej. Słońce świeci tak samo i pola zielenieją wszędzie jednako, mimoto, ten skowronek zdaje się nucić pieśń tobie tylko znaną, i ten szum cichy, tajemniczy, w którym wyraźniejszą nutę szepcze lekki, jak arfa szemrzący powiew wiatru, tobie tylko, mieszkającemu w tej ziemicy, wydaje się zrozumiałym, tobie błogim i miłym!
Na krajobrazy sławnej w świecie Szwajcaryj, patrzymy okiem zdumionem, chciwie pragnącem zatrzymać w wyobraźni wszystkie te wspaniałe widoki, którym jednak tak hojnie dopomogła sztuka; ciekawość atoli i chęć wielbienia z urzędu, oto pierwsze wrażenia, zastępujące szczerą przyjemność, jaką wzbudza zwyczajna łąka, wesoły sad, do których się nawykło od lat dziecinnych. I dopiero na obcej ziemi i wśród ludzi obcych, gdy się już pożegnało strzechę swoich ojców, ból niewymowny chwyta za serce i wtedy najwspanialsze widoki z dominujących nad jeziorami błyszczących… hotelów, elegancyą i wrzawę zbiegłych z całego świata turystów, oddałby każdy za ów cichy powiew wietrzyka od starej gruszy, za ów radosny śpiew skowronka, za całą tę prostotę sielską, niegdyś obojętną może i wzgardzoną.
Niemiec kolonizator przejechawszy się po ziemiach słowiańskich, z pogardą wyraża się o nich, ale łakomy zysku, obmyśla miejsca na sterczące kominy przyszłych swych fabryk. Bezpłodną swą ziemię dawno już zapełnił warsztatem i kuźnią, a teraz porzuca ją bez żalu, bo wie, że z niej niczego więcej nie wyciśnie. Nie tak Słowianin. On przywiązany ślepo do każdej piędzi swej ziemi, bo go z nią wiąże wspomnienie przeszłości, a jeżeli się z nią rozstać musi, – wszędzie i zawsze, na najodleglejszym krańcu świata i w najpóźniejszej starości, wśród lesistych gąszczów Ameryki i na pokładzie okrętu, szybującego po bezmiernym Oceanie, myśli o niej z wieczną tęsknotą i z wieczną nadzieją ujrzenia jej raz jeszcze przed śmiercią.
Po za szerokim pasem pól, schowane w cieniu drzew, mieściły się białe wielkie domy dziedziców i brudne, obszarpane chałupy włościan, niezmienione od wieków, nizkie, ciasne, smrodliwe i duszne. Pradziad mieszkał w nich, podpierając belką walący się dach, darniną łatając pękającą ścianę; prawnuk dzisiaj ratuje się tak samo i nic go nie nauczyło, nic nie natchnęło chęcią dobrobytu, chociaż burza, co zahuczała tu w pamiętnym roku, pogruchotawszy pałace, jemu dala prawo i możność myślenia o sobie samodzielnie.
Nie pomyślał o poprawie domku swojego, bo i teraz nie wierzył, ażeby nagła darowizna i płynące w niej nowe prawa, lepszy byt wytworzyć mu zdołały…. Z żywej przekazywanej tradycyi, pozostawił nietkniętem to, co najgorsze, – na lepsze, na postęp istotny, nie mając ochoty, zrozumienia, a jak wtedy: i zachęty.
W linij domów białych i pałaców, ciągnących się w jednym szeregu wsi, położonych tuż obok siebie, odznaczał się niewielki, ale gustowny i świeżo postawiony na gruzach, nielitościwie zburzonego dawnego domu mieszkalnego.
Jednopiętrowy, smukły, z wysokiemi ale wązkiemi oknami, oprawionemi w kolorowe różnobarwne szyby, z lekką kolumnadą frontową, otwierającą wstęp do chłodnego marmurowego przedsionka, mógł być raczej nazwany willą, aniżeli pałacem… Budowany pospiesznie według najszczegółowiej podanego przez właścicieli planu, – kosztownie, bo z użyciem najdroższego materyału, sprowadzonego umyślnie z daleka, przeznaczonym się zdawał oczywiście na rezydencyą magnacką, chwilową, lub na odpoczynek dla pięknej, estetycznym smakiem obdarzonej kobiety.
Podczas budowy, ciekawi sąsiedzi pod różnemi pozorami przejeżdżali tamtędy, wdając się w rozmowę to z robotnikami, to z budowniczym, to z dozorującym a delegowanym w imieniu właścicieli, kamerdynerem Niemcem, ale jeżeli od kogo, to od tego ostatniego, najmniej szczegółów dowiedzieć się mogli. A o te właśnie szczegóły, chodziło niezmiernie panom sąsiadom.
Kamerdyner przystojny mężczyzna, średniego wieku, ubrany zawsze bardzo elegancko, jak gdyby w ciągłem oczekiwaniu dostojnych gości, uśmiechał się szyderczo, darząc ciekawych krótkiem, ale wiele do myślenia dającem słowem. Raz naprzykład rzekł pani baronowej Runickiej, przejeżdżającej tędy niby do parafii, (choć zbaczała umyślnie z drogi tęgą milę) ojczystym swym językiem:
– Die Hersohaft bleibt hier nur zwei Wochen, und dann fort nach Italien.
Na co pani baronowa westchnęła żałośnie, przez całą drogę pomrukując: Italien, a za powrotem do domu srodze prześladowała męża, że ani ona, ani dwie dorosłe córki, dotąd nie mogły sobie pozwolić na zwiedzenie Italji.
Panu Amilkarowi zaś, bogatemu właścicielowi kilku wsi, i kawalerowi szukającemu bonne fortune po świecie, na długie natarczywe zagabywania, – odrzekł z lekka ojczystym swym językiem:
– Die gnädige Frau will ausruhen nach den wiener – Strapazen.
A kiedy pałacyk był już ukończony i kiedy go umeblowano nowiuteńkiemi sprzętami, sprowadzonemi z Wiednia, ciekawość w okolicy wzmogła się do tego stopnia, że przypuszczano formalny szturm do pałacu, zaglądając przez okna i dziurki od kluczów. Ale pan kamerdyner nie wszystkich puszczał do środka, wybranych tylko z wielu, z bardzo wielu, wybór zaś zależał od jego osobistych sympatyj, których, chcąc wyznać prawdę, nie miał wiele.
Fama o cudach wnętrza pałacyku urosła niezmiernie, i ci którzy nie mieli sposobności dotąd ich oglądać, zagadywali umyślnie, odwracając w salonie rozmowę na inny przedmiot, byle się tylko nie zdradzić ze swą niewiadomością.
Lecz wszystko kończy się na tym świecie, więc i pan kamerdyner opatrzywszy willę ze wszystkich stron, zatelegrafował do swoich państwa, iżby przyjeżdżali, bo pałac już w gotowości na ich przyjęcie.
Istotnie wktótce potem zjechali państwo…. Regensborgowie, prosto ze stolicy Austryi.
Tydzień już bawią w swoim pałacyku, a nikt ich jeszcze nie miał szczęścia oglądać.
Pan von Regensborg, nacieszywszy się ogrodem i niewielkim tuż do pałacyku przytykającym parkiem angielskim, zamknął się na dobre w swoim gabinecie, po całych dniach porządkując papiery, których spory kufer przywiózł ze sobą, i rozpisując listy na wszystkie strony świata. Pani zaś…. zajętą była w pierwszym tym tygodniu, cały czas przystrajaniem swego budoaru, który też rzeczywiście przerodziła w cacko, w coś wielce niezwykłego w wiejskiem domowem zaciszu. Przywiezione ogromne paki, dostarczyły kotar, draperyj i tysiąca różnych toaletowych drobiazgów, bez których nie podobna sobie wyobrazić gniazdka pięknej kobiety. – Z tej przeto przyczyny lub innej, nikt jeszcze z sąsiadów, a nawet nikt z niższej dworskiej służby, nie oglądał zblizka oblicza Jasnej pani. Jasną panią nie mogła nie być posiadaczka pałacu, i pięknej trzech-folwarcznej wsi.
Słudzy jednak byli jej niezmiernie ciekawi, a przytem, bali jej się czegoś. Dlaczego? sami nie wiedzieli, ale w tych stronach krążyły od dawna rozmaite legendy i baśnie o tej pani, jedna straszniejsza nad drugą. Jedna opiewała, że Jasną panią małem dzieckiem wyciągnięto ze stawu, i oddano na wychowanie biednej wdowie, lecz dziecko stawszy się dziewicą, wdowę zadusiło i rozpierzchło się we mgle; – druga, że Jasna pani oczarowała nieboszczyka księcia Michała, najbogatszego pana w okolicy, który oddał jej cały swój majątek, a sam zaraz potem dostał pomięszania zmysłów; – trzecia, że kto na Jasną panią spojrzał to i zwaryował z miłości; – czwarta nareszcie, że Jasna pani miała już jednego męża, którego jednak, gdy się jej sprzykrzył, wkrótce wyprawiła na tamten świat tajemniczą drogą.
Były to najoczywiściej baśnie i nic więcej. Ludzie prości coś słyszeli, coś sobie stworzyli sami, dużo dodali, ot i wytworzyli naprędce legendę miejscową.
Właściwie bowiem nikt dokładnie nie znał pani v. Regensborg; – sąsiedzi tylko najbliżsi, wiedząc, ze wieś ta należała niegdyś do obszernych dóbr księcia Michała nieboszczyka, podejrzliwie kiwali głowami, ale że to były już dawne czasy, że od lat dziesięciu czy więcej, majątek ten widocznie w trzecie już przeszedł ręce, gdyż od tego czasu dzierżawili lub administrowali tutaj tylko rządcy, że teraz pierwszy raz dopiero właścicielka osobiście się tu zjawiła, że wreszcie urok wielkiej fortuny dziwnie osłabia krzywdzące podejrzenia, przeto i z tej strony nic się jasnego o przeszłości pani von Regensborg, dowiedzieć nie było można.
W sąsiedztwach oczekiwano przybycia, przypuszczając, że pan Regensborg, który rozpoczął interessa w Galicyi na ogromną skalę, i z dawna już miał między szlachtą stosunki, niezawodnie nieomieszka jak naprędzej wprowadzić żonę swą w grono obywatelskie i roztworzyć dom szeroko i gościnnie.
W oczekiwaniu tej chwili chcemy i my pozostać, zapoznając tymczasem czytelnika bliżej z właścicielami pałacyku.
Rzekliśmy, że był dzień piękny, skwarny – godzina południowa.
Z boku przed pałacykiem stał piękny kabryolet, świeżo przywieziony i po raz pierwszy wytoczony z wozowni. Dzielne meklemburgi przybrane w nowiuteńkie chomonta, oganiały się ogonami niecierpliwie od much i komarów, nie zważając na przeklęstwa woźnicy, miejscowego Bart – ka, którego dusił opięty frak liberyjny i wysokie pudło na głowie, mające przedstawiać nieznany mu dotąd cylinder z kokardą.
Bartek czuł się zmęczony w tym stroju, wśród 20-tu kilku stopni gorąca, i z tymi rumakami grubonogimi, których obyczaj wydawał mu się znacznie odmiennym od obyczaju koni krajowych. Meklemburgi były wprawdzie spokojnego usposobienia, miały nawet dużo powagi niezwykłej rassie koni krajowych, wierzgających często niesfornie i bez racyonalnej przyczyny, ale właśnie ta powaga, ta flegma, ten krok wymierzony, szeroki i potężny, zawsze jednostajny, niezmiernie korciły Bartka, przekładającego sangwiniczny temperament nad flegmatyczny. Bartek podejrzywający w meklemburgach, tajemnych swych wrogów, smagnął ich znienacka kilka razy biczem, czem tak obraził cudzoziemców, że nagle szarpnąwszy kabryolet, o mało go nie rozbiły na drobne kawałki. Przestraszony Bartek, zatknął bicz na koźle i udał że go wybryk ten koński nic a nic nie obchodzi. Ale w duszy poprzysiągł zemstę, czekając tylko sposobnej okazyi, teraz zaś starał się ulżyć sobie, odpinając frak i naginając brudnemi palcami sztywnego kołnierza. W trakcie tej operacyi, krzyknął ktoś z okna łamaną polszczyzną:
– Kuczer gotów!
Bartek spojrzał w górę, ale się nie domyślił, że to jego wołają.
– Bartek gotów? – powtórzono z okna.
– Jestem proszę pana – odkrzyknął Bartek, zapinając się czemprędzej.
Bartka świeżo zrobiono woźnicą z polecenia dzierżawcy, u którego tenże służył lat kilka.
Równocześnie z odezwaniem się głosu w oknie, zaszczekał ogromny buldog, wygrzewający się na słońcu przed pałacykiem. Pies ten żółto wypalony z obciętemi uszami i ogonem, z ogromnemi sprytnemi ale złemi ślepiami, duży, silny, zajadły, gotowy się rzucić na każdego, stał się już w tych kilku dniach postrachem dla wszystkich kundysów wiejskich, omijających z daleka przybysza, rozłożonego groźnie i niegościnnie na progu. Szczeknięcie buldoga spowodowało nadejście mężczyzny odzianego w szarą czamarę, za którego nogą plątał się bojaźliwie duży pies wiejski, vulgo kundel. Pan nakazał mu groźnie iść za sobą, więc kundys wlókł się, z podełba patrząc na arystokratycznego buldoga.
Kiedy już mężczyzna w szarej czamarze był na jakie kilkanaście kroków przed pałacem, wyszedł naprzeciw niego ztamtąd inny jakiś jegomość i podał mu rękę, mówiąc:
– Zawołali was?
– A tak, przed godziną.
– Cóż będzie?
– Albo ja wiem. – Nurek pójdź tu do nogi! Lecz Nurek stanowczo oparł się temu, cofając w tył na znaczny dystans, i nic dziwnego, bo herkulesowy buldog spiął się groźnie na przednie Japy i zawarczał ponuro.
– Patrzajcie – jakie bestya ma kły! – rzekł szary jegomość.
– Zjadłby nas na śniadanie!
– A musi mieć dobry apetyt!
– Niemiecki – rzekł rubasznie, oglądając się ostrożnie w około – ale gdzież wy to waszego psa prowadzicie aż tutaj! Jeszcze się państwo obrażą.
– Ba! kiedy kamerdyner strzela psów po wsi, a mojego mi żal.
– Tu go rozszarpie ta bestya!
Ledwie tych słów domówił, gdy buldog jednym lwim skokiem, przesadził mały kopczyk kwiatowy, zasadzony przed pałacykiem, i tuż, tuż, stanął przy kundysie.
– Nurek nie daj się!
Kundys i buldog stanęli naprzeciw siebie w nieprzyjacielskiej postawie. Prawie się sierścią dotykali, paląc gorącym oddechem. Nurek z widocznym przymusem gotował się do walki, choć już nie tchórzył, buldog z pogardą patrząc na jego sierść brudną, kosmatą i rozczochraną, zdawał się rozmyślać, czy warto wdać się w awanturę z tym ulicznikiem. A może też refleksya, że można guza oberwać, ostudziła jego animusz, bo pokiwawszy ogonem a ciągle warcząc, zaczął się cofać. Ale tem właśnie dodał ducha Nurkowi. Ten widząc cofającego się wroga, szczeknął i skoczywszy kilka kroków naprzód, szarpnął go zębami z bo – ku. Rozwścieczony buldog odwrócił się pędem, i porwawszy kundla zębami za ucho, przygniótł go całym ciężarem swego ciała.
Rozpoczęła się zajadła walka.
Jegomość w szarej czamarze, poskoczył z kijem na pomoc swemu wiernemu, ale w tej chwili stanął na dole kamerdyner i zagrzmiał rozkazującym głosem:
– Weź pan tego psa zum Teufel, albo mu tu zaraz w łeb wypalę!…
– To niech pan kamerdyner swojego zawoła…
– Jak pan śmiesz Donnerwetter, hałasy robić pod oknem państwa?!
W tej chwili zawył Nurek boleśnie. Pan jego poskoczył w passyi, i grzmotnął przez łeb buldoga, buldog puścił swoję ofiarę, a rzucił się na człowieka.
– Donnerwetter! – wrzasnął kamerdyner – fort z tym kijem!
– Fort z tym psem! – wrzasnął tak samo zajadły właściciel kundysa.
A tymczasem buldog uczepiwszy się zębami długiej poły czamary, szarpał ją niemiłosiernie.
– Cezar hier! – krzyknął kamerdyner, i poskoczył bliżej.
– Co tam się stało? – zawołał głos kobiecy z okna – pani się bardzo gniewa.
Kamerdyner porwał za obrożę swego buldoga i odciągnął od Nurka, kopnąwszy go nogą na pożegnanie; Nurek skomląc żałośnie, przytulił się do nóg swego pana, który go począł głaskać i pieścić z czułością.
– Niech pan trzyma psa na łańcuchu – rzekł kamerdyner – oder ich schiess ihn nieder.
– I pan trzymaj swojego!
– To jest pies pański, jemu tu wolno….
Tamten chciał jeszcze coś odpowiedzieć, ale towarzysz, który się teraz przybliżył, mrugnął na niego, dając mu do zrozumienia żeby milczał.
Kamerdyner klnąc po niemiecku, poszedł na górę, a za nim buldog, odwracając się ciągle nieufnie.
– Licho was nadało z tym psem! – Niemiec was tam poskarży, i będzie bieda!
– To i cóż, chleba kawałek znajdę wszędzie, a wolę gdzieindziej, jak u Niemca, czy myślicie panie ekonomie, że tu długo wytrzymacie z nimi?
– Hm, może mówicie i prawdę, ale cóż robić, dzieci bez chleba nie zostawię, a przed Ś-ym Michałem trudno o miejsce.
– Szwargotają językiem, którego ani w ząb, i chcecie żeby się człek porozumiał.
– Hm to i prawda, ale przecie pani polka.
– Dyabli ją tam wiedzą – dodał rozsrożony ciągle pisarz prowentowy, oglądając poszarpaną kapotę – co ona za jedna…
– A dyć ona przecie żona Mikołaja od księcia Michała…. szepnął pocichuteńku ekonom, schylając się pisarzowi prawie do ucha.
– Ej że! – rozdziawił gębę pan pisarz, zapominając o buldogu, Nurku i kapocie.
I poczęli ze sobą mówie żywo, po cichu. Nareszcie pan pisarz kiwnąwszy energicznie ręką – rzekł:
– Co z piekła, pójdzie do piekła, – ale patrzajcie jeno kumie, jakto i pies bestya, że obcej krwi, to zaraz hardy, taki jak jego pany…. biedne moje Nurczysko, jak mu się krew leje z boku!… ot widzisz biedaku, doświadcz i ty na początek łaski przybyszów. Wiecie kumie, uważam sobie to za zły prognostyk, i ja chyba tu pożegnam się choćby dzisiaj.
– A może i ja będę musiał – bo czegóż oni chcą od nas?
– Juścić muszą nas przepytać – służyliśmy u dzierżawcy, a teraz wejść mamy w nowy obowiązek.
– Podobno ordynaryą mają zmniejszyć?
– I pensyą pewno zmniejszą – co chcecie, oni mało jedzą, toby chcieli żebyśmy nic nie jedli.
– Ale przecie pan baron bogaty?
– Cóż z tego? albo który z nich, co siedzi w naszym kraju, nie bogaty? Przywlecze się chudy, wyżółkły i zgłodzony, a niedługo przejeżdża się tłustym tułowem w karecie, i nie może być inaczej, musi być tłusty, skoro kilku od razu połknął.
– Ha, ha, ha! – roześmiał się ekonom….
– Nie śmiejcie się kumie, – odrzekł surowo pisarz – bo ja wam powiadam, że niedługo ten chudy kamerdyner będzie taki gruby, jak nasz dąb w Wiklówce, a nas zje z kościarni.
– Jakimże sposobem? – pytał mimowoli przelękniony ekonom.
– O sposoby ich nie pytaj – mają ich tysiące.
My im zawsze wierzymy, a oni drą łyka.,. Ano przecie, daleko to szukać – mój szwagier wstawił się za Müllerem w Buszówce, żeby go zrobili karbowym, a teraz on jest ekonomem, a mojemu szwagrowi dali kwitek, albo u pani Runickiej, całym kluczem rządzi niemiec, i ekonom niemiec, i rachmistrz niemiec i pisarz….
– No, a dlaczegóż tak?
– Ano… bo… – podrapał się w głowę, – bo te bestye rachować umieją, a my nic a nic.
– Pan prosi! – zawołał w tej chwili kamerdyner na mówiących.
Odkaszlnąwszy, popatrzywszy z trwogą na siebie, poszli powoli na górę.ROZDZIAŁ II. W BUDOARZE PIĘKNEJ KOBIETY.
Cztery pokoje zajmowała wyłącznie dla siebie pani baronowa von Regensborg. Pan Regensborg był bowiem baronem, nie wiemy tylko jakiej próby, czy rzynisko-niemieckiej, czy austryackiej, czy tytuł kupił, czy go odziedziczył. Któżby wreszcie sprawdzał te bagatele!
Dwa wchody prowadziły do sypialnego budoaru pani baronowej, – jeden przez dwa salony z apartamentu głównego, drugi przez maleńką garderóbkę, w której właśnie klęczy przed rozłożonym kufrem – garderobiana.
Garderobiana jest młodą, bardzo przystojną dziewczyną, niemką. Przeglądając kufer pośpiesznie i gorączkowo, ociera łzy chusteczką, wzdychając ciągle głośno: "Mein Gott, mein Gott!"
Widocznie czegoś szukała skwapliwie, czego znaleźć nie mogła, bo po chwili powstała, załamała ręce, i stanęła nieruchoma, bezmyślnie, nie wiedząc, co począć ze sobą.
A wtem dał się słyszeć głos dzwonka.
Przelękła, pobiegła ku drzwiom, otworzyła z lekka dębowe podwoje i prześliznęła się przez bogatą, adamaszkową draperyą, na środek niewielkiego saloniku, olśniewającego oko gustem i przepychem.
Salonik był rotundą z wysokiemi różnokolorowemi oknami, przepuszczającemi skąpo promienie słońca, łamiące się jak kaskady brylantowe w jednaj ogromnej taili zwierciadlanej, pokrywającej przeciwległą ścianę. Tuż przy oknie, stała toaleta damska, wsparta na dwóch lwach brązowych, dźwigających w podniesionych łapach owalne zwierciadło, otoczone girlandą kwiatów pięknie rzeźbionych. Na stole toaletowym leżały symetrycznie poukładane flakoniki z perfumami i pachnącemi wodami, puder paryzki, szczotki, grzebienie i wiele innych drobiazgów, dla mężczyzny niezrozumiałych. Kilka stoliczków maleńkich z majolikami, z wazonami kwiatowemi i z brązowemi kandelabrami na wierzchu, dwie szafeczki antique niezmiernej dziś już rzadkości, z przepysznemi figurkami porcelanowemi jeszcze rzadszemi, miękka kozeta z kilkoma napoleonkami, przystawione tak zgrabnie do ścian, że jeszcze dosyć miejsca zostawiały dla swobodnego poruszania się we środku. Z boku stało zaciśnięte sztucznie w zagłębioną framugę, wspaniałe łóżko francuzkie, z adamaszkową kotarą, spiętą u góry w ostrokrąg, zakończony złotolitemi kwastami, ocieniającemi ogromną na adamaszku wyhaftowaną koronę. Maleńki, ale prawdziwie perski dywanik, i stojący tuż obok łoża taburecik, – oto mniej wiącej wszystko, co uderzało na pierwszy rzut oka.
Nie było tu półcieni tajemniczych, ani pachnideł podniecających, wprawiających w omdlenie rozkoszy, ani żadnych sztucznie obmyślanych effektów, któremi się posiłkują wytrawne kokietki z naiwnymi wielbicielami; elegancyą tylko kobieca pełna gustu, wykwint damy światowej, przyzwyczajonej do szczególnych wygód.
Lubimy sądzić z umeblowania i tysiąca gracików w budoarze pięknej kobiety, jeżeli nie o jej charakterze, to przynajmniej o jej upodobaniach i jej trybie życia. Zazwyczaj tytuł książki poucza nas najlepiej. Lecą tu nigdzie w około nie znaleźć ani jednej, dwa tylko rozwarte albumy na nizkim taburecie. Jeden z nich zapełniony fotografiami, drugi widokami Włoch i Tyrolu, a jeszcze gotowiśmy przypuszczać, że zostały ofiarowane… i obojętnie przyjęte.
Więcej może da się nam wywróżyć z fizyonomji pani tego mieszkania, która w tej chwili będąc u siebie i najzupełniej swobodną, nie potrzebuje jej zapewne układać dla nikogo.
Twarz istotnie uderzająco piękna, oryginalna, zastanawiająca wszakże niezmiernie bystrego spostrzegacza kontrastem swego wyrazu. Z chłodem bowiem rozlanym pa całej twarzy, dziwnie się kłóci namiętność tryskająca z głębokich, wilgotnych szmaragdowych oczu i z maleńkich, lekko wywiniętych ust, lśniących czerwonością świeżo zerwanej maliny.
Ogromne czarne włosy, obwijają piękną owalną główkę niby diademem królowej – końcami swemi puszczonemi w tej chwili dowolnie, obrzucając jak siatką, ponętną, prześliczną białą pierś, schowaną od połowy w fałdach batystowej, koronkami obszytej koszuli.
Pani ta bowiem podnosi się właśnie z posłania.
Na jednej drobniutkiej nóżce, spuszczonej na dywanik, błyszczy amarantowy pantofelek haftowany złotem, drugą w pół-zgiętą przykryła szalem; jedną ręką odgarnia niecierpliwie rozpierzchłe swywolnie włosy, w drugiej trzyma dzwonek, którym dopiero co potrząsnęła niecierpliwie.
Czółko małe, greckiej czystości, nasunęło się fałdem rozdrażnienia nad wielkiemi oczyma, roziskrzonemi bardziej, niż zwykle… gniewem.
Usta zacisnęły się ostro, wstydząc się może wybuchnąć słowem.
Biedna niemka snadź znała już dobrze ten wyraz twarzy, bo stanęła skamieniała, nie śmiejąc odetchnąć, nie śmiejąc otrzeć łez, spadających jak groch po twarzy.
– Cóż to – płaczesz jeszcze? – zagadnęła ostro pani – więc nie znalazłaś?
– Nie, proszę pani – szepnęła cichuteńko.
– Koronka znaleźć się musi – rozumiesz: musi? Była w kufrze, być więc tam powinna!
– Szukałam….
– Znalśźć trzeba! – krzyknęła pani, stawiając dzwonek na nocnym stoliku. – Dzwoniłam dwa razy, gdzieżeś znowu biegała?
– Byłam w garderobie….
– Nie lubię beksów, proszę sobie łzy schować, a koronkę znaleźć, – dodała, stając obiema nóżkami na dywanie.
Garderobiana zaczęła pomagać swej pani w ubieraniu.
– Mówiłaś, żeby konie były gotowe?
– Już od godziny stoją….
– Co to były za krzyki?
– Nie wiem dobrze….
– Ty nic nie wiesz. – Czy pan nie wyjechał nigdzie?
– Nie proszę pani – jest u siebie i rozmawia z officyalistami.
– Za chwilkę poprosić pana do mnie.
W kwadrans potem, siedziała pani v. Regensborg przed toaletą. Garderobiana czesała jej włosy, co moment strofowana za niezgrabność.
Ponury wyraz nie schodził z twarzy pięknej kobiety.
Kiedy już podwójny zwój warkoczy, spiął sztylet szyldkretowy, otworzyła małym kluczykiem szufladę toalety, wyjąwszy z niej grubą tekę oprawną w kość słoniową.
Odemknąwszy ją drugim kluczykiem, wydobyła spory plik papierów i poczęła je pilnie przeglądać. Garderobiana pocichutku na palcach, zwróciła się ku drzwiom, ale w tej chwili pani rzekła:
– Za kwandrans poprosić tu pana, – rozumiesz, nie wcześniej i nie później!
– Rozumiem proszę pani – odrzekła garderobiana i znikła za draperyą.
Piękna kobieta zaczęła liczyć papiery, sztuka po sztuce, a potom pilnie coś notować. W pięć minut uformowała się spora kolumna cyfr, napisanych bardzo wyraźnie, bardzo porządnie, i prawie kaligraficznie.
Znać było biegłość w piórze i wprawę w rachubie.
Przez chwilkę zachmurzyło się czółko bardziej jeszcze, ale nagle, jakby w poczuciu wielkiego zadowolenia, rozjaśniło pogodnie; uśmiech szczery i nadzwyczaj ponętny zaigrał koło ust, ukazując dwa rozkoszne dołeczki i nawet wyrwało się głośne słówko:
– Doskonale!
Poczem zamknąwszy starannie tekę, schowawszy ją do szuflady, od której kluczyk skryła w wiszącym na piersiach dużym, wypukłym medaljonie, – powstała z taburetu, wyprostowała się przed lustrem, zwróciła do tafli zwierciadlanej na ścianie, rozejrzała przed nią uważnie i zwolna, jak generał studyujący szyk swych żołnierzy, i drugi uśmiech szczerszy jeszcze i pełniejszy, zmienił tę twarz tak dziwnie, że wątpimy nawet, czy garderobiana wszedłszy w tej chwili, byłaby panią swą poznała.
Usiadłszy na nowo przed toaletą, rozpoczęła przegląd różowych swych paluszków, lecz myśl goniła za czemś ważniejszem lubo wesołem, bo ten sam uśmiech z twarzy jej nie schodził.
A wtem jakiś cień stanąwszy przy draperyi u drzwi, posunął się z lekka, ostrożnie ku niej i tak cichuteńko, że go nawet nie spostrzegła, aż gdy złożył gorący i przeciągły pocałunek na jej odchylonej, śnieżnie białej, bujnej i lekko falującej piersi.
Zerwała się zagniewana, – krzykną wszy:
– Niezgrabny!
– Przebacz najdroższa – odrzekł natrętnik, składając ręce pokornie – ale ośmieliłem się, widząc twój rozkoszny uśmiech….
– Uśmiech?
– Widziałem go z daleka w lustrze, i ucieszyłem się, że dziś będzie dzień dla mnie szczęśliwy!